-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant11
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać343
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać8
Biblioteczka
2016-11-27
Facet opiniuje książkę będącą czymś w rodzaju poradnika dotyczącego seksu w nietypowych miejscach i sytuacjach?! Zdecydowanie tak, ponieważ "Qucikies" na to zasługuje.
Nie pomylę się zapewne, że wiele osób ma tego rodzaju fantazje, a część z nich realizuje je ze swoimi partnerami/ partnerkami i mają z tego wielką frajdę.
Na książkę trafiłem w księgarni zupełnym przypadkiem, co tym bardziej mnie cieszy, gdyż jest ona niestety trudno dostępna na naszym rynku. Do jej zakupu zachęciła mnie, nie ukrywam, nietypowa tematyka, oraz to, że różni się ona istotnie od setek takich samych poradników w stylu "jak zaspokoić moją dziewczynę/ mojego faceta na 1000 sposobów", czy kolejnego wydania kamasutry.
Według mnie największą wartością książki T. Cox jest to, że stanowić ona może doskonały katalizator dla kreatywności. Teoretycznie jest to poradnik, jednak, co dziwne, czytanie o spontanicznym seksie w nietypowych miejscach i sytuacjach wzmaga chęć realizacji takich fantazji, bez jednoczesnego niszczenia spontanicznego nastawienia. Poza tym, na bazie pomysłów przedstawionych w książce można tworzyć własne, uwzględniające pragnienia i upodobania danej osoby.
Plusem książki jest również jej uniwersalność, a nie skierowanie jej do określonej płci. "Qucikies" to doskonała lektura dla kobiet, facetów, oraz do wspólnego czytania ze swoją drugą połówką. Nie bez znaczenia jest dopisek na okładce "sex for busy people". Jest to bodaj pierwsza książka tego typu, uwzględniająca znane wszystkim aspekty codzienności takie jak praca, dzieci itp., a jednocześnie kładąca nacisk na to, by rzeczy te nie oznaczały dla związku rutyny lub celibatu.
"Quickies" wydana została po angielsku, jednakże dla osoby bodaj średnio znającej ten język, lektura nie będzie stanowić żadnego problemu. Książka zawiera liczne, działające na wyobraźnię i zmysły fotografie, które w dodatku są bardzo estetyczne i w doskonałej jakości.
Facet opiniuje książkę będącą czymś w rodzaju poradnika dotyczącego seksu w nietypowych miejscach i sytuacjach?! Zdecydowanie tak, ponieważ "Qucikies" na to zasługuje.
Nie pomylę się zapewne, że wiele osób ma tego rodzaju fantazje, a część z nich realizuje je ze swoimi partnerami/ partnerkami i mają z tego wielką frajdę.
Na książkę trafiłem w księgarni zupełnym...
Po lekturze doskonałej "trylogii" M. Gołkowskiego postanowiłem sięgnąć po wydane w Polsce książki W. Noczkina rozpoczynając od "Ślepej plamy".
Podobnie jak inni opiniujący będę często stosował porównania do książek M. Gołkowskiego, ponieważ twórczość Noczkina była niewątpliwie jedną z ich inspiracji. Dodam ponadto, że, jak się okazało szczęśliwie, zakupiłem II wydanie książki, więc ominęły mnie opisywane przez innych czytelników problemy z tłumaczeniem.
"Ślepa plama" to opis części przygód Ślepego - stalkera, któremu znacznie częściej pomaga Fortuna, niż umiejętności i doświadczenie bojowe. Zdecydowana większość książki przedstawia misję, w którą główny bohater wyrusza do Zony razem z naukowcem Dietrichem van de Meer'em, oraz "ukraińskim terminatorem"- byłym żołnierzem Kostikiem.
Książkę, pisaną prostym językiem, czyta się bardzo szybko. Mnie zajęło to jeden wieczór i noc, lecz pod koniec byłem już troszkę zmęczony. Tutaj pierwszy minus - książka nie jest w żaden sposób podzielona. Brak jest rozdziałów lub innego sposobu szeregowania treści. Subiektywnie uważam, że takie rozwiązanie jest mało wygodne dla czytelników, nawet biorąc pod uwagę rodzaj i tematykę książki.
"Ślepa plama" to solidna porcja fantastyki postapokaliptycznej. Według mnie jest to książka dobra i tylko tyle. Dlaczego?
Przede wszystkim Zona w ujęciu Noczkina nie ma nawet porównania z obrazem Zony, który stworzył w swoich książkach Gołkowski. Teoretycznie miejsce jest to samo ale czytając „Ślepą plamę” miałem co do tego poważne wątpliwości. Mnóstwo ludzi: stalkerów, bandytów, wojskowych, handlarzy, mnóstwo sprzętu: helikopterów, samochodów , transporterów, a nade wszystko mnóstwo elektroniki: każdy z PDA, wszyscy mają internet, a główny bohater prowadzi non stop korespondencję mailową. Wszystko działa niezawodnie, a jedynym miejscem gdzie Zona pokazuje chociaż trochę pazura i nieprzewidywalności jest tytułowa ślepa plama. Zwracam też uwagę na ewidentną niekonsekwencję w przedstawieniu charakteru Zony – z jednej strony strefa zamknięta, a każdego kto przekroczy jej granice bez zezwolenia czeka śmierć; z drugiej wojsko i naukowcy rozmaitej maści, którzy czują się w Zonie jak u siebie, wyposażeni po zęby w najnowocześniejszą broń i elektronikę i towarzyszące temu wrażenie, że gdyby ludzie tak naprawdę chcieli to po stalkerach i mutantach nie zostałaby nawet garstka popiołu. Podsumowując: w Zonie Noczkina brakuje mi specyficznego klimatu, nieprzewidywalności, wymuszonej konieczności zdania się przez bohaterów na własne siły. Poza tym, acz to moja subiektywna opinia, Autor mógł poświęcić trochę więcej miejsca na dokładniejszy opis rzeczywistości otaczającej bohaterów, kosztem np. usunięcia 5 z 50 sucharów o stalkerze Pietrowie.
Te same uwagi dotyczą mutantów. W książkach Gołkowskiego spotkanie Miszki- czyli stalkera lepiej wyposażonego i obdarzonego większymi umiejętnościami z jednym burerem, mięsakiem, czy chłeptokrwijem to ogromne nerwy, konieczność użycia poważniejszej broni oraz niepewny wynik starcia. Te same mutanty napotyka na swojej drodze Ślepy, który nie dość , że nie zalicza się do strzelców wyborowych, to do dyspozycji ma w większości przypadków MP-5 i szczęśliwy granat. Najbardziej rozbawiło mnie porównanie obu książek w części spotkania stalkerów z kontrolerem. Miszka – dramatyczna walka z której ledwo uchodzi z życiem, zastawiając pułapkę z granatem, a Ślepemu wystarczają dwie sety i majcher. Jest to niewątpliwie zabawne i pomysłowe, ale jakoś bardziej pasuje mi pierwsza wersja.
Fabuła stoi na dobrym poziomie, jednak miejscami brakuje jej odrobinę spójności. Przed wszystkim zaś, według mnie jest ona (w zakresie głównego wątku) za bardzo „nadmuchana”, przez co książka pod koniec trochę się dłuży. Potwierdzeniem tego twierdzenia jest fakt, że bardzo podobny wątek opisany został w kolejnej książce Noczkina „Czerep mutanta”, tylko że w tym przypadku Autor ograniczył go do mniej więcej 40 stron, czyli 1/10 wielkości „Ślepej plamy”. Poza tym, przyznam szczerze, że już w trakcie lektury, główny wątek wydaje się zbyt przewidywalny, a miejscami wręcz trywialny. Od momentu wyruszenia głównych bohaterów z Gwiazdy tak naprawdę niewiele jest rzeczy, które mogą zaskoczyć czytelnika.
Pomimo, że narzekałem powyżej na tłok w Zonie, to muszę powiedzieć, że znaczna część bohaterów z książki została przedstawiona w barwny i interesujący sposób. Oczywiście czytelnicy najlepiej mogą poznać Ślepego, Dietricha i Kostika, jednak podczas misji spotykają oni na swojej drodze wiele różnorodnych postaci, których postępowanie niejednokrotnie wpływa na ich losy.
Podsumowując: „Ślepą plamę” warto przeczytać, jednak nie sądzę bym wrócił do niej w przyszłości.
Po lekturze doskonałej "trylogii" M. Gołkowskiego postanowiłem sięgnąć po wydane w Polsce książki W. Noczkina rozpoczynając od "Ślepej plamy".
Podobnie jak inni opiniujący będę często stosował porównania do książek M. Gołkowskiego, ponieważ twórczość Noczkina była niewątpliwie jedną z ich inspiracji. Dodam ponadto, że, jak się okazało szczęśliwie, zakupiłem II wydanie ...
Po przeczytaniu „Konkwistadora” B. Levy’ego, sięgnąłem po „Rzekę ciemności” z ogromną ochotą i ciekawością. Z wielką przyjemnością stwierdzam, że książka przewyższyła moje oczekiwania, a opisywana historia pochłonęła mnie niczym tropikalne lasy Amazonii.
Dokonując krótkiego subiektywnego porównania tych książek powiem, że dla mnie obie są doskonałe, chociaż, przynajmniej po części, z odmiennych względów. „Konkwistadora” traktuję w tym kontekście jako znakomity pierwowzór, podstawę dzięki której mogliśmy poznać historię H. Cortesa napisaną w spójny, lekki i pasjonujący sposób. „Rzeka ciemności” to dzieło, w zakresie stylu i warsztatu Autora, bazujące na tej podstawie, posiadające wszystkie jej zalety, ale opisujące wydarzenia, które, jak uważam są o wiele mniej znane. Pomimo, że bardzo lubię historię moja wiedza o F. Orellanie i jego wyprawie była wyłącznie symboliczna. Tym bardziej cieszę się, że mogłem ją pogłębić w oparciu o tak świetną publikację.
„Rzeka ciemności” to historia mającej miejsce w latach 1541-1542 wyprawy hiszpańskiego konkwistadora i odkrywcy – Francisco Orellany, który jako pierwszy biały człowiek przepłynął Amazonkę- jedną z najdłuższych, lub nawet, według niektórych źródeł, najdłuższą rzekę na świecie.
Na wstępie wyrażę uznanie dla Autora. Przeczytałem wiele książek historycznych, od publikacji ściśle naukowych do powieści luźno opartych na faktach, ale Buddy Levy to, według mnie, jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy autor pod względem umiejętności połączenia warsztatu naukowego, z lekkim, niesamowicie wciągającym sposobem narracji. Jeden z opiniujących zwrócił już uwagę na bardzo bogatą bibliografię, oraz ogromną liczbę przypisów, a ja dodam, że sposób opracowania starych, często trudnych do interpretacji źródeł przez Autora dla potrzeb tej książki sprawia, że podziwiam go jeszcze bardziej. Pod względem warsztatu literackiego również jest doskonale- historia jest opisana w sposób spójny, ale na pewno nie monotonny, na co wpływają również „wątki poboczne”, o których napiszę poniżej.
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie postać Francisco Orellany. Poznajemy człowieka inteligentnego, odważnego, obdarzonego umiejętnościami planowania i przewidywania. Te właśnie cechy, wraz z uporem w dążeniu do celu, oraz szczęściem sprawiły, że wody Amazonki i otaczające je lasy tropikalne nie stały się grobowcem dla wszystkich uczestników jego wyprawy. Na szczególne uznanie zasługuje wypracowany przez Orellanę sposób zdobywania zapasów w trakcie ekspedycji, który zakładał użycie siły dopiero w ostateczności.
Należy też wyjaśnić, że na pozytywny odbiór osoby F. Orellany przez czytelników może mieć wpływ również to, że jego postawa podczas wyprawy różni się zasadniczo od, bardzo często okrutnego, postępowania typowego dla konkwistadorów- np. Cortesa, czy F. Pizarro. Jest to jednak uczucie złudne. Orellana był bowiem przede wszystkim konkwistadorem, a w wyniku zaistniałych podczas ekspedycji okoliczności stał się odkrywcą, który w tamtym momencie nie miał wystarczających możliwości, wiedzy, ani środków by zrealizować swoje marzenia o władzy i bogactwach w tzw. Nowej Andaluzji. Idąc jeszcze dalej można śmiało postawić tezę, na którą wskazuje również Autor, że to co później traktowane było jako jedno z największych odkryć geograficznych, było w tamtym czasie czymś w rodzaju misji zwiadowczej, środkiem do osiągnięcia celu.
