rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Szepty podświadomości. Kobieca intuicja, której nie sposób w pełni zignorować, choć paradoksalnie przez całe lata można pozostać głuchym na jej naglące podpowiedzi aż do momentu, gdy nie da się dłużej przymykać wzroku. Przekonywać samej siebie. W końcu ile można udawać? Maska zadowolenia prędzej czy później się ześlizgnie, ukazując to, co tak skrzętnie ukryte przed nieszczędzącym ostrych ocen światem.

„To nadzwyczajne, ile można się dowiedzieć o ludziach, kiedy jest się niemal niewidzialnym. Najwięcej mówi o nich to, czego nie chcą pokazywać”.

Harlow Street. Przedmieścia, które bezpowrotnie zatraciły swój pierwotny charakter społeczności złożonej z emigrantów, która wyrosła na wspólnym gruncie pogoni za niedoścignionym amerykańskim marzeniem. Dzisiaj pomiędzy najbliższymi sąsiadami zdają się jedynie uwypuklać zarówno pokoleniowe, jak i ekonomiczne różnice. Mimo to cztery kobiety zamieszkujące bliski sobie obszar łączy coś tak odwiecznego, jak macierzyństwo – były lub obecnie są przede wszystkim matkami i żonami. Część z nich rozpaczliwie chce się uwolnić od tej narzuconej odgórnie roli, pozostałe definiują siebie głównie poprzez rodzicielstwo, a jeszcze inne obsesyjnie walczą o to, co fizycznie wydaje się niemożliwe. Wśród nich bryluje nieugięta Whitney: biała i uprzywilejowana kobieta dzięki pozycji wypracowanej w branży konsultingowej; ponadto zadbana matka trójki dzieci o nieskazitelnym wizerunku, który pęka w najmniej odpowiednim momencie i tym samym przestaje wzbudzać zwyczajową zazdrość wśród szerokiego grona znajomych. U jej boku można prawie zawsze odnaleźć Blair. Jedyną przyjaciółkę Whit. W pełni oddaną roli matki siedmioletniej Chloe, której czasami jest zbyt ciasno w przewidywalnej codzienności i która tęskni za tym, czego nie może doświadczyć. Typ kobiety przekonanej o tym, że trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Czasami na ich orbicie pojawia się na moment Rebecca: wysportowana lekarka ratująca na co dzień dzieci w jednym ze szpitali. Jej małżeństwo z Benem wydaje się kompletne i zgodne pomimo braku potomstwa, choć za pozornym pogodzeniem z losem kryje się coś gorzkiego, niebezpiecznie zahaczającego o desperację graniczącą z obsesją. No i Mara. Najstarsza pośród sąsiadek. Rodowita Portugalka. Od kilkudziesięciu lat żona Alberta. W jej życiu nie pozostało wiele radości, a ona sama czuje się osamotniona. Niewidzialna dla młodszych od siebie kobiet. Niedopuszczana do ich spraw. Pozostaje więc cicha obserwacja tego, co miało pozostać w ukryciu.

„Od kilkudziesięciu lat nie patrzą na siebie - w każdym razie nie tak jak kiedyś. Mara zastanawia się, czy może Albert za dużo widzi w jej oczach, które dawno temu zmatowiały. A może widzi za mało. Czy ich życie miało być bogatsze? Czy on też czasem płacze z tego powodu?”.

Pierwsze spotkanie z twórczością Ahley Audrain zostało okupione początkową konsternacją. Książka, której fabuła miała oscylować głównie wokół nocy zagadkowego wypadku małoletniego Xaviera, nie jest thrillerem. Nigdy nim nie była. Brakuje po temu podstawowych elementów, a sam upadek z okna to jednak zbyt mało, by mianem tego gatunku ochrzcić „Szepty”. Natomiast prawdą jest, że powieść odsłania przed nami świat macierzyństwa. Jego różnorodne odcienie oraz podejście do wymagającej poświęcenia roli matki. Tego, jak wpływa na kobiecy obraz, poczucie własnej wartości oraz egoistyczne pragnienia, na które nie pozostaje zbyt wiele przestrzeni. Co daje, a z czego tak naprawdę bezpowrotnie odziera. I temu służą cztery przedstawione perspektywy zabarwione silnymi emocjami. Niejednokrotnie skomplikowanymi, a wręcz sprzecznymi jeśli chodzi o podstawowe motywacje postępowania. Narastająca frustracja szukająca ujścia. Chęć ucieczki. Znużenie. Duma z robienia tego, co jest przez innych oczekiwanie, a jednocześnie nieutulona tęsknota za czymś zupełnie innym. Skrawkiem innej rzeczywistości. Dojmujący żal. I bolesny ciężar straty. Kolejnego rozczarowania. Obojętność małżeńska podszyta irytacją na życiowego partnera oraz nawracającymi przypuszczeniami o domniemanej niewierności. Gdzie kończy się matka, a zaczyna kobieta? A może matki skazane są na utratę wcześniejszej tożsamości? Co im pozostaje? Czy ich indywidualne pragnienia muszą pozostać w ukryciu dla dobra wszystkich wokół?

„W małżeństwie nie chodzi o miłość; chodzi o dokonywanie wyborów. A ona wybrała tego człowieka i to życie. Tęsknota za czymś, czego nawet nie potrafi sprecyzować, czego nigdy nie znajdzie, wydaje się zwykłą niewdzięcznością. Egoistycznym pragnieniem”.

Styl pisania Ashley nie wyróżnia się niczym szczególnym. Obrana przez nią trzecioosobowa narracja została ubrana w ramy krótkich rozdziałów i dwóch przeplatających się linii czasowych, bowiem to, co istotne zamyka się w okresie incydentu podczas letniego przyjęcia oraz nieco późniejszego wypadku. W kwestie obyczajowe autorka wplata momentami dosłowną erotykę, ukazując przy tym próbę udowodnienia sobie czegoś oraz pewną niepokojącą kompulsywność. Można wręcz powiedzieć, że każdy z nas ma swoje fantazje i obsesje. Zakończenie pozostaje na wpółotwarte, niemniej osobiście nie odczuwam związanego z tym niedosytu. Całość czytało się bez większego napięcia czy niecierpliwego oczekiwania na kulminację.

IG: zlizujelitery

Szepty podświadomości. Kobieca intuicja, której nie sposób w pełni zignorować, choć paradoksalnie przez całe lata można pozostać głuchym na jej naglące podpowiedzi aż do momentu, gdy nie da się dłużej przymykać wzroku. Przekonywać samej siebie. W końcu ile można udawać? Maska zadowolenia prędzej czy później się ześlizgnie, ukazując to, co tak skrzętnie ukryte przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
Gdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…

Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących odpowiedzi. Ich ciężar nie zelżał ani o jotę w ciągu dwudziestu lat od katastrofy, która wstrząsnęła światem 36-letniej pisarki. Początkiem lata, u progu nowego wieku, straciła w wypadku motocyklowym miłość życia, tuż przed tym, jak mieli wprowadzić się ze wspólnym synem do wymarzonego, niedawno zakupionego domu. To bardzo osobista książka. Autobiograficzna, po części niewątpliwie terapeutyczna, domykająca pewien rozciągnięty w czasie rozdział. Piękny lecz niemniej bolesny. Okupiony poczuciem winy i przytłaczającą żałobą. A także niepewnością. Brigitte podjęła się próby rozliczenia z przeszłością oraz rekonstrukcji wydarzeń, które doprowadziły do jej prywatnej tragedii, która brutalnie przerwała radosne oczekiwanie na nowy etap w życiu. Ze stronic wyziera udręka niewiedzy powiększona o wagę domysłów. Domniemywania. Swoiste równanie z niejedną niewiadomą. Ostatnia prosta do uzdrowienia, choć zazwyczaj próżno szukać siły w pytaniach: „dlaczego?” i „co by było, gdyby…?”, wszak to tylko teoretyzowanie, a czasu nijak nie da się cofnąć. Taka iluzja tylko pozornie przynosi ukojenie w żalu. A jednak… Autorka po latach wspomina zmarłego męża, ale już nie tylko z bólem, lecz również z niekłamaną czułością i wciąż namacalną miłością.

Książka została napisana prosto, bez górnolotnych i napuszonych zdań. I choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że niejeden czytelnik zastanawia się po co, tak naprawdę powstała, skoro nie łechce zmysłu estetycznego stylem pełnym ozdobników, to ja nie mam żadnych wątpliwości po zagłębieniu się w część zatytułowaną: zaćmienie. To przy niej odnalazłam te wszystkie piękne emocje, które były przechowywane przez Brigitte przez lata niczym najcenniejszy skarb. To nic, że pamięć z czasem zawodzi. Że tracimy z oczu szczegóły. Że bezpowrotnie wymakają się z nas charakterystyczne gesty i cichną echa ukochanej barwy głosu… Nieśmiertelność tkwi w pewności, że ktoś kiedyś był i znaczył dla nas tak wiele. A ta miłość jest trwała. I może tylko to się tak naprawdę liczy.

Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
Gdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…

Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawo do istnienia jest przyrodzone, niezbywalne, niepodważalne. Ale czy aby na pewno? Oto świat w którym lekarze niemalże całkowicie przestali leczyć, gdyż prawo dopuszcza możliwość wykorzystania zasobów ciała żyjącego dawcy w 99,44 %. Dobrowolne oświadczenie woli odeszło w niepamięć, a ktoś bezdusznie rości sobie pretensje do wartościowania cudzej egzystencji.

„Jeśli wszystkie twoje tkanki są żywe, ale znajdują się w innych osobach... to czy żyjesz, czy umarłeś?”.

Bliżej nieokreślone czasy. Stany Zjednoczone Ameryki po zmianach jakie zaszły po zakończeniu krwawej wojny domowej, która wybuchła na tle różnic obyczajowych pomiędzy dwoma skrajnymi obozami. Wypracowana jako kompromis „Ustawa o życiu” ma w założeniu chronić ludzką egzystencję od momentu poczęcia do ukończenia przez dziecko trzynastego roku życia. Później w ciągu pięciu lat można zadecydować o tzw. rozszczepieniu czyli wtórnej aborcji. Osobniki problematyczne w mniemaniu ich rodziców oraz te niechciane przez państwo mają być poddane podzieleniu na narządy, które następnie posłużą do przeszczepów by utrzymać w stanie równowagi zdrowie społeczeństwa. Swoista eliminacja niepożądanych kłopotów, gdyż formalnie nie jest to śmierć, ni okrutne zabójstwo. Przyświecająca temu procederowi idea zakłada, że rozczepiona osoba wciąż żyje w innych i w taki pokrętny sposób w dalszym ciągu może realizować swój… potencjał. Kolejnym odłamem jest inicjatywa bociana, dająca złudną nadzieję na kolejne alternatywne rozwiązanie, która jasno wskazuje na jakich zasadach można podrzucić obcym ludziom niekochane dziecko. Jeśli nikt nie przyłapie cię w chwili podrzucania, obdarowana w ten sposób rodzina ma obowiązek zająć się maluchem, czy tego chce, czy nie – desperackie cedowanie odpowiedzialności, które wcale nie musi gwarantować lepszej przyszłości.

„Widzisz, konflikt zawsze zaczyna się od jakiejś kwestii spornej – różnicy zdań, kłótni. Jednak zanim przerodzi się w wojnę, kwestia, której dotyczył spór nie jest już istotna, ponieważ rozchodzi się już tylko i wyłącznie o jedną rzecz: jak bardzo każda ze stron nienawidzi się wzajemnie”

Connor, najstarszy syn, swoim buntowniczym temperamentem ściągał na siebie niepotrzebne zainteresowanie, doprowadzając niekiedy do bójek. To wystarczyło by jego rodzice podpisali na niego nieodwracalny wyrok. Risa Ward, podopieczna StaSu czyli stanowego domu dziecka jakich wiele. Utalentowana dziewczyna podczas konkursu talentów popełniła kilka drobnych, praktycznie niezauważalnych błędów, jednak to wystarczyło by następnego dnia w gabinecie dyrektora placówki czekał na nią trybunał. Jednomyślnie uznano, że piętnastolatka osiągnęła maksymalny poziom życiowego potencjału, nic z niej więcej nie będzie, toteż z racji cięć budżetowych zostanie bez mrugnięcia okiem przeznaczona do transplantacji. Z kolei trzynastoletni Levi wywodzący się z religijnej i dobrze sytuowanej rodziny jest dziesiątym dzieckiem. Wśród jego rodzeństwa znajduje się pozostała piątka biologicznych dzieci, reszta została adoptowana lub podrzucona w ramach „bociana”. Biedak w zasadzie od dnia narodzin był przeznaczony na ofiarę jako liturgiczna dziesięcina. Co więcej, dorastał w przekonaniu o swojej wyjątkowości, która miała usprawiedliwić to, że jego życie jako jego samego wkrótce dobiegnie końca. Doprawdy cóż za zaszczyt! Losy tej trójki nastolatków splotą się wskutek chaotycznych okoliczności, odtąd będą musieli zawalczyć o przetrwanie w rzeczywistości, w której przestali się dla innych liczyć. Są gorsi. Wyklęci. Bezwartościowi jako autonomiczne jednostki. Zwą ich z nieskrywaną pogardą „rozszczepieńcami”.

„ - Jak można ustanowić prawo dotyczące czegoś, czego nikt nie wie ze stuprocentową pewnością?
- Cały czas się tak dzieje - wspomniał Hayden. - Takie właśnie jest prawo: to wypracowane domysły na temat dobra i zła”.

Jakaś część mnie lubi sięgać po dystopijne powieści niezależnie od tego czy będzie to klasyk spod pióra Huxleya, mrożąca krew w żyłach piekielna przepowiednia o losie kobiet Atwood czy uznawane za literaturę młodzieżową Igrzyska Śmierci. Dlatego gdy tylko usłyszałam o koncepcie przyświecającym fabule „Podzieleni. Unwind” poczułam się na równi zaciekawiona, co podekscytowana, tym bardziej że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Neala Shustermana. Czy dystopia w takim wydaniu zdołała mnie do siebie przekonać? Zobaczmy. Styl pisania jakim posługuje się autor jest banalnie prosty, choć gdzieniegdzie Neal dość nieporadnie próbował uderzać skądinąd w sentencjonalne tony. Rozdziały układające się w VII zatytułowanych części są krótkie, rozmiar fontu spory, a więc w żaden sposób nie przytłaczają nadmiarem akcji. Powiedziałabym że wręcz przeciwnie. Mniej więcej od połowy książki zaczyna się robić nudnawo, by nie użyć określenia nużąco. Równocześnie człowiek zaczyna się wtedy łapać na tym, że los głównych bohaterów jest mu w zasadzie… obojętny, choć przecież decyzja o ich przeznaczeniu początkowo wywołała falę sprzeciwu oraz gniewu przeciwko wypaczonej ideologii. Skoro nienarodzeni mają dusze, co z tymi, którzy świadomie przeżyli kilkanaście lat na tym padole? Wyparowały? Wszak duszy jeszcze nikt nie potrafi zlokalizować, a tym bardziej przeszczepić zdegenerowanym ludziom w ramach pokrętnie pojętej resocjalizacji. Porzućmy jednak retoryczne rozważania i skupmy się ponownie nad bardziej technicznymi zagadnieniami powieści. Narracja została podzielona na trzy perspektywy napisane w trzeciej osobie, więc tym samym oszczędzono nam powtarzalnego strumienia świadomości czy też wiwisekcji młodocianych odczuć. Z jednej strony to atut, z drugiej polaryzująca tematyka o wadze światopoglądowej wypada tutaj infantylnie i zgoła naiwnie. Pióro Shustermana zwyczajnie nie udźwignęło kalibru wymyślonej przez niego treści, co stanowi niezbyt przyjemny dysonans poznawczy podszyty moim osobistym rozczarowaniem. A ten jest potęgowany przez słabo rozwiniętą ekspozycję świata przedstawionego. Brakuje tutaj solidnego wstępu o tym, jak wygląda codzienność przeciętnych obywateli po zakończeniu wewnętrznego konfliktu zbrojnego, a także wzmianki o tym, kto utrzymuje się u władzy przy założeniu, że prawo federalne poszczególnych stanów wciąż jeszcze ma znaczenie, a z Białego Domu spogląda lider państwa. Tego nie wiemy. Komicznie wypada z kolei czynność klaskania w miejscu publicznym pozostawiona przez większość powieści w zasadzie sama sobie. Aż do ostatniej części w zasadzie nie wiemy, czemu wzbudza wśród tłumu taką panikę. Nie ma też we mnie zgody na sprowadzenie historii Wojny Moralnej do dwóch akapitów, które obejmują wyjaśnienia Admirała. Po prostu nie ma. Budzi to mój protest, gdyż jest to najbardziej istotny aspekt tej fabuły! A przynajmniej jego fundamenty. Punkt wyjścia do całego łańcucha przyczynowo-skutkowego.

