rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była oczywiście cena – 15zł. Pozostałe tomy były już w cenach okładkowych i jakoś się nie skusiłam, bo ja przecież nie lubię kryminałów.
No i właśnie…
„Śmiertelnie poważna sprawa” to taki nie do końca poważny kryminał. Sam pomysł jest świetny: rzecz dzieje się na początku lat 80., milicja, PRL, przemyt magnetowidów z RFN, żółte maluchy itd. – jako osoba wychowana nie tyle w PRLu, co na PRLowskiej literaturze (Pan Samochodzik, powieści Nienackiego, Bahdaja itd.) nie mogłam nie dać temu szansy.
Niestety nie jest tak pięknie jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Ćwirlej wybitnym pisarzem nie jest. Jest dziennikarzem i to się czuje. Jest w wielu fragmentach tej powieści sztuczność kopirajterskiego tekstu do korpoprasy. Nie pomaga to, że redakcja przespała i książka jest wręcz najeżona okropnymi powtórzeniami i niezręcznościami – takimi, które bez problemu dało się usunąć, a lepszy literat by ich po prostu nie popełnił. Ćwirlej stara się napisać powieść napisaną w PRL – wychodzi średnio, bo te starania bardzo widać, styl jest sztuczny i nienaturalny, szczególnie dowcipowi i dystansowi do rzeczywistości brak tamtej lekkości.
Problemem jest nie tylko styl – na ten można by przymknąć oko, nie porywa, ale też nie boli specjalnie. Gorzej jest z całą resztą.
Humor, którego w „Śmiertelnie poważnej sprawie” mnóstwo, jest tak suchy, że nic dziwnego, że bohaterowie są nieustannie pijani (albo na kacu). Do tego, gdybyście państwo nie wiedzieli, PRL był taką mityczną krainą, zaludnioną wyłącznie przez niewysokich, łysiejących, grubych facetów po pięćdziesiątce. SERIO. Wszyscy to alkoholicy, w przeważającej większości tłukący swoje żony.
Na dodatek Ćwirlej ma chyba parcie na bycie Poznańskim Tyrmandem. Tylko, że nim nie jest, bo humor drętwy, postacie na siłę charakterystyczne są tak naprawdę takie same (alkoholicy, nicy, po pięćdziesiątce, grubi), a zabawne nazwiska nie są ani zabawne ani realistyczne. A z opisami czasów i miejsc jest jeszcze gorzej… Nawet nie chodzi o to, że to jakoś Ćwierlejowi dramatycznie nie wychodzi, bo wcale nie jest tak źle, jak już przychodzi co do czego, tylko że on przedabrza. Wyrabia 150% normy i w efekcie masa jest informacji zbędnych i do tego podanych w absurdalny sposób. Najdoskonalszym przykładem tego jest dialog na samym początku, między Kotarbą a Adamcem o zapalniczce (s. 44). Idzie to mniej więcej tak:
- Fajna zapalniczka.
- No, ale jednorazowa.
- No to musisz zamontować zaworek.
- Tak, ale (sic!) zaworki montuje taki jeden gość, co ma stoisko w Okrąglaku…
To jest chyba najbardziej bezsensowny dialog w historii literatury.
„Poznańskości” powieści mają dodawać nie tylko opisy topografii miasta wciskane na siłę i bez polotu do narracji i dialogów (w narracji wypadają lepiej), ale również gwara poznańska. I bardzo dobrze, ja pochwalam wysiłek, kocham wszystkie skibki, szczuny, każde ady i każdego Fruncka. Każdego szuszfola i chłelerników też! Tylko tutaj Ćwirlej też przedobrzył. Niektóre wypowiedzi składają się z powtórzonej kilkukrotnie tej samej informacji tylko kilkoma gwarowymi zwrotami. Niekiedy konstrukcje są przedziwne i jak żyję takich nie słyszałam (ale tu mu daję jakieś tam domniemanie niewinności, ekspertem od gwary nie jestem). Niekiedy dialogi są względnie naturalne, ale częściej tak sztuczne, że nie wiadomo za co się chwycić.
No i są jeszcze wulgaryzmy… Kurwa serio, ja pierdolę, jebaniec tak naćkał bluzgów w tyn tekst, że się tego kurwa nie da do chuja czytać. Ja nie mam nic do wulgaryzmów w literaturze ALE ILEŻ MOŻNA.
Fabuła? No bo to niby kryminał, więc jakaś intryga powinna być, czy coś… no tu sprawa jest poniekąd ciekawa (choć wciąż nie śmiertelnie poważna). Otóż intryga jest dość prosta: w Grodzisku Wielkopolskim zostaje zgwałcona i zamordowana nastolatka. Miejscowa policja przyklepuje sprawę wrabiając w nią jakiegoś pijaczka i wydaje się, że jest spokój, ALE po jakimś czasie okazuje się, że to nie do końca tak było, są powiązania tu i ówdzie, ktoś kogoś usilnie kryje itd. Dynamicznych zwrotów akcji w tym nie ma, ot od czasu do czasu pojawi się jakąś wskazówka i wtedy czytelnik mówi sobie „aha!”. Bohaterowie tymczasem są albo zbyt pijani albo zbyt głupi albo jednocześnie zbyt pijani i zbyt głupi, żeby na to wpaść. I właściwie zagadka nie w tym kto zabił, ale w tym, kiedy ci idioci przetrzeźwieją na tyle, żeby się tego domyślić. I to akurat nie jest aż takie głupie, bo pozostawia duży zakres nieprzewidywalności dla czytelnika. Inna sprawa, że praktycznie wszyscy bohaterowie są zbyt głupi, żeby żyć i zbyt pijani żeby to sobie uświadomić.
„Śmiertelnie poważna sprawa” ma 470 stron, na których przez większość czasu nie dzieje się nic istotnego. Bohaterowie chodzą z miejsca w miejsce i piją, ew. szukają czegoś do picia, czasem coś jedzą, czasem jest jakiś kompletnie pozbawiony znaczenia wtręt z wątkiem miłosnym. Sądzę, że ze spokojem można by połowę tego tekstu wywalić, w drugiej połowie połączyć różne sceny i wyszłaby lepsza książka.
Ogółem to jest taka książka do przeczytania i zapomnienia. Nie ma nawet zbyt dużego współczynnika fajności, głównie działa sentymentem – do gwary, do wody grodziskiej, do Poznania i okolic.

