Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-06-16
2014-11-02
"- Znowu gimnastykujesz swój język? Myślałem, że masz dość po zeszłej nocy.
- Niech cię piekło pochłonie!
- Wybacz, kochanie, ale już w nim jesteśmy.
Nie odezwawszy się więcej ani słowem [...] pomaszerował w zasypany śniegiem las."
Każdy z nas toczy codziennie jakieś walki. O to, żeby być docenionym, żeby móc spojrzeć rano w lustro. Walkę o ukochaną osobę, o dach nad głową. Walkę. Walkę. Walkę. I wielu z nas wydaje się, że jesteśmy silni. Codziennie odnosimy swoje małe sukcesy i wychodzimy z dumnie podniesioną głową z porażek. Wyobraźmy sobie jednak, że nagle i niespodziewanie zostajemy wyrwani z bezpiecznego świata i rzuceni w pokryte śniegiem góry, pozbawieni łączności ze światem zewnętrznym, w dodatku zdani samymi na siebie. Przychodzi nam stoczyć nie jakąś tam codzienną bitwę, ale prawdziwą walkę z przerażającą naturą i oprawcami. A przede wszystkim... walkę z samym sobą.
Becca Fitzpatrick rzuca nas tym razem w mroźny, zaśnieżony, a przede wszystkim niebezpieczny krajobraz górskiego łańcucha. W swojej najnowszej powieści autorka zabiera czytelnika w przerażającą podróż do głębi człowieczeństwa, odsłaniając przed nami to, co głęboko w nas ukryte, a co uzewnętrznia się dopiero podczas bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia. Rzuca nas w lodowaty świat, w którym rządzą instynkty, siła i zawziętość. Świat, w którym nie ma miejsca na zawahanie i chwilę słabości. W zasypany śniegiem świat "Black Ice" z którego nie można wyrwać się o własnych siłach. Już od pierwszych stron, powieść dosłownie porywa nas na tyle, że wydostanie się z "Black Ice" jest dla czytelnika praktycznie niemożliwe. Nawet wtedy, gdy przerzuci ostatnią stronę utworu...
Britt jest przeciętną nastolatką, która po wakacjach ma wyjechać na studia. Ostatnie chwile beztroski pragnie spędzić na wędrowaniu górskimi szlakami, razem z niechętną pomysłowi przyjaciółką i jej starszym bratem, zarazem byłym chłopakiem Britt, który zerwał z nią rok temu. Britt właściwie sama nie wie, dlaczego decyduje się właśnie na wyprawę w góry. Czy dlatego, żeby udowodnić wszystkim dookoła, samej sobie, a przede wszystkim Calowi, który mówił kiedyś, że góry kocha tak samo jak ją, że potrafi? A może dlatego, żeby jeszcze raz zawalczyć o ukochanego i w jego ulubionym miejscu na nowo rozpalić przygasłe uczucie? Jedno jest pewne. Jakichkolwiek pobudek Britt by nie miała, jej podróż już od pierwszych chwil nie wygląda tak, jak by sobie tego życzyła...
Grzęznąc samochodem gdzieś w środku drogi do górskiego domku, po kilku godzinach bezradnego czekania, Britt razem z przyjaciółką postanawia wziąć sprawy we własne ręce i wysiada z auta w przerażającą śnieżycę. Los chciał, że na swojej drodze dziewczęta znajdują leśniczówkę, w której pali się światło. Pełne nadziei wchodzą do środka, nieświadome tego, że w domku czeka na nich dwoje zbiegów, ukrywających się przed policją. Britt pod groźbą śmierci staje się ich zakładniczką. W zamian za wolność zostaje zmuszona do wyprowadzenia ich z gór, których właściwie sama nie zna. Wyczerpana i przemarznięta wędruje razem z nimi po górskim szlaku, rozpaczliwie szukając dla siebie ucieczki. Podczas wędrówki zmaga się sama ze sobą i z tym, co właściwie czuje do Cala, który ciągle figuruje w jej głowie jako ktoś, kto zaraz ją ocali.
Nie jeden czytelnik, słysząc tę historię, powie, że gorzej już być nie może i z pewnością zdziwi się, gdy Britt odkryje na szlaku dowody grasowania seryjnego mordercy. A jeszcze bardziej, gdy dziewczyna zorientuje się, że sama staje się jego kolejną ofiarą... Dopiero wtedy sprawy przybiorą naprawdę dramatyczny obrót.
Mam wrażenie, że Becka Fitzpatrick w "Black Ice" przechodzi sama siebie i podnosi wysoko już zawieszoną poprzeczkę do niebotycznych rozmiarów. Tworzy utwór niesamowity niemalże pod każdym względem. Wyjątkowy klimat górskiej zamieci śnieżnej i wypchniętych w prost w jej paszczę rozbitków, napisany płynnym i klarownym językiem. Pełną napięcia akcję, w której krew bryzga na ściany bez zastanowienia, w której nie ma miejsca na słabość i rezygnację. Kreuje świat, który mógłby naprawdę istnieć, w którym mógłby znaleźć się właściwie każdy z nas. Podczas lektury niemalże fizycznie czuje się na skórze padający śnieg, odmrożone stopy i ciepło buchające od rozpalonego ogniska. Jest to jedna z niewielu opowieści, w których czytelnik nie czuje się obserwatorem zdarzeń, ale ich uczestnikiem. Zostaje wciągnięty w fantastycznie stworzony, mroczny, lecz zachwycający świat. I wcale nie zostaje z niego wypuszczony tak łatwo.
Autorka oczarowuje też niezwykle realistyczną kreacją bohaterów. W zaskakujący sposób wciela się w silną, pewną siebie dziewczynę, która zmaga się sama ze sobą, aby przeżyć, aby przetrwać. Britt z zagubionej owieczki w jednym momencie zmuszona jest do stania się twardzielką i wywleczenia na wierzch najmroczniejszych instynktów, które w każdym z nas głęboko drzemią. W starciu z okrutnymi, pozbawionymi skrupułów oprawcami, musi zachować zimną krew i dosłownie ją zachowuje. Choć wyczerpana, trzyma głową na karku i wykazuje się niezwykłym sprytem i inteligencją. Dzielna i pewna siebie. Choć fizycznie wymęczona i przerażona, wciąż pełna nadziei, która kawałek po kawałku, strona po stronie, dobitnie zostaje jej odbierana. To bohaterka, o której marzy się, żeby nią być.
Nie sposób nie wspomnieć o królujących w utworze, różnobarwnych portretach mężczyzn. Kochający ojciec, kontra ojciec całkowicie pozbawiony sumienia. Zły porywacz, dla którego nacisnąć spust pistoletu jest jak zabić muchę, kontra ten lepszy, którym kierują słuszne pobudki i potrafi okazać serce nawet w tak odczłowieczonych warunkach. Prawdziwy obraz Cala zestawiony z jego wizerunkiem, który Britt nosi w pamięci. "Black Ice" to wielopłaszczyznowy utwór, na którego interpretację z pewnością zabrakłoby miejsca i czasu. Książka, z której można wyczytać o wiele więcej, niż tylko porywającą (i to dosłownie) fabułę. Moja ukochana powieść z nie dwoma, ale dwudziestoma dnami.
Podsumowując, jeśli nie urzekło was bursztynowe spojrzenie, lustrujące was z niezwykłej okładki utworu, które, przyznam, mnie kupiło od razu, z pewnością zrobi to zawartość książki. To niezwykle dobrze napisana powieść o porywającej fabule, która zapiera dech w piersiach i wyciska łzy. Unikatowy klimat trzymający w swoich mroźnych objęciach jeszcze długo po zakończeniu lektury. Oto tylko ułamek tego, co oferuje Becca Fitzpatrick w "Black Ice". Sięgnijcie po nią koniecznie. Ja przepadłam w tej książce do granic. Dałam się porwać.
"Dlatego muszę zapytać: czy tym razem też będzie śnieg?"
Informator Czytelniczy
"- Znowu gimnastykujesz swój język? Myślałem, że masz dość po zeszłej nocy.
- Niech cię piekło pochłonie!
- Wybacz, kochanie, ale już w nim jesteśmy.
Nie odezwawszy się więcej ani słowem [...] pomaszerował w zasypany śniegiem las."
Każdy z nas toczy codziennie jakieś walki. O to, żeby być docenionym, żeby móc spojrzeć rano w lustro. Walkę o ukochaną osobę, o dach nad...
2014-09-23
"-Coś mi nie daje spokoju. [...]
-Miłość czy pieniądze?
-Twoim zdaniem wszystko się do tego sprowadza?
-Owszem, pod nieobecność śmierci, zarazy i wojny. Z drugiej strony, może po prostu wszystko spłycam?"
Definiując dobrą książkę podaję zawsze jako cechę fakt, że wciąga. Dzięki "Całej nadziei w Paryżu" przekonałam się, że jest w tym sporo racji. Nie wiedziałam jednak, że wspaniała powieść potrafi wciągnąć już po przeczytaniu czterech stron. Nie żartuję, naprawdę wystarczyły cztery, żebym nie mogła się od niej oderwać i umiała powiedzieć, że to lektura, która pochłonie mnie do reszty dopóki jej nie skończę. Historia pełna przepisów, listów i miłości. Rozkoszna i smakowita.
Eve jest przeciętną kobietą po czterdziestce, która zaraz po zawarciu małżeństwa w młodości została sama z małym dzieckiem, gdyż jej mąż postanowił najzwyczajniej w świecie dać nogę. Radość w jej szare, angielskie życie wnosi dopiero pierwsza przeczytana książka autorstwa Jacka, poczytnego, amerykańskiego pisarza. Eve decyduje się poinformować o tym autora listownie i od tamtej pory rozpoczyna się ich wspaniała, tradycyjna korespondencja. Zaczynają wymieniać się przepisami, nigdy nie wychodząc poza ramy tego tematu. Jednak przychodzi moment, w którym Jacka zostawia żona, w dodatku nie dla byle kogo, a mężczyzna przechodzi zastój twórczy połączony z kryzysem wieku średniego. Właściwie sam nie wie dlaczego, postanawia napisać Eve coś bardziej osobistego niż zwykle, a z czasem proponuje jej spotkanie w Paryżu. Kobieta pochłonięta przygotowaniami do ślubu córki i przerażona perspektywą, że podczas ceremonii będzie musiała skonfrontować się z byłym mężem, początkowo ignoruje propozycję Jacka. A potem... jeśli chcecie wiedzieć co było potem to już musicie sami przeczytać tę książkę. Zdradzę tylko, że miałam łzy w oczach gdy dotarłam do finału. Misternego finału chwytającego za serce.
Co urzeka mnie w "Całej nadziei w Paryżu"? Wydaje mi się, że zarówno prostota formy jak i prostota treści. Uwielbiam powieści epistolarne i fakt wplecenia korespondecji do utworu, jak i wzmianek o jedzeniu, spowodowało, że wokół książki niemalże unosi się magiczna, klimatyczna aura oddziałująca na czytelnika. Do tego wspaniała narracja ukazująca równolegle pędzące życia Jacka i Eve, oraz dialogi sprawiają, że książka skutecznie oderwała mnie od naszej zimnej jesieni.
Jeśli chodzi o bohaterów, to ich kreacja również przypadła mi do gustu. Dwoje ludzi znajdujących się mniej więcej na półmetku życia, którzy potrzebują na nowo odnaleźć sens i pozbierać się po obciążających psychikę wydarzeniach. Autorka doskonale scharakteryzowała te krytyczne momenty w ich życiach nie przerysowując ani nie wyjaskrawiając. Pokazała też, że ważnym elementem wychodzenia z kryzysu jest drugi człowiek, może pozornie odległy, tak jak w przypadku Jacka i Eve, ale naprawdę bliski, czym zaskarbiła sobie moją sympatię.
Zachwyca też pomysł uczynienia Paryża czymś wyjątkowym w życiu boahterów, nie tylko w sensie dosłownym, ale głównie metaforycznym.Oczywiście nie ulega wątpliwościom, że jest to niezwykle klimatyczne miasto zwane miastem zakochanych. Znana nam wieża, znajdująca się na okładce jak i w końcowej partii utworu jest jednak nie tyle czymś namacalnym, choć oczywiście obecnym w utworze, co symbolicznym punktem przełomowym w życiu zarówno Eve i Jacka. Paryż to w utworze symbol wiary w coś lepszego, symbol przemiany, namacalnej przemiany w życiu bohaterów. Trzeba przyznać autorce, że kupiła mnie tym motywem i to bez reszty.
Przyznam szczerze, że pierwszy raz zetknęłam się z książką, która łączyłaby w sobie oddziaływanie na wiele zmysłów naraz. Podczas jej lektury, czytelnikowi niemalże wydaje się, że czuje aromaty i zapach opisywanych potraw. Spodobało mi się to zjawisko na tyle, że gdy tylko skończyłam czytać, zabrałam się za jedzenie, ponieważ lektura poważnie mnie wygłodziła. Nie polecam jej więc grubaskom! (Oczywiście żartuję, ponieważ polecam ją wszystkim, dosłownie wszystkim!)
Podsumowując, wydawnictwo Feeria zaspokoiło w pełni moje oczekiwania co do "Całej nadziei w Paryżu", o której marzyłam od momentu, gdy tylko dowiedziałam się, że trafi w moje czytelnicze ręce. Przepiękna szata graficzna, przepiękna książka. Pyszny literacki kąsek, podczas jedzenia którego apetyt rośnie i rośnie, a zaspokaja go tylko zapierające dech w piersi zakończenie, czytając które miałam łzy w oczach. Smakowicie polecam, nie tylko fanom jedzenia. To książka, która rozpali każde wychłodzone tej jesieni serce niczym gorąca herbatka podczas wydłużających się wieczorów, której wręcz nie można się oprzeć.