„Nie można zmienić prawa, nie zmieniwszy ludzkiej natury”.

Neal w swojej powieści porusza kontrowersyjne zagadnienia natury etycznej, próbując ukazać czym jest mniejsze zło, choć od wieków jednostka niewiele znaczy w obliczu tych, którzy pełnią funkcje decydentów. Obywatele są pyłem jeno. Pionkami w cudzych rękach. Koniecznym poświęceniem na drodze do upajającej władzy. Przy czym nie chodzi jedynie o zawłaszczenie życia i ciała, lecz również o fanatyzm religijny i jego odłamy, a także dyktatorskie zapędy. Pada tutaj pytanie o to, co jest większym okrucieństwem: aborcja dokonana na zlepku komórek czy rozszczepienie? Bezsprzecznie to ta druga opcja jest równoznaczna z wyrachowanym barbarzyństwem. Nie mam wątpliwości, że w tym sporze zawsze opowiem się za wyborem oraz wolnością kobiet. Państwa wszak nie dbają o tych, którzy przyszli na ten świat, co pokazuje nie tylko Shusterman. Absurd goni absurd. Nie będę kontynuować czytania cyklu. Zawiodłam się.

IG: zlizujelitery

Prawo do istnienia jest przyrodzone, niezbywalne, niepodważalne. Ale czy aby na pewno? Oto świat w którym lekarze niemalże całkowicie przestali leczyć, gdyż prawo dopuszcza możliwość wykorzystania zasobów ciała żyjącego dawcy w 99,44 %. Dobrowolne oświadczenie woli odeszło w niepamięć, a ktoś bezdusznie rości sobie pretensje do wartościowania cudzej egzystencji.

„Jeśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Nie chciałam niczego wprawiać w ruch. Jednak mimo iż tak starałam się, by moje istnienie zostało wymazane z tego świata, bałam się sprawdzić, czy faktycznie już całkowicie znikłam”.

Kto z nas nie doświadczył na jakimś etapie życia przytłaczającej samotności lub chociaż chwilowego osamotnienia? Samotność jest niewątpliwie częścią naszej codziennej egzystencji i to zjawisko mniej lub bardziej dotyka każdego z nas bez wyjątku, przybierając różne odcienie i oblicza. Może być dojmującym poczuciem pustki i swoistego niedopasowania. Niewidzialności. Wrażenia bycia pozostawionym samemu sobie. Może być także zupełnie inna lecz nie mniej uwierająca. Czasem też stanowi zaskakujące oswobodzenie. Władysław Tatarkiewicz pisał, że: „Samotność jest przyjemnością dla tych, którzy jej pragną i męką dla tych, co są dla niej zmuszeni”. Idąc tropem podanym przez wyżej wymienionego filozofa można dojść do wniosku, że człowiek wybiera odosobnienie jedynie z dwóch powodów. Albo jest w zgodzie tylko ze sobą, co przynosi wyzwalający spokój ducha, albo w tłumie, nawet wśród bliskich, czuje, że jest zdany tylko na siebie. W tym drugim przypadku mamy więc do czynienia z tak zwaną samotnością w tłumie, objawiającą się bolesnym wyobcowaniem i wyłączeniem; przeraźliwym brakiem.

„Jednak między nimi a mną wisiała cienka membrana. Membrana, którą rozpinali między sobą każdym wymienianym spojrzeniem czy uśmiechem. Chociaż ta powłoka była cienka i przezroczysta, to zrobiono ją z gumy, więc kiedy w złości wyciągałam ku niej ręce, uginała się elastycznie i odrzucała mnie z powrotem. Pewnie nawet nie byli tego świadomi. A tymczasem po tym, jak odbijałam się od tej membrany, czułam się bardziej samotna, niż gdybym w ogóle z nikim nie rozmawiała”.

Okres rozpoczęcia nauki w liceum jest czasem szczególnie wrażliwym, naznaczonym pewnego rodzaju przejściowością pomiędzy wiekiem dziecięcym a wczesną dorosłością. Dla jednych nastolatków stanowi idealną szansę na rozpoczęcie wszystkiego od nowa z czystym kontem, dla pozostałych jest jednak przykrą koniecznością zmiany otoczenia - wkraczania na nieznane wody oraz towarzyskie zależności, które niejednokrotnie zdają się wyrastać na niewystarczającym gruncie powierzchownego, jakby umownego porozumienia. Hatsegawa, zwana Hatsu, w nowej klasie jest outsiderką. Porzucona przez przyjaciółkę z gimnazjum na rzecz większej mieszanej grupy, nie zdołała na czas wtopić się w społeczne struktury i teraz oscyluje na ich obrzeżach, mając za broń pozorną niewidzialność oraz cięty język, który wykorzystuje przeważnie do wewnętrznych obserwacji i wyciągania płynących z nich wniosków. Nie szczędzi przy tym złośliwości podszytej poczuciem wyższości. Nie jest jedyna. Gdzieś obok niej, w szkolnym niebycie, funkcjonuje również Ninagawa – chłopak, który całkowicie zatracił się w narastającej obsesji na punkcie Orichan, będącej modelką oraz idolką. Samotność Hatsu i samotność Ninagawy w pewnym momencie otrze się o siebie, skazując oboje na wzajemną interakcję, ale czy to wystarczy by wytworzyć autentyczną więź i by dostrzec drugiego człowieka takim, jakim jest w całości? Bez filtrów i z góry narzuconych uprzedzeń?

„Tak jak wtedy, gdy do płytkiego nurtu rzeki wrzuci się ciężki kamień, a piasek podnosi się z dnia i mąci wodę, tak to uczucie znowu wynurzyło się z głębi mojego serce i je zamgliło. Chciałam sprawić mu ból. Chciałam go kopnąć. To było uczucie o wiele silniejsze niż miłość.”

Ciąg dalszy ostrożnego stąpania przy japońskiej literaturze. Badania jej i smakowania po to, by skrócić dzielący nas od samego początku dystans. „Plecy, które chcę kopnąć” jest wydawniczym fenomenem we własnej ojczyźnie. Młoda autorka stworzyła mikropowieść niepozbawioną czujnej wnikliwości, a jej styl pisania i pewnie postawione rozbudowane zdania zdają się nieco przeczyć azjatyckiej powściągliwości i zwyczajowej oszczędności słów. Jej proza jest obrazowa, choć momentami niejednoznaczna, pozostawiająca pole do subiektywnej interpretacji tytułu. Coś jednak sprawiło że lekturę zaledwie 114 stron rozłożyłam na czas trzech dni, początkowo wybita z rytmu i dryfująca na falach uczucia bliskiego obojętności; oderwana od historii pomimo tego, iż dobrze wiem, jak to jest być niewystarczającą, niedopasowaną do cudzych relacji i taktu toczących się w pobliżu rozmów. Hatsu jest postacią przez większość objętości książki budzącą antypatię, tak jak Ninagawa emanuje właściwą sobie żałością i niekiedy odpychającą obskurnością własnych odruchów. Na kanwie ich wspólnych scen ślizgamy się po zarysie psychologicznym, szukając uzasadnienia dla niektórych motywacji, a wszystko to, co znajdujemy, to zaledwie wyzierająca z każdej strony obezwładniająca pustka i podskórna, niecierpliwie pulsująca frustracja, która dusi w piersi i narasta w naszym gardle niczym ostatni ryk rozpaczy, ale taki wydany bez przekonania. Otępienie. To najlepsze słowo, które obrazuje wrażenia po ukończonej lekturze. Może taki właśnie cel ostatecznie przyświecał Risie, nie wiem. Wolę jednak, gdy powieść pobudza wewnątrz mnie zgoła inne obszary. Z tą konkretną nie mogłam się - mimo chęci - identyfikować. Odbiła się za to na mnie cierpkością i lekkim współczuciem w stosunku do pomiatanego Ninagawy.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Kirin.

IG: zlizujelitery

„Nie chciałam niczego wprawiać w ruch. Jednak mimo iż tak starałam się, by moje istnienie zostało wymazane z tego świata, bałam się sprawdzić, czy faktycznie już całkowicie znikłam”.

Kto z nas nie doświadczył na jakimś etapie życia przytłaczającej samotności lub chociaż chwilowego osamotnienia? Samotność jest niewątpliwie częścią naszej codziennej egzystencji i to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cat Power. Uzdrawiająca moc kotów Ulrica Norberg, Carina Nunstedt
Ocena 7,0
Cat Power. Uzd... Ulrica Norberg, Car...

Na półkach: ,

„Kot uczy nas, jak cieszyć się małymi rzeczami w życiu, jak patrzeć na horyzont bez koncentrowania wzroku na określonym punkcie”.

Odkąd dały się udomowić około 10 tysięcy lat temu, koty wzbudzają wachlarz przeróżnych emocji. Te fascynujące stworzenia z powodzeniem łączące pierwotną dzikość z rozkoszną słodyczą nie bez powodu były czczone w starożytnym Egipcie. Ich status był także znaczący w celtyckiej kulturze czy nordyckich wierzeniach, a w Chinach po dzień dzisiejszy kot jest uznawany za symbol czystości, który jednocześnie przynosi szczęście. Współcześnie popularność kotów jako towarzyszy naszej codzienności stale rośnie i coraz częściej stają się one przedmiotem naukowych badań. Badacze skupiają się przede wszystkim na aspekcie społecznym, lecz u podstaw ich zainteresowania leży również inteligencja tych dumnych zwierząt, jak i zbawienne korzyści, które płyną z przebywania w ich towarzystwie. A te są jednoznaczne: koty wpływają na poczucie naszego spokoju, a częstotliwość kociego mruczenia nie tylko obniża ciśnienie, ale ogólnie zmniejsza prawdopodobieństwo zachorowania na choroby kardiologiczne bądź te powiązane z układem krążenia. Pooperacyjne rany czy złamania również lepiej się goją pod wpływem niskiej częstotliwości. Ale to nie koniec kocich benefitów. Bowiem w ich kontemplacyjnej, a przy tym niczym nieskrępowanej naturze leży pewna mądrość, z której powinniśmy czerpać garściami w pełnym zawirowań, zabieganym świecie, w którym przyszło nam żyć.

„Kot to ciekawskie zwierzę o wyostrzonych zmysłach. Instynktownie komunikuje swoje potrzeby i zaznacza granice. W świecie nieustannych impulsów i ciągłych zmian kot reprezentuje ich przeciwieństwo. Podąża wyraźnym rytmem, idzie za głosem swojego serca. To coś, co dla nas, ludzi, jest teraz ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej”.

Carina Nunstedt i Ulrica Norberg, dwie pisarski szwedzkiego pochodzenia, identyfikują się nie jako szalone kociary, lecz mądre. Takie, które zdają sobie sprawę z mocy, która płynie od kotów. Z ich kojącego, wręcz terapeutycznego wpływu oraz emanującego stanu zen: swoistej równowagi pomiędzy medytacyjnym bezruchem a zbawienną radością wynikającą z ruchu; zaspokajaniem własnych potrzeb bez wyrzutów sumienia. Równie godna podziwu jest kocia umiejętność pozostawania asertywnym i wyznaczania granic. Niegodzenia się na kompromisy. Pozostawania wolnym i autentycznie wiernym sobie. Innymi słowy koty uczą nas jak zwolnić i niczego nie udawać. Ta książka powstała z potrzeby serca po to, by oddać miłość oraz podziw odczuwany w stosunku do kotów i to właśnie o tej miłości przede wszystkim opowiada. Każdy rozdział, jak i towarzyszące mu podrozdziały zostały opatrzone stosownym przysłowiem bądź cytatem opiewającym kociego ducha oraz mityczne dziewięć żywotów. Autorki po części dzielą się z czytelnikami swoimi osobistymi, bardzo intymnymi historiami o trudniejszych chwilach podczas których obecność futrzanych przyjaciół okazała się nieocenionym wsparciem i przynosiła im pocieszenie, a nawet wywoływała szeroki uśmiech pomimo niedogodności losu. Lecz to nie wszystko, co oferuje ta pozycja. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule dowiadujemy się trochę na temat badań przeprowadzonych na kotach i wśród ich szczęśliwych opiekunów. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być fakt, że kocia pamięć sięga około dziesięciu lat, a te urocze drapieżniki nie tylko uczą się poprzez obserwację i praktykę, ale też należą do najbardziej inteligentnych zwierząt za sprawą pojemności oraz struktury mózgu (przewyższając pod tym względem nawet psy!). Swoistym dopełnieniem są rozmowy przeprowadzone z innymi kociarzami – w tym badaczami i jedną z najsłynniejszych szwedzkich blogerek poruszających kocią tematykę, która swego czasu prowadziła także hodowlę Ragdolli – wraz z przytoczonymi anegdotami na temat znanych miłośników. Wśród tych ostatnich naturalnie przodują Mark Twain oraz Ernest Hemingway, którzy mieli nawet swoje upodobania do określonego typu kotów i niejednokrotnie przedkładali je nad ludzi, stawiając na piedestale.

„(...) Jedną z moich ulubionych cech kotów jest to, że nie udają. Nie robią sztuczek po to, by przyciągnąć uwagę, tylko dlatego, że same tego chcą. Można im ufać w każdej sekundzie ich kociego życia. Nie są jak ludzie, którzy prowadzą cały czas jakieś fałszywe gierki. Nie są jak psy, które robią to, co im się powie. Koty dbają o siebie i swoje potrzeby. W tej kwestii bardzo dużo możemy się od nich nauczyć”.

„Cat Power. Uzdrawiająca moc kotów” to lekka i w zasadzie krótka pozycja napisana przystępnym językiem, która z pewnością wywoła uśmiech na twarzy zapalonych kociarzy, ale też zdoła wzruszyć. Niewątpliwie miłym dla oka dodatkiem i urozmaiceniem są ilustracje autorstwa Jenny Svenberg Bunnel. Co tu dużo mówić, koty stanowią nieodłączną część mnie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez tych cudownych istot, które towarzyszą mi od 3. roku życia. Ich obecność naprawdę koi i wnosi wiele radości, a one same stają się widoczną składową duszy domu, wkradając się z gracją w nasze serca. Serce, które łamią się tylko raz. Gdy nasze koty odchodzą…

„Kot uczy nas, jak cieszyć się małymi rzeczami w życiu, jak patrzeć na horyzont bez koncentrowania wzroku na określonym punkcie”.