Nieudana próba wprowadzenia tych planów w życie, tj. druga wyprawa Orellany stanowi dla mnie bodaj najbardziej fascynujące zagadnienie poruszone w książce.
Co bowiem sprawiło, że człowiek, który w tych samych warunkach imponował inteligencją, opanowaniem, kalkulacją, umiejętnością przewidywania i planowania działań w najdrobniejszych szczegółach tak się zmienił? Jest to tym bardziej niezrozumiałe, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że Orellana miał ogromny bagaż doświadczeń z poprzedniej wyprawy. Wiedział zatem, lepiej niż ktokolwiek inny czego może się spodziewać, a także mógł i musiał przewidywać, że bez odpowiednich zasobów ludzkich, oraz dysponując tylko częścią potrzebnego zaopatrzenia, jego misja zakończy się porażką, którą prawdopodobnie przypłaci życiem. Taka zmiana charakteru i postępowania jest wręcz niewyobrażalna, ale niesamowicie intrygująca. Czyżby Amazonka, rzeczywiście stała się jego obsesją, której moc była tak kusząca, że zignorował rozsądek i doświadczenie?
Kwestia ta pozostanie wyłącznie w sferze domysłów i mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez, ale jedno jest pewne- pomimo swoich mrocznych stron Amazonka była ( i jak sądzę również dzisiaj jest ) piękna. Levy doskonale opisuje tereny przez, które przeprawiają się Orellana i jego kompani, wspomagając się oryginalnymi tekstami źródłowymi. Roje owadów, rozlewiska, setki indiańskich pirog, gotowanie rzemieni i butów – wszystko przedstawiono realistycznie i w sposób pozwalający czytelnikowi szczegółowe poznanie tych niedostępnych terytoriów. Wspomnieć również należy, o mitycznym miejscu, które miało być celem wyprawy tj. El Dorado, złotej krainie, w istnienie której wierzono jeszcze wiele lat później. Jego obraz przedstawiony przez Autora jest jak bajka – wiemy, że to fikcja, ale pięknie byłoby gdyby istniało naprawdę.
„Rzeka ciemności” to jednak nie tylko opis wyprawy Orellany i jego towarzyszy, oraz otaczającej ich mrocznej rzeczywistości. Oprócz tego w książce możemy znaleźć bardzo ciekawą charakterystykę organizacji hiszpańskiej konkwisty w Ameryce Południowej, dzięki której poznajemy sposób sprawowania władzy przez Hiszpanów na podbitych terytoriach, trudnych relacji i sporów pomiędzy konkwistadorami a Koroną hiszpańską, oraz stosunku przybyszów z Europy do ludności miejscowej. Szczególnie interesująco przedstawione zostały sylwetki i dzieje braci Pizarro, przy czym Autor najbardziej skupił się na osobach najbardziej znanego Francisca, oraz Gonzalo- dowódcy wyprawy, od której odłączył się F. Orellana. Elementy te wzbogacają książkę, oraz pozwalają uchwycić obraz wyprawy Orellany w szerszym zakresie.
Tutaj pozwolę sobie na osobistą refleksję. Jakkolwiek bowiem podziwiam osiągnięcia, determinację i odwagę osób takich jak Orellana, Cortes, czy F. Pizarro to „Rzeka ciemności” w kilku fragmentach utwierdza mnie w gorzkim przekonaniu, że konkwista Europejczyków w imię bezgranicznej chciwości zniszczyła bezpowrotnie wspaniałe cywilizacje, oraz ich osiągnięcia, sprawiając rdzennym mieszkańcom Ameryki Południowej los na który nie zasłużyli. Niewolnictwo, choroby weneryczne , grabieże i gwałty na gigantyczną skalę, to tylko część „cywilizacji” którą obdarzono Indian. Szokują i smucą mnie szczególnie dwie rzeczy: dokonywanie zbrodni rzekomo w zgodzie z prawem i religią, oraz to, że dopuszczono się ich zupełnie świadomie. W wielu tekstach źródłowych konkwistadorzy są bowiem zaskoczeni stopniem rozwinięcia cywilizacji amerykańskich w rozmaitych dziedzinach, a czasem wręcz wprost stwierdzają, że jest on znacznie wyższy, niż w Europie. Doskonale więc zdawali sobie sprawę z tego co robili, wykorzystując największą przewagę cywilizacyjną jaką dysponowali tj. zdolność produkcji i użycia broni, przed którą zabobonnym i gorzej uzbrojonym Indianom ciężko było się obronić pomimo ogromnej przewagi liczebnej.
Subiektywnie uważam, że skoro Europa uważała się w tamtym czasie za najbardziej rozwinięty obszar na świecie, to jej obowiązkiem było ucywilizowanie mieszkańców odkrywanych terytoriów w oparciu o najwyżej cenione i najbardziej przydatne po temu umiejętności i wartości, nie zaś za pomocą kusz, arkebuzów i syfilisu. Nie jest to jednak jedyny przypadek w historii gdy Europa nie opiera się pokusie uzyskania złota, surowców i siły roboczej do własnych celów. Niestety w naszym kręgu kulturowym pojęciu „konkwista” bliżej do „odkrycia”, niż do „okupacji”, co znajduje odzwierciedlenie również w niektórych publikacjach historycznych, a co dla mnie jest niezrozumiałe. Doprowadzenie do upadku wspaniałych cywilizacji, grabież ich dóbr, oraz mordowanie i sprowadzanie ich mieszkańców do roli niewolników to właściwe terminy, które powinny przychodzić na myśl przy używaniu pojęcia „konkwista”.
Na zakończenie dodam, że w „kwestiach technicznych” książka, tak samo jak „Konkwistador” prezentuje dobry poziom estetyczny, na który składają się: twarda okładka z obwolutą, trochę materiałów graficznych w postaci reprodukcji rycin, oraz mapka pozwalająca czytelnikowi umiejscowić ważniejsze wydarzenia z wyprawy.
Po przeczytaniu „Konkwistadora” B. Levy’ego, sięgnąłem po „Rzekę ciemności” z ogromną ochotą i ciekawością. Z wielką przyjemnością stwierdzam, że książka przewyższyła moje oczekiwania, a opisywana historia pochłonęła mnie niczym tropikalne lasy Amazonii.
Dokonując krótkiego subiektywnego porównania tych książek powiem, że dla mnie obie są doskonałe, chociaż, przynajmniej...
Album fotografii erotycznej w szczególności dla wielbicieli kobiecych nóg i stóp.
Przed obejrzeniem zdjęć warto zapoznać się z poprzedzającym je wstępem, który przybliża sylwetkę fotografa, jego warsztat oraz inspiracje. Podane w nim informacje sprawiają, że na prace Batters'a można spojrzeć z innej perspektywy - np. jako na wyraz szczególnego rodzaju pasji. Jak w przypadku wielu książek wydanych pod szyldem Taschen wstęp jest dostępny w 3 językach: angielskim, niemieckim i francuskim.
Same zdjęcia to doskonała fotografia erotyczna w ciekawym i wyjątkowym ujęciu. Większość z nich jest czarno-biała, w stylu który dziś możemy określić już jako retro tj. lat 60,70 i 80 XX wieku. Jako wielbiciel fotografii erotycznej (również w starszym wydaniu) oraz kobiecych stóp uważam, że efekt ich połączenia w tym albumie jest znakomity. Zdjęcia ukazują piękno ówczesnych kobiet, a ich klimat tworzą również elementy garderoby, oraz przedmioty z tamtego okresu. Za ogromny plus uważam też to, że nie jest to album z rzeźbionymi, profesjonalnymi modelkami. Kobiety ukazane na zdjęciach są seksowne, ponętne, ale ich urok nie opiera się wyłącznie, bądź w znacznym stopniu na plastiku i umiejętnościach chirurga plastycznego, jak u współczesnych gwiazd filmów XXX.
Na koniec tradycyjne pochwały w stronę wydawcy, ponieważ Taschen jak zwykle zadbało o świetną formę książki. Twarda okładka z obwolutą, doskonały papier i wysoka jakość zdjęć pomimo średniej wielkości formatu wydawnictwa.
Album fotografii erotycznej w szczególności dla wielbicieli kobiecych nóg i stóp.
Przed obejrzeniem zdjęć warto zapoznać się z poprzedzającym je wstępem, który przybliża sylwetkę fotografa, jego warsztat oraz inspiracje. Podane w nim informacje sprawiają, że na prace Batters'a można spojrzeć z innej perspektywy - np. jako na wyraz szczególnego rodzaju pasji. Jak w...
To jedna z pozycji w mojej biblioteczce, którą udało mi się kupić zupełnym przypadkiem, po śmiesznej wręcz cenie.
Islamem interesowałem się od dłuższego czasu, jednakże bardziej skupiałem się na jego aspektach historycznych, religijnych i społecznych. Parę lat temu poszerzyłem jednak zakres zainteresowań również o sztukę i architekturę. Odnosząc się do tej ostatniej, dużą rolę w jej poznawaniu odegrała właśnie ta książka.
W książce zaprezentowano arcydzieła architektury arabskiej powstałe w latach 622 - 1258 na terenach gdzie porozumiewano się w języku arabskim (Koranu). Oczywiście najwięcej uwagi poświęcono budowlom najbardziej okazałym i znanym, jak np. Kopuła na Skale i Meczet al-Aksa w Jerozolimie, Meczet Umajjadów w Damaszku, czy Wielki Meczet w Kordobie, ale przybliżono również wiele innych zabytków, czasem niemal zapomnianych, bądź istniejących w zmienionej formie.
Wydawnictwo to stanowi niejako połączenie książki i albumu, które, według mnie, jest niezwykle udane. Duża ilość fotografii, szkiców, oraz grafik wzbogaca część opisową, która dotyczy nie tylko architektury, ale też historii, religii i specyfiki świata islamskiego. Dodam, że treść książki jest od samego początku uporządkowana w określony sposób i poprzedza ją doskonały wstęp przybliżający czytelnikom genezę architektury arabskiej, oraz jej ścisły związek z religią.
Oba elementy (treść i szata graficzna) stoją na bardzo wysokim poziomie. Za mały minus uważam jedynie to, że czasem odrobinę się rozchodzą, tj. opis dotyczy zdjęcia czy grafiki, która znajduje się dwie kartki dalej. Myślę jednak, że spowodowane jest to wyłącznie ilością i wielkością elementów graficznych.
Dodać należy, że książka została wydana w 1997 r. a niestety jej wartość poznawcza w niezamierzony sposób wzrasta, bowiem wiele z prezentowanych w niej zabytków znajdowało, lub znajduje się na terenach na których toczą się różnego rodzaju konflikty i wojny, jak np. Irak czy Syria. Pozostaje mieć nadzieję, że budowle te przetrwają nie tylko na kartach książek, albumów, oraz przewodników i będzie można je bezpiecznie podziwiać również bezpośrednio.
Książkę polecam nie tylko ze względu na jej zawartość, ale również ze względu na to, że jest to piękne wydawnictwo. Duży format, twarda okładka z oprawą, doskonałej jakości papier, wyraźna czcionka tekstu, oraz znakomita jakość wspomnianych wyżej elementów graficznych sprawiają, że podróż przez zabytki architektury islamskiej jest dla czytelnika nie tylko ciekawa, ale też niezwykle przyjemna.
To jedna z pozycji w mojej biblioteczce, którą udało mi się kupić zupełnym przypadkiem, po śmiesznej wręcz cenie.
Islamem interesowałem się od dłuższego czasu, jednakże bardziej skupiałem się na jego aspektach historycznych, religijnych i społecznych. Parę lat temu poszerzyłem jednak zakres zainteresowań również o sztukę i architekturę. Odnosząc się do tej ostatniej, dużą...