"-Coś mi nie daje spokoju. [...]
-Miłość czy pieniądze?
-Twoim zdaniem wszystko się do tego sprowadza?
-Owszem, pod nieobecność śmierci, zarazy i wojny. Z drugiej strony, może po prostu wszystko spłycam?"
Definiując dobrą książkę podaję zawsze jako cechę fakt, że wciąga. Dzięki "Całej nadziei w Paryżu" przekonałam się, że jest w tym sporo racji. Nie wiedziałam...
2016-02-23
Obietnica złożona umierającemu ojcu. Zagadkowa kobieta. Szokujące samobójstwo męża. Przewlekłe milczenie córki. Czy prawda może wyzwolić?
"Chcę cię usłyszeć" to w moim odczuciu najlepsza książka Diane Chamberlain. Przedstawiona w niej historia oczarowała mnie i chwyciła za serce, a po zakończeniu lektury przez długi czas nie miałam ochoty zagłębiać się w świat jakiejkolwiek innej opowieści. Wcześniej uważałam Chamberlain za dobrą pisarkę, ale dzięki "Chcę cię usłyszeć", zakrawa teraz w moich oczach o mistrzostwo. Nawet niezwykle mrocznym klimatem jednego z amerykańskich szpitali wpisała się idealnie w lubiane przeze mnie klimaty...
Laurę Brandon złożyła umierającemu ojcu obietnicę: zaopiekuje się starszą kobietą, o której wcześniej nie słyszała, a która cierpi na Alzheimera i nie pamięta nic więcej poza odległą przeszłością. Wizyta u Sarah Tolley wydawała się być niewielkim poświęceniem. Rzecz jednak w tym, że obietnica Laury skutkuje kolejną śmiercią: tragicznym i niespodziewanym odejściem jej męża. Świadkiem samobójstwa okazuje się jedynie pięcioletnia córka Laury, Emma, która nie chce o tym mówić... Właściwie, to nie chce mówić wcale. A nawet nie może. Zdruzgotana i gnębiona poczuciem winy Laura kontaktuje się więc z jedyną osobą, która może być w stanie jej pomóc. Z mężczyzną, którego spotkała tylko raz przed sześciu laty, a który nawet nie wie, o tym że jest prawdziwym ojcem Emmy. Od tej pory wspólnie próbują wypełnić obietnicę daną ojcu przez Laurę i pomóc milczącej dziewczynce. Przy okazji odkryją też fascynującą opowieść o miłości i rozpaczy pewnej pielęgniarki, która musiała wykazać się niezwykłą odwagą, stawić czoła niewyobrażalnemu złu i poświecić to, co miała najważniejsze. Ale przede wszystkim będzie to brutalna historia okrytą całunem milczenia...
"Chcę cię usłyszeć" to piękna i problematyczna książka, która porywa czytelnika już od pierwszych stron. Autorka wykreowała grono bardzo wiarygodnych postaci, z których każda posiada własną, unikatową historię. Zarówno wątek Laury jak i historia zastraszanej Sarah, które przedstawia Chamberlain, są niezwykle ciekawe, a umiejętne dawkowanie przez autorkę napięcia, sprawiło, że nie byłam w stanie zmrużyć oczu, dopóki nie skończyłam czytać tej książki. Bardzo podoba mi się fakt, że Chamberlain poruszyła w "Chcę cię usłyszeć" wiele problemów natury psychicznej, psychologicznej, moralnej oraz społecznej, z którymi zmaga się współczesne społeczeństwo (na przykład: depresja, mutyzm selektywny, demencja starcza, schizofrenia oraz kontrowersyjne formy ich leczenia w przeszłości), a do tego przedstawiła je wyjątkowo wiarygodnie. Nie jest to więc kolejna bezrefleksyjna opowieść o miłości, ale książka z niejednym "drugim" dnem.
całość opinii: http://informator-czytelniczy.blogspot.com/2016/02/chce-cie-usyszec-diane-chamberlain.html
Obietnica złożona umierającemu ojcu. Zagadkowa kobieta. Szokujące samobójstwo męża. Przewlekłe milczenie córki. Czy prawda może wyzwolić?
"Chcę cię usłyszeć" to w moim odczuciu najlepsza książka Diane Chamberlain. Przedstawiona w niej historia oczarowała mnie i chwyciła za serce, a po zakończeniu lektury przez długi czas nie miałam ochoty zagłębiać się w świat...
2017-04-03
Można powiedzieć, że sięgnęłam po tę książkę przez przypadek. Któregoś dnia, siedząc na wykładzie, wyciągnęłam z torebki czytnik z zamiarem zabrania się za "Metodę" Shannon Kirk (swoją drogą o niej przeczytacie w następnym poście). Opis okładkowy "Metody" bardzo mnie zaintrygował, ale zapomniałam tytułu i przez pomyłkę zaczęłam czytać "Co kryją jej oczy". Planowałam przeczytać tę książkę, ale później. Oczywiście bardzo szybko uświadomiłam sobie, że czytam nie tę historię, którą chciałam, ale akcja wciągnęła mnie tak szybko i tak bardzo, że z wykładu nie pamiętam zupełnie nic, a doczytałam ją zaraz po powrocie do mieszkania. I powiem Wam tak" nie żałuję tej pomyłki i nie żałowałam jej ani przez chwilę. "Co kryją jej oczy" to jeden z lepszych thrillerów, jakie w życiu czytałam a sposób opowiedzenia tej historii zakrawa o mistrzostwo. I nie ma w tym ani grama przesady.
Adele i David wydają się doskonałym małżeństwem. Mieszkają w dużym domu. David jest cenionym psychiatrą, a Adele zajmuje się domem. Tylko dlaczego David czasem zamyka ją na klucz, gdy wychodzi? I dlaczego Adele ukrywa przed nim swoją nową przyjaciółkę?
Louise jest samotną matką po rozwodzie i podczas jednej z imprez ląduje w łóżku z przystojnym mężczyzną, który następnego dnia okazuje się jej nowym szefem. Choć oboje z Davidem bardzo starają się zapomnieć o tamtej nocy, wpadają w sidła romansu. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy jakiś czas później Louise zaprzyjaźnia się z jego żoną. I coraz bardziej przekonuje się, że w związku tych dwojga dzieje się coś złego. Nieświadoma, daje się wciągnąć w pewna grę. Nie spodziewa się jednak, jak daleko jest w stanie posunąć się ktoś zakochany na śmierć i życie...
"Co kryją jej oczy" to wyjątkowo wciągający i napisany z pomysłem thriller, podczas lektury którego czytelnik uczestnicy w swego rodzaju grze. Na szachownicy mamy co prawda tylko trzy postaci: Adele, Louise i Davida, ale w książce dzieje się tak wiele, a autorka tak perfekcyjnie gra naszymi emocjami, że niemal co chwila zmieniamy swoje sympatie i antypatie. W jednym rozdziale jesteśmy skłonni wierzyć biednej Adele i nawet jej współczuć, w drugim rozumiemy Davida i gdyby było trzeba, murem stanęlibyśmy za nim, a jeszcze w kolejnym doskonale rozumiemy pogubioną Louise i to jej przyznajemy rację. Ale to wszystko do czasu, a mianowicie do tak misternie zaplanowanego zwrotem akcji, który sprawia, że patrzymy na całą historię zupełnie inaczej, niż przez większość lektury. A później jeszcze kolejnym, przez co miałam w głowie jedno wielkie: WOW. Po skończeniu tej książki przez kilka chwil leżałam na łóżku wpatrując się w sufit nie mogąc wyzbyć się myśli, że to naprawdę wyjątkowa książka. I że właśnie takich emocji oczekuję, za każdym razem, gdy z nadzieją zaczynam czytać thriller.
Fabułą "Co kryją jej oczy" jest tak intrygująca, a napięcie dawkowane czytelnikowi tak umiejętnie, że trudno o tej historii zapomnieć. Autorka serwuje nam wielką porcję dobrej rozrywki, ale zmusza też do wielu refleksji obnażając mroczną naturę człowieka. Pozwala nam bardzo głęboko wniknąć w głowy bohaterów i ukazuje, jak niewiele potrzeba, by przekroczyć granicę zła i przejść na ciemną stronę. A to wszystko, oczywiście, z miłości. Za kurtyna kłamstw i intryg rozgrywają się rzeczy, o których czytelnik nawet by nie pomyślał. Niemal przez całą lekturę dajemy się zwodzić, a kiedy już wydaje nam się, że dotarliśmy do sedna sprawy, zaskoczenie po raz kolejny zwala nas z nóg. Ależ ja lubię to uczucie zaskoczenia i niedowierzania, które towarzyszy takim momentom!
Polecam "Co kryją jej oczy" z czystym sercem. To kawał naprawdę dobrej lektury i prawdziwa bomba emocjonalna. Autorka wciąga nas w świat niedomówień i intryg, plącze i zwodzi, a do tego zaskakuje zakończeniem zostawiając nas w stanie tzw. czytelniczego kaca. Nie możecie przejść obok tej książki obojętnie. Ale pamiętajcie: nie ufajcie żadnemu z bohaterów. A już zwłaszcza nie ufajcie jej oczom...
Można powiedzieć, że sięgnęłam po tę książkę przez przypadek. Któregoś dnia, siedząc na wykładzie, wyciągnęłam z torebki czytnik z zamiarem zabrania się za "Metodę" Shannon Kirk (swoją drogą o niej przeczytacie w następnym poście). Opis okładkowy "Metody" bardzo mnie zaintrygował, ale zapomniałam tytułu i przez pomyłkę zaczęłam czytać "Co kryją jej oczy". Planowałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-21
Nie da się uciec przed przeszłością.
Zwłaszcza, gdy teraźniejszość sama w sobie jest niezwykle problematyczna.
Seria o Lipowie, a dokładnie "Trzydziesta pierwsza" (trzeci tom), to książka, która sprawiła, że zaczęłam czytać kryminały. Ba! Niesamowicie to polubiłam, dlatego mam do książek Puzyńskiej wyjątkowy sentyment i z niecierpliwością czekam na następne. "Dom czwarty" jest już siódmym tomem bestsellerowej serii o Lipowie i zabrałam się za lekturę natychmiast, gdy tylko wpadła w moje ręce. (Napisałam to zdanie i przez chwilę się nad nim zamyśliłam. Już siódmy to? Naprawdę? Ależ trudno w to uwierzyć! Właśnie dlatego, za każdym razem, kiedy tylko widzę w zapowiedziach kolejną książkę autorki, nie mogę wysiedzieć z niecierpliwości.) Sięgając po kolejne tomy tej serii nie mogę wyzbyć się wrażenia, że wracam do rodzinnych stron albo chociaż podglądam bohaterów ulubionego serialu. Lipowo skradło moje serce. Jednak mimo tego, iż "Dom czwarty" jest już kolejnym tomem o policjantach z Lipowa, autorka nadal trzyma wysoki poziom. I czytelnika w napięciu przez całą książkę.
Była policjantka Klementyna Kopp po czterdziestu latach wraca w rodzinne strony. Po telefonie od matki, mimo konfliktów rodzinnych, postanawia przyjrzeć się sprawie pewnego morderstwa, którego dokonano w okolicy. W drodze na miejsce Klementyna znika bez śladu, a na jej poszukiwania wyruszają policjanci i przyjaciele z Komendy Powiatowej w Brodnicy, Daniel, Emilia oraz Weronika. Mieszkańcy Złocin zgodnie twierdzą jednak, że zaginiona nigdy nie dotarła do miasteczka, ale aspirant Daniel Podgórski wkrótce odkrywa, że musiało być inaczej. W głowie policjantów powstają dwa pytania: dlaczego wszyscy kłamią i co tak naprawdę przydarzyło się Klementynie? Śledztwo z każdym kolejnym dniem wydaje się być coraz bardziej zagmatwane, a podejrzani mnożą się niesamowicie szybko. Czy podejrzanym powinien być ten, kto maluje tajemnicze graffiti z czarną szubienicą i podrzuca martwe ptaki? I jaki ma z tym wszystkim związek okrutna egzekucja dokonana nad jeziorem Bachotek w październiku 1939 roku?
To, co jest w moich oczach najbardziej wyrazistą i unikatową cechą książek Katarzyny Puzyńskiej, to bijący ze stron niepokój, groza oraz mrok. Żadna inna z autorek kryminałów nie potrafi wywołać we mnie tak silnego napięcia oraz gęsiej skórki na przedramionach podczas lektury oraz wciągnąć w wykreowany przez siebie świat do tego stopnia, że nie mam zamiaru rozstawać się z książką ani na chwilę, dopóki nie skończę. Tym razem miejscem akcji jest podupadające miasteczko ze starymi dworami otoczone wilgocią lasów i zapachem igliwia. To właśnie w tej pobudzającej wyobraźnię scenerii autorka ukrywa kolejną kryminalną intrygę i, tak jak w poprzednich częściach, robi to niesamowicie dobrze. Tym razem policjanci rozwiązują jednocześnie kilka różnych spraw, które, pozornie, niczym się nie łączą. Autorka świetnie buduje jednak napięcie - co i rusz podsyca w czytelniku wyczekiwanie, podrzucając kolejne wskazówki oraz nierozwikłane sekrety. Efekt wzmacniają krótkie, barwne rozdziały oraz ukazywanie wydarzeń z perspektywy różnych bohaterów. Jest to kolejna charakterystyczna cecha utworów Puzyńskiej, jednocześnie bardzo trafiony zabieg.