Odkąd dały się udomowić około 10 tysięcy lat temu, koty wzbudzają wachlarz przeróżnych emocji. Te fascynujące stworzenia z powodzeniem łączące pierwotną dzikość z rozkoszną słodyczą nie bez powodu były czczone w starożytnym Egipcie. Ich status...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gościu, siądź w mej skromnej izdebce,
A odpocznij sobie!
Przy szeptusze nie draśnie cię żadna choroba,
Przyrzekam ja tobie.
Czekać cię jeno będzie lecznicza nalewka
I niemożebnie wciągająca opowieść.

Czas gna naprzód, nie oglądnąwszy się za siebie i nie bierze przy tym jeńców. Nie wiedzieć kiedy minęło kilkanaście lat odkąd Baba Jaga poznała Gosławę – swoją następczynię. Razem przeszły niejedno i tworzą teraz swoistą rodzinę z wyboru. Nie zmienia to jednak faktu, że obie kobiety pod względem usposobienia różnią się niczym ogień i woda; ziemia i powietrze. Butelka leczniczej nalewki staje się pretekstem do snucia kolejnej opowieści o latach młodości Jarogniewy: małżeństwie z Mszczujem, niepoprawnym ze wszech miar ognistym Swarożycu oraz nieoczekiwanym zagrożeniu, które nadciągnęło ze strony mroźnego wschodu…

W Bielinach nadszedł czas Szczodrych Godów. Rodzinne święto zwiastujące zimowe przesilenie ma w założeniu celebrować symboliczne zwycięstwo światła nad ciemnością, a jego patronem jest nie kto inny, jak sam Weles – potężny władca zaświatów, który był uznawany za opiekuna magii, bydła i bogactwa. Jaga szykuje się do obchodów Szczodrego Wieczoru w towarzystwie Mszczuja i choć nie czuje się szczególnie entuzjastycznie nastawiona do świętowania, postanawia podjąć swojego męża skromną kolacją. Niechętnie też patrzy na zwyczajowe wróżby. Odczuwa jednak wibrującą w powietrzu magię, zupełnie jakby las przyzywał ją do siebie tego najbardziej magicznego wieczoru. Na przekór przeczuciom Jagi, Mszczuj, świeżo po odbytym szkoleniu kapłańskim, przechodzi wyraźny kryzys wiary, objawiający się negowaniem wszystkiego, co nadprzyrodzone. Młode małżeństwo ściera się na tym polu, a porywcza szeptucha zostaje wkrótce potem uprowadzona przez bezwstydnego Swarożyca. Bóg ognia powoli traci cierpliwość i chce wyegzekwować od swojej akolitki wywiązanie się z danej obietnicy. Żadne z nich jeszcze nie wie, że zbliżają się kłopoty… Weles znika, w Bielinach zaś pojawia się tajemniczy podróżnik ze swoją niezbyt przyjazną świtą . Przybysz czegoś szuka i nie spocznie dopóki nie dopnie swego, co stwarza niebezpieczeństwo dla wszystkich mieszkańców – szczególnie tych płci pięknej.

„Mszczuj” to już VII tom cyklu zatytułowanego Kwiat Paproci, a tym samym III z rzędu, którego fabuła koncentruje się wyłącznie na przygodach młodej Jarogniewy. Niezaprzeczalnie krewka szeptucha zdołała wydeptać ścieżkę do mojego serca, choć impulsywność leżąca u podstaw jej natury niejednokrotnie ocierała się o bezmyślny egocentryzm. W najnowszej książce nie jest inaczej. Zgoła odmiennie wygląda sytuacja z tytułowym bohaterem, któremu wbrew pozorom i tym razem nie poświęcono zbyt wiele miejsca. Nieco gapowaty żerca nie budzi we mnie odruchów większej sympatii, aczkolwiek jego rozdarcie może wywołać odrobinę współczucia. Rozchwiany, zagubiony między kryzysem wiary a obowiązkiem, jak i między uczuciem do Jagi a wyrzutami sumienia wobec dawnej narzeczonej, zaczyna sięgać po znieczulenie w postaci alkoholu. Coraz częściej próbuje też zamykać oczy, wypierając to, co dzieje się tuż przed jego nosem. Jest w tym pewna naiwność godna raczej dziecka niż dorosłego mężczyzny. Powieść, podobnie jak pozostałe części cyklu, cechuje słowiańskość ujęta przez pryzmat lekkiego poczucia humoru, gwarantującego miłą rozrywkę. Na stronicach nie brakuje też swoistej pikanterii, jaką emanują sceny z ognistym – dosłownie – bogiem. Jednocześnie nie mogę przymknąć oczu na to, że ten tom nie należy do moich ulubionych i momentami trącił nieco powtarzalnością, wciągając trochę mniej niż poprzednie. Co odbieram jako szczególnie interesujące, zmieniła się waga zła, które nadciągnęło do Bielin. Motywacje Dziada Mroza, gdy już wychynęły w pełnej okazałości na powierzchnię, okazały się naprawdę… szokujące. Mroczne. Budzące wręcz niesmak. Z tym też wiąże się jeden z największych atutów „Mszczuja” – mianowicie z niezwykle udanym plot twistem dotyczącym tożsamości Pani Zimy. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o pudlu o morderczych zapędach – były podopieczny Bronki zdołał wywołać uśmiech na mojej twarzy.

P.S. Wydanie zostało uzupełnione o opowiadanie „Czterej bracia”.

P.S 2 W tekst wdały się zupełnie niepotrzebne powtórzenia. Przykładowo w małym odstępie czasu Jaga rozmyśla o fizjonomii wybranej przez Swarożyca. I nie byłoby może nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że za pierwszym razem dostrzega konkretne niedoskonałości, a podczas kolejnych dwóch jawi się jej jako nieskazitelny ideał. Tegoż samego boga co najmniej dwukrotnie pyta czy w ogóle sypia i czy odczuwa taką potrzebę, a porównanie Dziada Mroza do pana w czerwonym kubraczku występującego w reklamie Coca Coli trochę się przejadło…

IG: zlizujelitery

Gościu, siądź w mej skromnej izdebce,
A odpocznij sobie!
Przy szeptusze nie draśnie cię żadna choroba,
Przyrzekam ja tobie.
Czekać cię jeno będzie lecznicza nalewka
I niemożebnie wciągająca opowieść.

Czas gna naprzód, nie oglądnąwszy się za siebie i nie bierze przy tym jeńców. Nie wiedzieć kiedy minęło kilkanaście lat odkąd Baba Jaga poznała Gosławę – swoją następczynię....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Strach bywa silnym narkotykiem. Podobnie jak złość motywowana poczuciem odrzucenia.

Urokliwa mieścina otoczona farmami oraz licznymi polami kukurydzy. To właśnie tutaj przed rokiem, w okresie Halloween, doszło do wstrząsającej zbrodni: czworo miejscowych nastolatków w odstępie kilku dni padło ofiarą seryjnego mordercy, którego narzędziem zbrodni był nóż. Choć sprawca został wykryty dzięki współpracy zawiązanej między lokalną policją a funkcjonariuszami FBI, w atmosferze miasteczka wyraźnie czuć, że nawet po upływie kilkunastu miesięcy nie wszystko zdołało powrócić do normy. Szczególnie mocno jest o tym przekonana siedemnastoletnia Penny Langley, była dziewczyna Nasha, za którym ciągnie się łatka wyrzutka oraz ta zdecydowanie mniej chlubna: syna mordercy. Nastolatka została zmuszona do całkowitego zerwania kontaktów ze swoim chłopakiem dla własnego dobra, jednak wciąż o nim myśli. Na tyle, że w ostatnim czasie zrezygnowała ze wszystkich swoich pasji i wyczekuje stosownej okazji by poprzez wiadomość ponownie nawiązać nić dawnego porozumienia. Tymczasem ruszają przygotowania do hucznych obchodów święta duchów. Penny wraz ze swoją przyjaciółką Adi wyruszają do sklepu na poszukiwanie tegorocznych kostiumów. Nawet nie przypuszczają, że zwykłe wyjście zakończy się traumatycznym odkryciem zwłok znajomego ze szkoły… Czy to możliwe, że mrożąca krew historia zaczyna zataczać koło, a w miasteczku pojawił się naśladowca Jacksona Whitemoore’a?

„Czuję się, jakbym występowała w spektaklu jednej aktorki. W spektaklu tchórzliwej aktorki, która ignoruje to, co podpowiada jej intuicja”.

Penny jako główna bohaterka - i tak po prawdzie jedyna narratorka historii - prowadzi nas przez fabułę, której akcja zamyka się w przeciągu tygodnia: od 23 do 30 października. Wszystko zostało przemyślane tak, by w pewien sposób odwzorować zeszłoroczne kalendarium wydarzeń oraz oddać niepozbawione radości oczekiwanie związane z obchodami Halloween. Tradycyjną atrakcją dla miejscowej młodzieży jest między innymi przejście przez labirynt zwieńczone kubkiem gorącej czekolady oraz wejście do zaaranżowanego na wysokim poziomie Domu Strachów z udziałem aktorów. Penny oraz jej paczka złożona z Adi, Omara i Zayna nie mają zamiaru rezygnować ze spodziewanej zabawy. W głowie nastolatki trwa jednocześnie niemały zamęt. Ubiegłoroczna zbrodnia odcisnęła na niej niemalże fizyczne piętno objawiające się zaniedbywaniem siebie, permanentną tęsknotą za utraconą relacją z Nashem i jego siostrą Grace oraz niesłabnącymi wyrzutami sumienia spowodowanymi tym, że ta dwójka po aresztowaniu ojca została całkiem sama, poddana ostrej ocenie społeczeństwa. Wręcz wykluczona. Dziewczyna uparcie nie przyjmuje do wiadomości, że łącząca ich niegdyś bliskość bezpowrotnie należy do przeszłości, gdyż w kluczowym momencie zawiodła, nie mając dość odwagi by przeciwstawić się kategorycznej woli rodziców, ani by stanąć w obronie Bogu ducha winnym dzieciakom, którzy byli jej bliscy. Coraz bardziej desperacko próbuje odnowić zażyłość, posuwając się do naprawdę lekkomyślnych zachowań. Pretekstem okazują się kolejne morderstwa i niewprawne działania służb organów ścigania. Nie kończy się oczywiście na wysyłanych wiadomościach. Impulsywna dziewczyna wymyka się nocami z domu i nieproszona kilkukrotnie pojawia w domu Whitemoore’ów, za każdym razem odczuwając dziwne zadowolenie przemieszane z zawodem i przekonaniem, że Nash nie chce mieć już z nią nic wspólnego. Przy czym z tyłu głowy towarzyszy jej stale lęk, że być może morderca znajduje się bliżej niż myśli.

„Nikt nie chciał słuchać, że tęsknota za kimś albo zmaganie się z ogromnym poczuciem winy może fizycznie wpłynąć na człowieka”.

Tak się składa, że „Co cię zabije” to już moje piąte spotkanie z twórczością Natashy Preston (wcześniej odczuwałam przeciętną satysfakcję z faktu, że przeczytałam: Skrzywdzoną, Uwikłaną, Bliźniaczkę czy wreszcie Mroczne jezioro), która nieodmiennie kojarzy mi się niewymagającymi większego zaangażowania thrillerami YA i lekkim stylem pisania. Przy powieści z 2023 roku jednak coś ewidentnie poszło w nieodpowiednim kierunku. Styl pisania wydaje się nadmiernie ubogi, a opisy niektórych scen momentami są potraktowane tak po macoszemu, że wydają się niemalże nie istnieć lub wprowadzają raczej niezamierzony w danej chwili chaos (przykładowo dana postać pojawia się w jednym zdaniu jakby z powietrza, co być może stanowi wygodne rozwiązanie dla autorki, która chyba nie do końca udźwignęła ilość własnych postaci, a co dla mnie jest irytującym zabiegiem). Jak w takich historiach rodem z horroru bywa, bezmyślni nastolatkowie zmierzają wprost w otwarte ramiona niebezpieczeństwa, tak jak ćmy lgną instynktownie do ognia, nie wykazując przy tym resztek zdrowego rozsądku ani tym bardziej instynktu samozachowawczego. Przoduje w tym naturalnie Penny, rozdarta pomiędzy dziwaczną brawurą i wyparciem faktów, a tym, komu z grona stałych przyjaciół może zaufać. Zdanie na temat potencjalnego zabójcy i jego domniemanej tożsamości naturalnie zmienia w oka mgnieniu. Istna chorągiewka na wietrze. A że stale towarzyszymy jej myślom, nie sposób nie przewracać oczami, gdy po raz któryś ponownie zaczyna przeczyć samej sobie. Jest niezwykle drażniąca i niepoprawnie nachalna. Jednak szczytem jest fragment, gdy w rozmowie z funkcjonariuszem FBI beztrosko stwierdza: „Wciąż nic nie wskazuje na to, że jestem jego celem” (SPOILER ALERT: dzieli się swoją obserwacją tuż po tym, jak znaleziono kolejną ofiarę, a ona sama widziała zamaskowanego mordercę więcej razy niż ktokolwiek inny. Zresztą na widzeniu się nie skończyło. Dwie najbardziej udane – i chyba jedyne takie – sceny dotyczą wszak pogoni na polu kukurydzy oraz wywołanemu przez antagonistę wypadkowi samochodowemu, w którym fizycznie ucierpiała). Takich nieścisłości i towarzyszącej im przewidywalności jest tutaj wręcz za dużo. Inną sprawą jest to, jak niechlujne jest polskie wydanie pod względem jakości tekstu. Strona redakcyjna książki zawiera co prawda informacje o osobie odpowiedzialnej za redakcję oraz drugiej, która odpowiadała za opiekę redakcyjną, za to nie zawiera żadnej wzmianki o korekcie, co jakoś szczególnie nie dziwi, gdy przyjrzymy się bliżej licznym błędom, które zawiera finalny tekst po przekładzie na język polski, takim jak: brak spacji pomiędzy wyrazami, literówki, nieodpowiednie końcówki fleksyjne, bezsensowne powtórzenia czy wreszcie połykanie całych wyrazów w środku zdania - np. „powinnaś wrócić do na pianinie” albo „drzwi do czterech do sal kinowych”. Zastanawia mnie też pewna niekonsekwencja w zapisie rozmów prowadzonych na komunikatorze przez nieletnich bohaterów. W przewadze przejawiały się niedbałością o rozpoczynanie zdań z wielkiej litery, nie wspominając już o stosowaniu jakiejkolwiek interpunkcji. Jednak po stronie Nasha w części z nich (szczególnie tych kończących konwersacje) nagle pojawiają się pełne zdania, a nawet wykrzyknienia. Może wychodzę tym samym na zgryźliwą marudę, ale czuję, że takie rzeczy należy wypunktować i na przyszłość zadbać o to, by z większą uwagą pochylać się nad przeznaczonym do druku tekstem.

„Nie jesteśmy w stanie wpłynąć na nasze uczucia do drugiej osoby”.

I tym samym dobrnęliśmy do końca. Nie była to szczególnie porywająca lektura, gdyż jej wykonanie dosłownie kuleje od samego początku. Jest zwyczajnie przegadana. Złaknionych mocniejszych wrażeń jak i tych, którzy liczą na jakieś romantyczne gesty, muszę jednakowo rozczarować. Penny nawet, gdy dosłownie ociera się o śmierć, szczęśliwie się jej wymyka - i to bez pomocy dorosłych dysponujących odpowiednim doświadczeniem zawodowym - a między nią i Nashem próżno uświadczyć iskry. Prędzej dopatrzymy się śladu dawnej troski, a także zawodu i słusznego skądinąd rozgoryczenia po stronie chłopaka. Rozdziały zamykające thriller nie zdołały choćby w połowie dorównać dwóm wyżej wspomnianym scenom opatrzonym ostrzeżeniem o spoilerze. Ponownie wkradł się w nie chaos, a tożsamość mordercy nie była żadnym większym zaskoczeniem. Ba, myśl o niej towarzyszyła mi już od pierwszego rozdziału. Jedyny plus kryje się pod słowem… BAM. I tu prawdopodobieństwo dalszego ciągu zdarzeń musimy dopowiedzieć sobie sami.