2014-12-08
Książkę kupiłem późnym popołudniem – skończyłem czytać późnym wieczorem. Opinię piszę w nocy, świeżo po jej przeczytaniu.
Książka składa się z dwóch części; w pierwszej przedstawiono w kolejności alfabetycznej, kilkadziesiąt sylwetek postaci historycznych, które jak głosi opis na okładce „wywarły wielki wpływ na dzieje Rosji, Europy i świata”, natomiast drugą część stanowi obszerny wywiad Piotra Zychowicza z Suworowem dotyczący zarówno kwestii historycznych jak i współczesnych wydarzeń politycznych.
Rozpocznę więc od zalet książki, która według mnie niewątpliwie zasługuje na to by się z nią zapoznać.
Można różnie oceniać Suworowa, jego postawę, poglądy, teorie, ale nie można odmówić mu jednego: pisze o kwestiach istotnych, o których warto pamiętać i je zrozumieć. Większość Polaków nie lubi i nie zna historii, a jednak gdyby zadano im pytanie: „czy stara się Pan/Pani uczyć na błędach i to najlepiej cudzych?” odpowiedzieliby pewnie w większości twierdząco. Stanowi to dla mnie jedną z najważniejszych wartości historii – na podstawie przeszłości możemy wyciągnąć doskonałe wnioski na przyszłość. Pod tym względem „Alfabet” sprawdza się doskonale. Zwięzły hasłowy charakter książki stanowi doskonałe wprowadzenie do rozważań, gdyż w opisach postaci poruszane są istotne kwestie, nad którymi warto się zastanowić. Jako przykład przytoczę jedną ocenę zawartą w książce dotyczącą czasów zimnej wojny „Problem polegał na tym, że Zachód zupełnie nie rozumiał mentalności Wschodu, a Wschód znakomicie rozumiał mentalność Zachodu”. Czyż teza ta nie zachowuje aktualności w obliczu aktualnej sytuacji międzynarodowej?
Nie bez znaczenia jest fakt, że Suworow- człowiek pochodzący ze Wschodu, od wielu lat przebywając na Zachodzie jest w stanie spojrzeć na opisywane zagadnienia z perspektywy obu stron, przy zachowaniu charakterystycznej prostoty i dystansu. Być może tutaj kryje się część uznania jakim darzą Autora polscy czytelnicy, mieszkańcy kraju Europy Środkowej, „złapanego” gdzieś pomiędzy Wschodem a Zachodem.
Z dużym zainteresowaniem przeczytałem też obie części książki we fragmentach opisujących wydarzenia współczesne, dotyczące konfliktu na Ukrainie, wojny w Gruzji i sytuacji we współczesnej Rosji i Czeczenii., jednak szczególnie polecam części poświęcone pacyfistom i osobom zwanym przez Autora „pożytecznymi idiotami”. Choć krótkie, stanowią dobry początek do poznania sposobów działania tzw. „agentów wpływu”- działalności wywiadowczej szczególnego rodzaju.
Nie można również zapomnieć o charakterystycznym języku i stylu Autora. Być może swobodny, ale na pewno odmienny od innych i nie nużący czytelnika. Jak zwykle dawka specyficznego poczucia humoru, oraz kontrowersyjne oceny.
Dlaczego więc 7 gwiazdek na 10 możliwych?
Po pierwsze, jako wielbiciel Suworowa, który przeczytał prawie wszystkie jego książki, mam możliwość ich subiektywnego porównania. Oczywiście są to książki zupełnie różne, ale „Akwarium” i „Żołnierzy wolności” oceniam wyżej niż „Alfabet”. Być może stałem się wybredny ale uważam, że Suworow może pisać lepiej. W takiej formie „Alfabet” nie daje moim zdaniem pełni możliwości do rozwinięcia skrzydeł przez Autora.
Po drugie, z tych samych subiektywnych przyczyn, pomimo że jest to publikacja pełniąca funkcję pewnego zbioru, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „Alfabet” można byłoby rozszerzyć nie tylko o kolejne postaci, ale również rozwinąć hasła które zostały w nim zawarte. Patrząc z perspektywy osoby znającej książki Suworowa, oraz czytającej jego artykuły, znaczna część informacji zawartych w książce była już wcześniej znana i często opisana w sposób bardziej szczegółowy. Przedstawienie przez Suworowa sylwetek Stalina, Żukowa, Hitlera i wielu innych to w większości nic nowego – mamy przecież cykl „Lodołamacza” czy „Cień zwycięstwa”. Dla czytelników znających twórczość Suworowa może być to trochę za mało.
Po trzecie, z całym szacunkiem i sympatią do Autora nie jest on ani do końca pisarzem, ani historykiem, ani politologiem, przy czym, żeby oddać mu pełną sprawiedliwość, sam nie pozuje na taką osobę, a wręcz przeciwnie – zaprzecza temu wprost, również w treści tej książki. Niewątpliwie jednak posiada znaczną wiedzę z szeroko rozumianego zakresu historii, polityki, socjologii. Jako miłośnik historii i książek historycznych rozumiem, przynajmniej w części, w oparciu o jakie materiały, Suworow stawia swoje często kontrowersyjne tezy. Nie należę do miłośników publikacji w których pół strony zajmują przypisy drobnym drukiem, ale nawet odkładając na bok metodologię badań naukowych z tych dziedzin, czasem przydałoby się odniesienie do konkretnych materiałów na podstawie których formułuje się dane twierdzenia, bądź wnioski.
Na koniec garść szczegółów „technicznych”.
Niezła jakość druku, kolejne hasła są od siebie wyraźnie i czytelnie oddzielone. Jednakże na sam podział można patrzyć dwojako.
Z jednej strony wpływa to, wespół z językiem i charakterystycznym stylem wypowiedzi, na odbiór książki dzięki czemu czyta się ją bardzo szybko.
Jednakże książka licząca 323 strony z uwagi na swój, w większości hasłowy charakter w rzeczywistości zawiera mniej treści. Wielokrotnie zdarza się, że dane hasło się kończy a następnie mamy jedną trzecią, połowę, a w niektórych przypadkach do trzech czwartych pustej kartki. Nie sposób nie zadać sobie pytania jak tego typu zabieg wpływa na ostateczną cenę książki na rynku.
Pozostając przy kwestiach finansowych: pomimo, że nie znam do końca realiów rynku wydawniczego w Polsce, cały czas uważam jednak, że przy takiej ilości stron, za pewną sugerowaną cenę można oczekiwać od wydawcy trochę lepszej jakości papieru. Z drugiej strony, na szczęście szeroko pojęta literatura faktu i historyczna coraz częściej odrzuca tak popularny jeszcze parę lat temu trend do wydawania książek na czymś co niewiele odbiegało od papieru pakowego.
Oprawa graficzna i fotografie są na przyzwoitym poziomie, jednakże nieco irytujące jest wstawianie pod zdjęciami podpisów, które albo pojawiły się albo pojawiają się również w treści książki. Nie widzę większego sensu w jednoczesnym przytaczaniu pewnych stwierdzeń w treści dotyczącej danej postaci, a dodatkowo pod fotografią bądź ilustracją. Myślę, że można się było pokusić o stworzenie innych podpisów lub ograniczyć je do podstawowych informacji.
Książkę kupiłem późnym popołudniem – skończyłem czytać późnym wieczorem. Opinię piszę w nocy, świeżo po jej przeczytaniu.
Książka składa się z dwóch części; w pierwszej przedstawiono w kolejności alfabetycznej, kilkadziesiąt sylwetek postaci historycznych, które jak głosi opis na okładce „wywarły wielki wpływ na dzieje Rosji, Europy i świata”, natomiast drugą część...
Część wspaniałej twórczości jednego z największych niemieckich poetów w znakomitym wydaniu.
Książka jest zbiorem siedmiu ballad Schillera w doskonałych tłumaczeniach. W jej przypadku świetnie sprawdza się wyrażenie, że "mniej znaczy więcej", gdyż ballady te mają w sobie tyle piękna i dramatyzmu zarazem, że można by nimi obdzielić kilka tomików poezji.
Zbiór poprzedza bardzo wartościowy wstęp autorstwa I. Korsak, w którym znajdują się informacje o życiu i twórczości poety, odmiennym charakterze jego ballad, oraz osobach, które przetłumaczyły je na język polski. Według mnie,taka forma wstępu powinna stanowić wzór dla wydawanych zbiorów poezji.
Całość wzbogacono materiałem ilustracyjnym zaczerpniętym z 4-tomowego niemieckiego wydania dzieł Schillera z 1877 r. Piękne ryciny sprawiają, że zapoznawanie się z twórczością tego genialnego poety jest jeszcze przyjemniejsze.
Część wspaniałej twórczości jednego z największych niemieckich poetów w znakomitym wydaniu.
Książka jest zbiorem siedmiu ballad Schillera w doskonałych tłumaczeniach. W jej przypadku świetnie sprawdza się wyrażenie, że "mniej znaczy więcej", gdyż ballady te mają w sobie tyle piękna i dramatyzmu zarazem, że można by nimi obdzielić kilka tomików poezji.
Zbiór poprzedza...
Książka T. Robertsona „Wilk na Atlantyku” to według mnie jedna z najlepszych pozycji dostępnych w ramach „Serii z kotwiczką”, i wielokrotnie do niej wracam. Autor przedstawia w niej historię najskuteczniejszego z dowódców niemieckich okrętów podwodnych walczących w Bitwie o Atlantyk w trakcie II wojny światowej- kapitana Otto Kretschmera.
Książka ta nie jest pełną biografią- autor pomija niektóre jej fragmenty, skupiając się zasadniczo na trzech okresach. Pierwszy dotyczy początków służby i szkolenia Kretschmera jako oficera na niemieckim okręcie podwodnym, oraz dowodzenia mniejszym okrętem U-23. Drugi, najbardziej obszerny, to historia Kretschmera jako dowódcy okrętu na którym odniósł większość swoich sukcesów U-99. Trzeci ukazuje los Kretschmera jako jeńca wojennego na terytorium Wielkiej Brytanii i Kanady.
Autor ukazuje przede wszystkim sylwetkę i charakter samego Kretschmera,. Możemy więc poznać osobowość człowieka wytrwałego, pewnego siebie, budzącego lęk i szacunek zarówno wśród swoich przełożonych i podwładnych, jak również wśród przeciwników. Dodać należy, że biografia nie jest w tym względzie ani jednostronna, ani abstrakcyjna- autor współpracował przy jej tworzeniu z konkretnymi osobami- brytyjskimi oficerami i członkami załogi Kretschmera. Dokonano również bezpośredniego i plastycznego porównania osobowości Kretschmera oraz dwóch innych asów Ubootwaffe – Gunthera Priena oraz Joachima Schepke, które okazują się podobne tylko w jednym względzie – pragnieniu rywalizacji z przeciwnikiem na wodach Atlantyku.
Według mnie jednym z największych plusów książki Robertsona jest możliwość zapoznania się z taktyką stosowaną przez Kretschmera w trakcie Bitwy o Atlantyk dzięki której odniósł największe sukcesy jako dowódca U-boota w Bitwie o Atlantyk. Opisana została jej geneza, praktyczne wykorzystanie najpierw podczas ćwiczeń a potem w toku działań bojowych, kolejne udoskonalenia, oficjalne sformułowanie w służbowych wytycznych dla okrętu. Możemy poznać skalę skalkulowanego ryzyka z którym się wiązała, oraz reakcje jakie wywoływała, nawet wśród podległej mu załogi.
Zaznaczyć trzeba, że jako biografia „Wilk na Atlantyku” nie zawiera skomplikowanych danych i opisów technicznych. Podstawowe informacje o uzbrojeniu i wyposażeniu Autor przedstawia w toku opisywanej historii, a jedynym wyjątkiem w tym względzie jest umieszczony na początku uproszczony przekrój niemieckiego okrętu podwodnego z okresu Bitwy o Atlantyk. Ogólnikowość w tym względzie niektórzy mogą uznać za wadę, ale na rynku nie brak publikacji traktujących ten temat o wiele szerzej, a czytelnicy którzy dopiero zaczynają poznawać historię Bitwy o Atlantyk nie zostaną przytłoczeni lawiną danych i terminów, których znaczenia jeszcze nie znają. W tym miejscu należy również wspomnieć o paru błędach i nieścisłościach dotyczących wyporności i typów okrętów, oraz innego przebiegu niektórych wydarzeń w świetle najnowszych badań, jednak nie rzutują one zasadniczo na poziom i odbiór książki.