"Dom czwarty", tak samo jak poprzednie utwory autorki, to jednak nie tylko kryminał, ale i utwór podszyty wyraźnie zarysowanym tłem obyczajowym pełnym obserwacji społecznych oraz licznymi wątkami z dziedziny psychologii. I tym razem mamy możliwość wniknięcia w mentalność ludzi żyjących w małej, zamkniętej społeczności, poznania ich zmartwień, radości oraz urazów z przeszłości, o których nie umieją zapomnieć. Przyglądamy się, jak bardzo destrukcyjna jest zemsta i do czego może prowadzić nieprzepracowana trauma oraz tłumiony w sobie żal. Przez całą fabułę mamy też możliwość obserwowania problemów ludzi, zmagających się ze stratą dziecka oraz zastanowić się nad tym, do czego skłonni jesteśmy w imię miłości. Jedynym minusem tej powieści jest w moich oczach nadużywanie przez jednego z policjantów, Daniela, wulgaryzmów. Przywykłam już, że bohaterowie Puzyńskiej co i rusz rzucają mięsem, ale tym razem było tego tak dużo, że czułam niesmak.
Polecam "Dom czwarty" całym sercem i to nie tylko dlatego, iż fabuła rozgrywa się w okolicy moich rodzinnych stron. Książki Puzyńskiej czyta się migiem niezależnie od objętości. Te utwory mają unikatowy klimat i aż chce się wracać do znanych bohaterów oraz okolic Lipowa. Przeczytałam niedawno wypowiedź jednej z blogerek, która napisała, że chętnie przeczytałaby jakąś książkę Puzyńskiej nie będącą kolejną częścią serii, ale w żadnym wypadku się pod tym nie podpisuję. Chcę więcej kryminałów o policjantach z Lipowa. Dużo więcej! Kocham tę serię i nie mogę się doczekać kolejnej części.
Nie da się uciec przed przeszłością.
Zwłaszcza, gdy teraźniejszość sama w sobie jest niezwykle problematyczna.
Seria o Lipowie, a dokładnie "Trzydziesta pierwsza" (trzeci tom), to książka, która sprawiła, że zaczęłam czytać kryminały. Ba! Niesamowicie to polubiłam, dlatego mam do książek Puzyńskiej wyjątkowy sentyment i z niecierpliwością czekam na następne. "Dom...
2014-07-20
"Jeśli będziemy się mścić, staniemy się tacy jak oni, ale jeśli im wybaczymy, będziemy od nich lepsi. [...] Nienawiść to karanie samego siebie."
"Drzewo migdałowe" to debiutancka powieść Michelle Cohen Corsanti, która po dwóch latach od premiery wreszcie zawitała do Polski. Powieść opowiada o losach Palestyńskiego chłopca, potem mężczyzny, którego realiami dnia codziennego są wydarzenia związane bezpośrednio z trwającą wojną. I trzeba przyznać, że wielu na sposób kreacji narratora, a nawet sam pomysł napisania książki o takiej tematyce przez Corsanti, patrzyło krytycznym okiem, bo co Amerykanka, choć żydowskiego pochodzenia, może wiedzieć o losie dzieci mieszkających w Palestynie? Wbrew pozorom wie o tych okrutnych realiach naprawdę dużo. Sama przez kilka lat stykała się z nimi i choć historia Ahmada jest fikcją, to bardzo realistyczny jest obraz terytorium ogarniętego konfliktem wyłaniający się z utworu, a przede wszystkim wzruszają losy ludzi, którzy co dnia muszą się z tym konfliktem mierzyć. Mi osobiście po przeczytaniu utworu nasuwa się refleksja: Ilu w dzisiejszych czasach jest takich Ahmadów, o których istnieniu my, ludzie Zachodu, wcale nie mamy pojęcia? I wydaje mi się, że właśnie o wywołanie takiej refleksji u czytelnika autorce chodziło.
Krótko, o czym jest książka. "Drzewo migdałowe" to opowieść o doświadczanym przez los Ahmadzie. Początkowo jego życie wyglądało naprawdę dobrze. Duży dom, szczęśliwa, kochająca się rodzina, która wraz w rozwojem wstrząsających wydarzeń staje w obliczu kolejnych tragedii i dramatycznie się zmniejsza. I choć na barki dwunastolatka w pewnym momencie spada cała odpowiedzialność za wyżywienie i utrzymanie rodziny, to jest to historia o tym, że przy odpowiedniej motywacji można naprawdę wiele zmienić. Można odbić się od dna i sięgnąć szczytu.
Z drugiej strony, a właściwie nawet, tej ważniejszej, jest to opowieść mająca zwrócić uwagę na to, jak ważny jest pokój i jakie powinny być działania do niego prowadzące. W utworze poznajemy kilka stanowisk. Ahmad, który rozumie, że pokoju nie osiąga się z karabinem wycelowanym w plecy niewinnego dziecka, wierzący w to, że ludzie nie dzielą się na lepszych i gorszych, ale wszyscy są równi. Kontrastowy pogląd prezentuje brat Ahmada, który nienawidzi wszystkich, nie będących Palestyńczykami. Abbas nie potrafi zapomnieć krzywd, których doznała jego rodzina, a przede wszystkim nie potrafi przebaczyć i pała potężną żądzą zemsty, przez co cierpi jego najbliższa rodzina. Jest też profesor Szuman i wielu innych charakterystycznych w swoich poglądach bohaterów. Mam wrażenie, że "Drzewo migdałowe" to jedna wielka polemika. Jedna wielka arena, na której zderzają się różne poglądy na kwestię wojny i pokoju, różne argumenty. Ale tak naprawdę, mimo tej polemiki, przesłanie utworu jest klarowne i wymowne. Przejrzyste. Ale żeby się o tym przekonać, musicie sami poznać tę książkę.
Warto też zwrócić uwagę na sposób, w jaki pisze Corsanti. Na perfekcyjne sposób, w jaki gra na emocjach czytelnika. Już wydarzenia rozpoczynające powieść mrożą krew w żyłach odbiorcy i wstrząsają nim do granic możliwości. Bo przecież jak to jest możliwe, aby na tym samym świecie, na którym my żyjemy, działy się takie rzeczy, w dodatku, dla wielu, będące codziennością, z którą trzeba sobie radzić? Język Corsanti jest dość prosty. Nie przebiera ona w słowach. Opisuje wszystko takim, jakie jest. Niczego nie koloryzuje, i co zaskakujące, pisze o wydarzeniach w sposób, o którym bez wątpienia można powiedzieć: tak, ta kobieta zna się na rzeczy. Szokuje mnie także to, jak oddaje realizm. O rzeczach, które mi osobiście wydają się nie do pomyślenia ona pisze tak, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. I właśnie tym mnie ujęła.
Corsanti zaimponowała mi również faktem, że nie napisała "Drzewa migdałowego" dla rozgłosu, komercyjnej sprzedaży i potężnego zysku, jak to czyni zdecydowana większość twórców. Ona pisała dla idei pokoju. Pisała o sprawach naprawdę ważnych. W dodatku nie napisała przesłodzonego utworu o biednych, egzotycznych dzieciach. Oddała realia. Napisała drastyczną książkę, która nie tylko na wrażliwym czytelniku na pewno odciśnie swoje piętno.
Jedyną złą stroną utworu, a nawet nie jego samego, jest to, że świat zachłysnął się "Drzewem migdałowym" porównując go nieustannie do "Chłopca z latawcem". I nie jest to krytyka autorki i jej dzieła, ale środowisk literackich. Oczywiście, nie sposób nie zgodzić się, że tematycznie te książki są dość zbieżne, ale Corsanti napisała własną, wyjątkową powieść i nie zasługuje na to, aby mówić o niej w cieniu innego utworu. "Drzewo migdałowe" w pełni zasługuje na piedestał, na którym się je ostatnio stawia i nie powinno być z niego spychane.
Podsumowując, prezentuję wam dziś naprawdę wyjątkową powieść o perfekcyjnie zaplanowanej fabule oraz napisaną dobrym językiem. Aż trudno uwierzyć, że książka to debiut, a jeszcze trudniej uwierzyć w to, że opisuje realia dzisiejszego świata. Historia Ahmada to historia, której nie da wyprzeć się z pamięci jeszcze długo po lekturze utworu. Zdecydowanie ją polecam!
informator-czytelniczy.blogspot.com
"Jeśli będziemy się mścić, staniemy się tacy jak oni, ale jeśli im wybaczymy, będziemy od nich lepsi. [...] Nienawiść to karanie samego siebie."
"Drzewo migdałowe" to debiutancka powieść Michelle Cohen Corsanti, która po dwóch latach od premiery wreszcie zawitała do Polski. Powieść opowiada o losach Palestyńskiego chłopca, potem mężczyzny, którego realiami dnia...
2014-08-22
Książeczka dla całej rodziny, czyli
"Figle i psoty Kaktusa i Skloty" Agnieszki Gadzińskiej ilustrowane przez Artura Nowickiego
Dziś prezentuję wam świetną książeczkę nie tylko dla dzieci, która ukazała się całkiem niedawno nakładem wydawnictwa Skrzat. Książeczka ma 72 strony i wymiar oscylujący w granicach wymiaru A4. Jest to zbiór ośmiu opowiadań dla najmłodszych, ale nie tylko, ponieważ ja sama podczas jej lektury naprawdę się uśmiałam. Z całą pewnością można więc powiedzieć, że jest to książka dla całej rodziny i zalecam czytanie jej wspólnie!
Tytułowa Sklota to sześcioletnia dziewczynka o niezwykle pogodnym nastawieniu oraz ogromem pomysłów zamkniętych w swojej blond głowie. Jej wyobraźnia oraz rozumienie świata jest przyczyną wielu przekomicznych sytuacji. Gdyby tego było mało, Sklota ma grono najbliższych przyjaciół z którymi spędza czas i koty, które pomysłów mają równie dużo jak ona sama. Jak można się domyślać: całe to towarzystwo tworzy mieszankę wręcz wybuchową!
Tak więc widzimy Sklotę, przygotowującą perukę dla Tysi, aby ze względu na jej krótkie włoski nikt nie pomylił jej z chłopcem oraz całe towarzystwo przygotowujące się na koniec świata, bo przecież dorośli nigdy się nie mylą, a Sklota już dwukrotnie słyszała o końcu świata z ich ust.
Dzieciaki dowiadują się też, że na kryzys wieku średniego pomaga farbowanie włosów (choć mamusia robi to dla urody) i postanawiają pomalować kota, który ostatnio chodzi jakiś smutny i najwidoczniej jakiś kryzys ma, a także, że pani, o której starsze dzieci mówią "co za wiedźma" tak naprawdę jest wróżką, bo doskonale wie, dokąd pojadą z rodzicami na wakacje. Sklota dowiaduje się również, jak (nie) należy stosować błotną maseczkę, ponieważ kobieta w każdym wieku powinna o siebie dbać!
Zdecydowanie najwiekszym atutem utworu są jednak gry słowne, na których Pani Agnieszka buduje swoje opowiadania. Każde z nich powstaje w oparciu o jakiś związek frazeologiczny bądź przenośnię, których sześciolatki nie potrafią jeszcze zrozumieć i w sposób dosłowny traktują stosowane przez dorosłych zwroty, co obfituje w nielada zabawne sytuacje oraz sprawia, że zarówno mały jak i duży czytelnik podczas lektury nie raz wybuchnie śmiechem. Dorośli mogą więc wyciągnąć ważny wniosek z książeczki: dzieci często na opak rozumieją to, co do nich mówimy nie wychwytując podtekstów, więc zdecydowanie należy uważać na to, co się przy nich powie.
Dopełnieniem zabawnych opowiadań są przepiękne rysunki Artura Nowickiego, które w sposób niezwykle obrazowy ukazują opisywane sytuacje. Ilustracje są ciepłe, kolorowe oraz perfekcyjnie dopasowane do sytuacji, co sprawia, że książeczkę odbiera się nader przyjemnie i pragnie się do niej wracać nie ważne, czy ma się lat 5 czy 55. To idealne rozwiązanie na rodzinne popołudnia i wieczorne usypianki.
Książeczka dla całej rodziny, czyli
"Figle i psoty Kaktusa i Skloty" Agnieszki Gadzińskiej ilustrowane przez Artura Nowickiego
Dziś prezentuję wam świetną książeczkę nie tylko dla dzieci, która ukazała się całkiem niedawno nakładem wydawnictwa Skrzat. Książeczka ma 72 strony i wymiar oscylujący w granicach wymiaru A4. Jest to zbiór ośmiu opowiadań dla najmłodszych,...
2014-08-22
"Być może małe dziewczynki powinny czytać bajki o złych potworach, żeby w dorosłym życiu przeżyć mniej rozczarowań."
"Historia pewnej niewierności" to druga część sagi Danki Braun, będąca kontunacją "Historii pewnego związku", która ukazała się całkiem niedawno nakładem wydawnicywa Prozami. Jest utworem będącym dalszą opowieścią o losach Roberta i Renaty oraz wielu ich przyjaciół, ale przede wszystkim powieścią potwierdzającą geniusz autorki. Swoją recenzję chciałabym rozpocząć stwierdzeniem, że tak, jak o "Historii pewnego związku" można było powiedzieć, że jest książką fantastyczną, ponieważ po prostu się autorce udała i patrzeć na nią przez pryzmat świetnego debiutu, tak po lekturze drugiej części sagi nie można już podważyć tezy o wyjątkowości stylu Danki Braun.