tl;dr: 2/5 - it was ok.

Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Alchemik" to bardzo ważna dla mnie książka. Przeczytałam ją dawno temu, kiedy o Coelho dopiero zaczynało robić się głośno - chodziłam wtedy do gimbazjum i wciąż miałam w głowie wiele różnych naiwnych przemyśleń jak na przykład to, że dla ludzkości jest nadzieja.
Jeśli truizmy i pseudofilozoficzne mądrości zawarte w "Alchemiku", które czternastolatce wydały się porażająco oczywiste (w najlepszym wypadku) są uznawane przez dorosłych ludzi za ważne i mądre - to nie ma nadziei.
I wiecie co? Nawet mnie to cieszy, że debile spłoną >:D

"Alchemik" to bardzo ważna dla mnie książka. Przeczytałam ją dawno temu, kiedy o Coelho dopiero zaczynało robić się głośno - chodziłam wtedy do gimbazjum i wciąż miałam w głowie wiele różnych naiwnych przemyśleń jak na przykład to, że dla ludzkości jest nadzieja.
Jeśli truizmy i pseudofilozoficzne mądrości zawarte w "Alchemiku", które czternastolatce wydały się porażająco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem w stanie ocenić tej książki w gwiazdkach gdyż - zwyczajnie - jest tak niesamowicie śmieszna, że staje się kategorią sam dla siebie. Dawno się tak nie uśmiałam :3

Nie jestem w stanie ocenić tej książki w gwiazdkach gdyż - zwyczajnie - jest tak niesamowicie śmieszna, że staje się kategorią sam dla siebie. Dawno się tak nie uśmiałam :3

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sympatyczne czytadło :)

Sympatyczne czytadło :)

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tu wybór jest prosty. „Przybysz” C.J. Cherryh. Nie ma konkurencji, bo to właściwie jedyny cykl jaki czytam. Inne to dla mnie „wielotomówki”, ale nie serie. Nie ciągi powieści na które czekam z niecierpliwością i kupuję w przedsprzedaży na pół roku przed premierą.