Strach bywa silnym narkotykiem. Podobnie jak złość motywowana poczuciem odrzucenia.

Urokliwa mieścina otoczona farmami oraz licznymi polami kukurydzy. To właśnie tutaj przed rokiem, w okresie Halloween, doszło do wstrząsającej zbrodni: czworo miejscowych nastolatków w odstępie kilku dni padło ofiarą seryjnego mordercy, którego narzędziem zbrodni był nóż. Choć sprawca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przełom wieków. Tereny Polski B. Tej gorszej, niemalże zapomnianej, bolesnej. Bolesnej jak samo istnienie w permanentnej biedzie; jak egzystencja pozbawiona dalszych perspektyw rozwoju czy jakiejkolwiek zmiany. Wegetacja nieznająca niczego innego ponad to, co dotychczas poznała. Wstydliwa i brudna. Często naznaczona zwątpieniem przemieszanym z niemocą; kombinatorstwem z lenistwem; przemocą i szeroko pojętą patologią. Polska zniechęcona realizmem. Wściekła na niesprawiedliwość świata i tych, którzy urodzili się uprzywilejowani. Zwyczajnie licha. Opuszczona. Nieudolna. Zezująca niemo z oddali na to, co tak odległe. Medialna jedynie wówczas, gdy dojdzie do sensacyjnej tragedii, odbijającej się echem wykolejenia. Ohydnego wypaczenia. I słusznego skądinąd ostracyzmu, choć nie zawsze kierowanego w odpowiednią stronę - bowiem nic nie jest jednoznaczne.

"Bolało jeszcze bardziej" Lidii Ostałowskiej to niegrzeszący objętością zbiór reportaży, na który składają się teksty ówcześnie publikowane na łamach Gazety Wyborczej, Wysokich Obcasów czy wreszcie Dużego Formatu. Dwanaście reportaży obejmuje swoim zasięgiem lata 1991 - 2005 i jest to mocno wyczuwalne podczas odbioru. Pod tym względem spora część z nich zdążyła się widocznie zestarzeć, a tym samym po prostu zdezaktualizować. Jednocześnie czyni to doskonałą okazję, by spojrzeć wstecz i uzmysłowić sobie szereg zmian, jakie zaszły na terenie naszego kraju: głównie pod kątem ekonomicznym, ale też w zakresie socjologicznym czy kulturowym. Bo też rozpiętość poruszanej tematyki jest szeroka. Od popegeerowskiej szarej codzienności małych miejscowości po prawdziwą zbrodnię. Od nieszczególnie groźnych blokersów po mrożące krew w żyłach kazirodztwo, które ciągnęło się długimi latami i być może trwa dalej... Od historii Paktofoniki i samego Magika do aborcji i dyskotek, wpuszczających w swe progi nieletnich klientów. A to i tak tylko część tego, co swoim znakomitym piórem uchwyciła autorka.

Równoległe rzeczywistości pokazujące w różnym stopniu to, co niewygodne. Czasem pozornie nieciekawe, a czasem wręcz przeciwnie - niewyobrażalne. Smutne. Beznadziejne. I tak: dotkliwie przykre, bo prawdziwe. Dalekie od filtrów i sztucznego lukru. Nie wszystkie teksty zdołały utrzymać w pełni moje zainteresowanie (odbiłam się zwłaszcza od tych zamykających zbiór) jednak świadczy to jedynie o moich osobistych preferencjach tematycznych i w żaden sposób nie urąga kunsztowi rzemiosła świętej pamięci Lidii Ostałowskiej. Choć reportażystka nie zawsze dała odczuć swoją obecność w przedstawionych historiach, da się pomiarkować, że miała swoisty dar uważności, który przyczyniał się do tego, że jej rozmówcy otwierali się przed nią i niekiedy pozwalali sobie nawet na pewną swobodę w tejże okazjonalnej relacji.

IG: zlizujelitery

Przełom wieków. Tereny Polski B. Tej gorszej, niemalże zapomnianej, bolesnej. Bolesnej jak samo istnienie w permanentnej biedzie; jak egzystencja pozbawiona dalszych perspektyw rozwoju czy jakiejkolwiek zmiany. Wegetacja nieznająca niczego innego ponad to, co dotychczas poznała. Wstydliwa i brudna. Często naznaczona zwątpieniem przemieszanym z niemocą; kombinatorstwem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Styczeń 1996. Warszawski Tarchomin. To właśnie tutaj dochodzi do niezwykle brutalnego zabójstwa 22-letniej Jolanty Brzozowskiej na tle rabunkowym. Zabójstwa dokonanego rzekomo bez większego planu przez trójkę ówczesnych maturzystów: dwóch chłopaków i jedną dziewczynę. Za narzędzia zbrodni posłużyły im dwa noże, kij bejsbolowy oraz… noga od stołu. Sprawcy wpadli miesiąc później w dużej mierze przez duplikat numeru skradzionego pagera, gdy sprawa zdążyła już nabrać niejakiego rozgłosu medialnego. Stanowisko sądu orzekającego było nieugięte i jednoznaczne: dożywocie dla każdego, co oznacza, że Monika Osińska miała już na zawsze zapisać się w historii kraju jako pierwsza kobieta skazana na karę dożywocia (nie znamy dokładnych danych, jednak szacuje się, że obecnie ich liczba nie przekracza kilkunastu). Kobieta niedawno wyszła na przedterminowe zwolnienie warunkowe – dokładnie po spędzeniu 27 lat za kratami w więzieniach o różnym rygorze. Gdzie nie została przeniesiona, tam i tak była określana jednym słowem: dożywotka. Ewentualnie Osa, choć walczyła by nazywać ją po imieniu, a stopień jej winy było nieco lżejszy niż kolegów.

„Czy możemy być pewni, kto z całej trójki mówił prawdę, a kto kłamał? I kiedy mówił prawdę, a kiedy kłamał? Co przemilczeli?”.

W sprawie pracy. Tak to sobie umyślili. I tak też powiedzieli przez domofon, żeby wpuściła ich do mieszkania. Mieszkania, w którym mieściła się również firma Abigail zajmująca się kolportażem krzyżówek. Jedynie Yogi znał przyszłą ofiarę, jako że pracował w tym interesie i poza pobieraniem oficjalnego wynagrodzenia, kręcił również wałki na boku. Któregoś razu w szkolnym bufecie pomyśleli, że przydadzą im się pieniądze na studniówkę, żeby jakoś wyglądać. Można by więc umówić Osę, podając że chce się zatrudnić. A dalej już pójdzie. Ostatecznie mieli tylko unieszkodliwić pracownicę biura, szwagierkę szefa; co najwyżej ogłuszyć. Ktoś z nich w międzyczasie miał plądrować lokal. Finalnie zabrali stosunkowo niewiele: magnetowid, dwa pagery, trochę biżuterii i jakieś dokumenty. No i naprawdę śmiesznie małe pieniądze. Trochę szkód materialnych też narobili. Wcześniej jednak ze szczególnym okrucieństwem pozbawili życia młodą, pełną życzliwości kobietę, która z uśmiechem i ufnością przywitała ich w progu, po czym zaprosiła do środka. Tak naprawdę całą trójkę niewiele łączyło poza uczęszczaniem do tej samej szkoły średniej. Dzieliła ich sytuacja rodzinna, różniły także warunki materialne. Osa bliżej znała Gołębia. Yogiego, prowodyra i pomysłodawcę przestępstwa – w sumie nie bardzo. W sprawie zabójstwa oraz rabunku, którego się dopuścili, powstało 10 tomów akt i 200-stronicowe uzasadnienie wyroku napisane przez samego sędziego. To plus niezaprzeczalny szum medialny, którego rozpiętość ciągnęła się przez lata za sprawą Krzysztofa O. nie dającego o sobie zapomnieć. Czy był pogrążonym w żałobie członkiem rodziny czy też raczej cwanym mścicielem, który wiedział jak pociągać za sznurki znajomości, by jak najwięcej ugrać dla siebie?

„Dożywocie, dożywocia, dożywociu, dożywociem. Krzysztof O. odmieniał swoją wizję kary przez przypadki, a dziennikarze wysyłali ją w Polskę. Krzysztof O. żądał dożywocia w gazetach porannych, w audycjach popołudniowych, w wiadomościach wieczornych. Tatar na dzień dobry, na dobry wieczór, na dobranoc, tatarem, tatara, tatarze”.

Wojciech Tochman. Głośne nazwisko w świecie reportażu. Choć w moim przypadku znane dotychczas jedynie ze słyszenia wyłącznie pod postacią superlatyw, co przyznaję z pewnym wstydem, gdyż mam sporo do nadrobienia. „Historia na śmierć i życie” powstała w dużej mierze z potrzeby uhonorowania pamięci Lidii Ostałowskiej, która jako pierwsza z niezwykłą starannością oraz empatią pochylała się przez kilka lat nad losem Moniki Osińskiej. Do czasu aż ich spotkania ustały na prośbę osadzonej. Zostały po nich opisane teczki wypełnione po brzegi rzetelnym materiałem, który miał posłużyć jako podwaliny pod „feministyczną książkę, jakiej dotąd nie było”. Nie zdążyła… Zaś pan Wojciech kontynuując pracę wieloletniej przyjaciółki oddaje jej jednocześnie hołd jako kobiecie, którą była oraz pełnej pasji profesjonalistce, znającej się na własnym rzemiośle, jak mało kto. Tak więc reportaż ma po prawdzie dwie bohaterki: tą, która wysłuchała i uwierzyła, oraz tą, która odzyskała głos po latach niewidzialności i życiu z przypiętą łatką, z ledwie tlącą się nadzieją na cokolwiek.

„Pamięta początki za murem. Pierwsze dwa lata ryczała. Tylko swój płacz pamięta z tamtej codzienności. Trudno było pojąć, że tak już zostanie: mur, krata, łaźnia. Niczego już nie da się odwrócić, niczego zmienić. Sama na zawsze. Niczyja. Żadnego czułego spojrzenia, dotyku. Żadnego wyboru, żadnej własnej decyzji. Ani własnej pościeli. Zawsze? Co to znaczy? To zawsze? Umiała ocenić? Zrozumieć? A dzisiaj już rozumie? Czuje to? Tego się nie da ogarnąć jakąś spokojną myślą”.

Reportaż od samego początku uderza mocno. Chwyta za gardło. Szokuje opisem zadanych obrażeń (a wydawało mi się, że w kwestii true crime niewiele już jest mnie w stanie zaskoczyć) oraz bezdusznością młodocianych sprawców, którzy po wszystkim byli w stanie pójść na pizzę. No i tatar. Ten nieszczęsny tatar, tyle razy przywoływany w sądzie oraz cytowany w mediach jako przykład skrajnej demoralizacji i psychopatycznie ukształtowanej osobowości. Czy słusznie? Nie sposób oderwać się od lektury, reportaż czyta się zresztą błyskawicznie. Być może spora w tym zasługa przemyślanej konstrukcji - dynamicznych przeskoków między pierwszoosobową narracją a narracją reportera. Tym sznytem charakterystycznych choć krótkich zdań. Zdań oddających strumień mowy potocznej. Na ogół dość szorstkich w wydźwięku, lecz łagodniejących w obliczu wspomnień o Lidii. Zresztą sama Monika wspomina ją z niejaką czułością po kilku latach od jej śmierci. Bo też wiele zawdzięcza reportażystce.

„Słowa to tutaj sprawdzona forma przemocy. Słowa spychają człowieka w coraz większe opuszczenie. Jej rozpaczą zarządza Służba Więzienna, tak jak niemal każdym ruchem, myślą, oddechem”.

„Historia na śmierć i życie” to nie tylko zapis zbrodni oraz eliminacyjnej kary i jej pokłosia. To również opowieść o funkcjonowaniu systemu karnego i zasadności bezwzględnego wyroku, który jest w zasadzie zastępstwem kary śmierci . To historia o kobiecie, która nie zdołała poznać czym jest dorosłe życie na wolności. Której na każdym niemalże kroku odmawiano przywilejów, mimo iż się jej prawnie należały ze względu na czas trwania kary oraz dobre sprawowanie. Chęć rozwoju. Trwanie. Zawieszenie. Odmowy. Codzienność jakby odrysowana przez kalkę. I tak niemalże przez trzydzieści lat. Nie jestem w stanie określić na ile sympatyzuję z Moniką, i czy w ogóle budzi we mnie takie odruchy. Nie brak jej samozaparcia i inteligencji – to pewne. Fakt faktem pewne kwestie wychodzą na jaw dopiero pod koniec lektury i mogą nieco wpłynąć na zmianę początkowej perspektywy. W swoistym posłowiu zatytułowanym „Słowa wdzięczności i inne sprawy” autor ponownie przypomina o pracy wykonanej przez Lidię oraz wzmiankuje, że jego własna dokumentacja trwała ponad dwa lata (co też zbiegło się w czasie z wyjściem Moniki na wolność). Otwarcie mówi również o tym, kto mu pomógł a kto odmówił. Zachęca przy tym do dyskusji o celowości kary dożywocia. Czy to już powolne tortury łamiące prawa człowieka, przy których kara śmierci wydaje się bardziej humanitarna? I czy jest tutaj w ogóle miejsce – i jakikolwiek sens – na resocjalizację? Co zamiast dożywocia w przypadku osób nierokujących poprawy? Recydywistów? Czasu i popełnionych czynów nie sposób cofnąć. Czy wystarczającym kieratem mogą być wyrzuty sumienia oraz odarcie z prywatności, decyzyjności? Brak życia na jego starcie?

IG: zlizujelitery

Styczeń 1996. Warszawski Tarchomin. To właśnie tutaj dochodzi do niezwykle brutalnego zabójstwa 22-letniej Jolanty Brzozowskiej na tle rabunkowym. Zabójstwa dokonanego rzekomo bez większego planu przez trójkę ówczesnych maturzystów: dwóch chłopaków i jedną dziewczynę. Za narzędzia zbrodni posłużyły im dwa noże, kij bejsbolowy oraz… noga od stołu. Sprawcy wpadli miesiąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja relacja z literaturą azjatycką wciąż raczkuje. Stąpam przy niej po niepewnym gruncie, dbając o to by ostrożnie stawiać kroki. Staram się przy tym zminimalizować wyczuwalny dystans. Literatura z tego kręgu kulturowego stanowi dla mnie nie lada wyzwanie i jednocześnie swoistą zagadkę do rozwikłania. Czytając wyłuskuję zazwyczaj stylistyczne ozdobniki, gdzieniegdzie zręczną zabawę słowem tudzież lingwistyczne wtrącenia. Przepadam również za intertekstualnością - w tym za nawiązaniem do dzieł światowej popkultury. Tymczasem azjatycka literatura jest zgoła inna. Na ogół oszczędna w środkach wyrazu. Przy pierwszym kontakcie może się nawet wydawać nieco beznamiętna. Powstały między nami mur udało się nieco przełamać lekturą „Pójdę sama” oraz „Idol w ogniu”. Jak na ich tle wypada „Fotograf utraconych wspomnień”, tak często porównywany do cyklu „Zanim wystygnie kawa”?

„Życie to podróż, w trakcie której stopniowo wypuszczany pamięć z rąk”.