Robert i Renata po powrocie z Bostonu rozpoczynają wreszcie upragnione wspólne, a przede wszystkim szczęśliwe życie. Nieokiełznany w młodości (i nie tylko wtedy) podrywacz, po ślubie stara się być przykładnym ojcem i mężem. Budowa rodzinnego gniazdka, kliniki, ale też walka o jak najlepszy byt dla żony i dzieci sprawiają, że neurochirurg rozdarty jest między Krakowem a kliniką w Bostonie. Częste wyloty do Stanów po kilki latach udanego małżeństwa sprawiają, że Renata dochodzi do wniosku, iż mąż nie poświęca jej już tyle uwagi co kiedyś. I choć Robert zrzuca wszystko na przemęczenie, ona instynktownie zauważa, że za przedłużającymi się wyjazdami męża nie stoi tylko i wyłącznie praca. Zaniepokojona, aby uspokoić samą siebie i zagłuszyć złe przeczucia, któregoś weekendu razem z dziećmi wyrusza do Bostonu w poszukiwaniu argumentów potwierdzającyh wirność Roberta. Jak możecie sie domyślać po tytule, na jaw wychodzi jednak historia pewnej niewierności, która jest dopiero wstępem do dalszych, przełomowych wydarzeń w życiu bohaterów...
Można by powiedzieć, że Danka Braun w powieści porusza temat bardzo na czasie - temat niewierności w związkach damsko męskich. Dzięki narracji prowadzonej z perspektywy nie jednego, lecz wielu bohaterów, serwuje nam wnikliwą analizę stanów emocjonalnych oraz myśli zarówno kobiet jak i mężczyzn, których problem niewierności dotyka. Jesteśmy świadkami walki, prób wybaczenia i pozornego zobojętnienia. Rozpaczy, rodzinnych dramatów i prób powrotów do siebie ludzi przez zdrady poranionych. Cierpienia dzieci, cierpienia osób skrzywdzonych ale także tych krzywdzących. Można by powiedzieć: cała paleta zachowań!
Dramat niewierności nie dotyka w utworze tylko Renaty i Roberta. Okazuje się, że większość ich znajomych zmagała się z nim kiedyś, bądź właśnie zmaga. Danka Braun w powieści ukazuje naprawdę ogromną skalę tego społecznego zjawiska, ale przede wszystkim różne sposoby radzenia sobie z nim, różne style reagowania. To dzięki tym wielu pozycjom percepcyjnym Dance Braun udaje się napisać nie tylko kolejną fantastyczną powieść obyczajową zachaczającą o gatunek, jakim jest powieść erotyczna, od której nie można się oderwać, ale utwór oscylujący na granicy dobrej powieści psychologicznej.
To właśnie elementy tego ostatniego gatunku wyraźnie zaakcentowane są w "Historii pewnej niewierności". Wszechobecna retrospekcja, rozpoczęcie fabuły właściwie kultowym momentem i ukazywanie wydarzeń, prowadzących do niego dopiero w dalszej części utworu, a także narracja w ogromnej mierze poświęcona emocjom i przeżyciom wewnętrznym bohaterów, relacjom z innymi ludźmi, oraz ukazywanie wielu perspektyw patrzenia na jedną sytuację, sprawiają, że na utwór nie jest kolejną banalną książką, którą czyta się tylko po to, aby czytać. Wszystko to sprawia, że czytelnik ma wrażenie, że czyta o czymś ważnym, co w świetny, lecz dyskretny sposób zakamuflowane jest przez autorkę pod przykryciem obyczajówki oraz powieści erotycznej.
Recenzję "Historii pewnego związku" podsumowałam stwierdzeniem, że nie umiem jeszcze powiedzieć w czym tkwii geniusz Danki Braun. "Historia pewnej niewierności" również prowokuje do podjęcia refleksji nad tym zagadnieniem. Po przeczytaniu drugiej części sagi, do wszytskich atutów powieści Danki Braun, które uprzednio wymieniłam, dopisuję więc jeszcze fakt, iż autorka nie stoi w miejscu lecz z utworu na utwór sięga po coś nowego, zaskakuje. A przede wszystkim sprawia, że chwile spędzone w towarzystwie jej powieści nie są chwilami straconymi, a także wzbudzają w czytelniku całą gamę emocji: od głośnego śmiechu przez melancholijność nawet to wściekłości. A wszystko to świadczy jedynie o jednym: książki Danki Braun to naprawdę fenomenalne utwory oddziałujące na czytelnika nie tylko w sposób pośredni.
www.informator-czytelniczy.blogspot.com
"Być może małe dziewczynki powinny czytać bajki o złych potworach, żeby w dorosłym życiu przeżyć mniej rozczarowań."
"Historia pewnej niewierności" to druga część sagi Danki Braun, będąca kontunacją "Historii pewnego związku", która ukazała się całkiem niedawno nakładem wydawnicywa Prozami. Jest utworem będącym dalszą opowieścią o losach Roberta i Renaty oraz wielu ich...
Recenzja zbioru opowiadań pt. "Historie miłosne" autorstwa E.E. Schmitt
Rric Emmanuel Schmit to niepodważalnie autor, którego śmiało możemy zaliczyć już do klasyków literatury. Tajemniczy francuski pisarz bijący rekordy popularności, z którego utworów aż bije sponiewieraną dziś filozofią, od której ludzie tak bardzo się wzbraniają. A mimo tego chyba nie ma dziś czytelnika, który nie słyszał nigdy o "Oskarze i Pani Róży" czy "Trucicielce". Chyba właśnie dlatego i ja postanowiłam przybliżyć wam jeden z utworów Schmitta, który wywarł na mnie ogromne wrażenie i do którego lubię wracać.
"Historie miłosne" to zbiór siedmiu histori, których motywem przewodnim, jak sam tytuł mówi, jest miłość. Jak to można było spodziewać się po autorze, nie jest to prosta i łatwa miłość w ujęciu klasycznym. Taka, jaką przesycon jest dzisiejszy rynek wydawniczy. Schmitt każde z opowiadań pisze o miłości w pewien sposób trudnej, szokującej. W każdej histori uderza nas coś niebanalnego, co skłania do refleksji, a przede wszystkim pozostaje w pamieci na długi czas, jak chćby pierwsze z opowiadań pt. "Marzycielka z Ostendy", które mi osobiście spędziło sen z powiek przez kilka nocy.
Historia ta opisuje losy pewnej samotnej kobiety, która uwięziona na starość w niedużym domku, opowiada o przeszłosci turyście, który wynajmuje u niej pokoje któregoś lata. Kobieta mówi mu o romansie mającym miał miejsce wiele lat temu, kiedy to podczas jednego ze spacerów spotkała na plaży nagiego mężczyznę i postanowiła mu pomóc, co zaowocowało gorącą miłością odwzajemnioną przez obie strony. I choć opowiada ona w sposób bardzo wiarygodny, to w swoją opowieść wplata tak wiele klasycznych wątków literackich, że sam czytelnik zaczyna wątpić w to, czy przydarzyła się ona naprawdę, czy jest tylko wymysłem cierpiącej na samotność starszej pani, historią poskładaną z tych, które proponują nam dobrze znani twórcy. I choć opowiadanie teoretycznie jest o miłości, to nie sposób nie spojrzeć na nie w kontekście starości i samotności. W kontekście tego, jak młodzi ludzie traktują osoby zdane same na siebie. A jednocześnie w kontekście współćzesności i patrzenia na miłość przez pryzmat cielesności...
Schmitt zaskoczył mnie swoim geniuszem pomimo tego, że byłam na to przygotowana. Kolejny raz w jego twórczości uderzył mnie perfekcjonizm. To, jak wszystko w jego utworach jest dokładnie przemyślane i w jaki sposób wzbudza, można powiedzieć, nawet skrajne emocje. A do tego, pomimo, że każde opowiadanie jest skrajnie inne, wszystkie one składają się na spójną całość. Wielkim plusem utworu jest również to, że ma on klika warst. Rozbawi czytelnika nieobytego z ciężką literaturą światowej sławy, ale trafi i do tego, którego uznać moża za konesera, gdyż on dostrzeże w opowiadaniach esencję, jaką u Schmitta zdecydowanie jest szeroko rozumiany egzystencjalizm. I może właśnie tkwi sekret geniuszu tego autora?
Recenzja zbioru opowiadań pt. "Historie miłosne" autorstwa E.E. Schmitt
Rric Emmanuel Schmit to niepodważalnie autor, którego śmiało możemy zaliczyć już do klasyków literatury. Tajemniczy francuski pisarz bijący rekordy popularności, z którego utworów aż bije sponiewieraną dziś filozofią, od której ludzie tak bardzo się wzbraniają. A mimo tego chyba nie ma dziś czytelnika,...
2014-11-06
„W sennych marzeniach widzę, jak w kraju rośnie kiedyś sieć punktów odkarmiania duszy pod znakiem takim, jak tytuł tej książki. Bo ona ma ci pokazać, gdzie szukać zdrowia, energii i siły. Ta książka jest po to, by ci powiedzieć, że masz być tym, kim mógłbyś być. Że Bóg jest prezesem twojego fanklubu”.
Przyznam, że pierwszy raz sięgnęłam po książkę autora, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać i zrobiłam to, będąc naprawdę ciekawa. Nie zainteresowałam się nią dlatego, że jakoś specjalnie przyciąga mnie nazwisko i wizerunek Hołowni, choć darzę go ogromnym szacunkiem za to, co robi. Nie sięgnęłam po tę książę również po to, żeby na blogu zaroiło się od fali krytyki ludzi wierzących, co uważam za po prostu żenujące, bo każdego z nas dotyczy przecież wolność wyznania. Na "Holyfood" skusiłam się, ponieważ zaimponowało mi oryginalne podejście do tematu, który jest dla mnie ważny. To pierwsza książka kucharska, którą pochłonęłam całą sobą. Dlaczego? Dlatego, że jestem prawdziwie głodna.
"Holyfood" naprawdę mnie zaskoczyło. To pierwsza kucharska książka o tematyce religijnej, jaką w swoim życiu przeczytałam i powinnam chyba wyznać, że z wielu przepisów w niej zawartych sama zamierzam skorzystać. Proste, a zarazem wypróbowane przez autora instrukcje na to, jak wieść zdrowe i szczęśliwe życie, trafiają w punkt i z pewnością dotrą do każdej szarej komórki większości czytelników, którzy postanowią tę książkę przeczytać. Odnosząc się do własnych doświadczeń, Hołownia serwuje nam imponujące przepisy podpowiadające jak nakarmić wygłodniałą duszę. Za wyszukaną metaforą kuchni i gotowania, kryje się klarowny przepis na szczęście, wykonalny dla każdego przeciętnego człowieka w swojej prywatnej kuchni. Okazuje się bowiem, że wszystkie niezbędne składniki mamy pod ręką i wystarczy jedynie odrobina dobrej woli, żeby po nie sięgnąć oraz odpowiednio wymieszać, aby otrzymać danie doskonałe. Najwspanialsze i najbardziej wykwintne, a zarazem tak banalnie łatwe w przygotowaniu. Czyż to nie kusząca propozycja?
Co urzekło mnie w tej książce? Przede wszystkim prostota przekazu ukryta za wyszukaną, dobrze skonstruowaną, przenośnią. Z językowego punktu widzenia wydaje się to być dość sprzeczne. Jak za metaforą może kryć się coś prostego, skoro ten środek w swoim założeniu ma służyć "utrudnianiu" interpretacji? Ja też się dziwiłam. Po przerzuceniu ostatniej strony wydusiłam z siebie ciche: a jednak. Uwielbiam pomysłowe zabiegi językowe, a ten wyjątkowo przypadł mi do gustu.
Nie ma co ukrywać, że temat wiary i religii wywołuje w naszym kraju ostatnimi czasy ogromne kontrowersje. Jedni czerpią przyjemność z ośmieszania go i wywlekania brudów na światło dzienne, inni z heroicznej obrony tego, w co wierzą. Od lat istnieją i jedni i drudzy, a biorąc pod uwagę fakt, że każdy z nas jest człowiekiem wolnym, nie powinniśmy mieć z tym problemu. Problem jednak mamy i po ukazaniu się "Holyfood" na rynku, od razu wylała się kolejna fala krytyki autora, który korzystając ze swojej wolności, pisze o tym, co dla niego (i nie tylko dla niego) ważne. Pisze dobrze, nie tylko jeśli chodzi o styl i formę, ale przede wszystkim merytorycznie poprawnie, jeśli spojrzymy na treść. Również czytelnik powinien zatem skorzystać ze swojej wolności: chcesz-czytaj, nie chcesz- nie. Jeśli to "twój" temat przeczytaj i się zachwyć, jeśli nie - nie czytaj i nie krytykuj.
W moim odczuciu "Holyfood" jest świetną książką, nawet nie tyle kucharską, która po prostu mnie oczarowała. To jeden z bardzo niewielu utworów, który jest w moim domu niemalże rozrywany przez wszystkich członków rodziny chcących ją przeczytać. We wielu jej recenzjach pojawia się stwierdzenie, że jest to najbardziej osobista, jak do tej pory, książka Hołowni i właśnie dlatego robi wrażenie. Nie wiem, poprzednich nie czytałam, dlatego wstrzymuję się w tej kwestii od komentarza. Wiem jednak jedno. Po "Holyfood", choć udziela instrukcji, jak jeść, żeby się najeść, jestem jeszcze bardziej głodna. Zarówno innych książek autora, jak i tego najważniejszego, do czego się odnoszą...
„W sennych marzeniach widzę, jak w kraju rośnie kiedyś sieć punktów odkarmiania duszy pod znakiem takim, jak tytuł tej książki. Bo ona ma ci pokazać, gdzie szukać zdrowia, energii i siły. Ta książka jest po to, by ci powiedzieć, że masz być tym, kim mógłbyś być. Że Bóg jest prezesem twojego fanklubu”.
Przyznam, że pierwszy raz sięgnęłam po książkę autora, którego...