Nie sposób też pominąć zasygnalizowania kwestii psychologicznych łączących się ze służbą na okręcie podwodnym np. ogromnego napięcia i strachu podczas ataku bombami głębinowymi, próbom ich rozładowania podczas pobytu w porcie między patrolami, pomocy rozbitkom, rozbieżnego pojmowania priorytetów i zadań dowódcy okrętu podwodnego. Autor nie tworzy jednak studium psychologii, nie przytacza powojennych analiz, lecz przedstawia te zagadnienia w sposób bezpośredni, takimi jakimi były w tamtym czasie, pozostawiając czytelnikowi możliwość oceny postaw i podjętych decyzji.
Warto również zwrócić uwagę na treści znajdujące się poza główną historią– przedmowę admirała Sir George’a Creasy’ego, przedmowę samego autora, fotografie, aneksy, oraz opis przypadkowego spotkania polskiego oficera Marynarki Handlowej z Kretschmerem. Stanowią one bowiem cenne i ciekawe uzupełnienie książki.
Na koniec w formie osobistej refleksji dodam, że nie darzę uznaniem ani sympatią ideologii i działań III Rzeszy. Z tego względu czytając o osobie takiej jak Kretschmer – nawet mając na uwadze jego postępowanie, osiągnięcia, stosunek do rozbitków – mam mieszane uczucia, gdyż był on przede wszystkim żołnierzem, a swoje nadzwyczajne umiejętności i siłę charakteru wykorzystywał do walki o zwycięstwo reżimu który odpowiedzialny jest za największą wojnę w historii świata. Tym większe było moje zdziwienie gdy przeczytałem, iż ani on ani jego załoga nie należeli do NSDAP, oraz opis reakcji na rozpoczęcie wojny
Książka T. Robertsona „Wilk na Atlantyku” to według mnie jedna z najlepszych pozycji dostępnych w ramach „Serii z kotwiczką”, i wielokrotnie do niej wracam. Autor przedstawia w niej historię najskuteczniejszego z dowódców niemieckich okrętów podwodnych walczących w Bitwie o Atlantyk w trakcie II wojny światowej- kapitana Otto Kretschmera.
Książka ta nie jest pełną...
2014-11-03
Doskonałe „Metro 2033” D. Glukhovskiego zapoczątkowało moją przygodę z książkami z gatunku fantastyki postapokapitycznej. Pomimo paru słabszych elementów pierwszą część to książka rewelacyjna. Oczywiście przez to poziom do którego musi równać kontynuacja jest bardzo wysoki, ale tajemniczy świat stworzony i opisany przez autora dawał możliwość tworzenia kolejnych części, którymi pasjonowaliby się czytelnicy. Inne stacje, inne postaci, powierzchnia (!), mutanty, jakaś kontynuacja wątku czarnych, czy próby pozostałych przy życiu ludzi by wrócić do życia jakie istniało przed zejściem do podziemi – słowem, możliwości było mnóstwo.
Po przeczytaniu „Metro 2033” rozważałem zakup innej książki z uniwersum, jednak zdecydowałem się na kontynuację, będąc przekonany, że autor oryginalnego pomysłu napisał coś lepszego niż jego naśladowcy. Nadmienię też, że przed przeczytaniem i zakupem książki zapoznałem się z w większości krytycznymi opiniami na tej stronie, jednak postanowiłem nie sugerować się nimi i wyrobić sobie własne zdanie dopiero po jej przeczytaniu.
Efektem było dwa dni czytania i czekania na coś, co sprawiłoby że książka ta chociażby w minimalnym stopniu spowoduje u mnie to samo zainteresowanie, które towarzyszyło mi przy lekturze pierwszej części. Nic takiego się nie wydarzyło, a choć samą książkę czyta się szybko to dobrnięcie do końca jest męczące i wymaga od czytelnika sporej determinacji.
Rozumiem, że autor być może chciał obrać inny kierunek, ale moim zdaniem, uczynił to w sposób najgorszy z możliwych. Próba uczynienia z „Metro 2034” książki nasyconej psychologią, opisującej „bogactwo przeżyć wewnętrznych”, z akcentami pseudo-egzystencjalnymi jest totalną klapą.
Pomijając oczywiste oczekiwania znacznej liczby czytelników (w tym moje) by była to kontynuacja w stylu, który tak dobrze się sprawdził w „Metro 2033”, książkę można by uznać za inną, ale zasługującą na uwagę, jeżeli ta „psychologia” byłaby na wysokim poziomie.
Ale litości! Glukhovsky to, z całym szacunkiem, nie M. Aureliusz, ani nie A. Camus, a „Metro” nie jest ani „Rozmyślaniami”, ani „Dżumą”. To wszystko sprawia, że te „psychologiczne podejście”, podobnie jak wielu innych opiniujących, oceniam jako infantylne, nudne, a czasem wręcz śmieszne.
Odnośnie bohaterów mogę napisać tylko, że mam poważny dylemat, gdyż w trakcie czytania książki, jak i dziś nie mogę się zdecydować, który z nich jest: a) najbardziej irytujący, b) najnudniejszy. Dziękować możemy za milczącą i skrytą naturę Huntera bo przynajmniej w jego przypadku nie jesteśmy uszczęśliwiani nadmiarem dialogów „z samym sobą”, chociaż należy dodać, że Homer i w tym wypadku stara się nam „pomóc” nieustannie analizując osobę i postępowanie Myśliwego.
Słowo o narracji – do momentu połączenia dwóch, jednocześnie opisywanych wątków jest irytująca tak samo jak bohaterowie. Autor na siłę chce budować napięcie, zawieszając wątki w nieodpowiednich miejscach. Tym samym akcja nie jest spójna, nawet nie podzielona, a pocięta, czy wręcz grubo poszatkowana.
Doprawdy wad samej książki można by wymieniać jeszcze wiele, ale skoro autor napisał książkę „na odwal się” to żal czasu.
Wrzucę jednak kamyczek do ogródka wydawcy, gdyż tak jak autor, moim zdaniem, napisał książkę z powodów finansowych, tak wydawca na rynku polskim postanowił do maksimum zdyskontować sukces pierwszej części i drugą „nadmuchał” sztucznie zarówno w kwestii czcionki, jak i w kwestii ceny. Rozumiem, że wydawanie książek to biznes, ale sprzedawanie obu części „Metra” w tej samej cenie to żart.
Czy są jakieś pozytywy?
Chociaż, i pod tym względem „Metro 2034” nie dorównuje poprzedniczce, to dalej jest to tajemniczy i ciekawy świat. Możemy poznać kolejne stacje, dowiedzieć się nieco więcej o Polis, oraz życiu mieszkańców metra. Akcja książki toczy się jednak w znacznie mniejszej części metra, niż w „2033” więc można było się pokusić o bardziej rozbudowane opisy stacji.
Na pewno również tłumaczenie- P. Podmiotko swoją część pracy wykonał bardzo dobrze.
Największym plusem, chociaż nie związanym bezpośrednio z książką, jest to o czym wspomniałem na początku- metro i świat w którym dzieją się wydarzenia opisane w obu książkach Glukhovskiego dalej mają olbrzymi potencjał pozwalający na tworzenie kolejnych udanych części. Ujmując to inaczej – pomysł autora był i jest na tyle dobry, że nawet „Metro 2034” nie jest w stanie go zepsuć.
Doskonałe „Metro 2033” D. Glukhovskiego zapoczątkowało moją przygodę z książkami z gatunku fantastyki postapokapitycznej. Pomimo paru słabszych elementów pierwszą część to książka rewelacyjna. Oczywiście przez to poziom do którego musi równać kontynuacja jest bardzo wysoki, ale tajemniczy świat stworzony i opisany przez autora dawał możliwość tworzenia kolejnych części,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Doskonały album, który jednak nie każdemu przypadnie do gustu.
We wstępie, autorstwa D. Hanson, który podobnie jak treści w innych książkach wydawanych przez Taschen dostępny jest w 3 językach: angielskim, niemieckim i francuskim przybliżono sylwetkę Ed’a Fox’a, początki i rozwój jego pasji, inspiracje, oraz informacje dotyczące zbierania materiałów zawartych w albumie.
Od przedniej okładki z Ditą von Teese do tylnej okładki z Daisy znaleźć możemy całkiem obszerny zbiór zdjęć, przy czym główną inspiracją i tematem przewodnim są kobiece stopy, co doskonale trafia w mój gust ponieważ o ile ich fetyszystą nie jestem, to niewątpliwie mogę się nazwać ich wielbicielem.
Album i zawarte w nim zdjęcia balansują na cienkiej granicy między erotyką a pornografią, więc osoby preferujące subtelniejszy odcień fotografii erotycznej, lub akty mogą uznać, że Fox momentami posuwa się zbyt daleko. Osobiście, uważając kobiece ciało za jedną z najpiękniejszych form na tej planecie doceniam próby jego uchwycenia na różne sposoby.
Niestety albumy z fotografią erotyczną dotyczącą podobnej tematyki należą w naszym kraju do rzadkości, co sprawia że książka jest w pewien sposób wyjątkowa. Ponadto. jak zwykle w przypadku książek/ albumów Taschen mamy do czynienia z doskonałą formą wydawnictwa- świetna jakość papieru i zdjęć mimo stosunkowo niewielkiego formatu- mniej więcej A5. Dodatkowy plus za dołączenie do książki płyty DVD z materiałami foto i video.
Doskonały album, który jednak nie każdemu przypadnie do gustu.
We wstępie, autorstwa D. Hanson, który podobnie jak treści w innych książkach wydawanych przez Taschen dostępny jest w 3 językach: angielskim, niemieckim i francuskim przybliżono sylwetkę Ed’a Fox’a, początki i rozwój jego pasji, inspiracje, oraz informacje dotyczące zbierania materiałów zawartych w albumie....
2014-11
Na początku recenzji „Ołowianego świtu” napisałem, że książkę skończyłem „pożerać” rzeczywiście o świcie pewnego listopadowego dnia. Co dalej? Wiedziałem przecież, że czekają na mnie kolejne części, acz przez inne zakupy mój budżet wpadł w taką anomalię, że chciałem trochę poczekać przed kolejnym uzupełnieniem własnej biblioteki. W związku z tym, około 32 godziny później, podczas popołudniowych zakupów ledwo oparłem się pokusie- samotny egzemplarz „Drugiego Brzegu” na półce w markecie, pomimo tego że klnę na czym świat stoi, zostaje tam gdzie był. Po mniej więcej 7 kolejnych godzinach, przy czym ostatnia stanowiła w przeważającej większości moje opowiadanie i zachwyty nad pierwszą częścią, moja sympatia, której przypadło w udziale wysłuchanie tego wszystkiego, stwierdziła, że chce mi sprezentować część drugą. Z uwagi na to, że do zamknięcia księgarni pozostało ok 30 min. musieliśmy w drodze biec i skakać niczym para snorków, ale ofiarę dopadliśmy i mogłem zatopić w niej swoje pazury oraz kły.
Dalej wszystko potoczyło się tak samo jak przy pierwszej części – późny wieczór, herbata, książka do ręki, a na końcu ołowiany poranek za moim oknem.
Po tym osobistym wstępie przechodzę do opinii o samej książce.
Geneza „Drugiego Brzegu” ma swoje źródło w „Ołowianym świcie”, więc do pełnego zrozumienia fabuły lepiej najpierw zapoznać się z pierwszą częścią.