Gdzieś na pograniczu życia i śmierci znajduje się punkt przejściowy stanowiący ostatni przystanek przed podróżą w nieznane. Miejsce wymyślone jako dobrze wyposażone studio fotograficzne ma za zadanie oswoić przybywającą doń osobę z informacją o zakończeniu życia, a także pomóc jej godnie pożegnać zgromadzone przez lata wspomnienia. Każdy dzień życia to jedno zdjęcie, zaś zmarli mogą wybrać ich dokładnie tyle, ile mają lat. Wszystko po to, by następnie obejrzeć je w formie specjalnego pokazu wyświetlonego na imponującym kalejdoskopie. W przypadku gdy upatrzone zdjęcie jest niewyraźne bądź uległo uszkodzeniu pod wpływem upływu czasu lub ekspozycji na czynniki zewnętrzne, istnieje możliwość niejakiego cofnięcia się w czasie w celu odtworzenia fotografii w towarzystwie przewodnika Hirasaki. Ale taka wycieczka obwarowana jest zasadami. Powraca się na ziemię jako niematerialna istota i pod żadnym pozorem nie można wchodzić z nikim w interakcje. Dodatkowy czas spędzony na ziemi to maksymalnie okres rozciągnięty pomiędzy porankiem a zmierzchem w trakcie wybranego dnia. Zabroniona jest też ingerencja w przyszłe losy…

„Czyż bogowie nie śmieją się z nas, robiąc złośliwe miny?”.

Cztery historie zamknięte w trzech opowiadaniach, tyle zdecydowała się nam podarować Sanaka Hiiragi. W pierwszym z nich 92-letnia Hatsue pragnie powrócić do powojennego Tokio. Dokładnie do momentu, kiedy podejmowała decyzję mającą zaważyć na jej zawodowym życiu, które wpłynęło później na niejedno młode istnienie. Kobieta wydaje się ucieleśnieniem ciekawości świata przy jednoczesnej bezinteresowności. Do samego końca myślała przede wszystkim o innych. Kolejnym klientem zakładu fotograficznego jest 47-letni Shohei Waniguchi, członek półświatka. Porywczy, na pozór zupełnie nieokrzesany, nie miał dobrego życia. Choć jego postępowanie mogło wydawać się radykalne, jego prostoduszne serce w kilku sytuacjach zdawało się być umieszczone po właściwej stronie. Nie obca mu była uliczna filozofia, co wcale nie chybiło trafności jego rozumowania. Była też dziewczynka. Mitsuru. Wymizerowana i doświadczona w okrutny sposób. Znajdująca się na skraju. Jeszcze żywa, choć nie do końca. To jej Hirasaka chciał podarować kilka chwil beztroskiej zabawy. Ale czy było to wykonalne? No i sam Hirasaka. Enigmatyczna postać. Już nie człowiek, ale przecież i nie półbóstwo. Pracownik odczuwający człowiecze emocje, pozbawiony jednak tożsamości. Pamięci o własnej przeszłości. Pozostała mu po niej jedynie czarnobiała fotografia. Wskazówka nie dającą żadnej podpowiedzi.

„Kim ja właściwie jestem, że kończę życie bez wspomnień, przez nikogo nieznany? Czy moje życie miało jakikolwiek sens, czy coś znaczyło, skoro żyłem nijako i nijako umarłem, nie pozostawiając śladu w niczyjej pamięci? Po co ja właściwie żyłem?”.

Siła takich opowieści tkwi w sposobie wyobrażenia tego, co jest dla nas nieosiągalne na poziomie naszej świadomości. I choć często ocieramy się przy tym o bajkę, zapoznanie się z nią w pewien sposób działa terapeutycznie, pozwalając troszkę oswoić niełatwy temat przemijania. Nie inaczej było w tym przypadku. Sanaka przypomina nam o mocy pamięci oraz międzyludzkich relacji. O tym, jak nadzieja przeplata się
z trudniejszymi odczuciami. I w jaki niepojęty sposób przenikają się ludzkie losy. Jak pozornie mały gest może znaczyć naprawdę wiele, a jego echo rezonować jeszcze na długo po nim, będąc namacalnym dziedzictwem. „Fotografa…” czytało mi się dobrze, niestety bez głębszych poruszeń. Zabrakło mi czegoś w prostocie stylu (być może to kwestia tłumaczenia, gdyż zdarzyły się pewne
niekoniecznie zgrabne kalki, makaronizmy - niewiele co prawda). Odczuwam także pewien niedosyt w przypadku przedstawienia historii Hirasaki, która po części została wyjaśniona w ostatnim opowiadaniu. Nie chodzi mi o dosłowność, chciałabym jednakowoż lepiej zrozumieć mechanizmy działania zaświatów. Czysto techniczną stronę. Decyzyjność. Tymczasem o wskazanie kilku logicznych luk w
przedstawionej fabule nietrudno. Był tu mimo wszystko spory potencjał by książka wybrzmiała jeszcze mocniej, ale czymś bezdyskusyjnie niepodważalnym jest spokój z niej płynący. Dawka ukojenia. Trochę sytuacyjnego humoru wprowadziła postać członka jakuzy.

„Kiedy przygniata cię smutek lub niepokój, krzycz! Tamten człowiek mnie tego nauczył. Nadziei. Podnoś się wiele razy, jeśli trzeba! Krzycz głośno, gdy na świecie dzieje się niesprawiedliwość.
Krzycz, Mitsuru!”.

IG: zlizujelitery

Moja relacja z literaturą azjatycką wciąż raczkuje. Stąpam przy niej po niepewnym gruncie, dbając o to by ostrożnie stawiać kroki. Staram się przy tym zminimalizować wyczuwalny dystans. Literatura z tego kręgu kulturowego stanowi dla mnie nie lada wyzwanie i jednocześnie swoistą zagadkę do rozwikłania. Czytając wyłuskuję zazwyczaj stylistyczne ozdobniki, gdzieniegdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:



Na półkach: ,

„Sztuka, którą można się żywić - czy może być coś lepszego?”.

Stanley Tucci. Aktor wywodzący się z rodziny włoskich ekspatów, który w mojej świadomości zdołał się zapisać przede wszystkim jako: Nigel (Diabeł ubiera się u Prady), Caeaser Flickerman (trylogia Igrzysk Śmierci) oraz skazany na wyrok śmierci Jefferson Grieff (W zamknięciu). Och, a całkiem niedawno, jeszcze jako Sean z Burleski, partnerujący na ekranie ikonicznej Cher. Podskórnie jakoś zawsze budził moją sympatię, a po lekturze „Smak. Życie i jedzenie” ta wzrosła wręcz niepomiernie. Stan to człowiek orkiestra! Już krótka notka umieszczona na skrzydełku okładki robi niemałe wrażenie i wiem, że w kwestii jego artystycznego dorobku (ale nie tylko) mam wciąż sporo do nadrobienia. I zapewniam Was, że owe braki nadrobię niezwykle ochoczo. Szczególnie uzasadniony będzie seans „Wielkiego otwarcia ” oraz „Julie i Julia”.

„Nie wiem, dlaczego my, Amerykanie, nie przykładamy wagi do zachowania tego, co było, ważniejsze wydaje się nam to, co jest albo może być. Niczym dzieci i nastolatki nie nauczyliśmy się jeszcze, że liczy się coś więcej niż teraźniejszość. Oczywiście zmiany są dobre, ale nie ma potrzeby niszczyć przeszłości, żeby stworzyć przyszłość - one mogą i powinny istnieć obok siebie”.

Wychowany w poszanowaniu włoskiej kultury, w rodzinie, która traktowała wspólne posiłki oraz ich przygotowanie niemalże z dogmatyczną czcią, wchłaniał jednocześnie amerykańskość. Jest to spory dysonans, a jednak Tucci zdołał dla siebie wyciągnąć z obu dziedzictw to, co najlepsze. Wszak stanowią trzon obyczajów oraz są ważną składową tożsamości. A osobowość Stanley ma zaiste wyrazistą. I ta charyzma wraz z ciętym poczuciem humoru oraz kulinarną wiedzą wyłaniają się z kart „Smaku”, który stanowi doskonale wyważone połączenie swoistego pamiętnika z książką kucharską. Tam, gdzie na pierwszy plan wyłaniają się bardziej osobiste wspomnienia, Autor przytomnie zachowuje… nie tyle dystans, ile daleko posuniętą samoświadomość, która pozwala uniknąć nadmiernego ekshibicjonizmu. Każda retrospektywa, każda przywołana anegdota z życia zawodowego płynnie łączy się z kolejną prezentowaną recepturą bądź odtwarzaną gastronomiczną podróżą. A z nich wynika coś pięknego, coś, co uderzyło mnie już na samym początku lektury: afirmacja miłości do jedzenia, to afirmacja miłości do życia. Tak to się manifestuje. Każdy kęs, najmniejsza choćby przyjemność czerpana z posiłku, towarzystwa oraz bogactwa smaków to pochwała. Czysty hedonizm. I jak najbardziej zdrowe podejście. W biegu nie zawsze mamy czas czy ochotę na celebrację czynności, którą nierzadko wykonujemy mechanicznie, wpychając w siebie pospiesznie to, co tylko nawinie nam się pod ręką. W ten sposób tylko powierzchownie odżywiamy ciało, a raczej zapychamy się, byle uzyskać jakąkolwiek dawkę energii niezbędną do przeżycia kolejnego, niekoniecznie łatwego dnia. Tymczasem można inaczej. Nie, nie każdy z nas musi być od razu koneserem, ba, nie każdy z nas chce być kucharzem, który podoła kapryśnej złożoności Timpano (wkrótce zrozumiecie ten fenomen, zaręczam). I to jest jak najbardziej w porządku. Warto jednak niekiedy zwolnić i przyłożyć nieco większą uwagę do spożywanego posiłku, wyrażając tym samym radość z niego i wdzięczność. Wszak do tego nie trzeba być wielkim smakoszem czy dumnym maniakiem. Zresztą, nie oszukujmy się, nie wszyscy się do tego nadajemy, tak jak nie wszyscy mamy zdrową relacje z jedzeniem oraz nabyte z czasem - czy też wyniesione z domu rodzinnego - nawyki. Książka Stanleya ma jednak szansę zapalić w nas niezbędną po temu iskierkę i skierować naszą uwagę w te właśnie rejony, równocześnie wzbudzając pewną zazdrość o rodzinne zaplecze Autora , a także jedzenie, które regularnie spożywają we wzruszający sposób zataczając pokoleniowe koło. Z pewnych tradycji w końcu się nie wyrasta. W tym przypadku zresztą nawet nie warto się wyłamywać.

„Utrata rodzinnego dziedzictwa jest bolesna - to rzeczy, których nie można odkupić ani odtworzyć. A najcenniejszym dziedzictwem są chyba rodzinne przepisy kulinarne. One też przypominają nam, skąd i od kogo pochodzimy, przekazują opowieść o innych ludziach z innych miejsc i czasów. Na szczęście są trwalsze niż przedmioty, a historie, które opowiadają, można odtwarzać raz za razem. Stracimy je tylko wtedy, gdy przestaniemy o nie dbać”.

„Smak. Życie i jedzenie” wyprzedziła moje oczekiwania o lata świetlne. Dawno żadna książka nie wywołała we mnie tak radosnego nastroju. To totalny comfort read, od którego robi się cieplej na sercu i jakoś tak lżej na duszy. Autentycznie. Nie zalecam jednak czytać na głodnego. Wasze ślinianki (tak jak i moje zdradzieckie) zapewne oszaleją. To również pierwsza 9 w tym roku oraz prawdę powiedziawszy od… niepamiętnych czasów. A to wiele mówi o jakości. Rewelacja!

„Fascynowało mnie też podobieństwo restauracji do teatru. Kuchnia z własną biosferą, w której w porze obiadu albo kolacji biegali rozgorączkowani ludzie ledwie panujący nad ogniem i nożami, był scenicznym zapleczem. Sala jadalna - sceną, na której ci sami ludzie po przejściu przez wahadłowe drzwi magicznie zyskiwali spokój i opanowanie, niemal dobroduszność. Podobnie schizofreniczne zachowanie widziałem wcześniej (także we własnym wykonaniu) wyłącznie w teatrze. To bardzo ciekawe, choć niepokojące zjawisko jest w tego rodzaju przybytkach normą i koniecznością”.

IG: zlizujelitery

„Sztuka, którą można się żywić - czy może być coś lepszego?”.

Stanley Tucci. Aktor wywodzący się z rodziny włoskich ekspatów, który w mojej świadomości zdołał się zapisać przede wszystkim jako: Nigel (Diabeł ubiera się u Prady), Caeaser Flickerman (trylogia Igrzysk Śmierci) oraz skazany na wyrok śmierci Jefferson Grieff (W zamknięciu). Och, a całkiem niedawno, jeszcze jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

75-letnia pani Momoko od paru lat jest wdową, mieszkającą samotnie w domu na wzniesieniu, w którym spędziła większość swojego dorosłego życia jako żona oraz matka dwójki dzieci. Mąż nieoczekiwanie pożegnał się z życiem, dzieci wyfrunęły dawno z gniazda i kontakt z nimi jest znikomy czy też praktycznie żaden (w przypadku syna). A Momoko nie ma już tyle sił by utrzymywać pozory, ciało również coraz częściej odmawia jej posłuszeństwa. W jej głowie zaczynają się ścierać wspomnienia wraz z niecichnącymi refleksjami egzystencjalnymi, zupełnie jakby pomieszkiwały w niej różne osoby i te osoby tworzyły nieustanny ruch oraz gwar. Gwar o tyle zaskakujący, że przeplatany gwarą wyniesioną z rodzinnych stron oraz oficjalnym tokijskim dialektem. Namacalny znak tego, że było jakieś „przed” i jest jakieś „po”. Co tak naprawdę zachodzi w duszy oraz głowie starszej kobiety? Do jakich wniosków dochodzi? Co jeszcze czeka ją w życiu? A może to czas rozliczenia przed ostateczną drogą w nieznane…?

„Ludzki umysł to nie jezd prosta sprawa. Ma warstwy, mnóstwo warstw. Jezd jo pierwotne, czyli to, co osesek widział świeżo po urodzeniu, a potem kolejne, to wszyzgo, co potrzebne do życia, czego nas uczyli, czy raczej wbychali do głów, że drzeba robić tak, nie inaczej, takim drzeba być, nie innym, tak zwany zdrowy rozsądek, czy tam to, czy wsio, wizja świada, którą pozornie dano nam wybrać, a w rzeczywistości wybrać kazano, to wszyzgo nakłada się jedno na drugie, tworząc grube warstwy; tak jak powierzchnia ziemi jezd warstowa, tak i nasz umysł ma warstwy”.