2014-09-01
Naprawdę rzadko kiedy zdarzają się debiuty, które od razu po wydaniu odnoszą tak ogromny sukces jak "Krawcowa z Madrytu", która przyniosła Marii Duenas rozgłos na miarę światową, a prawa do wydania książki w niespełna kilka miesięcy po debiucie od razu wykupiło 25 krajów. Takie debituty w historii literatuy zdarzają się naprawdę rzadko i za każdym razem, kiedy sięgam po taką powieść, myślę sobie, że można by przecież postawić pytanie, w czym tkwii magia, którą oferuje czytelnikowi autor takiego utworu W czym tkwii geniusz Duenas? Odpowiedź jest tylko jedna. Mam nadzieję, że po mojej recenzji sami będziecie potrafili ją sformułować.
Młoda dziewczyna, szczęśliwie zaręczona, przyucza się do roli krawcowej w jednym z najbardziej znanych madryckich zakładów krawieckich. W kilka dni przed ślubem poznaje jednak mężczyznę, który do szaleństwa zawraca jej w głowie. Gdy młodzi orientują się, że Hiszpania stoi u progu wojny domowej, czym prędzej pakują się i wyjeżdżają do Maroka z kilkoma walizkami i ogromną nadzieją na lepsze życie. W Afryce okazuje się jednak, że kochanek znika bez śladu, pozbawiając Sirę nie tylko męskiego ramienia, ale też wszelkich pieniędzy. Zostawia w zamian coś zupełnie nieoczekiwanego: dziecko, które młoda dziewczyna ma nosić przez 9 miesięcy pod swoim sercem.
Załamana Sira po licznych perypetiach wychodzi w końcu na prostą. Dzięki pomocy pewnej kobiety udaje jej się otworzyć w Maroku dobrze prosperujący zakład krawiecki. Zyskuje sobie nowych przyjaciół, którzy potem okażą sie postaciami ważnymi dla historii Hiszpanii. Sira zakochuje się w młodym dziennikarzu, z którym nie może się jednak związać przez wzgląd na rozsądek i fakt, że młody mężczyznam w niedługiej przyszłości będzie musiał opuścić Maroko. Kiedy dziewczyna ponownie zostaje sama dostaje od tajemniczych ludzi propozycję, aby podjąć się niezwykle niebezpiecznej misji i wrócić do Madrytu. Odtąd jej losy splatają się z losami postaci historycznych, a ona, prowadząc atelier światowej mody podejmuje się kolejnych niebezpiecznych myśli. Co jednak będzie, gdy kilku osobom uda się odkryć, że Sira jest szpiegiem? I co z dziennikarzem, który niegdyś zniknął bez śladu? Czy ich drogi jeszcze się spotkają?
Maria Duenas w "Krawcowej z Madrytu" prezentuje nam istny "literacki koktajl". Mamy przygody i szpiegostwo. Historię i powieść wojenną. Glamour i namietność. Modę i szyk. Historie wybitnych dam noszących wysoko głowy i podwójnych agentów. Nie braknie zawodów miłosnych oraz wielkiego krawiectwa. A to wszystko w mistrzowski sposób zamknięte w niespelna 600 stronach napisanych przepięknym, wartkim językiem, jakiego autorce pozazdrościć mogą światowi twócy porządnej literatury. To wspaniała ksiażka, któa pomimo objętości pochłania do reszty. Ja sama zasiadłam do niej z zamiarem, aby tylko zacząć i nim się zorientowałam, przerzucałam już 400 stronę utworu. To jedna z tych książek, wobec których nie przechodzi się obojętnie i które wyciskają przeogromne piętno na każdym czytelniku, nie ważne w jakim jest wielku czy jakiej narodowości.
Podsumowując, jeśli nie poznaliście jeszcze losów młodej Siry, koniecznie musicie to zrobić. Naprawdę dawno nie czytałam tak wyjątkowej powieści, w któej odnalazłabym wszystkie cechy literatury z najwyższej półki. Poza tym powieść napisana jest dynamicznym, pięknym jezykiem i wiarygodnie oddaje rzeczywistosć czasów, o których opowiada. No i ten wątek miłosny, który śnił mi się potem po nocach! Ostatnio rzadko zdarza mi się wpaść w tak ogromny zachwyt nad książką i w tak ostentacyjny sposób dawać temu upust w recenzji. Ale to wszystko świadczy tylko o jednym: Maria Dueanas napisała naprawdę cudowną książkę.
Naprawdę rzadko kiedy zdarzają się debiuty, które od razu po wydaniu odnoszą tak ogromny sukces jak "Krawcowa z Madrytu", która przyniosła Marii Duenas rozgłos na miarę światową, a prawa do wydania książki w niespełna kilka miesięcy po debiucie od razu wykupiło 25 krajów. Takie debituty w historii literatuy zdarzają się naprawdę rzadko i za każdym razem, kiedy sięgam po...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-05
"Zakochała się w swoim mężu."
My, kobiety, mamy potworną słabość do komedii romantycznych. Od dziesiątek lat zachwycamy się "Pretty woman" czy "Heartbreakerem". Wzdychamy do pięknych sukienek, upojnych nocy w hotelowych pokojach, kolacji przy świecach i przystojniaków z lekko zmierzwionych czupryn (blond, lub nie, w zależności od upodobania). I choć wszystkie racjonalizujemy sobie, że taka miłość zdarza się tylko w fimlach, albo książkach, podświadomie każda z nas właśnie takiej pragnie i o takiej marzy.
Każdej spragnionej czytelniczce akcję i finał rodem z najleszpej romantycznej komedii, do tego wszystko to wpisane w krajobraz pięknej Italii serwuje Jennifer Probst w książce pt. "Małżeńska fuzja". Wyznam od razu, że tak dobrej komedii romantycznej nie jadłam od czasów klasyka z Julią Roberts.
Jennifer Probst, autorka znana przede wszystkim z "Układu doskonałego", który przyniósł jej rozgłos i miliony sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. Jak przyznaje, swoją pierwszą książkę napisała w wieku dwunastu lat. Potem zrobiła krótką przerwę, żeby znaleść męża, zaciągnąć go przed ołtarz i założyć z nim rodzinę. No, a potem już zaczęła zasypywać nas fenomenalnymi książkami jak z rękawa. Autorka rozchwytywanych bestsellerów. Głównie romansów, erotycznych, seksownych, ale przede wszystkim bliskich wspołczesnym czytelniczkom.
Julietta Conte. Niezwykle piękna i spełniona kobieta sukcesu. Chłodna i wyrachowana pani prezec doskonale prosperującej firmy La Dolce Familgia. To czym się żywi i oddycha to praca. Odskocznią dla spraw zawodowych są dla niej jedynie niedzielne obiadki u mamy, ponieważ reszta rodziny już dawno się ustatkowała, a to właśnie ona jest dla Julietty wartością najwyższą. Zapracowana pani prezes chłodno zapatruje się na randki, ponieważ żaden z wcześniejszych mężczyzn nie potrafił jej zaspokoić. Właściwie to wróć. Julietta uważa, że nie jest zdolna przeżywać radości z obcowania z mężczyznami.
Sawyer Wellsa, przedsiębiorczy mężczyzna z ogromnym potencjałem będący u progu realizacji największego biznesowego mażenia, do którego potrzebuje firmy Julietty. Człowiek po przejściach. Choć wyrwał się ze świata, w którym dorastał i na przekór niemu odniósł sukces, rany z młodości nadal się nie zabliźniły i wracają poteżnym echem w najmniej odpowiednich momentach. Może dlatego Sawyer lubi kobiety, ale nie wierzy w miłość? Korzystną fuzję ich przedsiębiorstw dopełnia małżeństwo. Właściwie małżeństwo z rozsądku, w dodatku zaaranżowane przez matkę Julietty. I choć w przeszłości łączył ich krótki romans, wspólne życie ma być tylko biznesową grą, z której oboje mają cheć jak najszybciej się wyplątać. A może i nie?
"Małżeńska fuzja" to przemyślana powieść oparta na grze bohaterów. Każde z nich kogoś gra. Przed światem, przed sobą nawzajem, przed samym sobą. Na pozór zimni i wyrachowani, w głębi spragnieni miłości, której albo nie zaznali, albo nie potrafią dać. Dwójka zagubionych w świecie dorosłych ludzi sukcesu, którzy racjonalizują sobie brak życia miłosnego i rekompensując go uciekajac w świat papierków. Ludzie, którzy stając na skraju wielkiej miłości sami za bardzo nie wiedzą co dalej z nią zrobić. Nie potrafiący poskładać swojego życia na nowo tak, aby znalazło się w nim miejsce dla kogoś więcej poza nimi sami. Ale z drugiej strony osoby potrafiące za ukochanym wskoczyć nawet w ogień i zaryzykować wart miliony biznes, jedynie dla miłości...
Jennifer Probst, choć znana na całym świecie, dała mi poznać dopiero w "Małżeńskiej fuzji". Przyznam szczerze, że autorka już od pierwszych stron uwiodła mnie lekkim stylem, przepięknie dobraną do sytuacji skłądnią i szczególowością. Jej tekst można by niemal namalować, tak to wszystko jest dopracowane. Poza tym urzekła mnie fabuła, rodem z hollywoodzkich produkcji wart miliony, którą my, czytelnicy, dostajemy ją za raptem paredziesiąt złotych, w dodatku z bonusem: to nasza wyobraźnia może odegrać cały film w głowie według naszych najśmielszych upodobań. Żaden reżyser nie psuje nam filmu. Powiedzcie mi, jak tu się na nią nie skusić?
Książka o dojrzewaniu, o dorastaniu. Książka o przemocy, o pomocy. Problemach, wsparciu i uczeniu się zaufania. O tym jak nurkować, gdy nie umie się pływać i chodzić po ciemku, gdy męczy lęk ciemnośći. O wychodzaniu poza granice własnego ja dla drugiej osoby. O przekraczaniu tego, zo pozornie niemożliwe i o zyskiwaniu tego, czego nie da się mieć. Przepiękna historia opowiedziana wartkim językiem, od której nie można się oderwać, dopóki nie przewróci się ostatniej strony, w któej zamyka się całe ja każdej kobiety.
Tak. Jestem fanką komedii romantycznych, choć mam świadomość, że taka miłosć w realnym świecie praktycznie się nie zdarza. Pomimo tej racjonalizacji stawiam jednak zawsze pytanie: i co z tego?! Ja i tak zawsze chętnie siegnę po kolejną historię z księciem i księżniczką, ponieważ moim marzeniem, choć jest ono całkowicie nierealne i ja o tym wiem, jest posmakować takiej miłości jak oni. Potrzebuję tych "bajek", aby móc z nadzieją wypatrywać swojego ksiecia z bajki, albo rekomensować sobie jego brak. Wszystko jedno po co, ale koniecznie przeczytajcie "Małżeńską fuzję". To książka, która wciąga i dosłownie zwala z nóg!
"Zakochała się w swoim mężu."
My, kobiety, mamy potworną słabość do komedii romantycznych. Od dziesiątek lat zachwycamy się "Pretty woman" czy "Heartbreakerem". Wzdychamy do pięknych sukienek, upojnych nocy w hotelowych pokojach, kolacji przy świecach i przystojniaków z lekko zmierzwionych czupryn (blond, lub nie, w zależności od upodobania). I choć wszystkie...
2014-08-24
"Była w moim życiu wszystkim, czym może być kobieta:" - Paul Claudel
W dzisiejszym świecie ludzie o wiele rzadziej sięgają po biografie, niż historie w stu procentach wymyślone. Właściwie nie ma się co dziwić, zwyczajne życie zwykle jest o wiele nudniejsze, rzeczywistość jedynie w nielicznych przypadkach układa się jak sensacyjne opowieści prezentowane w filmach czy telewizji. Biografie są od dawna gatunkiem niedocenianym i ja prywatnie bardzo się cieszę, że gatunek ten przeżywa ostatnio na rynku wydawniczym rozkwit. Dobra biografia w moim mniemaniu zawsze okryta jest magią. Choć historia często brzmi jak wymyślona, jest przecież prawdziwa. Ci ludzie, o których czytamy, te miejsca i zdarzenia istniały i wydarzyły się naprawdę. Czyż to nie zachwycające? Czy to nie zachęca do lektury?
Tą niesamowitą magią przesiąknięta jest również "Muza Claudela", która od 21 sierpnia dostępna jest w księgarniach. Jest to biografia kobiety Polki, o której właściwie mało kto wie, a która z pewnością jest postacią inspirującą. Osobą, której historię zdecydowanie warto poznać, zachwycić się, a kto wie, może nawet zainspirować. Mowa oczywiście o Rozali Ścibor-Rylskiej, odwiecznej muzie wspaniałego pisarza, Paula Claudela. Postaci, którą warto uchronić od zapomnienia.
Theresie Mourlevat, francuskiej badaczce twóczości Claudela o życiu Rosalie oraz Pola opowiada Louise Vetch, ich córka, owoc burzliwego romansu mającego miejsce gdzieś w Azji. Książka pełna jest fotografii oraz listów. Jest przepięknym zbiorem wspomnień uzupełnionych o fakty historyczne oraz utwory wybitnego autora. Ale przede wszystkim jest opisem przepięknej historii miłosnej. Takiej, o której mówi się: takie rzeczy dzieją się tylko w książkach.