Co to jest ten „Przybysz”…? Pisana trylogiami seria science fiction, licząca obecnie, bagatela, 14 tomów (15 w drodze, 16 się pisze) oraz dwa krótkie opowiadania-prequele, wybitnej amerykańskiej pisarki C.J. Cherryh (m.in. trzykrotnie zdobyła nagrodę Hugo).

Ziemski statek w wyniku awarii schodzi z kursu i po perypetiach trafia na dziwną, nadającą się do zamieszkania planetę. Ponieważ załoga nie wie gdzie się znajduje i powrót na Ziemię jest niemożliwy, część ludzi decyduje się na zejście na powierzchnię. Jak to jednak bywa na nadających się do zamieszkania planetach – ta nie była do wynajęcia. Tajemniczy Atevi są ludźmi zaciekawieni i powoli zaczyna kwitnąć współpraca. I kwitnie ona do momentu, kiedy Atevi dokonują całkiem logicznego, politycznie zasadnego i zacieśniające więzy… morderstwa na człowieku. Ludzie jakoś zdają się tego nie rozumieć, wybucha wojna i robi się po prostu paskudnie.

Akcja powieści toczy się lata później, kiedy sytuacja została już ustabilizowana. Ludzie żyją na wyspie u wybrzeża kontynentu na którym znajduje się największe… no nie państwo. Bo Atevi nie mają państw. Jedynym kontaktem pomiędzy ludźmi a Atevi i jednocześnie człowiekiem odpowiedzialnym za powolne udostępnianie tubylcom ludzkiej technologii (na początku całego zamieszania zaczynają wykorzystywać parę), jest paidhi, ktoś pomiędzy tłumaczem a ambasadorem, czyli główny bohater Bren Cameron.

Seria należy do tak lubianego przez Cherryh gatunku zwanego „fantastyką dyplomatyczną”, czyli taką, która skupia się na polityce, dyplomacji i ogółem – decydowaniu o losach świata – chociaż sporo tu też biegania po lasach i nawet nieco strzelanin (są też podróże kosmiczne). Punktem wyjścia dla wszystkich przygód Brena są różnice między ludźmi a obcymi (czy może raczej Atevimi a obcymi, w końcu to ludzie są tu przybyszami) – zapomnijcie o tych ludziach z dodatkową zmarszczką na czole i całym wszechświecie mówiącym po angielsku. Jako że bohaterem jest tłumacz, język odgrywa w „Przybyszu” rolę najważniejszą – i w intrygach i w samej narracji. Jeśli interesuje cię tłumaczenie, jeśli interesuje cię językoznawstwo kulturowe – ta seria jest dla ciebie.

Poza językiem, bardzo mocną stroną serii są bohaterowie: Bren, cwaniak jakich mało i cała galeria jeszcze cwańszych – Tabini-aji, władca Atevich, Ilisidi, babka Tabiniego, której mąż a potem syn zeszli z tego świata jakoś dziwnie w tym samym czasie, kiedy zaczęli jej się sprzeciwiać, masa pomniejszych lordów, zapewniających serii zarówno wyrafinowane intrygi jak i humor salonowy rodem z klasyki powieści. Są też ochroniarze głównego bohatera, którym on stara się wytłumaczyć ludzki koncept lubienia kogoś (sałatki już nigdy nie będą takie same, możecie mi wierzyć) – oczywiście bezskutecznie, bo Atevi to nie ludzie – a oni starają się utrzymać go przy życiu, chociaż w świecie, gdzie całkowicie legalnie funkcjonuje Gildia Zabójców nie jest to łatwe.

Jak czytać, gdzie to znaleźć? No niestety, po polsku ukazały się tylko 4 pierwsze tomy (tak, cztery tomy serii pisanej trylogiami, brawa dla wydawnictwa MAG), a niestety w tłumaczeniu traci się cała siła „dwujęzycznej” narracji, nie wspominając o tym, że prawdziwa zabawa zaczyna się właśnie dopiero w piątym tomie. Dlatego polecam po angielsku. Zdecydowanie polecam.