Chisako Wakatake porusza szereg życiowych tematów bliższych większości z nas. I przecież nie tak zupełnie obcej podróży wgłąb siebie – niezależnie od tego, czy czujemy się wyobcowani na własne życzenie, czy też dotyka nas wykluczenie ze względu na nasz wiek. Przykre zapomnienie. Odwracanie wzroku od starości. W kontekście związku Momoko z jej mężem nasuwa się refleksja: na ile można zrezygnować z siebie i własnej osobowości, byle nie dokładać ciężaru do bagażu drugiego człowieka, w którego jest się zapatrzonym jak w święty obrazek? Czy taka relacja nie jest największą zdradą i… kłamstwem? Zwyczajną maskaradą i wyrzeczeniem? I to w imię czego? Samotności splecionej z cudzym osamotnieniem? Minimalnego podobieństwa na zasadzie pochodzenia? Momoko jak każdy z nas łaknęła miłości i akceptacji, i to pragnienie wykształciło w niej pewną uległość, chęć przypodobania się. Gdzieś po drodze oklapła początkowa siła woli, skutecznie przyduszona przez pewne poczucie niższości wyniesione z domu, porównywanie się z innymi. Została obserwatorką zamiast wojowniczką. Dopiero utrata najbliższego człowieka pchnęła ją do niejakich zmian. Przynajmniej na poziomie samoświadomości. Machnięcia ręką na konwenanse we własnych czterech ścianach. Ale to również było okupione mozołem. Godzinami rozmów z samą sobą, analizą wszystkiego; pobrzmiewającym echem oddzielenia oraz separacji. Brakiem bliskości dorosłych dzieci, które w jej codzienności uczestniczyły jedynie cząstkowo lub praktycznie wcale: być może powodowane urazą wyniesioną z czasów dzieciństwa, zbyt zapatrzone w siebie bądź pchane pewnym samolubnym poczuciem obowiązku wobec starzejącej się nieuchronnie rodzicielki. Ale Momoko była kiedyś i czyimś dzieckiem, potem nastolatką i wreszcie młodą kobietą pełną nadziei. Coś ją ukształtowało, coś popchnęło w stronę Tokio, a następnie w stronę Shuzo. Pamięć o przeszłości wyłania się z przykurzonej otchłani w postaci figur. Obrazów. I to trzon sentymentalnej drogi w jaką samotnie udaje się bohaterka. Przyświeca jej niespotykana determinacja.

„... jo tag sobie myśle, że żyjonc dla kogo innego, to zie jednak cierpi. Przedzież każdy z natury pragnie rozwinońć skrzydła. Ladać po niebie zupełnie wolny. Tylgo jag człowiek ma przed zobom kogoś, kogo strasznie kocha, to składa skrzydła, żeby zie dopazować, macha nimi nie szybdziej niż ta druga osoba. Jag to inaczej nazwać, jeźli nie cierpieniem?”.

Ta mikropowieść, w zasadzie nowelka, mocno trąca strony mego serca, wzruszając silnie, choć chwilę mi zeszło, by przyzwyczaić się do sposobu snucia historii. Wszechwiedząca narracja przeplata się niemal niepostrzeżenie ze strumieniem świadomości Momoko, a ten jest w najlepszym razie w dwójnasób zapisany: poprawnym językiem oraz wspomnianą już wyżej gwarą tōhokijską – ta w naszym tłumaczeniu przypomina zapiski osoby borykającej się z dysleksją. Początkowo zmusza to do wzmożonej czujności, wręcz podwójnego skupienia, ale z czasem się przez nią płynie bez większych przeszkód, mogąc poświęcić lwią część uwagi na wnioski, do jakich dochodzi nasza bohaterka. A te są rozmaite: dotykające hierarchii społecznej, macierzyństwa i powtarzanych mimowolnie z pokolenia na pokolenie tych samych błędów, po rezygnację z samej siebie w imię względnego bezpieczeństwa i spokoju. W Momoko pod warstwą wieloletnich naleciałości i ustępstw, pozostała przekora. Chęć chwycenia pozostałego czasu za rogi i wyciśnięcia z niego tyle, ile się da. Jej bunt przejawia się w tym, że wie, gdzie popełniła pewne błędy, że wreszcie wie, kogo powinna stawiać na pierwszym miejscu i czego nie żałować. Piękne to wszystko w swej uniwersalności i wyłaniającym się poniewczasie smutku. W nieuniknionym przemijaniu i niemożliwości zawrócenia narwanej rzeki zwanej życiem. Warto przeczytać. Głębokie ukłony dla tłumacza. Chylę czoła, Panie Dariuszu. A wszystkim Momoko tego świata mówię: walczcie! Jesteście (jesteśmy) najważniejsze. W sam raz. Unikatowe pod każdym względem. Nie doszukujmy się domniemanych ułomności. Wszak nikt za nas nie przeżyje tego bezcennego - choć niekiedy cholernie trudnego i niesprawiedliwego - daru, jakim jest życie. Nikt tak o nas nie zadba, jak my same. Płyńmy. Tylko bezruch jest zabójczy. A zaraz za nim przygniatający żal za straconymi szansami.

„Śmierć nie jezd dzieś daleko, ona czeka tuż obok nas ze wstrzymanym oddechem”.

IG: zlizujelitery

75-letnia pani Momoko od paru lat jest wdową, mieszkającą samotnie w domu na wzniesieniu, w którym spędziła większość swojego dorosłego życia jako żona oraz matka dwójki dzieci. Mąż nieoczekiwanie pożegnał się z życiem, dzieci wyfrunęły dawno z gniazda i kontakt z nimi jest znikomy czy też praktycznie żaden (w przypadku syna). A Momoko nie ma już tyle sił by utrzymywać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pod względem estetycznym całkiem udane wydanie. A jak jest z treścią?

Agnieszkę poznałam już jakiś czas temu jako youtuberkę prowadzącą kanał pod wiele mówiącą nazwą: Pyra w Korei. Bynajmniej nie będzie przesadą, gdy powiem, że minęło już chyba kilka lat odkąd w ramach relaksu - i ku zaspokojeniu pewnej kulturowej ciekawości - z większą lub mniejszą uwagą zaczęłam śledzić umieszczane przez nią regularnie vlogi oraz tematyczne odcinki (poza Ciemną Stroną Korei). Toteż niejako naturalnie moje zainteresowanie wzbudziła również spodziewana premiera książki.

"Polka w Korei. Jak się żyje w kraju K-popu, kimchi i Samsunga" to swoista kontaminacja skądinąd skrótowego kompendium ciekawostek nt koreańskiej kultury i turystycznego przewodnika, przeplatana osobistymi wspomnieniami oraz anegdotkami z życia autorki. Podzielona na sześć części pozycja z opatrzonymi stosownymi tytułami podrozdziałami sprawia wrażenie uporządkowanej jednak nie trudno odnieść wrażenie, iż pewne poruszane tematy czy zjawiska zostały jedynie powierzchownie liźnięte lub tylko zasygnalizowane. Brakuje im rozwinięcia lub głębszego przeanalizowana i jestem w stanie zrozumieć, że po części wynika to z przywoływanych w przypisach źródeł informacji tudzież bliższej nieznajomości dla obcokrajowca mieszkającego na obczyźnie. Język jest prosty, brakuje mu literackich walorów, które wpłynęłyby na płynność tekstu i przyjemność z jego odbioru, choć - o dziwo - Agnieszka pokusiła się miejscami o użycie trudniejszych synonimów i przy całości stylu wypada to trochę nienaturalnie. Tak samo jak wtrącenia w nawiasach zaburzające szyk zdania.

Nie zabrakło jednak zaskoczeń w przyswajanej podczas lektury esencji książki. Wciąż część przekazu była dla mnie czymś zupełnie nowym, zgoła niespodziewanym i trudnym do wyobrażenia w praktyce a przecież funkcjonującym w Korei Południowej. Jestem pełna podziwu dla wszystkich tych, którzy zdołali przyswoić chociażby skomplikowany system honoryfikacji czy też inne zasady obowiązującego w strefie kontaktów międzyludzkich savoir-vivru. W istocie, Kraj Spokojnego Poranka to kraj pełen skrajności, niekiedy wręcz absurdów, podpartych bogatą tradycją i... patriarchalną strukturą. Szczególnie mocno przeraża kultura palli palli (szybko, szybko), nastawienie na sukces za wszelką cenę (wiara w to, że życie płodowe jest idealnym etapem na rozpoczęcie edukacji) czy wreszcie elementy prawa, które w sposób bezpośredni dyskryminują kobiety - nawet jako matki. Nie wspominając już o występującej skali stalkingu czy obrzydliwego wręcz cyfrowego podglądactwa w miejscach publicznych. Tak, Korea Południowa to także kraj pracoholików, cechujący się wysokim odsetkiem samobójstw oraz niskim współczynnikiem przyrostu demograficznego i jest to ściśle związane z naciskiem na wykształcenie oraz sytuacją mieszkaniowo- ekonomiczną obywateli.

Całość wydania wieńczy miniaturowy słowniczek przydatnych zwrotów z niezwykle przydatnym zapisem fonetycznym wymowy poszczególnych wyrazów. Żałuję że książka nie przybrała bardziej osobistej formy. Być może czegoś w rodzaju stylizowanych zapisków z pamiętnika, byśmy i tutaj mogli zagłębić się w doświadczenia Polki, która stopniowo przyzwyczaja się do tego, co tak bardzo odbiega od rodzimej rzeczywistości i naszych zwyczajów. Tego, co musiała zostawić za sobą. Tymczasem tego typu wrażenia są zaledwie nakreślone i ustępują raczej powszechnym faktom, sprawiając, że jest to ogólnikowa książka jakich nie brakuje (w gruncie rzeczy niezbyt personalna pomimo nadanego tytułu). Wolę Agę w wersji youtubowej.

Pod względem estetycznym całkiem udane wydanie. A jak jest z treścią?

Agnieszkę poznałam już jakiś czas temu jako youtuberkę prowadzącą kanał pod wiele mówiącą nazwą: Pyra w Korei. Bynajmniej nie będzie przesadą, gdy powiem, że minęło już chyba kilka lat odkąd w ramach relaksu - i ku zaspokojeniu pewnej kulturowej ciekawości - z większą lub mniejszą uwagą zaczęłam śledzić...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kim bylibyśmy bez pamięci - pozbawieni wiedzy o naszych korzeniach, brutalnie wyrwani budowanej przez lata tożsamości? Skazani jeno na dezorientujące podszepty podświadomości lub całkowitą pustkę. Jak iść przez życie bez podstawowych informacji o sobie samym i jednocześnie znaleźć w nim dla siebie miejsce? Miejsce na tyle przyjazne, by było w stanie zaakceptować człowieka bez imienia i nazwiska, bez przeszłości i rodziny. Włóczęgę zdanego na łaskę losu i nie do końca zrozumiałych dla niego okoliczności. A przecież trzeba przetrwać niezależnie od tego, czy zna się cel drogi, bądź dostrzega jakikolwiek sens własnego istnienia. Przyjmując, że jest się prostym człowiek, można wyzbyć się jakichkolwiek oczekiwań i zadowolić zaspokojeniem elementarnych potrzeb. A póki starczy i sił, wykorzystać je, pracując fizycznie, równocześnie unikając zadawania trudnych pytań; zaniechawszy całkowicie bolesnych prób odkrycia tego, co głęboko ukryte w mrokach niepamięci. Tego, co przeraża najbardziej, gdyż wydaje się w pełni obce.

„Toteż bał się, bał się obrzydliwym, zwierzęcym lękiem swojej pamięci. Bał się wszystkiego, co go mogło pobudzić do niebacznego zajrzenia w mgłę przeszłości, w ten koszmarny mrok, którego nie podobna przeniknąć, a który przyciąga jak otwarta przepaść”.

Profesor Rafał Wilczur jest znamienitym chirurgiem. Jego niebywały talent, pracowitość i dobroć serca w stosunku do dzieci pochodzących z niezamożnych rodzin przyniosły mu renomę, a wraz z nią naturalnie przyszło bogactwo i wszelkie związane z nim przywileje. Lekarz wydaje się mieć wszystko: profesję w której się spełnia, uznanie medycznego środowiska, zbytki, a także ukochaną córeczkę i piękną młodą żonę poza którą nie widzi świata; którą wielbi i której przychyliłby nieba, byle tylko wypełnić złożoną przed laty obietnicę bajkowego życia oraz bezpieczeństwa jakiego łaknęła. Jednak niespodzianka , tak pieczołowicie szykowana z okazji 8. rocznicy ślubu, nie dochodzi do skutku. Po wykonaniu brawurowej operacji na sercu, Wilczur zastaje w swojej rezydencji ciszę i zmieszaną służbę, a po przeczytaniu pozostawionego przez Beatę listu, jego idealny świat runął w posadach. Nie mogąc się pogodzić z decyzją powziętą przez żonę, nie tylko zaczyna kwestionować wszystko, ale też wpada w totalną rozpacz, którą stara się ukoić na mieście wypitym w szemranym towarzystwie alkoholem… I ten rajd po warszawskich szynkach okaże się dla niego tragiczny w skutkach, a jego konsekwencje będą przez niego odczuwane przez najbliższe kilkanaście (!) lat.

„- Panie ozdobny - odezwał się ochrypły głos - pożycz pan bez gwarancji bankowej pięć "zet" na hipotekę Polskiego Monopolu Spirytusowego. Pewność i zaufanie.
- Co? - profesor nie zrozumiał.
- Nie cokaj, bo obcokany będziesz, powiada Pismo Święte: jakim cokiem cokasz bliźniego twego, takim i ciebie obcokają, obywatelu stolicy trzydziestomilionowego państwa z dostępem do morza”.

Znachor. W mojej świadomości najlepiej zdołał się zachować przede wszystkim pod postacią ekranizacji z 1981 roku. Jestem niemalże pewna, że po przymknięciu powiek niektóre kadry ukazałyby mi się niczym w stopklatce, choć przecież nie pamiętam wszystkich szczegółów filmu. Nie jest mi też obca produkcja, która w zeszłym roku powstała na potrzeby Netflixa, gdyż jakiś czas temu, chcąc sprawić przyjemność mojej gościni, odpaliłam tęże. Toteż mniej lub bardziej wyposażona w wiedzę na temat fabuły oraz różnic występujących pomiędzy tymi dwoma obrazami, sięgnęłam po pierwowzór, uchodzący w niektórych kręgach za modelowy przykład literatury obyczajowej okresu dwudziestolecia międzywojennego. I cóż mogę o nim powiedzieć?

„Znachora” czyta się wyśmienicie za sprawą niepozbawionego emocjonalnego nacechowania języka. Pióro Dołęgi – Mostowicza jest lekkie, malownicze, ale też nieobce jest mu poczucie humoru i puszczenie oczka do odbiorcy. Zaiste paradne są sceny z filozofującym towarzyszem proszącym Wilczura o kredyt na poczet zakupu spirytusu! Sympatię budzi także rozgorączkowany w swej porywczości niczym szekspirowski Romeo - Leszek Czyński. Ale nieco za bardzo wybiegam naprzód… Rozdziały nie dłużą się jakoś szczególnie, lecz widoczna jest w nich pewna maniera, która służy zarówno pewnej skrótowości, jak i ubieganiu faktów. Mam na myśli ostatnie zdania poniektórych działów, aż nader wyraźnie sugerujące nadchodzący przeskok w czasie lub spodziewany zwrot akcji - w danym momencie wiadomy jedynie autorowi, ale już zasygnalizowany asekuracyjnie czytelnikom. Zabieg ten być może miał trzymać nas w szachu lub niecierpliwym oczekiwaniu. Na mnie jednak nie wywarł takiego efektu i kontynuowałam lekturę z pewną niefrasobliwością, zupełnie nie łamiąc sobie głowy nad dalszymi kolejami losów poszczególnych bohaterów. No właśnie. A skoro już o bohaterach mowa, nie sposób nie zauważyć, że tytułowy znachor jest poniekąd kreowany na bezinteresowny i w gruncie rzeczy łagodny w swej potężnej, przypominającej niedźwiedzia postaci, ideał. Dość że jest w nim samozaparcie, upartość i fizyczna siła, które nieco niwelują ten nazbyt krystaliczny obraz uczonego inteligenta. Najbarwniej wypadają portrety Kresowiaków (szczególnie szerokobiodrej i zazdrosnej o Kosibę Zoni), jak i tych, którzy mają za zadanie pokazać kontrast pomiędzy klasowością, tj. nabytą wyższość i swój stosunek do ludzi prostszego pochodzenia, choć przecież nie zupełnych nieudaczników, a ludzi po życiowemu zaradnych i w swoim fachu obytych. Z czasem uderza nie tylko dramat człowieka nieznającego swojej historii, nie mającego w swoim przekonaniu nikogo bliskiego na świecie – wszak niesprawiedliwie, bo choć uśmiechał się rzadko, to gardził bogactwem, wstrętne mu były miłosne umizgi i podchody, a i serce miał otwarte, skierowane ku potrzebującemu bliźniemu – ale cynizm i wyrachowanie tych, którzy niedopełniali swoich zawodowych obowiązków. Którzy swoim brakiem umiejętności, podręcznikowej wiedzy czy wreszcie zwyczajną niedbałością mogli doprowadzić do niejednego dramatu, gdyż w głowie mieli tylko finansowy zysk i poczucie pewnej porażki odniesionej na tymże polu. Zawiść grała tu niejedne – niecierpliwe zresztą i pochopne w działaniach - skrzypce. A uprzedzeń i nienawistnych języków było co niemiara, co w pełni odwzorowuje wiejską i małomiasteczkową mentalność. Ofiarom pomówień padła wszak młodziutka sierota – Marysia, dziewczę wyedukowane i wrażliwe, które w „Znachorze” skradło niejedno serce, a już z pewnością dwa z tych dla powieści najistotniejszych.