Rosie urodziła się w 1870 roku w Krakowskiej rodzinie Władysława Ścibor Rylskiego, powstańsa stycznioewego. Kobieta twarda jak głaz, srogo doświadczona przez życie. Nieszczęśliwa dojrzała osoba o zupełnie innym dzieciństwie. Kochająca matka, dwukrotna rozwódka, obiekt pożądania niejednego mężczyznę przyprawiającego o ból głowy. Wielokrotnie skrzywdzona i unieszczęśliwiona.Wspaniale wykształcona kosmopolitanka. Wszędzie obca, wszędzie samotna. Zabłąkana w świecie Polka pozbawiona możliwości powrotu do ojczyzny, której już nie było. Jej życie przepełnione było przeprowadzkami, ucieczkami oraz bolesnymi rozłąkami z tymi, których kochała najbardziej. Światu znana przede wszystkim jako gorąca kochanka i obiekt westchnień Claudela, wiecznie na niego czekająca. Ale mimo tego, każda kobieta oddała by wiele, żeby zamienić się z nią na te ostatnie...
Paul Claudel. Wspaniały poeta i dramaturg będący do tej pory inspiracją dla wielu twórców. Doplomata francuzki, przez długi okres czasu konsul w Chinach. Mężczyzna nieszczęśliwie zakochany, przyjaciel pierwszego męża Rosie, któremu pomagał po rozwodzie w walce o dzieci. Człowiek, gotów dla miłości zrobić wszystko..
Poznali się na statku płynącym do Chin. Właśnie wtedy zrodziła się między nimi prawdziwa przyjaźń, a jakiś czas później zostali kochankami. Rosalie wraz z dziećmi przez jakiś czas po podróży zamieszkała w konsulacie Claudela, podczas, gdy jej mąż zajęty interesami jeździł po świecie. Po czterech latach burzliwego romansu, wraz z dwoma najstarszymi synami oraz będąc w ciąży z córką Claudela, zmuszona została do powrotu do Europy. Właśnie wtedy, będąc już rozwiedziona, poznała swojego drugiego męża... Jednak i z nim nie potrafiła być szczęśliwa.
Kochankowie ponownie spotkali się po latach w Paryżu. Paul był wtedy przykłądnym ojcem i mężem, jednak cały czas myślał o córeczce z nieślubego łoża, którą wychowywała Rosie. Rozalia natomiast w tym okresie była świeżo po rozwodzie. I właśnie wtedy, w Paryżu, ich namiętność i uczucie sięgnęło zenitu. Nie mogli, a może nie potrafili go już powstrzymać. Ich związek, pełen wzlotów i upadków trwał aż do końca życia. To Rosie, odwieczna Muza Claudela jest kluczem do interpretacji jego utworów. To ona jest symbolem tułającej się po świecie polskości...
Therese Mourlevat pisze o losach bohaterów bardzo konkretnie, jak to mają w zwyczaju autorzy biografii. I chwała jej za to, ponieważ dzięki temu czytelnik ma wrażenie, że nie czyta o kolejnej wyjaskrawionej historii, lecz o czymś ważnym. Stylowi autorki nie można nic zarzucić. Zdania sią proste, krótkie, ale konkretne. Wszystkie zabiegi i wtrącenia, którymi upiększa książkę nie sprawiają, że staje się niespójna i odbiega od gatunku, który reprezentuje, a co dzieje się często, gdy autorzy biografii starają się jakoś je urozmaicać. Jedyny minus, który rzucał mi się w oczy, a raczej właśnie nie rzucał, podczas czytania, to fakt, że przypisy, któych w utworze jest mnóstwo, nie znajdują się na dole stron, lecz na końcu i podczas lektury trzeba skakać między początkiem a końcem utworu. Wydawnictwo zastosowało ten zabieg na pewno w celach estetycznych, jednak przyznam szczerze, że było to dla mnie troszkę męczące.
"Muza Claudela" to naprawdędobrze napisana biografia osoby, którą warto znać i o której warto pamiętać. Dla historyków oraz znawców literatury to z pewnością książka o postaci iście historycznej, będącej kluczem do interpretacji wielu zagadnień i wyrażeń. Dla romantyków - utwór o przepięknej miłości. Ale jak by nie patrzeć na "Muzę Claudela", jest to książka pod każdym względem wyjątkowa, w dodatku przepięknie wydana. Utwór, który zachwyca, wzrusza i inspiruje. A to wszystko za sprawą pewnej kobiety, o której świat słyszał bardzo mało... Jak tu nie dać uwieść się tej biografii?
"Była w moim życiu wszystkim, czym może być kobieta:" - Paul Claudel
W dzisiejszym świecie ludzie o wiele rzadziej sięgają po biografie, niż historie w stu procentach wymyślone. Właściwie nie ma się co dziwić, zwyczajne życie zwykle jest o wiele nudniejsze, rzeczywistość jedynie w nielicznych przypadkach układa się jak sensacyjne opowieści prezentowane w filmach czy...
2015-03-03
"Róże pojawiły się nagle. Zaniedbane krzaki oplatające boczne alejki zakwitły i cieszyły oczy niepospolitą urodą. Kwiaty były widoczne już od strony bramy. Było ich tyle, że nie dało się ich nie zauważyć."
Chodzi mi ostatnio po głowie refleksja, że na rynku literackim pojawia się stopniowo coraz mniej mądrych książek o niesamowitym, wręcz magicznym klimacie, które podkreślają rolę uniwersalnych, tak bardzo zatracanych ostatnio przez świat wartości, a do tego mają prawdziwy morał. W świecie, który na nowo zaczynają rządzić instynkty i pęd do osiągania jak największej, chwilowej przyjemności, utwór taki jak "Obietnica Łucji" to prawdziwy skarb i dopiero teraz, po przeczytaniu tej książki, rozumiem, dlaczego Wydawnictwo Znak okrzyknęło autorkę, Dorotę Gąsiorowską, nową mistrzynią powieści obyczajowej i włożyło tak wiele, w pełni uzasadnionego, wysiłku w promocję jej utworu. "Obietnica Łucji" to piękna, a zarazem boleśnie prawdziwa opowieść o tym, co w świecie najważniejsze, to znaczy o prawdziwej czystej miłości.
Łucja to młoda kobieta, która uciekając przed swoją bolesną przeszłością trafia do Różanego Gaju i obejmuje posadę nauczycielki w tamtejszej szkole. Miasteczko, a przede wszystkim stary, zniszczony pałac od razu wywierają na historyczce ogromne wrażenie, ale jej największą uwagę przyciąga mała, smutna dziewczynka siedząca na jej lekcjach w ostatniej ławce. Kobieta, mając w pamięci swoje traumatyczne dzieciństwo, zaprzyjaźnia się z dziewczynką i odkrywa jej mroczny sekret. Mama Ani chora jest na nowotwór i umiera. Przyciągana do obu kobiet magiczną siłą, Łucja zaprzyjaźnia się z mamą dziewczynki i obiecuje jej tuż przed śmiercią, że odszuka zaginionego ojca Ani, który nie ma pojęcia o jej istnieniu, a do tego czasu sama zaopiekuje się jej córeczką. Los, jak to zwykle bywa, nie jest jednak dla Łucji do końca łaskawy, bo choć w zaskakujących okolicznościach udaje jej się poznać genialnego muzyka, to okazuje się, że spotyka się on bezduszną i zimną Adelą, z którą obie z Łucją niemalże od razu zaczynają sobie skakać do gardeł, a na dodatek...
Może to wszystko, co zaczyna dziać się później w życiu Łucji, nie jest tylko zbiegami okoliczności, ale przeznaczeniem, które uwielbia chodzić własnymi, krętymi ścieżkami?
"Obietnica Łucji", tak nagłaśniana ostatnio w mediach, to ciepła, utrzymana w nieco bajkowym, choć brutalnie rzeczywistym klimacie, książka o tym, że powiedzenie: rodziny się nie wybiera, nie musi być do końca takie znów oczywiste. Łucja, choć bardzo skrzywdzona i osamotniona w dzieciństwie, nawet nie planowała, że odnajdzie w Różanym Gaju prawdziwą rodzinę, a przede wszystkim bezinteresowną miłość, którą obdarzają ją otaczający ją mieszkańcy, do tego stopnia, że choć twierdzi, że nie potrafi kochać, i ona sama zaczyna tą miłością obdarowywać. Mała Ania, Pani Matylda i jej córki, tajemnicza historia starego pałacu, a przede wszystkim "ktoś jeszcze" na nowo uzdalniają kobietę do radości i zadowolenia z życia, przywracają jej nadzieję, a przede wszystkim utracone niegdyć poczucie bezpieczeństwa. I choć Łucja, jak to w życiu bywa, staje na swojej drodze przed bolesnymi dylematami, nie zostaje z nimi sama, ma w końcu kogoś, na kim może polegać. Ludzi, którzy nadają jej życiu sens i stają za nią murem, w każdej sytuacji.
Zdecydowanie największym atutem utworu, przynajmniej w moim odczuciu, jest tajemniczy, wspaniale dawkujący czytelnikowi informacje zamysł, na stworzenie nieco baśniowej fabuły, oraz wyraziste kreacje do bólu rzeczywistych bohaterów. Choć książka na pierwszy rzut oka może wydawać się być utrzymana w klimacie wiejskiej sielanki, autorka, w przeciwieństwie do wielu innych, nie zapomina o tym, by pisać o życiu takim, jakie ono naprawdę jest, a bywa przecież różne. Pozytywni bohaterowie ścierają się z tymi "złymi", momenty smutku przeplatanją się z chwilami radości, a droga dochodzenia przez bohaterów do szczęścia okazuje się być drogą przez cierpienia i wyrzeczenia. Ale, czyż nie tak właśnie w życiu bywa?
Przeprowadzając wywiad z autorką nie mogłam oprzeć się cisnącemu się na usta pytaniu, czym "Obietnica Łucji" różni się od innych obyczajówek, w których bohaterka porzuca swoje życie i zaczyna je na nowo, gdzieś na wsi. Gdybym przeprowadzała ten wywiad teraz, z pewnością bym już go nie zadała, ponieważ "Obietnica Łucji" broni się sama. Nie jest to książka głupiutka i niedojrzała, ale mocno osadzona w rzeczywistości, a jednocześnie niesamowity powrót do tego, co od zarania wieków rządzi światem, a w dzisiejszych czasach wydaje się wypalać. Do świata pięknych, wyrazistych wartości, które ludzie zaczęli zatracać, a których tak bardzo nam potrzeba.
Jeśli macie jeszcze potrzebę czytania mądrych i wartościowych książek, koniecznie sięgnijcie po "Obietnicę Łucji". Ten niesamowity utwór już od pierwszych stron zaskarbi sobie potężny kawał waszego serca.
"Róże pojawiły się nagle. Zaniedbane krzaki oplatające boczne alejki zakwitły i cieszyły oczy niepospolitą urodą. Kwiaty były widoczne już od strony bramy. Było ich tyle, że nie dało się ich nie zauważyć."
Chodzi mi ostatnio po głowie refleksja, że na rynku literackim pojawia się stopniowo coraz mniej mądrych książek o niesamowitym, wręcz magicznym klimacie, które...
2014-09-16
"Pamiętaj, że czasami chcemy ulegać złudzeniom..."
Żyjemy na co dzień wśród tłumu ludzi. Otaczają nas wszędzie. W szkole, w pracy, na ulicy gdy idziemy po chleb, albo masło. Zwykle mało nas oni obchodzą, no bo i po co. Mamy swój świat, swoich bliskich, swoich znajomych. W pewien sposób cenimy sobie anonimowość. Żyjemy, raz lepiej, raz gorzej, a reszta właściwie nas nie obchodzi. W całym tym zamieszaniu nie dostrzegamy nawet, że niektórzy głośno wołają o pomoc. Zwracamy na nich uwagę dopiero w czasie tragedii. Dopiero wtedy zabieramy się za naprawianie ich życia, jeśli nie jest na to za późno.
Valerie Tong Cuong jest niezwykle barwną postacią. Studiowała nauki polityczne oraz literaturę. Zanim całkowicie poświęciła się pisaniu, pracowała w PR, a nawet była wokalistką w pop-rockowym zespole. Pisze głównie powieści, ale też opowiadania oraz scenariusze telewizyjne, czasem filmowe. Jej twórczość świat poznał głównie za sprawą "Pracowni naprawiania losów", która w 2013 stała się bestsellerem nie tylko we Francji, ale i wielu innych krajach. Została uhonorowana ogromem nagród, ale przede wszystkim Nagrodą Optymizmu.
Millie jest młodą sekretarką bez stałego zatrudnienia. Właśnie traci pracę i załamana kładzie się do łóżka. Gdy się budzi, okazuje się, że jej mieszkanie płonie, tak samo jak cały budynek. Przestraszona kładzie się na podłodze, gdzie nieprzytomną odnajdują ją strażacy. Millie trafia do szpitala i od tamtej pory jest już Zeldą. Kobietą bez przeszłości cierpiącą na amnezję, której trzeba pomóc.
Mariette jest żoną, matką oraz nauczycielką w jednym z gimnazjów. Przeżywa wypalenie zawodowe oraz kryzys małżeński, a może szereg kryzysów? Wiecznie poniżana przez sławnego męża i wykorzystywana przez dzieci, a także szykanowana w szkole przez swoich uczniów pewnego dnia zupełnie traci panowanie nad sobą i posuwa się o krok za daleko. Gdy sięga dna zostaje przez wpływowego męża odesłana do sanatorium, a następnie w jej życiu pojawia się ktoś, kto obiecuje, że całkowicie je zmieni..
Jest też Pan Mike, były żołnierz, aktualnie weteran, który przez swoją dezercję traci grunt pod nogami i ląduje na bruku. Szybko orientuje się, że na ulicy panuje zasada, że wygrywa silniejszy, a jemu z łatwością to przychodzi. Aż do pewnego ranka, kiedy siedząc w swojej bramie zostaje napadnięty i ciężko pobity...