Tu wybór jest prosty. „Przybysz” C.J. Cherryh. Nie ma konkurencji, bo to właściwie jedyny cykl jaki czytam. Inne to dla mnie „wielotomówki”, ale nie serie. Nie ciągi powieści na które czekam z niecierpliwością i kupuję w przedsprzedaży na pół roku przed premierą.

Co to jest ten „Przybysz”…? Pisana trylogiami seria science fiction, licząca obecnie, bagatela, 14 tomów (15 w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki PL +50. Historie przyszłości Zygmunt Bauman, Maciej Dajnowski, Cezary Domarus, Jacek Dukaj, Jarosław Grzędowicz, Lech Jęczmyk, Ryszard Kapuściński, Maja Lidia Kossakowska, Stanisław Lem, Karol Maliszewski, Daniel Odija, Marek Oramus, Łukasz Orbitowski, Tomasz Piątek, Barnim Regalica, Jerzy Sosnowski, Jadwiga Staniszkis, Bartłomiej Świderski, Olga Tokarczuk, Edmund Wnuk-Lipiński, Maciej Żerdziński, Andrzej Ziemiański, Andrzej Zimniak
Ocena 6,1
PL +50. Histor... Zygmunt Bauman, Mac...

Na półkach: ,

Antologia zawiera opowiadania świetne (szczególnie w pierwszej części) i warto dla nich z "PL+50" się zapoznać, ale znalazły się w niej też zupełne nieporozumienia (tekst Lema, Staniszkis). Mimo to - warto.

Antologia zawiera opowiadania świetne (szczególnie w pierwszej części) i warto dla nich z "PL+50" się zapoznać, ale znalazły się w niej też zupełne nieporozumienia (tekst Lema, Staniszkis). Mimo to - warto.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest tylko jedna książka, która momentalnie poprawia mi nastrój – „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe” Arto Paasilinny. Tytuł generalnie bardzo dobrze oddaje treść powieści.

Wielokrotny bankrut Onni Rellonen postanawia skończyć z tym łez padołem. Na miejsce pożegnania się ze światem wybiera opuszczoną stodołę pośrodku pól. Okazuje się jednak, że nie jest pierwszy i jego miejsce jest już zajęte przez próbującego się powiesić pułkownika Hermanniego Kemppainena. Rellonen odcina Pułkownika i panowie dość szybko się zaprzyjaźniają. Kilkadziesiąt procentów później nasi bohaterowie dochodzą do wniosku, że w końcu żyją w Finlandii – tu musi być więcej osób tak jak oni chcących popełnić samobójstwo. Ponieważ taki zamiar bardzo jednoczy oraz można się wymienić doświadczeniami, postanawiają zapoznać się z jak największą ilością przyszłych samobójców. Dają ogłoszenie w gazecie – i zaskakuje ich liczba odpowiedzi. Wziąwszy do pomocy jedną z samobójczyń, wiejską nauczycielkę, zaczynają sortować listy, odpowiadać na nie – i od słowa do słowa postanawiają zorganizować spotkanie. Wynajmują restaurację w stolicy i…

Kilka dni później już wyruszają popełnić samobójstwo wspólnie. Autobusem, który udostępnia jeden z uczestników wyprawy, mają zamiar rzucić się do morza z Przylądka Północnego. W wyniku pewnych wydarzeń (które wcale nie są związane z tym, że nagle życie nabrało sensu, wcale a wcale) postanawiają rzucić się do oceanu z przylądka Roca. Jako że do Portugalii droga daleka, nasi samobójcy przemierzają Europę popadając w tarapaty, wywołując skandale i dostarczając rozrywki tak sobie jak i czytelnikowi.