Następstwa spotkania głównego bohatera- stalkera Miszy z kontrolerem, podczas wyprawy do Obiektu Trzy okazują się daleko poważniejsze niż ból fizyczny czy bezsenność. Po zdobyciu cennych informacji główny bohater postanawia podjąć szalenie ryzykowną wyprawę do podziemi Agropromu – obiektu położonego na drugim brzegu rzeki Prypeć, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jednak to nie wszystko. To co odczuwa Miszka w końcówce „Ołowianego świtu”, w „Drugim Brzegu” staje się narastającym koszmarem, a sama wyprawa staje się wyścigiem z ogarniającym go obłędem, którego stawką jest życie.
Dla mnie, „Drugi Brzeg” w wielu elementach różni się od części pierwszej. Nie są to już wiążące się ze sobą wątki, opisy eksplorowania kolejnych obiektów, lecz historia z pełną fabułą, w której główny bohater konsekwentnie zmierza do celu – spotkania ze swoim przeznaczeniem. Owszem, dalej mamy do czynienia ze specyficznym poczuciem humoru, autoironią, tą samą płynną narracją, ale to co wybija się na pierwszy plan to paranoja, która stopniowo ogarnia naszego bohatera. Znamienną rzeczą jest fakt, że pomimo swojego olbrzymiego doświadczenia, umiejętności, oraz ostrożności, Miszka stopniowo coraz mniej walczy z Zoną, a coraz bardziej z samym sobą. Rozwiązanie zagadki jego obłędu nie jest znane praktycznie do końca książki, jednak podobnie jak jeden z opiniujących pomysł Autora w tym temacie uważam za rewelacyjny. Czytając opisy kolejnych koszmarów sennych głównego bohatera i zachodzących w nim zmian, po przeczytaniu 2/3 książki zadałem sobie pytanie: Czy Miszka to na pewno ta sama osoba którą poznaliśmy w „Ołowianym świcie”? Doszło wręcz do tego, że na serio zacząłem wątpić w jego dotychczasowe człowieczeństwo
Humoru jest więc mniej, rozważań i rozmów z sobą więcej, ale bez obaw – historia jest bardzo spójna, akcja trzyma w napięciu, a książka nie jest pseudofilozoficznym opisem wewnętrznych rozterek bohatera.
Relacje z innymi ludźmi są jeszcze bardziej powierzchowne niż w „Ołowianym świcie”, ale nie traktuję tego jako wadę, a jako logiczną konsekwencję skupienia się na osobie głównego bohatera i stanu w jakim się znajduje.
Rzutuje to zresztą również na przedstawienie tła rozgrywającej się w książce historii, czyli Zony, które uległo pewnym zmianom. Z jednej bowiem strony na drugim brzegu Prypeci znajdują się obiekty rozpalające wyobraźnię takie jak np. Martwe Miasto, ale są one bardziej kolejnymi etapami w drodze do ostatecznego celu. Nie oznacza to jednak, że Autor potraktował Zonę w sposób ogólnikowy. Wręcz przeciwnie- opisy rzeczywistości dalej są doskonałe i pozwalają czytelnikowi stworzyć w myślach realistyczne obrazy, a drugi brzeg Prypeci miejscami jawi się jako jeszcze ciekawszy, niż ten właściwy.
Muszę dodać, że w związku z tą kwestią miałem pewien dylemat. Rozpieszczony opisami eksplorowania lokacji w „Ołowianym świcie” chętnie zapoznałbym się w podobny sposób z Martwym Miastem, nabrzeżami Prypeci, Czarnobylem oraz Agropromem. Miejsca te są tak rozległe i tajemnicze, że jestem bardzo ciekawy ich dokładniejszego obrazu widzianego oczami głównego bohatera.
Jednak przyznaję, że z uwagi na fabułę książki Autor nie mógł rozwijać w ten sposób kolejnych wątków pobocznych. Skoro bohatera ogarnia narastająca paranoja i chwilami jest na skraju załamania, to nie może on jednocześnie badać dokładnie wszystkich miejsc przez które przechodzi. Gdyby miało to miejsce, historia byłaby niewątpliwie dłuższa, ale z pewnością mało spójna.
Podkreślam jednak, posługując się cytatem z W. Suworowa, że „Zona pozostaje Zoną”. To ten sam nieokiełznany żywioł co w „Ołowianym świcie”, a nawet bardziej niebezpieczny, gdyż wydarzenia opisane w książce toczą się w większości w bezpośredniej bliskości jej serca czyli Sarkofagu. To oznacza nowe i jeszcze większe niebezpieczeństwa m.in. anomalie i mutanty. Co do pierwszych, ich siłę działania bohater odczuwa najbardziej przechodząc przez Martwe Miasto, natomiast oprócz znanych z poprzednich części mutantów, Miszka musi się zmierzyć z czerniakiem i chimerą. Nie chcąc spoilerować, napiszę tylko że czytelnikom przyjdzie pewnie zweryfikować rankingi na najgroźniejszego potwora w Zonie.
Parę słów o zakończeniu, acz również bez spoilerowania. Przeczytałem tutaj kilka opinii krytykujących ostatnie dwa rozdziały, ale osobiście ich nie podzielam. Zaskoczony fakt, byłem, ale na pewno nie rozczarowany. Z uwagi na stan fizyczny i psychiczny głównego bohatera w rozdziałach poprzednich, moim zdaniem nie byłoby możliwe i wiarygodne ich nadmierne rozbudowanie. Po całym koszmarze z jego udziałem bohater pragnie tylko jak najszybciej „wrócić do domu”. Patrząc jednak z egoistycznej własnej perspektywy, spotkanie z chimerą uważam za bardzo intrygujące.
Podsumowując powiem, że bardzo się cieszę, iż mogłem „pożreć” wszystkie trzy części cyklu „Stalker” w krótkim odstępie czasu, gdyż wolę nie myśleć o tym, co działoby się gdybym na „Drugi Brzeg” musiał czekać około rok od przeczytania „Ołowianego świtu”.
Po „Drugim Brzegu” do rąk czytelników trafił zaś prequel – „Droga donikąd”. Odnosząc się do mojej opinii na temat tej książki, raz jeszcze stwierdzę, że istnieją doskonałe możliwości kontynuacji historii Miszki. Będę, być może bez skutku, na nie czekał, gdyż jestem bardzo ciekawy co tak naprawdę kryje się za drzwiami skrywającymi „całą resztę jego życia”.
Na początku recenzji „Ołowianego świtu” napisałem, że książkę skończyłem „pożerać” rzeczywiście o świcie pewnego listopadowego dnia. Co dalej? Wiedziałem przecież, że czekają na mnie kolejne części, acz przez inne zakupy mój budżet wpadł w taką anomalię, że chciałem trochę poczekać przed kolejnym uzupełnieniem własnej biblioteki. W związku z tym, około 32 godziny później,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książkę wybrałem sobie jako jeden z prezentów gwiazdkowych i cieszę się bardzo, że … jako pozostałe prezenty pod choinką czekać będą trzy inne książki, bo w przeciwnym razie święta wesołe by nie były.
Bardzo rzadko się zdarza bym porzucał książkę w trakcie czytania. Tutaj jednak doczytałem do mniej więcej połowy dziesiątego rozdziału i mam dość.
Spodziewałem się normalnej książki historycznej- wprowadzenia, przedstawienia wydarzeń i osób w nie zaangażowanych, potem dopiero postawienia określonej tezy i metodycznego przedstawienia argumentów za i przeciw. Nie ukrywam, że do lektury siadałem pełen optymizmu i ciekawości, gdyż ta tematyka niewątpliwie zasługiwała na dokładne zbadanie i opisanie.Jak się okazało w tym założeniu od początku był błąd, a ciekawość i optymizm szybko uciekły. Aby jednak oddać sprawiedliwość postaram się wskazać zarówno aspekty pozytywne jak i negatywne.
Przede wszystkim autorowi należy się uznanie za podjęcie trudnego i budzącego spory tematu, oraz próbę przełamania pewnych, funkcjonujących od dawna poglądów i twierdzeń. Na pewno nad wieloma zagadnieniami poruszonymi w książce warto się zastanowić, również w kontekście wydarzeń politycznych dnia dzisiejszego.
Zgadzam się co do zasady z główną tezą stawianą przez autora, mimo że jest ona w wielu aspektach kontrowersyjna.
Teraz czas na uwagi krytyczne.
To nie jest, w każdym razie dla mnie, publikacja historyczna, a wyprowadzono mnie z błędu dopiero w drugim rozdziale gdzie autor stwierdza, że to książka polityczna. Bliżej jej do książek W. Suworowa, związku z czym wypada przytoczyć zdanie p. Ziemkiewicza zawarte na wewnętrznej tylnej okładce, że ta książka to „nowy Lodołamacz”. Oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania, jednak według mnie do poziomu książki Suworowa „Paktowi” bardzo daleko.
Bez względu na to czy jest to książka historyczna, polityczna, science fiction czy political fiction, trzeba pamiętać, że bardzo wiele osób w naszym kraju nie zna i nie lubi historii i polityki. Tworząc tego rodzaju książkę warto więc było przedstawić, na samym początku, nawet pokrótce, obiektywną charakterystykę sytuacji politycznej w tamtym czasie, oraz sylwetki ludzi którzy brali udział w tych wydarzeniach. Chyba, że z założenia książka ma trafić do mniejszego kręgu odbiorców.
Uwielbiam historię i chociaż preferuję inny rodzaj książek historycznych to wśród moich ulubionych autorów poruszających kwestie historyczne i polityczną są m.in. Suworow i Wołoszański, a ci jak wiadomo w swoich książkach spekulują, przedstawiają w jak odmienny sposób historia mogła się potoczyć. Robią to jednak w sposób bardziej wyważony, przekonujący i prawdopodobny. Czym innym są bowiem określone, wynikające z siebie nawzajem założenia, a czym innym wielostopniowe spekulacje. Jeżeli bowiem chce się puścić wodze fantazji, przy jednoczesnym luźnym osadzeniu treści w realiach historycznych to znacznie lepszym środkiem byłaby na pewno powieść historyczna- coś w rodzaju „Twierdzy szyfrów”, „Sieć- ostatni bastion SS” Wołoszańskiego.
A tak, wizja Moskwy z głową Lenina nabitą na szablę jest tak samo prawdopodobna jak wizja Moskwy po wybuchach atomowych w „Metro 2033”. No bo przecież jeżeli USA i Rosja mają broń atomową, i jeżeli doszłoby do dużego konfliktu, i jeżeli … i jeżeli … i jeżeli… a wtedy to już na pewno, bo chociaż mogłoby być inaczej to „cytat” „cytat” jest to mało prawdopodobne.
Zwracam uwagę, że w hipotetycznym scenariuszu historii Polski, który przedstawia autor mnóstwo jest okoliczności w oparciu o które można tworzyć setki kolejnych spekulacji i hipotez. Niewątpliwie byłoby to ciekawe i chciałbym kiedyś odbyć dłuższą rozmowę z autorem. Kartka po kartce, argument po argumencie, bez cytatów, dyskutować i rozważać sprawę z różnych punktów widzenia. Brzmi to jak zaleta, ale tylko wtedy gdy książkę potraktujemy jako materiał do rozważań.
Kilka opiniujących osób wcześniej zwróciło już na to uwagę, ale podkreślę że również dla mnie książka pisana jest w sposób chaotyczny, z mnóstwem powtórzeń, zwracaniem się do czytelników na przemian w liczbie pojedynczej i mnogiej . Szczerze też jestem ubawiony wielokrotnie powtarzanymi stwierdzeniami, że pogląd przeciwny wyrażono pod wpływem emocji . Autor wielokrotnie przybierać chce wtedy pozę kata „poglądów przeciwnych”- w makiawelicznym kapturze i toporem (swoją tezą) w dłoniach.
Po pierwsze, zwracam uwagę, że autor popiera swoją tezę stwierdzeniami które też odwołują się do emocji.