W chwili, gdy każdy z bohaterów przeżywa przełomowy moment w swoim życiu, zjawia się Jean Hart i wyciąga do nich bezinteresownie dłoń. Pomaga im odbić się od dna, a w swoim ośrodku dla rozbitków życiowych dokonuje cudów. Co jednak będzie, gdy wszystko okaże się tylko grą, a na jaw wyjdzie skrywana przez Jeana tajemnica, obnażająca jego "dobroczynność"?
Cuong napisała książkę, która uderza czytelnika. Niemalże bombarduje go, obnażając ludzie słabości i kryzysy. Mam wrażenie, że w swojej książce wytyka nam, szarym ludziom naszą bezczynność. Zwraca uwagę na to, jak nie wiele trzeba by pomóc drugiemu człowiekowi. Nie trzeba wcale cudów. Wystarczy rozmowa i zainteresowanie. Przywrócenie wiary i nadziei, a reszta toczy się już sama. Ale z drugiej strony pokazuje też, że w życiu nie ma nic za darmo, a ten, kto śmie tak twierdzić najzwyczajniej w świecie jest głupcem. Obrazuje potężne machiny układów i zależności, które kryją się pod hasłem "bezinteresowność i pomaganie". A może wcale nie? Może po prostu ukazuje nam, że każdy z nas tak naprawdę jest słaby i zagubiony, a w tym wszystkim nie ma ludzi bez winy? Każdy kiedyś kłamie, każdy kiedyś dopuszcza się niemoralnych czynów. Jesteśmy ludźmi. Aż ludźmi, czy tylko ludźmi? I czy te wszystkie problemy nie wynikają po prostu z naszego człowieczeństwa?
Przyznam szczerze, że już dawno nie czytałam książki, która tak bardzo sprowokowałaby mnie do myślenia, a w pewnym sensie ukazała dysonans naszego ludzkiego istnienia. Wszystko to napisane klarownym językiem pozbawionym moralizowania i filozofii, lecz ukryte pod historiami ludzi, którzy są tacy sami jak my. Historii, które na dobrą sprawę mogłyby przydażyć się nam wszystkim. Aż ciśnie mi się stwierdzenie, że dawno nie przeczytałam tak małej książeczki, która zawierałaby tyle treści. I to tak potężnych treści. Po prostu wspaniała. To mądra książka, która wciąga. Pochałania do reszty i otwiera oczy.
"Pamiętaj, że czasami chcemy ulegać złudzeniom..."
Żyjemy na co dzień wśród tłumu ludzi. Otaczają nas wszędzie. W szkole, w pracy, na ulicy gdy idziemy po chleb, albo masło. Zwykle mało nas oni obchodzą, no bo i po co. Mamy swój świat, swoich bliskich, swoich znajomych. W pewien sposób cenimy sobie anonimowość. Żyjemy, raz lepiej, raz gorzej, a reszta właściwie nas nie...
2016-05-25
"Jesteście dzielni. A teraz idźcie, stwórzcie legendę! To rozkaz. Zróbcie to. Proszę."
Zazwyczaj, pisząc recenzję, staram się być choć trochę obiektywna, ale tym razem wybaczcie, nie będę. Wychodzę bowiem z założenia, że jeżeli jakaś książka potrafi wstrząsnąć mną do tego stopnia, że płaczę, nieprzerwanie, przez ok. sto pięćdziesiąt stron, to nie warto mówić o niczym innym, poza tym, że jest pisana emocjami. Dziś napiszę więc właśnie o nich. Bo bardzo dawno żadna książka nie rozerwała mi serca, nie zachwyciła i nie wzruszyła tak, jak "Promyczek". Choć skończyłam czytać go już kilka dni temu, nadal nie mogę otrząsnąć się z emocji, które wzbudziła we mnie autorka. Kocham tę książkę.
Kate jest wyjątkową osobą. Choć wiele w życiu przeszła, ma w sobie trudne do opisania pokłady radości i optymizmu. Idzie przez życie z podniesioną głową i cieszy się każdą drobnostką, jaką napotyka na swojej drodze. Pomimo problemów i tragedii zachowuje pogodę ducha, nie bez powodu jej przyjaciel Gus nazywa ją Promyczkiem. Kate jest pełna życia, bystra, zabawna, ma również wybitny talent muzyczny. Nigdy jednak nie wierzyła w miłość. To właśnie dlatego, gdy wyjeżdża z San Diego by studiować w Grant, małym miasteczku w Minnesocie, kompletnie nie spodziewa się, że przyjdzie jej pokochać niepozornego chłopaka, Kellera Banksa. Jednak oboje to czują. To miłość już od pierwszego wejrzenia. Niestety, oboje mają też swoje powody, by walczyć z tym uczuciem. Oboje skrywają tajemnice, które, gdy już wyjdą na jaw, mogą uzdrowić, ale mogą też zniszczyć. Wszystko.
"Promyczek" to książka wyjątkowa, z wielu powodów. Po pierwsze, dlatego, że wyjątkowa jest Kate. która zdecydowanie różni się od przytłoczonych życiem bohaterek, które zwykle spotykamy w książkach. Kate jest bohaterką, która zapada w pamięć oraz porusza serca, jest wspaniała, cudowna i niespotykana, trochę niedzisiejsza. A to wszystko dlatego, że to dziewczyna nieskazitelnie dobra. Po prostu. Choć los nie był dla niej łaskawy, cieszy się życiem, a dodatkowo zaraża swoim optymizmem wszystkich dookoła. Ludzie kochają ją i uwielbiają. Myślę, że jej historia i nastawienie do świata skłoni do refleksji nad sobą nie jedną użalającą się z nieistotnych powodów, czytelniczkę. Mi osobiście postać Kate bardzo dała do myślenia.
Po drugie, nie wiem, jak Kim Holden to zrobiła, ale z pewnością nie napisała tej książki słowami, lecz emocjami. Choć na początku historia wydaje się zwykła, nie dajcie się zwieść. Kim Holden, z każdą kolejną stroną, będzie coraz bardziej wciągała was w świat Kate, Gusa i Kellera. Świat ich przemyśleń, rozterek i emocji. Obnaży przed wami ich myśli, pragnienia i serca. Ta książka prowadzi was przez tak wiele emocji, że po jej lekturze nie będziecie w stanie się pozbierać, zasnąć, skupić na czymkolwiek, a przede wszystkim zapomnieć. Historia Kate wstrząsa, rozczula, porywa i miażdży serce, a wszystko tym, że jest spokojna i prosta. Nie ma w niej żadnych porywów, złości i gniewu. Jest tylko dobro, ciepło, piękno i miłość. Uczucia i doznania, o których świat już dawno zapomniał. I chyba właśnie dlatego "Promyczek" tak bardzo daje do myślenia. Nad sobą i nad swoim życiem.
Na zakończenie powiem Wam tak: pokochałam "Promyczka". Mimo tego, że Kim Holden złamała mi serce. Z niecierpliwością czekam na drugi tom, który już jesienią. Bardzo brakuje mi Kate, Kellera, a przede wszystkim Gusa, który wzbudził we mnie pokłady wyjątkowej sympatii. Już nie mogę się doczekać, aż poznam jego historię.
"Jesteście dzielni. A teraz idźcie, stwórzcie legendę! To rozkaz. Zróbcie to. Proszę."
Zazwyczaj, pisząc recenzję, staram się być choć trochę obiektywna, ale tym razem wybaczcie, nie będę. Wychodzę bowiem z założenia, że jeżeli jakaś książka potrafi wstrząsnąć mną do tego stopnia, że płaczę, nieprzerwanie, przez ok. sto pięćdziesiąt stron, to nie warto mówić o niczym...
2014-07-16
INFORMATOR CZYTELNICZY informator-czytelniczy.blogspot.com
„Małżeństwo stanowił w końcu formę obłędu: miłość krążąca ciągle gdzieś na granicy irytacji.”
Przechodząc jednak do rzeczy, o "Sekrecie mojego męża" czytałam wiele pochlebnych recenzji i wyczekiwałam na tę książkę naprawdę niecierpliwie. Bo kto nie chciałby przeczytać czegoś, co intryguje już jednym zdaniem zamieszczonym na okładce? "Najdroższa Cecilio! Skoro czytasz ten list, to znaczy, że nie żyję."
Liane Moriarty, to australijska pisarka, mająca na swoim koncie już 5 powieści. Z tego, co można wyczytać, każda z nich trafiła na listę bestsellerów i przełożona na kilkadziesiąt języków. "Sekret mojego męża" to najnowsza powieść autorki, która od zeszłego roku nie wypada poza listy najlepszych bestsellerów w wielu krajach. Jej prawa do tłumaczenia sprzedano już do ponad 30 krajów, więc naprawdę jest imponująco. W Polsce wydana została pod patronatem klubu "Kobiety to czytają".
Książka to opasła opowieść o losach kilku rodzin, kilkoro ludzi. Ludzi, którzy powierzchownie się znają. Żyją przecież w tym samym środowisku. Nie łączą ich jednak zażyłe więzi i relacje. To po prostu kilkoro ludzi, prowadzących (w większości) zwykłe życie, w którym nagle pojawia się odkryta tajemnica. A właściwie, tajemnice.
Poznajemy Cecilię. Szczęśliwą żonę Johna-Paula oraz matkę trójki córeczek. Roztrajkotaną przewodniczącą komitetu rodzicielskiego w szkole świętej Anieli. To właśnie jej, choć pozbawione ostatnio namiętności, życie, wydaje się być wręcz nieskazitelne, do momentu, gdy kobieta znajduje na strychu list męża. I kiedy już przeskakuje dylemat: otworzyć/nie otwierać, jej życie zaczyna dramatycznie się zmieniać...
Kolejna kobieta, to Rachel. Starsza księgowa ze szkoły św. Anieli. Jej jedyną pociechą jest Jackob, kilkuletni wnuczek, oraz syn z żoną. Za którą Rachel właściwie nie przepada, bo przypomina jej zmarłą córkę. Tak. Janie została w młodości zamordowana, a przez tyle lat nadal nie ustalono, kto dokonał się tego czynu...
Mamy też Tess. Tess, tak jak Cecilia, jest szczęśliwą żoną i matką. W jej życiu obecna jest też kuzynka, Felicity, z którą już od dzieciństwa są bardzo blisko. Wszystko robią razem. Wszystkim się dzielą... ale sielanka pryska, gdy Tess dowiaduje się, że od jakiegoś czasu dzieli się z nią również mężem?
Jest również Conor. Były ksiegowy, aktualnie wuefista w szkole św. Anieli. To on ostatni widział zamordowaną Janie. To jego Rachel uważa za zabójcę. To o nim policja mówi: on nie powiedział nam wszystkiego. Tylko, czy to on rzeczywiście jest winny?
I choć wątki wydają się być zupełnie oderwane od siebie, a wszyscy Ci ludzie tak naprawdę wcale dobrze się nie znają, to nagle okazuje się, że łączy ich o wiele więcej, niż wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Oderwane od siebie elementy w logiczny sposób łączą się w spójną całość, by finalnie zszokować czytelnika. Niczym matematyczne zadanie, w którym wiele jest danych, a tylko podstawione do wzoru robią wrażenie, bo dają sensowny wynik. I nie mogę nie napisać, że Moriarty obliczanie tego równania krok po kroku naprawdę się udaje.
Co podoba mi się w utworze, poza imponującym pomysłem na fabułę, to sposób w jaki autorka dawkuje napięcie i jak majestatycznie przeciąga strunę zdradzenia czytelnikowi tajemnicy. Robi to w perfekcyjny sposób, a odbiorca w pewnym momencie orientuje się, że 500 stron minęło mu naprawdę błyskawicznie. Naprawdę przemyślana fabuła, co w świecie książek zdarza się spotykać mi ostatnio dość rzadko, oraz charakterystyczni, ciekawie wykreowani bohaterowie, sprawiają, że od tej książki nie sposób się oderwać. I choć ostatnio odpoczywam od matematyki, nie zmarnowałam czasu obliczające te równanie.
Podsumowując, jeśli macie ochotę przeczytać książkę, która pochłonie was do reszty oraz podbije wasze serca oryginalnością, śmiało możecie po nią sięgać. To doskonały utwór odrywający od rzeczywistości. Przenoszący do innego świata. A o to przecież w literaturze chodzi.
INFORMATOR CZYTELNICZY informator-czytelniczy.blogspot.com
„Małżeństwo stanowił w końcu formę obłędu: miłość krążąca ciągle gdzieś na granicy irytacji.”
Przechodząc jednak do rzeczy, o "Sekrecie mojego męża" czytałam wiele pochlebnych recenzji i wyczekiwałam na tę książkę naprawdę niecierpliwie. Bo kto nie chciałby przeczytać czegoś, co intryguje już jednym zdaniem...
2014-06-18
Recenzja książki pt. „Sztuka uwodzenia” S. Young (informator-czytelniczy.blogspot.com)
Przyznam się szczerze, że z twórczością Young podczas lektury „Sztuki uwodzenia” miałam kontakt po raz pierwszy, dlatego nie mogłam w żaden konkretny sposób nastawić się co do książki, nie mogłam snuć wobec niej żadnych sprecyzowanych i klarownych oczekiwań. Wiedziałam o niej jedynie tyle, że jest dobra, ale przecież uznanie jej za dobrą uzależnione jest gustów osób, które o niej w ten sposób piszą. I choć jak wyznałam, nie znam poprzednich książek autorki, po lekturze „Sztuki uwodzenia” sama mogę powiedzieć o Young, że jest dobra. A nawet więcej. Samantha Young jest jedną z lepszych autorek, z jakimi miałam kontakt, a możecie mi wierzyć, lub nie, mam kontakt z wieloma. I wcale nie muszę czytać więcej jej utworów, żeby to stwierdzić. Na dodatek, tak samo dobra jak autorka, jest jej powieść. Jest to naprawdę świetna książka, która przerosła moje najśmielsze oczekiwania.