Ciekawym zabiegiem jest bardzo oszczędne stosowanie imion. Bohaterowie – a reprezentują sobą bardzo różne grupy społeczne i zawodowe (były wojskowy, wiejska nauczycielka, doskonale prosperujący potentat branży transportowej, bezrobotna kobieta bita przez męża, alkoholik i jeszcze ze dwudziestu innych) – określani są najczęściej przydomkami – mamy więc na przykład i Kapitana Suchego Lądu (chyba najlepsza postać) i Smutkobójcę. Ten ostatni zresztą nie ma bynajmniej zamiaru popełniać samobójstwa, po prostu zakochał się w jednej z uczestniczek wyprawy.

Paasilinna obśmiewa wszelkie narodowe – i nie tylko – stereotypy, ale też pozwala się bohaterom wykazać. Najlepsze w tej książce jest to, że nie neguje powodów skłaniających bohaterów do tak drastycznego kroku jak samobójstwo (wszyscy mają poważne) ani ich nie wyśmiewa. Pokazuje raczej, że jednak – mimo wszystko – warto żyć. I robi to w lekkiej, pełnej czarnego humoru i ironii formie, nie tracąc przy tym ani sympatii dla bohaterów ani dystansu do nich.

Jest tylko jedna książka, która momentalnie poprawia mi nastrój – „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe” Arto Paasilinny. Tytuł generalnie bardzo dobrze oddaje treść powieści.

Wielokrotny bankrut Onni Rellonen postanawia skończyć z tym łez padołem. Na miejsce pożegnania się ze światem wybiera opuszczoną stodołę pośrodku pól. Okazuje się jednak, że nie jest pierwszy i jego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To bardziej refleksja około "Lodu" niż recenzja sama w sobie (tekst powstał w ramach wyzwania trzydziestodniowego na temat "Najbardziej przereklamowana książka"). Z samym "Lodem" zapoznać się warto, ale Dukaj napisał lepsze teksty ;)


Uważam, że "Lód" jest powieścią dramatycznie przereklamowaną.

Pokazuję i objaśniam:

Czy "Lód" jest powieścią wybitną? Na tle polskiej fantastyki, na tle współczesnej polskiej powieści - na pewno. Od lat nietknięta kwestia historiozofii, językowa staranność, świat przedstawiony (choć bardziej jego podstawy niż efekt końcowy) - to wszystko i wiele innych zasługuje na uznanie. Czy jest to najwybitniejsza powieść Dukaja?

http://memecrunch.com/meme/1KNBK/oh-hell-no/image.png

"Lód" jest powieścią wielką zarówno objętościowo jak i pod względem poruszanej tematyki. Ach, czego tu nie ma, prawda? Pytanie: czy jest większy od pozostałych? Po pierwsze tak, po drugie - niekoniecznie (że nie jest większy nie oznacza, że nie może być równy; którymś, nie wszystkim). Jednak nie o tym zupełnie chcę rozmawiać, ponieważ moja teza siedzi zupełnie gdzie indziej. Otóż "Lód" jest według mnie powieścią nieudaną. Cierpi z tego samego powodu, który zabił "Czarne oceany" - z powodu skrótów.

No tak, cegła grubości Słownika Poprawnej Polszczyzny i grubsza od Biblii (grubością grzbietu, nie ilością stron oczywiście) - poskracana. Posłusznie palnęłam się w łeb. A teraz: pokazuję i objaśniam.

W obrębie powieści wyraźnie widać granicę między powolną, wręcz leniwą - niczym nurt szeroko rozlanej potężnej rzeki narracją części pierwszej (tych 250 stron dostępnych za darmo przed premierą), a przegadanym, głównie nudnym i pozbawionym opisów ciągiem dalszym. Pomiędzy niespiesznym wprowadzaniem czytelnika w realia i język zmarzniętego świata, a pospiesznym wykładem idei, które przekazać miała powieść.

Dukaj nie porusza tematów błahych i nie daje też jednoznacznych prostych odpowiedzi. Dukaj stawia pytania i daje czytelnikowi wystarczająco dużo informacji, żeby mógł sam wyciągnąć wnioski. Aby właśnie nie narzucać odpowiedzi - oraz uczynić powieści i opowiadania strawnymi - wprowadza wszystkie te dane w konstrukcji światów, w języku jakim operuje, powoli i subtelnie prowadzi czytelnika wgłąb nie za pomocą wykładów z filozofii ale samej powieściowej akcji. No chyba, że nie ma na to czasu.