„Bo czyż wolno człowiekowi wydzierać sobie z piersi najlepsze, najszlachetniejsze, najpiękniejsze uczucie? Kto wie, może jedyne uczucie, które usprawiedliwia istnienia, które jest kwitnieniem duszy?... Zadeptać, zniszczyć to, wyprzeć się tego?... I w imię jakich racji?... By zyskać uznanie ludzi?... Co za głupota! Dla innych wyrzekać się siebie, wyrzekać się własnej najistotniejszej treści, własnego pragnienia szczęścia!”.

„Znachor” nie jest wyłącznie zapisem tragicznych losów dobrego człowieka, który zawiódł się na miłości oraz wyrachowanej kalkulacji innych. Te w końcu nieco ustępują pola młodym bohaterom, przeciwko uczuciu których piętrzyły się co rusz nowe przeszkody. Tym, co mnie w powieści najbardziej uwiera jest właśnie wyzierająca z niej ckliwość i pewien melodramatyzm, szczególnie mocno widoczny bliżej zakończenia. Taka rzewność nie przemawia do mnie. Wzruszenie też nie zapukało do przedsionka mego serca, ponaglane fantastycznymi i jakże naiwnymi zbiegami okoliczności dotyczącymi cudownego odnalezienia rodziny. Gdybym miała oceniać wyłącznie sam styl pisania Tadeusza ocena byłaby zapewne wyższa, patrząc jednak całościowo na powieść i to, że oprócz lekkiego rozbawienia nie zdołała wywołać we mnie większych emocji, nie mogę dać więcej jak 6. Była po prostu w porządku, daleko jej jednak do spodziewanej wspaniałości. Trudno mi orzec w jakim stopniu znajomość ekranizacji zaważyła na moim odbiorze.

IG: zlizujelitery

Kim bylibyśmy bez pamięci - pozbawieni wiedzy o naszych korzeniach, brutalnie wyrwani budowanej przez lata tożsamości? Skazani jeno na dezorientujące podszepty podświadomości lub całkowitą pustkę. Jak iść przez życie bez podstawowych informacji o sobie samym i jednocześnie znaleźć w nim dla siebie miejsce? Miejsce na tyle przyjazne, by było w stanie zaakceptować człowieka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fanów można z grubsza podzielić na kilka kategorii: na tych, którzy bezkrytycznie zachwycają się wszystkim, co zrobi ich idol oraz tych, którzy nieco bardziej trzeźwo patrzą na jego poczynania, potrafiąc mniej lub bardziej oddzielić dzieło od twórcy. Ale są też tacy, którzy przekraczają wszelkie nienazwane granice, zahaczając niebezpiecznie o obsesje i związane z nią urojenia. A stąd już prosta droga do katastrofy podszytej odczłowieczeniem drugiej osoby. Nadaniem jej statusu boga. Obiektu nieustannych westchnień. Co się stanie, gdy figura postawiona w centrum twojego wszechświata zostanie oskarżona o uderzenie kobiety – innej fanki? Jakie konsekwencje pociągnie to za sobą?

Uczęszczająca do jednego z japońskich liceów Akari jest nieco inna. Cierpiąca na deficyt koncentracji oraz chroniczne zmęczenie nastolatka niezbyt radzi sobie z niezbędnymi do życia czynnościami, a centralny punkt jej świata stanowi kompulsywne oddawanie uwagi oraz pieniędzy ciężko zarobionych w miejscowej jadłodajni idolowi, któremu na przestrzeni ostatnich lat wystawiła ołtarz – dosłownie i w przenośni. Całkowicie wierna Masakiemu uważa, że bycie fanką jest równoznaczne z kwestią życia i śmierci. Trwaniem na dobre i na złe. W zdrowiu i w chorobie. Jednostronna relacja rezonuje w jej sukcesywnie słabnącym ciele i dziewczynie wydaje się, że jakimś cudem oddycha w rytm oddechu idola podczas snucia interpretacyjnych domysłów na temat każdego gestu czy słowa, które wykonał lub wypowiedział. Skrupulatna analiza mająca na celu zrozumienie i poklask odbiorców prowadzonego przez nią bloga. Akari jest przekonana, że rozumie go jak nikt inny, skoro poświęciła temu cały swój cenny czas. To trzon jej kręgosłupa. Definicja istoty i jedyny znany Akari sens, który przesłania wszystko inne i z czasem obraca wniwecz pozostałe aspekty: edukacje, tymczasową prace, realne więzi międzyludzkie. Postępująca idée fixe samonapędza unicestwienie, pozbawiając dziewczynę jakiejkolwiek siły woli.

Nieco młodsza ode mnie Rin Usami hipnotyzuje swoją mikropowieścią, wywołując przy tym niemały dysonans związany z odbiorem stylu pisania. Narratorka posługuje się bowiem prostym, momentami banalnym językiem uwypuklającym niedojrzałość osób urodzonych w erze social mediów, po to, by chwilę później snuć metaforyczne rozważania - ocierające się niekiedy o pretensjonalność i melodramatyzm, a jednocześnie zadziwiająco trafne. Swoisty dualizm. Rozkrok pomiędzy dzieciństwem i przerażającą bohaterkę dorosłością. Wydźwięk fabuły jest uderzający i składa się na to wiele poruszonych w niej elementów. Począwszy od zagubienia i wyizolowania młodej osoby, która nigdy nie czuła się wystarczająco dobra dla swoich bliskich, więc stała się szeregową częścią większej całości – w tym przypadku fandomu zespołu. Odcięcie od świata pozwoliło odgrodzić się jej od poczucia niskiej wartości, zapomnieć o rozproszonej i rozpadającej się rodzinie trapionej rozmaitymi problemami których mimowolnie stała się składową. Czymś nader oczywistym jest obsesja, oderwanie od rzeczywistości. Zatracenie. Upadek. Czymś innym brak wsparcia i zrozumienia. Złe podejście do oczywistego krzyku o pomoc. A w końcu poddanie się. Kolejną poruszoną rzeczą jest wyśrubowany i nierealistyczny obraz azjatyckich idoli. Sztucznych agencyjnych tworów, które narzucają swoim podopiecznym takie restrykcje, że Hollywood wydaje się przy nich nader przyjaznym i nieszkodliwym środowiskiem. Agencje odzierają swoich protegowanych z możliwości posiadania prywatnego życia, nie dopuszczają najdrobniejszego potknięcia i w sposób cyniczny, wręcz wyrachowany żerują na naiwności fanów, sztucznie napędzając popyt na tandetne gadżety sprzedawane po zawyżonych cenach przy każdej nadarzającej się okazji. Co gorsza, dają małoletnim maniakom fałszywe poczucie sprawczości przy głosowaniu na najbardziej popularnego członka grupy. Co z kolei wiąże się z cyklicznym upokorzeniem tych ostatnich. I tak się kręci ten obłąkany biznes pozbawiony jakiejkolwiek autentyczności. Do czasu aż wszystko się nagle kończy. Aż Akari wyzbędzie się całkowicie resztek decyzyjności i pozostanie sama. Aż uderzy w nią świadomość nieodwracalnego: idol stał się człowiekiem. Nie ma już idola. Nie ma kogo ścigać, nie ma kogo obserwować. Tylko wybrana osoba będzie mogła codziennie patrzeć na niego z bliska. Koniec ze źle pojmowanym oczyszczeniem. Kres. Pustka.

IG: zlizujelitery

Fanów można z grubsza podzielić na kilka kategorii: na tych, którzy bezkrytycznie zachwycają się wszystkim, co zrobi ich idol oraz tych, którzy nieco bardziej trzeźwo patrzą na jego poczynania, potrafiąc mniej lub bardziej oddzielić dzieło od twórcy. Ale są też tacy, którzy przekraczają wszelkie nienazwane granice, zahaczając niebezpiecznie o obsesje i związane z nią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy cena odkrycia prawdy równoznacznie wiąże się z otwarciem puszki Pandory, mogącej wywołać nieuchronny efekt domina.

Anglia. Stafferbury w hrabstwie Wilthshire. W listopadzie 1998 roku na drodze zwanej wymownie Diabelskim Korytarzem dochodzi do wypadku. Mała osobówka z czwórką młodych pasażerek na pokładzie wskutek gwałtownego skrętu kierownicą wpada w poślizg, po czym dachuje. Kierująca pojazdem Olivia niemal natychmiast traci przytomność, ledwie rejestrując przeszywający ból nóg oraz krzyki wydobywające się z gardeł przyjaciółek. Gdy ocknie się zdezorientowana i na wpół uwięziona we własnym samochodzie, zorientuje się, że została sama. Jej towarzyszki oraz ich rzeczy zniknęły bez śladu… A przecież ludzie nie rozpływają się, ot tak, w powietrzu.

„Życie Olivii wypełnione było oczekiwaniami, kolorami, a teraz stało się czarno-białe niczym szkic ołówkiem, blaknący z upływem czasu”.

W 20. rocznicę sprawy (zwanej potocznie sprawą Olivii Rutherford) w miasteczku pojawia się Jenny Halliday – dziennikarka pragnąca dociec prawdy na temat przebiegu tajemniczego zaginięcia trzech dziewczyn. Tubylcy nie są przychylni podejmowanym przez kobietę działaniom i dają wyraźny upust swojej niechęci. Niemniej determinacja Jenny jest tym silniejsza, że po kilkunastu latach pracy w zawodzie, dostała szansę na stworzenie podcastu dla BBC na podstawie zebranego przez siebie materiału. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, iż w okolicy od lat pojawiają się doniesienia o innych dziwnych przypadkach, do których doszło na konkretnym odcinku Diabelskiego Korytarza. Jakie straszliwie tajemnice może skrywać urokliwe typowo turystyczne miasteczko? Czy miejscowe legendy znajdą pokrycie w rzeczywistości?

„Na tym właśnie polega problem z pamięcią - zwłaszcza po dwudziestu latach. Jak ktokolwiek może być pewny, co było prawdą, a co wymysłem wyobraźni? Spoglądanie wstecz na tamtą noc jest niczym oglądanie starego filmu nagranego na kasecie VHS, którą odtwarzano już zbyt wiele razy i przez to została zniszczona”.

Klamra czasowa akcji thrillera pokrywa się z ilością dni śledztwa prowadzonego przez Jennę i na jego potrzeby zamyka się w zaledwie pięć dni. Autorka zadbała przy tym o pewne urozmaicenie narracji, racząc nas trzema perspektywami: pierwszoosobową prowadzoną przez dziennikarkę, trzecioosobową w postaci Olivii oraz bonusową pozornie niezwiązaną z główną osią fabuły, zapisaną kursywą. W przypadku tej ostatniej możemy całkiem bezpiecznie założyć, że jest w pełni retrospektywna, a jej uzasadnienie stopniowo znajdzie swoją podstawę, jakkolwiek łącząc się ze sprawą Liv. Ale zanim do tego dojdzie, wiernie podążamy śladami Jenny, wraz z nią zbierając informacje - okruch po okruchu. Aż w pewnym momencie ich ilość wyda się nieco przytłaczająca, a my dojdziemy do smutnej konkluzji, którą często i z nieskrywaną lubością przywoływał na niejednym małym ekranie doktor Gregory House; a mianowicie: wszyscy kłamią. Pozostaje tylko kwestia tego w jakim stopniu i co kryje się za motywami takiego postępowania poszczególnych bohaterów, którzy przez większość czasu kryli się w cieniu, w sposób kontrolowany pociągając za niewidzialne sznurki. Całość wciąga, jednak w pewnym momencie początkowe napięcie i zainteresowanie nieco opadają, ustępując pola bardziej przyziemnym sprawom niż nierozwiązana kryminalna zagadka z przeszłości. Dość silnie zostaje zarysowany wątek obyczajowy dotyczący na równi wątpliwości, co studium rozpadu intymnych związków damsko-męskich. W przypadku małżeństwa Jenny mamy do czynienia z wieloletnią rutyną i nieuchronnym oddalaniem się od siebie na skutek codziennych wyzwań (w tym rodzicielskich) oraz zmianami jakie zaszły w partnerze. Natomiast sytuacja Olivii i Wesleya jest nieco bardziej skomplikowana w wyniku występujących współzależności, ale też zmienności nastrojów mężczyzny, który zdaje się wiele ukrywać… Wciąż atrakcyjny pomimo upływu lat Wes jest typem kontrolującym, ze skłonnościami do gaslightingu, a to nie wszystko, co skrywa za uszami. Limit zaufania i wszelka podejrzliwość wydają się w pełni zasadne. Jednak czy ktokolwiek jest tutaj całkowicie otwarty? Claire Douglas specjalnie buduje podejrzenia w kierunku jednego z bardziej krystalicznych bohaterów tylko po to, by zmylić nasze tropy, gdy tak naprawdę powinniśmy przyglądać się bliżej komuś innemu. Tylko czy mamy sposobność wiedzieć o tym wcześniej?

„Nagle czuje się potwornie zmęczona. Zdaje sobie w tym momencie sprawę, że jej urazy pomogły Wesleyowi trzymać ją na smyczy. Ogranicza jej swobodę, a ona chce biec, biec, biec jak najdalej”.

„Dziewczyny, które zaginęły” czyta się błyskawicznie, zresztą tak samo było w przypadku poprzednich książek autorki. Wszystko to za sprawą krótkich rozdziałów oraz przyjemnego dla oka stylu. Nie jest to jednak dzieło bez skaz. Niecałkowicie. Zachodzi tutaj bowiem taka sama zależność, jak w przypadku twórczości Rileya Sagera: pod koniec zwroty akcji zaczynają się namnażać w zastraszającym tempie, co powoduje nie tylko mętlik w naszej głowie - swoiste skonfundowanie - ale też jednocześnie prowokuje do tego, że zaczynamy dostrzegać wszelkie nielogiczne elementy w intrydze. Także niezwykle łatwo poddać w wątpliwość motywy postępowania postaci i nie wskazać palcem, gdzie powinna zostać postawiona przysłowiowa kropka nad i, aby nie została utracona autentyczność. Wahałam się długo nad ostateczną oceną - plasuje się gdzieś pomiędzy 5 a 6, więcej nie jestem w stanie dać.

Finalnie prawda znajduje się bliżej niż myślimy. Niemal na wyciągnięcie dłoni. I czasem rzeczywiście lepiej pozostać w stanie błogiej nieświadomości.

IG: zlizujelitery

Kiedy cena odkrycia prawdy równoznacznie wiąże się z otwarciem puszki Pandory, mogącej wywołać nieuchronny efekt domina.