Zacznę od tego, że książka jest naprawdę porządnie wydana. Twarda, dopracowana okładka, dobrze dobrana czcionka. Jest leciutka. W żaden sposób nie odpycha. Aż chce się ją wziąć w ręce i czytać. Może nie jest to wcale istotne dla tych, którzy nie oceniają książek po okładce, ale dla wielu czytelników szata graficzna z pewnością ma znaczenie. Pochwalić należy tu więc wydawców, bo to przecież oni włożyli ogrom pracy w to, żeby z zewnątrz wszystko tak porządnie wyglądało.
Przechodząc jednak do konkretów, jak mogliście przeczytać o „Sztuce uwodzenia” na moim blogu wcześniej, jest to książka o Olivii, bibliotekarce, która po stracie matki, przenosi się razem z ojcem do Edynburga, gdzie oboje starają ułożyć sobie życie na nowo. I choć Liv ma grono wiernych i oddanych przyjaciół, wymarzoną pracę oraz kochanego, troskliwego ojca, czegoś jej w życiu brakuje. A tym czymś, właściwie kimś, jest mężczyzna. I choć wpadł jej w oko przystojny doktorant, często bywający w akademickiej bibliotece, wszelkie ich kontakty, ze względu na brak doświadczenia Olivii w tej dziedzinie, sprowadzają się jedynie do wymienienia kilku zdań na temat książek. Olivia nie za bardzo wie, jak mogłaby to zmienić i kiedy na ślubie pary przyjaciół porządnie się upija, opowiada o swoich problemach Nate’owi, który jest jej wiernym i oddanym przyjacielem, choć z zewnątrz to po prostu przystojny podrywacz, który spotyka się z kobietami tylko i wyłącznie na jedną noc. Nate, jak na prawdziwego przyjaciela przystało, decyduje się pomóc Olivii. Pomoc ma przyjąć postać lekcji z pewności siebie i flirtowania. I choć żadne z przyjaciół tego nie planowało, na lekcjach coraz bardziej zbliżają się do siebie. Mając tego świadomość oboje decydują, że Nate nauczy Olivię sztuki sypiania z mężczyznami w praktyce. I obiecują sobie, że w żaden sposób nie wpłynie to na ich przyjaźń.
Nie trudno się domyślić, że lekcje stają się coraz bardziej intymne, namiętne. Atmosfera staje się coraz bardziej gorąca, przez co przekształcają się one w burzliwy romans, a Benjamin, dla którego Olivia tak bardzo się stara, w pewnym momencie przestaje mieć znaczenie i kobieta zaczyna go unikać. Gdyby tego mało, przyjaciele oraz ojciec Olivii orientują się w tym, co dzieje się między parą przyjaciół. I gdy wydaje się, że oboje zakochują się w sobie, na skutek pewnych wydarzeń z przeszłości Nate wycofuje się, zostawiając Liv ze złamanym sercem. I chyba ze względu na to, że nie chcę zdradzać wam wszystkiego, w tym momencie powinnam skończyć mówić o fabule, bo odbiorę wam najlepsze, ponieważ w tym momencie zaczyna się robić naprawdę ciekawie…
Konkludując, przed zabraniem się za lekturę „Sztuki uwodzenia” wiele o niej czytałam i każda zapowiedź książki zdawała się przyklejać jej etykietkę „książka o seksie”. Cóż, nie da się ukryć, że jest to główny wątek utworu, jednak dla mnie książka ta zdecydowanie ma kilka głębszych warstw, o których nie da się nie powiedzieć, a o których po lekturze powieści nie da się nie myśleć.
Samantha Young porusza w utworze wiele naprawdę ważnych problemów, z którymi muszę mierzyć się z pozoru beztroscy, szczęśliwi młodzi ludzie. Patrząc na książkę całościowo, nie sposób nie uchwycić, że Young wskazuje na to, jak cienka jest granica między damsko-męską przyjaźnią, a czymś więcej, i jak łatwo jest ją przekroczyć w stosunku do tego, jak ciężko jest potem za tę linię wrócić. I choć przecież najpiękniejsze związki wyrastają właśnie z przyjaźni, to czy warto narażać się na potencjalną stratę nie tylko ukochanego, ale przede wszystkim najlepszego przyjaciela?
„Sztuka uwodzenia” jest też książką o radzeniu sobie ze stratą. Olivia straciła matkę. Nate stracił ukochaną. Oboje, pomimo upływu czasu, nie potrafią się od tego odciąć. Oboje walczą z duchami przeszłości, które nieraz wydają się całkowicie brać górę nad ich zachowaniem. Olivia nie potrafi nadrobić zaległości, które nazbierały się w jej życiu przez fakt, że w młodości opiekowała się chorą matką. Nie potrafi przeskoczyć pewnych braków. Nate natomiast nie potrafi kochać, traktuje kobiety przedmiotowo, ponieważ Alana jest dla niego ciągle kimś ważnym. Nie potrafi, a może nie chce zapomnieć. Young wnikliwie opisuje próby radzenia sobie przez bohaterów z tą startą. Rozprawia o miłości, a zarazem o żalu do tych, którzy bezpowrotnie odeszli. O próbach układania sobie życia na nowo, co wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe. W pewnym momencie Olivia traci też Nate. Co więcej, Nate również traci Olivię. Autorka bazując na tej sytuacji ukazuje walkę między tym, co wydaje się być racjonalne, co mówi głowa, a między tym, co dyktuje im serce. Wskazuje na dychotomię rządzącą ludźmi. Bo wbrew pozorom po rozstaniu żadnemu z nich jest łatwo. Oboje walczą. Nawet nie tyle, co ze sobą nawzajem, ale przede wszystkim zmagają się sami ze sobą…
W „Sztuce uwodzenia” pojawia się też wątek przemocy domowej. Pojawia się problem alkoholizmu. Toksycznej miłości do rodziców mimo wyrządzonych krzywd… Powieść nie jest książką banalną. Nie jest to odmóżdżająca lektura, po którą sięga się tylko i wyłącznie dla zabicia czasu. Autorka w niby banalny wątek miłosny w znakomity sposób przemyca tak wiele. W perfekcyjny sposób prowokuje do myślenia. W moich oczach to naprawdę zasługuje na uznanie.
Na zakończenie, powiem tylko, że gdy zaczęłam czytać „Sztukę uwodzenia” zrobiłam to z zamiarem, że tylko ją zacznę. I kiedy zaczęłam, nie mogłam jej odłożyć. Dopiero, gdy przewróciłam ostatnią stronę zorientowałam się, że pochłonęłam ją całą i jest już środek nocy. A może odpowiedniej byłoby powiedzieć, że to ona pochłonęła mnie?
Polecam. Zdecydowanie polecam wszystkim, którzy chcą przeczytać coś niebanalnego a o miłości. „Sztuka uwodzenia” to naprawdę dobra powieść.
Recenzja książki pt. „Sztuka uwodzenia” S. Young (informator-czytelniczy.blogspot.com)
Przyznam się szczerze, że z twórczością Young podczas lektury „Sztuki uwodzenia” miałam kontakt po raz pierwszy, dlatego nie mogłam w żaden konkretny sposób nastawić się co do książki, nie mogłam snuć wobec niej żadnych sprecyzowanych i klarownych oczekiwań. Wiedziałam o niej jedynie...
"-Posłuchaj Lily. Małżeństwa twoich rodziców zakończyły się porażkami, tak? Dziewięćdziesiąt dziewięć procent kończy się porażkami niezależnie od tego, czy ludzie się do tego przyznają, czy nie. A wiesz dlaczego? Ponieważ małżeństwo, tak jak się je powszechnie rozumie i postrzega, jest rodzajem przekrętu."
Dawno nie płakałam ze śmiechu podczas lektury książki, aż tu nagle, proszę! Trafia w moje ręce przezabawna i przekomiczna książka o niewinnie brzmiącym tytule, podczas lektury której, nie dość, że ze śmiechu leciały mi łzy, to jeszcze rozbolał mnie brzuch, a do tego wywołała u mnie falę wzruszeń i ogrom refleksji.
Jeśli szukacie wyjątkowej, a przede wszystkim porywającej powieści na wakacje, to koniecznie sięgnijcie po "Biorę sobie ciebie". Dlaczego? Już tłumaczę...
Lily jest młodą prawniczką, która własnie wychodzi za mąż. Nic wyjątkowego? Och, można naprawdę się zdziwić! Lily wychodzi za najbardziej idealnego mężczyznę, jaki stąpał po tej ziemi. Will ma wszystko. Świetną pracę, niezwykłą urodę, a do tego zapatrzony jest w Lily jak w obrazek. Większość kobiet po prostu o tym marzy, prawda? Stabilizacja i monogamia to coś, za czym tęsknimy i o czymś śnimy po nocach bez opamiętania. My tak, ale Lily? No właśnie. Ona chyba nie do końca. Lily uwielbia facetów. Mało tego, Lily uwielbia z nimi sypiać. Robi to ciągle i ciągle. Z każdym. Z szefem, dentystą, mężczyzną z pralni i oczywiście Willem. Według niej, największą zaletą mężczyzny byłoby to, że miałby kilka ciał i bardzo jej przykro, że w realnym świecie jest to to raczej nie możliwe...
W "Biorę sobie ciebie" poznajemy Willa i Lily w ostatnim tygodniu przygotowań do ich ślubu. Najbardziej zwariowanym czasie w życiu każdej młodej pary decydującej się na wspólne życie. Widzimy ich dylematy oraz prawdziwe szaleństwo, do którego przyczyniają się cztery matki Lily (tak, tak, cztery!) stanowiące niezwykle zakręcony sabat, jej kochliwy tatuś (który uparcie twierdzi, że rozwody bardzo dobrze wpływają na dzieci) oraz teściowie, którym Lily raczej nie przypadła do gustu. Wszystko to dzieje się w skąpanej w słońcu Florydzie oraz kontekście bardzo intrygującego procesu, w którym Lily bierze udział. Wszystkie te elementy składają się w moim odczuciu na komedię wręcz idealną!
Uwielbiam książki takie jak "Biorę sobie ciebie". Dobrze napisane i skonstruowane komedie romantyczne, podczas lektury których człowiek skręca się ze śmiechu. Przyznaję bez bicia, że tak śmiesznej i wciągającej jak ta bardzo dawno nie czytałam, jeśli w ogóle miało to miejsce. Lily to bohaterka, której nie sposób nie obdarzyć sympatią mimo tego, że jest impulsywna, mocno zwariowana i łamie wszelkie zasady moralne, jakimi większość kobiet kieruje się w życiu. Jest postacią niezwykle barwną i wyrazistą, a do tego, co dziwne, szalenie mądrą. Ma głowę pełną wątpliwości i zaskakujących pomysłów. Autorka wspaniale przełamała w "Biorę sobie ciebie" schemat wiernej i potulnej kobietki, która marzy tylko o tym, by żyć u boku swojego mężczyzny długo i szczęśliwie. Lily jest istnym zaprzeczeniem tego, co kultura i inne kobiety wpajają nam od lat. Bardzo przyjemnie czyta się utwór, w którym wszystko, dosłownie wszystko, odbiega od utartych schematów z powieści kobiecych. Nie ma w nim nic nudnego i przeciętnego. Dosłownie nic! Ani jednej sytuacji! Ten utwór to prawdziwa, energetyzująca bomba zaskakująca czytelnika niemalże na każdym kroku!
Co jeszcze niezwykle przypadło mi w tej lekturze, to ogrom naprawdę mądrych sentencji, które bohaterowie rzucają sobie po prostu od tak w przeróżnych sytuacjach i fakt, że mimo ogromu śmiechu czytelnik jest nią mocno wzruszony. Chociaż wydaje się to być w opozycji, autorce wspaniale udało się skomponować ze sobą te dwa elementy. Mimo tego, że czytelnik śmieje się w głos z wielu sytuacji, niosą one za sobą kilka istotnych prawd. W moim odczuciu to świetny zabieg!
"Wchodzisz w dorosłe życie i nie chcesz być sama, więc wybierasz kogoś, kto cię pociąga. Kogoś, kto cię podnieca, kto cię rozśmiesza. Jesteś w stanie wyobrazić sobie, że z tym kimś spędzisz życie. Zakochujesz się. Zaczyna się cudowny, rozkoszny, baśniowy romans. Spodziewasz się, że miesiąc miodowy będzie trwał wiecznie, bo tak nauczono cię wierzyć. Ale nie będzie. To nie możliwe. Mamy życie."
Podsumowując, jeśli chcecie przeczytać książkę, która nie tylko wywoła na waszych twarzach uśmiech, ale po prostu rozśmieszy do łez, "Biorę sobie ciebie" to pozycja własnie dla was! Podczas lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to świetny materiał na film i chwilami zdawało mi się, że zamiast czytać po prostu oglądam ją na dużym ekranie. Choć z pozoru to głupiutka książka, gwarantuję wam, że po jej lekturze zaczniecie mocno zastanawiać się nie tylko nad sobą, ale i waszymi związkami. Jestem nią w pełni usatysfakcjonowana. 10/10 !
recenzja z bloga: informator-czytelniczy.blogspot.com
"-Posłuchaj Lily. Małżeństwa twoich rodziców zakończyły się porażkami, tak? Dziewięćdziesiąt dziewięć procent kończy się porażkami niezależnie od tego, czy ludzie się do tego przyznają, czy nie. A wiesz dlaczego? Ponieważ małżeństwo, tak jak się je powszechnie rozumie i postrzega, jest rodzajem przekrętu."
więcej Pokaż mimo toDawno nie płakałam ze śmiechu podczas lektury książki, aż tu nagle,...