Po drugie: właściwie po co to robi? Czy nie lepiej byłoby, nawet jak w szkolnej rozprawce, postawić tezę a potem po kolei analizować ją we wszystkich aspektach podając argumenty za i przeciw? Poza tym, pamiętać trzeba, że nawet w polityce emocje potrafią grać istotne role, a dokonanie „analizy bez emocji” zawsze prowadzić będzie do odmiennych wniosków. Autor jest osobą młodą, która nie wydała jeszcze wielkiej ilości fachowych i cenionych publikacji historycznych więc oceny typu „niewiele jest merytorycznych i kompetentnych, a nie emocjonalnych głosów w dyskusji na temat polskich wyborów w 1939 r.” wydają mi się troszkę na wyrost. Dodam też, że każdy ma prawo do własnego zdania i twierdzenie że w związku z tym nie rozumie polityki, lub jest „uczniem historyków marksistowskich” porównam trochę przekornie do opisanego przez D. Wołkogonowa w biografii Stalina, sposobu w jakim Stalin przyznał sobie wyłączne prawo do interpretacji dzieł Lenina.
W kontekście języka wspomnę, że używanie sformułowań typu „wersja soft – wersja hard”, „sojusznicy jedli by nam z ręki”, „zachowanie cnoty w II wojnie światowej” nawet w przypadku tego typu książki uważam za niezbyt fortunne.
Przytoczę też jeden cytat szczególny „ (…) Na poparcie tezy o zawarciu przymierza z Niemcami mam kilka milionów argumentów. Argumentem takim jest bowiem każdy zamordowany przez okupantów obywatel Polski”. Uważam że tego typu wypowiedź bardziej pasuje do, by posłużyć się kinematografią, filmu „Django” gdzie uśmiechnięty Ch. Waltz zapewniał D. Johnsona, że chcąc kupić czarną niewolnicę „ma co najmniej 5 tysięcy argumentów” by go przekonać, bądź jednego z odcinków serialu „House of cards” gdzie R. Tusk stwierdza, iż R. Danton „właśnie zapewnił sobie 42 miliardy wrogów”, a więc bardziej do określenia pieniędzy, a nie ofiar wojennych lub ludzi którzy stracili życie w czasie okupacji podczas II wojny światowej.
Może to głos wyszydzanej przez autora emocji, ale pamiętać należy że decyzje polityczne wpływały bezpośrednio na losy ludzkie, które wielokrotnie kończyły się tragicznie, bez względu na to czy dokonali tego naziści czy komuniści, których jednakowo potępiam. Skoro jednak książka potępia komunizm to nie sprowadzajmy życia ludzkiego do argumentów, gdyż to podobno Stalin miał mówić, iż „śmierć jedno człowieka to tragedia. Śmierć milionów to statystyka”.
Książkę wybrałem sobie jako jeden z prezentów gwiazdkowych i cieszę się bardzo, że … jako pozostałe prezenty pod choinką czekać będą trzy inne książki, bo w przeciwnym razie święta wesołe by nie były.
Bardzo rzadko się zdarza bym porzucał książkę w trakcie czytania. Tutaj jednak doczytałem do mniej więcej połowy dziesiątego rozdziału i mam dość.
Spodziewałem się...
Cykl recenzji 3 książek Michała Gołkowskiego z serii Fabryczna Zona tj. „Ołowiany Świt”, „Drugi brzeg” i „Droga donikąd” postanowiłem napisać zachowując chronologię wydarzeń w nich opisanych, nie zaś uwzględniając kolejność w jakiej dostępne były na rynku.
Na początek krótkie podsumowanie: 3 książki, 3 wyrwane z życia wieczory i noce, a na koniec ochota by wydać z siebie ryk wściekłości i zawodu niczym chimera z Martwego Miasta, że nie ma kolejnych części.
Droga donikąd
* dla potrzeb recenzji o bohaterze piszę „po staremu” Miszka, nie Kurwa – czyli przezwiskiem które nosi w tej książce jako początkujący stalker.
Powrót do przeszłości – początek historii, najwcześniejsze wydarzenia, w książce która ukazała się jako ostatnia. „Złamanie” chronologii opisu w związku z kolejnością ukazywania się książek nie razi mnie, co więcej daje możliwość innego spojrzenia na rzeczy, co do których po lekturze poprzednich części już wyrobiliśmy sobie zdanie.
Po trzecią część historii stalkera Miszki sięgnąłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony dopiero co przeczytałem doskonałe „Ołowiany świt” i „Drugi brzeg”, natomiast z drugiej, czytając opisy dotyczące książki byłem sceptycznie nastawiony szczególnie co do jej początku. Bałem się, że Autor zafunduje nam jakieś pseudo-psychologiczne wywody, „Cierpienia młodego Miszki”, który po długiej i burzliwej batalii z samym sobą, parafrazując Mickiewicza natężywszy ciekawie ucho usłyszał wołanie Zony.
Jak to wygląda w rzeczywistości? Otóż Autor nie stworzył innego, specjalnego sposobu pisania by przedstawić życie Miszki przed przybyciem do Zony. Jest to po prostu jedna z części książki pisana tym samym językiem i z tą samą dynamiką opowieści. Podkreślam to i cieszę się, gdyż „uczty psychologicznej” takiej jak przy „Metro 2034” Glukhovskiego drugi raz bym nie zdzierżył.
„Droga donikąd” przybliża nam postać głównego bohatera. Poznajemy jego przemyślenia, motywy działania, wątpliwości, oraz kształtowanie cech charakteru które poznać mogliśmy w pełnej okazałości w dwóch poprzednich książkach. Oczywiście przedstawiając obraz Miszki jako człowieka sukcesu na wysokim piętrze warszawskiego biurowca, pławiącego się we wszelkich luksusach, Autor wprowadził bardzo silny kontrast z obrazem Miszy- stalkera. Opis stylu życia Miszy jako człowieka może wydawać się przejaskrawiony, ale uważam, że to przede wszystkim przez to, że bohatera poznawaliśmy dotychczas podczas jego życia na terenie Zony i mamy o nim inne wyobrażenie.
W poprzednich częściach podobało mi się, że Autor nie zrobił z bohatera napromieniowanej odmiany czarnobylskiego terminatora, bądź innego gieroja który z każdej opresji wychodzi bez szwanku podejmując dramatyczne decyzje, zawsze w ostatnim momencie. Nie – w „Ołowianym świcie” i „Drugim brzegu” Miszka ma tylko umiejętności, doświadczenie, ostrożność. Z „Drogi donikąd” dowiadujemy się ile czasu, trudnych chwil i niebezpieczeństw musiał przeżyć początkujący stalker aby nabyć te cechy, gdyż jak nietrudno się domyślić, zjawia się w Zonie prawie całkiem „zielony”.
Tyle o głównym bohaterze. Z pozostałych wymienię trzy postaci, które są interesujące z różnych powodów.
Dopiero z tej książki dowiadujemy się kim był Łysy i jak istotną rolę odegrał w początkach stalkerskiego życia Miszki. Do tej pory znaliśmy go z „Ołowianego świtu” poprzez plecak i lakoniczny opis jego śmierci. Tutaj to „pełnoetatowy” bohater historii, który oprócz roli przewodnika i mentora, przybliża czytelnikowi pewne fragmenty historii Zony, np. wydarzenia w Asarewiczach.
Pozostałe postaci to francuski profesor – który staje się przykładem tego jak przypadkowa i bezlitosna jest natura Zony, oraz handlarz Owca – dzięki któremu Miszka poznaje specyficzny styl prowadzenia interesów.
Teraz czas na parę słów o samej Zonie. Czytając książkę odniosłem wrażenie, że poznać ją możemy z zupełnie innej strony – jako Nieznajomą. W poprzednich książkach Zona była kochanką, tutaj jest co najwyżej obiektem westchnień, nieśmiało adorowaną przez bohatera. Jest ciekawa, piękna, niebezpieczna i zwodnicza, czyli taką jaką ją poznaliśmy wcześniej, ale bardziej tajemnicza, przy czym dalej niechętnie odkrywa swoje sekrety.
Zwrócę też uwagę na miejscowości które leżą na szlaku do Zony, niejako drugoplanowe. Mińsk, Bobrujsk, Swietłogorsk, Rieczica, Brahin oraz opis samej wyprawy Miszki przez te miejsca był dla mnie tak samo ciekawy jak reszta książki. Autor przedstawia Wschód w swoim stylu, który np. u mnie powoduje szeroki uśmiech na twarzy i ożywia w wyobraźni obraz tych terenów w sposób podobny do wizji z filmów o ZSRR i Rosji Jelcyna.
Z aspektów technicznych, podobnie jak w przypadku poprzednich książek daję duży plus za szatę graficzną, ilustracje i mapkę. Utrzymano styl graficzny z poprzednich części i uważam, że to bardzo dobra decyzja.
Z ogromną przykrością przeczytałem w jednej z opinii, że „Droga donikąd” ma być ostatnią książką o przygodach Miszy. Mogę jedynie przypuszczać, że być może autor boi się przesadzić, bądź uważa że temat się wyczerpał i chce stworzyć coś nowego. Obawy takie nie byłyby bezpodstawne bo łatwo przecież wypuścić totalnego gniota pod doskonałym szyldem, żeby zarobić trochę PLN lub innej waluty- vide wspomniane „Metro 2034”.
Jednak moim zdaniem nie ma czego się bać, szczególnie mając na uwadze nieszablonowe pomysły i wyobraźnię Autora, oraz to, że Zona jest nieprzewidywalna, jest wytworem w którym cały czas coś się zmienia, co daje ogromne możliwości tworzenia kolejnych części historii Miszki.
Czekam z niecierpliwością na kolejne książki Michała Gołkowskiego, ale nie mogę odmówić sobie na koniec stwierdzenia, że „to nie musi się tak skończyć”.
Cykl recenzji 3 książek Michała Gołkowskiego z serii Fabryczna Zona tj. „Ołowiany Świt”, „Drugi brzeg” i „Droga donikąd” postanowiłem napisać zachowując chronologię wydarzeń w nich opisanych, nie zaś uwzględniając kolejność w jakiej dostępne były na rynku.
Na początek krótkie podsumowanie: 3 książki, 3 wyrwane z życia wieczory i noce, a na koniec ochota by wydać z siebie...
2014-11
Sięgnięcie po „Ołowiany Świt” Michała Gołkowskiego było całkowitym przypadkiem, strzałem w ciemno. Do fanów gatunku się nie zaliczałem, nic też nie widziałem o uniwersum S.T.A.L.K.E.R. Byłem świeżo po lekturze „Metro 2033” i „Metro 2034” D. Glukhovskiego i udałem się do księgarni bardziej z zamiarem kupienia kolejnej pozycji z uniwersum Metro 2033. Jednak męcząca przygoda z „Metro 2034” sprawiła, że byłem ostrożniejszy. Zawzięcie więc kartkowałem kolejne książki, zastanawiałem się, ale nie byłem do końca przekonany do żadnej z nich. Szukałem czegoś co chociaż w pewnym stopniu wzbudzi we mnie emocje podobne do tych, które towarzyszyły lekturze „Metro 2033”. Postanowiłem więc sprawdzić inne książki z gatunki fantastyki postapokaliptycznej i mój wzrok napotkał na półce egzemplarz „Ołowianego Świtu”. Po krótkim kartkowaniu kupiłem książkę, wróciłem do domu, a wieczorem zatopiłem się w lekturze. Następną rzeczą jaką pamiętam z otaczającej mnie rzeczywistości był widok listopadowego, zachmurzonego nieba nad ranem. Uśmiechnąłem się sam do siebie, gdyż świt który nastał po skończeniu książki był rzeczywiście ołowiany, a patrząc z wysokości 8 piętra na wieżę i budynek ratusza w moim mieście wyobrażałem sobie, że jest to komin Czarnobylskoj Atomnoj ElektroStancji z przyległym do niego Sarkofagiem.
„Ołowiany świt” na pewien czas zawładnął moimi myślami niczym kontroler.
Przede wszystkim, według mnie, opisana w książce historia ma niesamowity klimat, na który składają się bohaterowie, miejsca, sposób opowieści i szereg innych czynników.