Anglia. Stafferbury w hrabstwie Wilthshire. W listopadzie 1998 roku na drodze zwanej wymownie Diabelskim Korytarzem dochodzi do wypadku. Mała osobówka z czwórką młodych pasażerek na pokładzie wskutek gwałtownego skrętu kierownicą wpada w poślizg, po czym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nie tak różowo Andżelika Ratajczak, Krzysztof Weder
Ocena 9,4
Nie tak różowo Andżelika Ratajczak...

Na półkach:

Ktokolwiek zlecił sztuczne podbijane oceny tego dzieła automatycznie strzelił sobie w stopę. Ewentualnie w kolano. Po oczach rażą opinie zamieszczone przez dopiero co powstałe konta. Co ma na celu taka praktyka? Czy "marketingowcy" mają użytkowników serwisu za totalnych idiotów?

Ktokolwiek zlecił sztuczne podbijane oceny tego dzieła automatycznie strzelił sobie w stopę. Ewentualnie w kolano. Po oczach rażą opinie zamieszczone przez dopiero co powstałe konta. Co ma na celu taka praktyka? Czy "marketingowcy" mają użytkowników serwisu za totalnych idiotów?

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zrost: na ogół zbliznowacenie bądź zgrubienie przerwanej uprzednio tkanki. Ponadto w terminologii medycznej zjawisko mogące oznaczać swoistą patologię, objawiającą się nieprawidłowym połączeniem lub utrudnieniem znacznie ograniczającym mobilność. Innymi słowy: dysfunkcja. Powidok rany odniesionej w przeszłości, która choć pozornie zasklepiona, wciąż jątrzy się, zatruwając od środka. Skutecznie mącąc spokój duszy a także umysłu. Nie wszystkie bowiem traumy da się całkowicie wymazać z pamięci czy też zepchnąć na wieczność do podświadomości. Niektóre z nich czyhają pod powierzchnią podprogowo, czekając na stosowny moment – opuszczenie gardy; postępującą kruchość. A może sami u mety życia zdecydujemy się na rozliczenie z kolejami losu? Jak jednak odsiać emocje od faktów? Prawdę od złudnych obrazów – często podkoloryzowanych – podsuwanych przez zawodną pamięć? Rzecz czasem niemożliwa.

„Przychodził tu często, coś go gnało w to miejsce, jakby miał być świadkiem dramatu, niemym obserwatorem, ze związanymi strachem rękoma i gardłem, z którego nie padnie żaden okrzyk”.

Ostatni wyjątkowo mroźny miesiąc 2018 roku. W jeziorze zostaje odnalezione dryfujące ciało starszego mężczyzny, okolicznego mieszkańca. Sprawa początkowo wydaje się oczywista: na skutek starczej depresji doszło najprawdopodobniej do popełnienia samobójstwa. Jednak intuicja komisarza Bernarda Grossa podpowiada mu, że sytuacja jest nieco bardziej złożona. Nie bez znaczenia pozostaje nietypowe i nieco chaotyczne zgłoszenie telefoniczne wykonane na alarmowy numer przez przerażonego sąsiada oraz sposób w jaki zostało obciążone ciało denata. W miarę zbierania informacji staje się oczywiste, że kluczem do zrozumienia może okazać się głęboko pogrzebana w mrokach przeszłości tajemnica, której uparcie towarzyszy zmowa milczenia zawiązana pomiędzy ostatnimi świadkami wydarzeń. Do Bernarda powraca również jego osobista tragedia: Archiwum X pochyla się nad rodzinną tragedią komisarza, która nieomal doprowadziła do śmierci jego żony i odsunęła go od jedynego potomka. Czy zeznanie złożone po latach przez dorosłego już Bartka odsłoni nowe tropy, naprowadzając jednocześnie na potencjalny motyw napaści? A może wznieci jedynie złudną nadzieję na finał?

„Jego analityczny umysł się poddał. Zbyt dużo było tym emocji. Zbyt dużo krzywdy i smutku, utraconych nadziei, zdrowia i ukochanej żony, utraty miłości syna, by komisarz mógł myśleć racjonalnie”.

Skrupulatne śledztwo prowadzone wokół śmierci Stanisława Sądeckiego wymaga od Bernarda nie tylko ścisłej współpracy z oddaną pracy Moniką Skalską, ale też zagłębienia się w historię II Wojny Światowej, a dokładniej dramatycznych losów Żydówek z podobozów KL Stutthof i związanych z nimi katorżniczej pracy oraz marszach śmierci. Robert Małecki w tym celu prowadzi dwie linie czasowe: pierwsza z nich ściśle przylegająca do współczesnych wydarzeń zamyka się w przeciągu niecałych dwóch tygodni, podczas gdy kolejna dotyka jedynie krótkiego odcinka jakim jest styczeń 1945 roku – nasz klucz do zrozumienia. Wszystko to zostaje ubrane w narrację wszechwiedzącą, a autor jak mało kto, maluje słowem żywe opisy i niemniej dynamiczne dialogi, nie unikając przy tym kwestii obyczajowych. Z każdym przeczytanym zdaniem wyczuwa się solidny research wykonany w kontekście historycznym, jak i niebywały warsztat pisarski. Co niemniej istotne, szyta grubymi nićmi intryga znajduje logiczne rozwiązanie. W jej granicach jesteśmy w stanie samodzielnie przewidzieć niektóre powiązania, inne dopiero z czasem wskakują na należne im miejsce. Akcja z początku płynie niespiesznie, potem nabiera nieco większego tempa, ale w żadnym razie nie pędzi na złamanie karku. Poza firmą i wewnętrznymi rozgrywkami pomiędzy poszczególnymi funkcjonariuszami policji toczy się również prywatne życie bohaterów. Jako odbiorcy mamy wgląd w ich emocjonalne rozterki dotyczące trwających związków lub ich potencjalnego początku (Skałka). Widzimy też jak na szali ważą się czasami sprzeczne priorytety: niemożność całkowitego odsiana pracy od życia prywatnego.

„Myślał, że oprócz bezbronności i bezradności, o której mówiła emerytowana nauczycielka, dramat ten oznaczał jeszcze jedno. Samotność. Chociaż cały naród cierpiał, cierpienie wynikało przede wszystkim z osamotnienia człowieka, nawet tego, który wśród setek towarzyszy, pędzonych bydlęcymi pociągami na rzeź, pozostawał sam w obliczu rychłej śmierci”.

„Zrost” to nie moje pierwsze i z pewnością też nieostatnie spotkanie z twórczością Roberta Małeckiego. Pierwsze nastąpiło bowiem przy okazji czytania „Żałobnicy” , co miało miejsce w 2021 roku. Wtedy też zachwycałam się niebywałą złożonością warsztatu, na którą składały się m.in. takie atuty jak: niepozbawiony pewnej miękkości styl, bogactwo języka oraz wyzierająca z zapisanych kart spostrzegawczość oraz przenikliwość. Z przyjemnością odkrywam, że nic się w tej materii nie zmieniło i tamten poziom został utrzymany. Z tym że do głosu dochodzi teraz chwytający za gardło element silnego wzruszenia. W najnowszej części cyklu o Bernardzie Grossie Robert pochyla się nad osamotnieniem, ciążącym poczuciem winy oraz niedającymi się zasklepić ranami odniesionymi na duszy wskutek bycia bezpośrednim świadkiem zbrodniczej działalności w czasach wojny. Głośno wybrzmiewa upodlenie człowieka przez człowieka. Odebranie mu prawa do godności i życia, również brak poszanowania zwłok. Małecki wykazuje do jakiej eskalacji po latach może doprowadzić brak lojalności, zawiązana zmowa milczenia i pewnego rodzaju wyparcie niewygodnych faktów zahaczające o fałszowanie rzeczywistości. Równocześnie jednemu z bohaterów nie jest obce poczucie odpowiedzialności czy dobroć serca. A taka kombinacja bywa niekiedy niestety śmiertelna...

„W śmierci młodej osoby odbijają się nasze niespełnione marzenia i perspektywa pięknego, pełnego życia. Jakbyśmy zapomnieli, że w życiu piękne mogą być tylko chwile. Cała reszta w najlepszym razie ma kolor tych chmur”.

IG: zlizujelitery

Zrost: na ogół zbliznowacenie bądź zgrubienie przerwanej uprzednio tkanki. Ponadto w terminologii medycznej zjawisko mogące oznaczać swoistą patologię, objawiającą się nieprawidłowym połączeniem lub utrudnieniem znacznie ograniczającym mobilność. Innymi słowy: dysfunkcja. Powidok rany odniesionej w przeszłości, która choć pozornie zasklepiona, wciąż jątrzy się, zatruwając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niepozbawiona bystrości umysłu Kit McDeere (a właściwie Kittredge) dorastała w małomiasteczkowej rzeczywistości. Wyzbywszy się większych ambicji pod względem pobieranej edukacji, poszła za radą udzieloną przez matkę i z ramienia agencji - po odebraniu odpowiedniego przeszkolenia – została opiekunką osób wymagających pomocy w codziennych czynnościach. Jednak wskutek pewnego zdarzenia została zawieszona w swoich zawodowych obowiązkach na pół roku i dlatego z duszą na ramieniu pojawia się na spotkaniu ze swoim szefem po odgórnie narzuconej przerwie. Jest wręcz święcie przekonana, że wie co usłyszy, więc gdy pada propozycja nowej posady nie potrafi całkowicie ukryć zdumienia. I choć desperacko potrzebuje pieniędzy, nie jest przekonana co do przyjęcia oferowanego zlecenia. A to dlatego, że ma się zająć niesławną Lenorą Hope, tą samą, którą przed pięcioma dekadami podejrzewano o brutalne zamordowanej najbliższej rodziny. Masakra wciąż żyje w świadomości lokalnej społeczności, nieodmiennie budząc spore emocje. Szczególnie że policja nie była w stanie ostatecznie wskazać winnego zabójstw i nikt tak naprawdę nie zna przebiegu zdarzeń TAMTEJ krwawej nocy. Poza Lenorą rzecz jasna. Jedyną ocalałą. Ale ta konsekwentnie milczała, unikając wypowiedzi oraz pokazywania się w publicznych miejscach. Dziś wymaga zresztą specjalnej opieki jako niema i niemalże w całości sparaliżowana osoba w słusznym wieku. Chcąc nie chcąc Kit wyrusza do położonej na Klifach rezydencji Hope’s End, w której pękających murach kryją się złowieszcze tajemnice i głęboko zagrzebana prawda… Czy kobieta zdoła się czegokolwiek dowiedzieć? A może nieoczekiwanie dla samej siebie dotknie samego jądra sprawy?

Ponure Hope’s End w którego niegościnnych progach zawita nasza bohaterka zdaje się żyć własnym życiem. Zaniedbane acz wciąż imponujące domiszcze niebezpiecznie balansuje na skraju urwiska, przechylając się niczym statek zdany na łaskę gwałtownego żywiołu fal (a jako że jestem świeżo po obejrzeniu Saltburn jawi się w mojej wyobraźni jako swoista kontaminacja tytułowej rezydencji z czymś nieco bardziej posępnym, prawie że gotyckim, upiornym u podstaw swojej genezy). Kit dość szybko wdraża się w nowe obowiązki, targają nią jednak mieszane uczucia wobec podopiecznej, w której częściowo dostrzega samą siebie. Nie tylko mordercza noc wisi w ciężkim powietrzu. Po kątach snuje się przytłaczające nieszczęście noszące piętno pamięci o rodzinnej historii Hope’ów. Garstka służby, która się ostała po znamiennym 1929 roku, lub dołączyła w stosunkowo niedawnym czasie, stanowi przedziwną zbieraninę osobowości – w niektórych przypadkach o bliżej nieokreślonej motywacji; poza tą pieniężną rzecz jasna. U Kit zwycięża niezdrowa ciekawość. Wzorem swojej poprzedniczki, która zniknęła bez słowa, kontynuuje wypracowany przez Mary system komunikacji z Lenorą. Jednak gra, którą rozpoczęły, ma swoją cenę i niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo.

Stało się to, co miało się stać. Po wielu namowach sięgnęłam po rozsławionego Sagera, nie roszcząc wobec niego w zasadzie żadnych sprecyzowanych oczekiwań. Ot, empiryczne podejście na zasadzie: sprawdzam, co mi szkodzi? Pierwsze wrażenie pomimo obranej przez autora pierwszoosobowej narracji – której przeważnie nie jestem największą miłośniczką – wypadło zgoła korzystnie. Na tyle, że byłam wręcz mile zaskoczona prezentowanym poziomem pisania, swego rodzaju melodią i płynnością. Pomyślałam: dang it, wreszcie pióro wznoszące się nieco ponad panoszącą się wszędzie przeciętność godną raczej szkolnych wprawek niż poczytnych pisarzy. Widzicie, słowne kombinacje i styl mają dla mnie niemalże nadrzędne znaczenie i mogą zaważyć na finalnej ocenie, choć nie są najistotniejsze. Istotny jest bowiem pewien flow i to czy fabuła zdoła mnie porwać, nie tracąc przy tym na wiarygodności podczas rozwiązywania intrygi. Ale zanim przejdziemy do tejże kulminacji, wypadałoby bliżej przyjrzeć się pozostałym aspektom książki, która zwodzi i w pewnym momencie skręca zaprawdę w przedziwne rejony, usiłując przeskoczyć chyba samą siebie przy jednoczesnej próbie wyprowadzenia nas na totalne manowce. Solidnym i intrygującym zabiegiem jest oddanie głosu tej, która została go pozbawiona. Kartki maszynopisu stopniowo odkrywają to, o czym wiedziało niewielu. Duszące świadectwo niejednego dramatu. Wstydliwe skrywane brudy. Rodzinę tylko z nazwy. Pewien rodzaj bezdusznego okrucieństwa usprawiedliwionego patriarchatem, utrzymaniem pozorów reputacji czy wreszcie uciszanego znaczącym majątkiem. Pozycją. Im bliżej jednak rozszyfrowania kośćca fabuły, rozłożenia zagmatwanej układanki na czynniki pierwsze, tym szerzej otwierają się oczy. Sęk w tym, że nie w wyrazie milczącego zachwytu czy szczerego zadumania, bardziej z pełnym przekąsu niedowierzaniem. Plot twisty zaczynają szaleńczo galopować i jakkolwiek część z nich wydaje się całkiem zasadna i w pełni usprawiedliwiona, tak ostatnie kilkadziesiąt stron to jakaś absurdalna wolta! Może i malownicza po filmowemu, jednak wciąż niedorzeczna i zupełnie odrealniona. Ostatnie stronnice wydarły mi kilkukrotnie z gardła skrzekliwe: „CO?!” i bynajmniej nie był to wyraz hołdu w stronę autora. W tym konkretnym przypadku powinna obowiązywać zasada: mniej znaczy więcej. Trzeba znać umiar by nie narazić się na swego rodzaju śmieszność i utratę autentyczności. A jednak Sager nie zdołał się w porę pohamować i pędził na złamanie karku. Byle więcej! Byle bardziej zawile! I tym samym utracił trochę punktów w moich oczach. Reasumując: rzecz na swój sposób wciągająca toteż pierwsze spotkanie zaliczam do udanych. Niemniej pewnego rodzaju przesyt pozostał. A szkoda.

IG: zlizujelitery

Niepozbawiona bystrości umysłu Kit McDeere (a właściwie Kittredge) dorastała w małomiasteczkowej rzeczywistości. Wyzbywszy się większych ambicji pod względem pobieranej edukacji, poszła za radą udzieloną przez matkę i z ramienia agencji - po odebraniu odpowiedniego przeszkolenia – została opiekunką osób wymagających pomocy w codziennych czynnościach. Jednak wskutek pewnego...

więcej Pokaż mimo to