W większej części akcja książki toczy się Zonie – niemal całkowicie opuszczonej, odciętej od świata strefie na pograniczu białorusko- ukraińskim, którą wstrząsają kolejne radioaktywne emisje, mające swoje źródło w czarnobylskiej elektrowni atomowej. Jednak określenie Zony wyłącznie jako miejsca jest niewystarczające. W istocie jest to twór bliższy siłom natury, który nie podlega żadnej kontroli- niebezpieczny, okrutny, a zarazem piękny i tajemniczy. Jednak najważniejszą cechą Zony jest brak przewidywalności- nic nie jest pewne, a często główną rolę odgrywa przypadek.
W „Ołowianym Świcie” główny bohater porusza się po części Zony leżącej między rzekami Prypeć i Dniepr, a sama historia to przede wszystkim opisy wypraw oraz badania poszczególnych obiektów. Jednocześnie podczas eksplorowania tych lokacji, trafia on na pewne wiążące się ze sobą elementy, które stopniowo zazębiają się w tajemniczy wątek, determinujący jego dalsze losy.
Wiem, że niektórzy z czytelników mogą uważać inaczej, ale dla mnie opisy poszczególnych miejsc i rzeczywistości, w której porusza się bohater są rewelacyjne, gdyż ich obszerność i dokładność pobudzają wyobraźnię do tworzenia w myślach realistycznych obrazów.
Oczywiście pisząc o Zonie nie sposób zapomnieć o jej szczególnych wytworach- tj. mutantach. Jak wspomniałem wyżej, świat S.T.A.L.K.E.R.’a nie był mi znany, więc wdzięczny jestem Autorowi, za plastyczne i barwne opisy potworów. Jednocześnie trochę po macoszemu potraktowano charakterystykę anomalii, gdyż operując wobec nich od początku nazwami własnymi, nie zawsze do końca wiadomo na czym polega ich działanie.
Miszkę- czyli głównego bohatera, poznajemy w tej książce jako doświadczonego już przez Zonę stalkera polskiego pochodzenia. Nie jest człowiekiem obdarzonym szczególnymi właściwościami, czy nadnaturalnymi siłami. To co odróżnia go od innych stalkerów, to według mnie, wynikająca z doświadczenia szczególna ostrożność, oraz odmienne preferencje w zakresie osobistego uzbrojenia i wyposażenia, tj. brak zaufania do elektronicznych gadżetów, i używanie strzelby zamiast jednej z odmian popularnego Ak. Do tego należy dodać jeszcze jedną, szczególnie przydatną na terenie Zony cechę – Miszka ma szczęście, któremu jednak zawsze stara się jak najbardziej pomóc.
Pozostali bohaterowie książki- Dyry, Tribik, Buolki, Dżon, to różnorodne i ciekawe postaci, które jednak poznajemy raczej poprzez konkretne zdarzenia, niż opisowe charakterystyki. Koreluje to z ciekawie przedstawionym charakterem relacji międzyludzkich na terenie Zony. Nie tworzą oni bowiem zwartej grupy, a tym co trzyma ich razem nie są uczucia przyjaźni, czy koleżeństwa, lecz kalkulacja i konieczność.
Bardzo przypadł mi do gustu język, w którym Miszka porozumiewa się z innymi stalkerami. Spolszczenie rosyjskiego z mnóstwem wolnych tłumaczeń, tak bym to określił, przypomniało mi szczęśliwe czasy gdy kilkanaście lat temu, pod stadionem, targowałem się zawzięcie o płyty z „handlarzami” ze Wschodu. Dodać do tego należy elementy rosyjskiego, a nawet radzieckiego humoru. Okrzyki w stylu „Urrraaa, za rodinu, za Stalina”, czy „Co tu wielka ojczyźniana?! (…) Co my czołgi pod Stalingradem bijem ?!” i wiele innych to dla mnie prawdziwe perełki.
W kontekście bohaterów książki muszę też wspomnieć o wątku uczuciowym- tj. romansie Miszki i Dury. Rozpoczyna się, jak wszystko w Zonie, przypadkowo, a Autor doskonale wkomponował go w treść książki wprowadzając do Zony napięcie erotyczne i nie tworząc rzewnej historii. Przyznam szczerze, że takiego elementu, zważywszy na tematykę książki, się nie spodziewałem ale zadziałał na moją wyobraźnię, na podobnej zasadzie co np. miłość Winstona i Julii w dzwonnicy zburzonego kościoła położonego w okolicy na którą zrzucono bombę atomową w „Roku 1984” Orwella, lub scena erotyczna z filmu „Wróg u bram”.
Na koniec parę słów o sprawach technicznych. Bardzo wysoko oceniam element, który na dobrą sprawę znacznie wpłynął na to, że wziąłem tą książkę do ręki, a więc szatę graficzną – okładkę, ilustracje oraz mapkę. Wykonane w świetnym stylu wpasowują się w klimat książki i uzupełniają go. Szczegóły te, połączone ze średniej jakości papierem i wyraźną czcionką, oraz ceną obligują do tego by pochwały skierować również w stronę wydawcy.
Coś jeszcze? Chyba tylko to, że czas szybko przeprawić się na „Drugi brzeg” …
Sięgnięcie po „Ołowiany Świt” Michała Gołkowskiego było całkowitym przypadkiem, strzałem w ciemno. Do fanów gatunku się nie zaliczałem, nic też nie widziałem o uniwersum S.T.A.L.K.E.R. Byłem świeżo po lekturze „Metro 2033” i „Metro 2034” D. Glukhovskiego i udałem się do księgarni bardziej z zamiarem kupienia kolejnej pozycji z uniwersum Metro 2033. Jednak męcząca przygoda...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Moją opinię podzielę na dwie części:
Pierwsza dotyczy samej książki, niewątpliwe ciekawej, pisanej w sposób przystępny, bardzo dobrze przedstawiającej obraz starożytnego Rzymu i postaci, która według mnie zdeterminowała swoim życiem historię nie tylko samego imperium, lecz wielu państw Europy- Oktawiana Augusta. Niewątpliwie jest to lektura po którą warto sięgnąć nie tylko ze względu na fascynację starożytnym Rzymem, a mnie nie pozostaje nic innego jak zgodzić się z pozytywnymi opiniami dotyczącymi narracji, źródeł oraz samej przyjemności czytania.
Jednakże będzie ona także, a raczej przede wszystkim, w drugiej części, repliką na poprzednią opinię.
Zaznaczę przy tym, że szanuję osobistą opinię Autorki, niemniej jednak nie mogę się z nią zgodzić, bowiem podzielając w znacznym stopniu niechęć Przedmówczyni do tyranii, nie podzielam jej poglądu według którego Oktawian August jawi się jako najgorszy potwór, a Rzym za jego panowania jako niemal totalitarny reżim. W dokonanej w sposób emocjonalny ocenie brak, według mnie, obiektywizmu i uchwycenia charakteru i działań samego Oktawiana w szerszym kontekście tak politycznym, jak i historycznym.
Nie zamierzam ukrywać, że Oktawian August to jedna z moich ulubionych postaci historycznych, fascynująca mnie od lat przede wszystkim jako polityk i władca Imperium. Oczywistym jest też, że w związku z tym bliżej mi do interpretacji działań i oceny Augusta dokonanej przez A. Krawczuka, R. Hollanda, P. Southern, niż do wizji bezlitosnego i krwawego rewolucjonisty, grabarza republikańskich wartości przedstawionej najpełniej we wspomnianej w jednej z opinii książce R. Syme’a „Rewolucja rzymska”. Nie zamierzam również twierdzić, że okres rządów Augusta był okresem tolerancji i swobodnej krytyki aparatu władzy.
Nie sposób jednak, według mnie, rozpatrywać osobowości Augusta, oraz oceniać jego postępowania i decyzji bez odniesienia do historii starożytnego Rzymu i ówczesnych reguł walki politycznej. Gra pozorów, doraźne sojusze, zdrady, aranżowane małżeństwa, zamachy i inne podobne działania służyły do osiągnięcia najwyższego celu- władzy, przy czym im większy był jej zakres, tym stosowane środki były bardziej okrutne. Politycy i władcy w tamtym okresie, w porównaniu z dzisiejszymi czasami, mieli zdecydowanie więcej do stracenia, a sama polityka była grą lub walką o życie w dosłownym znaczeniu.
W stosowaniu bezwzględnych metod August nie był wyjątkiem. W kwestii doraźnych sojuszy i zdrad dla przykładu można wymienić zdradę Kasjusza, Brutusa, Senatu wobec Cezara, krótkotrwały sojusz M. Antoniusza ze spiskowcami po śmierci Cezara, próbę wykorzystania Oktawiana do zneutralizowania Antoniusza, nieudaną próbę porozumienia Kleopatry z Oktawianem po śmierci Antoniusza. Ponadto dodać należy, że każda z wymienionych zdrad i sojuszy, miała dla danej osoby/ osób w tamtym konkretnym czasie i w tamtych realiach uzasadnienie, pomimo że wydają się, ze względu na wcześniejsze wydarzenia, niemożliwe.
W stosowaniu tych metod, zarówno w drodze do władzy, jak i w trakcie rządów August nie był jedyny, lecz okazał się najbardziej przewidujący, najskuteczniejszy, jak również cechowała go największa bezwzględność, przy czym była to bezwzględność planowana i ściśle ukierunkowana. Podkreślić należy, że w związku z tymi okolicznościami inne postępowanie Augusta, które ocenilibyśmy dziś jako bardziej ludzkie czy liberalne oznaczałoby de facto polityczne samobójstwo, a bardzo możliwe że również śmierć zadaną przez któregoś z rywali w walce o władzę.
Zgadzam się , że w wielu aspektach polityka Augusta to w istocie teatr, jednakże tak wtedy jak i dziś 99% polityki bez względu na orientację i poglądy polityczne to również teatr, którego sceny są śliskie, a aktorzy w sposób mniej lub bardziej skuteczny wpływają na publiczność.
Również ubranie jedynowładztwa w szaty Republiki było takim samym zabiegiem politycznym jak wiele innych decyzji Augusta, przy czym oceniając z perspektywy czasu i historii, można stwierdzić że był to zabieg konieczny i skuteczny. Odwołując się do tezy innych autorów (również Krawczuka w „Poczcie Cesarzy Rzymskich”) zmiana tytułu formy rządów na monarchię, dyktaturę, lub inne określenie oznaczające jedynowładztwo spotkałoby się niewątpliwie, jak w przypadku Cezara, z niezadowoleniem mniejszej lub większej liczby Rzymian i stanowiłoby doskonałą podstawę dla osoby/grupy która swój kapitał polityczny budowałaby w oparciu o hasło „precz z tyranem, precz z dyktaturą”.
Pamiętać też należy, że poważne problemy rozkładające republikę miały swoje źródła o wiele wcześniej, nawet przed narodzinami Augusta, tak że chyliła się ona ku upadkowi przy czym najtrwalsza okazała się jej fasada- złudzenie władzy ludu. Korzystał z niej jednak nie tylko August, lecz również np. pierwszy i drugi triumwirat w osobach M. Antoniusza i M. Lepidusa.
Śledząc losy Augusta, od czasów kiedy budował swój kapitał polityczny jako młody człowiek dysponując niemal wyłącznie jednym atutem: statusem adoptowanego testamentem syna Gajusza Juliusza Cezara, do ustabilizowania swojej pozycji jako „pierwszego obywatela” możemy rozróżnić dwa okresy: walki o władzę i stabilizację oraz organizację imperium.
Nie zaprzeczając istnieniu określonych konfliktów podczas „Pax Romana” proponuję ich ocenę porównawczą z konfliktami zarówno społecznymi i militarnymi w schyłkowym okresie republiki, mniej więcej od czasów wojny Mariusza i Sulli, poprzez pierwszy i drugi triumwirat, kolejne wojny domowe, aż do czasu śmierci Antoniusza i Kleopatry. Można różnie oceniać ekspansję Rzymu i jego politykę wewnętrzną, ale jeżeli podczas „Pax Romana” „pokój” był tylko dla „stłamszonej garstki senatorów i ogromnej armii” to w okresie przed ustabilizowaniem rządów Augusta „pokój” miała prawie cała republika, aż w nadmiarze, z wieloma aktorami i na wiele sposobów.
Nie sposób nie zadać również pytania: jak wyglądał by starożytny Rzym bez panowania Augusta? Co w tamtym czasie było realną alternatywą dla wprowadzonego przez niego systemu władzy? Wkraczając w sferę spekulacji myślę, że możliwe były dwa rozwiązania: organizm państwowy stworzony na kształt republiki z elementami oligarchii, który z dużą dozą prawdopodobieństwa targany byłby kolejnymi sporami, konfliktami i walkami o władzę, lub rządy jednej lub grupy osób oparte na tej podobnej podstawie co ustrój pryncypatu, z tym zastrzeżeniem, że prawdopodobnie z uwagi na brak zdolności organizacyjnych Augusta potrwałyby one znacznie krócej i nie stanowiłyby podstawy późniejszego przekształcenia w dominat.
Co do spraw prywatnych, rodzinnych Augusta i jego bliskich nie będę oryginalny i za przykładem kilku ze wskazanych powyżej autorów stwierdzę, że przekazy z tamtych czasów dotyczące tak delikatnych kwestii należy interpretować szczególnie ostrożnie, gdyż tak jak wymienione powyżej rzeczy, służyły one często w walce politycznej, skompromitowaniu politycznego rywala. Odwołując się do współczesności stwierdzę, że praktycznie nigdy nie znamy sytuacji i stosunków panujących w innej rodzinie, lub w innym domu. Ludzie którzy mogą nam się wydawać sympatyczni, dobrzy, przyjaźni, często w życiu rodzinnym zachowują się zupełnie inaczej, lecz o tym wiedzą tylko oni sami. Tym samym ocena uczuć i postępowania Augusta w stosunku do rodziny na podstawie dostępnych źródeł, w formie przekraczającej nienawiść jest dla mnie zdecydowanie zbyt stanowcza i stronnicza, podczas gdy kwestia natury jego faktycznych uczuć jako męża, ojca i członka rodziny pozostanie na zawsze w sferze mniej lub bardziej uzasadnionych domysłów.
Moją opinię podzielę na dwie części:
Pierwsza dotyczy samej książki, niewątpliwe ciekawej, pisanej w sposób przystępny, bardzo dobrze przedstawiającej obraz starożytnego Rzymu i postaci, która według mnie zdeterminowała swoim życiem historię nie tylko samego imperium, lecz wielu państw Europy- Oktawiana Augusta. Niewątpliwie jest to lektura po którą warto sięgnąć nie...
To pierwsza książka tego autora, którą miałem okazję przeczytać.
Po lekturze mam bardzo mieszane uczucia i być może sięgnę po kolejne, w tym wcześniejsze książki p. Mroza by wyrobić sobie pełniejsze zdanie odnośnie jego twórczości.
Książkę "połknąłem" szybko. Niewątpliwie jest to dla mnie plus i w odróżnieniu od części innych czytelników nie odczuwałem przy tym zmęczenia, bądź nie miałem wrażenia, że akcja rozwija się zbyt wolno.
Kolejnym plusem, przynajmniej częściowo, jest poruszana przez autora tematyka. Nie należę do koneserów gatunku jednak o ile mi wiadomo tematyka przestępczości zorganizowanej w przedwojennej Warszawie nie jest w ostatnich latach zbyt często podejmowana przez autorów kryminałów. Może zabrakło mi tylko bardziej rozbudowanych opisów miejskiej, warszawskiej rzeczywistości. Mróz to nie Tyrmand i o ile ten drugi np. w "Złym" opisuje rzeczywistość Warszawy z najdrobniejszymi szczegółami (czasem aż do przesady), to autor "Świtu.." czyni to moim zdaniem tylko wtedy gdy to naprawdę konieczne.
Odnośnie bohaterów mogę powiedzieć tyle dobrego co i złego. Ograniczę się przy tym do tych najważniejszych.
Wilmański- mężczyzna z przeszłością, przybysz z prowincji, postać ciekawa, czasem wewnętrznie sprzeczna, potrafiąca okazać zarówno chłodny spokój jak i agresję. Potencjał postaci ogromny i w znacznej części wykorzystany przez Autora, chociaż nie zawsze, co rozwinę poniżej.
Eliza - przepraszam za lekki szowinizm - typowa kobieta zarówno w dobrym jak i złym tego słowa znaczeniu. Co ważne - postać, którą Autor od początku do końca przedstawia w sposób spójny i pełny.
Fryderyk - według mnie najciekawsza postać z całej książki. Jazz, wyszczerbienia na stole, słabość do córki i endeków. Jego postrzeganie trochę się zmienia po przybyciu Lichtsohna do Warszawy, niemniej Autor bardzo sprawnie zbudował obraz szefa jednej z warszawskich grup przestępczych. Również przedstawiony w sposób spójny i pełny.
Salomea- postać w dużej mierze zmarnowana, czego bardzo mi szkoda. Prawdziwą Salomeę widzimy według mnie dwa razy: po postrzeleniu Elizy i podczas wyborów nowego szefa Banników. Nie do końca rozumiem i widzę pomysł na tą postać po śmierci Fryderyka.
Anastazja - ciekawy charakter postaci, która w znacznym stopniu wpływa również na obraz samego Wilmańskiego. Autor stworzył dobry obraz "dziecka ulicy".
Szymon - nie do końca przekonuje mnie uczynienie z niego głównego oponenta Wilmańskiego, choć muszę przyznać, że od początku książki, a w szczególności pierwszego spotkania z Ernestem nastrój wrogości między nimi jest budowany.
Podsumowując tą część generalnie bohaterowie zostali przedstawieni w sposób spójny, ciekawy i w większości nie są postaciami jednowymiarowymi.
Muszę jednak teraz napisać o tym co podoba mi się najmniej, tzn. niekonsekwencją w budowaniu poszczególnych wątków, postaci i samej fabuły jako całości. Nie podzielam bowiem entuzjazmu części czytelników co do zwrotów akcji, które Autor niejednokrotnie wprowadza w powieści.
Po pierwsze - odbiegające od poziomu "wątków warszawskich", wątki "zamiejscowe" tj. gdański i wileński. Choć są one konsekwencją wcześniejszych wydarzeń, mają w nich uzasadnienie i zaczepienie, to oba wydają się sztuczne, dodane na siłę, a dodatkowo są skrajnie nieprawdopodobne. Krótki opis podróży Ernesta i Fryderyka do Gdańska, który okazuje się zwykłą strzelaniną, oraz dwie kobiety nie znające Wilna, doprowadzające do upadku kierownictwa największej organizacji przestępczej w II RP. Autor mógł albo te wątki odpowiednio rozbudować, albo zupełnie pominąć, a jednak zdecydował się na, według mnie, najgorsze wyjście z możliwych.
Po drugie, relacje Banników z członkami innych grup przestępczych. Nawet w posłowiu Autor zaznacza wielką rolę bandy z Kercelaka. Tymczasem na kartach powieści ta grupa prawie zupełnie nie istnieje! Przez całą książkę nie dochodzi do starć, negocjacji, intryg pomiędzy dwiema największymi siłami na mapie przedwojennej przestępczej Warszawy podczas gdy w grze są gigantyczne pieniądze z handlu narkotykami.
To samo dotyczy grupy żydowskiej - Wilmański, jako jeden z dwóch kandydatów na szefa Banników, w obliczu spodziewanej walki o wpływy, samotnie udaje się dzielnicy żydowskiej, gdzie w pojedynku na pięści zyskuje sobie szacunek i zabezpiecza interesy swojej grupy przed zakusami Żydów, a co więcej zyskuje pomoc w postaci pokonanego wówczas rywala.
Grupa Łokietka - część wybita podczas strzelaniny w porcie podczas transakcji z Bannikami. Temat zamknięty- żadnych nieporozumień, żadnej wendetty, towar stracony, a nikt się o niego nie upomina.
Podsumowując tą część, w powieści konkurencja pomiędzy grupami przestępczymi w przedwojennej Warszawie jest tylko teoretyczna, a walki o wpływy praktycznie nie ma.
Po trzecie - okoliczności śmierci Fryderyka i wizyta Lichtsohna w "Mokradle". Hertza poznajemy jako przestępcę nietuzinkowego, który potrafi być okrutny, ale tym okrucieństwem nie szafuje bez wyraźnej potrzeby. Wilmański, doświadczony przestępca, podczas pierwszej wizyty w "Mokradle" zostaje zaskoczony przez jego ochronę. Następnie Eliza i Salomea podczas wizyt w siedzibie Banników za każdym razem natrafiają na ochronę zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Tymczasem szef grupy w pewnym momencie "rozpuszcza" wszystkich (!) swoich ludzi po mieście pozostawiając przy sobie jedynie barmana. Nawet jeśli wcześniej Autor to uzasadnił, to jednocześnie mimowolnie uczynił na koniec z Fryderyka człowieka nieodpowiedzialnego, bądź tak zadufanego w sobie, że zaniechał podstawowych środków ostrożności, co nie ma sensu, gdyż obraz Hertza budowany był do chwili jego śmierci zupełnie inaczej.
Ostatnią i największą niekonsekwencją, a właściwie szeregiem niekonsekwencji jest poprzedzająca śmierć Hertza wizyta Lichtsohna i wątek Bruderferajn.
Najpierw szef największej organizacji przestępczej, przemierza wraz ze świtą pół II RP by samodzielnie wykonać wyrok na przywódcy mniejszej grupy przestępczej z Warszawy. Parę kartek wcześniej Łokietek wysyła ludzi na przejęcie "towaru" w porcie, nie pojawiając się tam osobiście, mimo wcześniejszych ustaleń, woląc pozostać w cieniu. Tymczasem Saszka Lichtsohn nie ma oporów - przyjeżdża z całą grupą do Warszawy i praktycznie z miejsca samodzielnie dokonuje egzekucji na przywódcy największej grupy w Warszawie. Tym samym postać Łokietka zbliżona jest de facto do prawdziwego "ojca chrzestnego", który nie zajmuje się "mokrą robotą", niż kierujący się sycylijskimi wartościami szef Bruderferajn.
Im dalej tym lepiej, bowiem ten sam Lichtsohn nie ma problemów z zamordowaniem Fryderyka strzałem z pistoletu w głowę, jednak z niewyjaśnionych przyczyn nie potrafi zastrzelić Wilmańskiego (!). Po pierwsze strzela w korpus, po drugie ani on, ani nikt z jego ludzi nie fatyguje się by sprawdzić czy egzekucja na byłym współpracowniku była udana.
Jakby mało było absurdu, to następnie półżywy Wilmański zdradza Elizie sposób na zadanie bolesnego ciosu w kierownictwo Bruderferajn. Pokazuje się w Wilnie, a po aresztowaniu Lichtsohna i Wójcika bez obaw, jawnie chodzi po ulicach Warszawy. Nikt z członków Bruderferajn nie łączy jednak pokazania się Wilmańskiego w Wilnie z późniejszym aresztowaniem szefów organizacji. Przechodzi im również ochota by wrócić do Warszawy by zweryfikować czy Wilmański żyje i by się na nim zemścić, bądź po prostu wykonać egzekucję w sposób skuteczny.
Tym samym według mojej subiektywnej opinii taki sposób "uśmiercenia" Wilmańskiego dla jego bezpieczeństwa jest nieprawdopodobny, sztuczny i rozczarowujący w kontekście całości fabuły. Bodaj po raz pierwszy zdarzyło się bym był rozczarowany tym, że główny bohater przeżył.
Nie ukrywam, że wpłynęło to na mój odbiór dalszej części książki. Szkoda, gdyż do momentu pojawienia się Lichtsohna w "Mokradle" fabuła jest spójna, wątki w dość znacznym stopniu się zazębiają.
Reasumując: książka niezła, ale potencjał był znacznie większy.
To pierwsza książka tego autora, którą miałem okazję przeczytać.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPo lekturze mam bardzo mieszane uczucia i być może sięgnę po kolejne, w tym wcześniejsze książki p. Mroza by wyrobić sobie pełniejsze zdanie odnośnie jego twórczości.
Książkę "połknąłem" szybko. Niewątpliwie jest to dla mnie plus i w odróżnieniu od części innych czytelników nie odczuwałem przy tym...