Tak jak w "Czarnych oceanach", tak i w "Lodzie" zamiast świata, z którego możemy samodzielnie wyciągać wnioski dostajemy zbiorek wykładów. Ja się bynajmniej nie dziwię, że na problematykę przedstawioną w "Lodzie" po prostu zabrakło miejsca. Mowa w końcu o historiozofii, o, mówiąc najprościej, wszystkim. Napisać powieść przekazującą jeden pogląd byłoby można. Ale przedstawiającą sam problem...? No cóż, nie udało się.

I żeby nie było, ja się wcale nie dziwię, że jak się napisało 250 stron maczkiem, a bohater dopiero zszedł na śniadanie, to się poczuło potrzebę podkręcenia tempa. Po prostu efekt jest słaby. I tyle.

Nie jest tak, że "Lód" mi się dramatycznie nie podobał. Jak napisałam: jest wielki, a te pierwsze 250 stron to chyba najlepsze co Dukaj napisał. Tylko jako całość jest to powieść niezbyt udana. A że miażdży konkurencję to jest inna sprawa - no bo z kim ma Dukaj konkurować? Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem... Te stupięćdziesięciostronicowe bełkotliwe powiastki o niczym, które się współcześnie nazywa powieściami przegrywają z napisaną z rozmachem epicką powieścią w guście wieku XIX-stego nawet nie podjąwszy walki. Tylko czy o to chodzi, żeby równać w dół?

O "Lodzie" mogłabym jeszcze długo, ale nie o tym jaka to powieść jest ten wpis. Wpis jest o idiotycznej, na poły histerycznej kampanii reklamowo-krytycznoliterackiej jaka rozpętała się po jego premierze.

Tak. To kolejny reportaż z getta.

Otóż nagle, jak sądzę za sprawą speców od marketingu z Wydawnictwa Literackiego, powieścią fantastyczną zainteresował się mainstream. No i nic dziwnego, że się zachwycił, skoro imponują mu w Lodzie kwestie, które są obecne w każdej powieści fantastycznej, choćby była najgorszego sortu.

Otóż na przykład, Dukaj zdobył "Polskiego Nobla", czyli Nagrodę Kościelskich. Zabawna sprawa, że więcej Dukaj przyniósł sławy Nagrodzie Kościelskich niż odwrotnie - i to nawet w środowiskach, które wcześniej o Nagrodzie Kościelskich w ogóle słyszały.

W uzasadnieniu werdyktu czytamy:

Powieść Jacka Dukaja „Lód” jest próbą stworzenia alternatywnej historii świata w XX wieku. Autor tworzy nie tylko inną wersję dziejów politycznych, ale też wieloaspektowy projekt zawierający niezwykle oryginalne pomysły z dziedziny logiki, ekonomii, historii religii, a także fizyki i filozofii. Wszystkie te dziedziny zostają powiązane siecią współzależności i wplecione w pełną niezwykłych zdarzeń akcję wykorzystująca apokryficzne wersje historii Polski i Rosji. Książka olśniewająca wielkim bogactwem stylów i nawiązań literackich oraz imponującą skalą problematyki należy do najbardziej oryginalnych utworów ostatnich lat.
Żródło: http://www.wydawnictwoliterackie.pl/aktualnosci/313/Nagroda-Koscielskich-dla-Dukaja/d-08-p-3/

Może to tylko ja, może za głęboko siedzę w getcie, ale: poważnie? Tak się szanowne jury zachwyciło, że autor stworzył alternatywną rzeczywistość i na dodatek wszystko wewnątrz składa się do kupy? To co jest w tej powieści faktycznie ważne i ciekawe (na tle cech fantastyki w ogóle) zasłużyło sobie na wzmiankę w ostatnim zdaniu? Nie wiem, może to jest jakaś skrócona wersja werdyktu i Dukaj faktycznie dostał tę nagrodę za poruszenie martwego od dziesięcioleci problemu historiozofii i jej znaczenia w życiu każdego z nas, a nie za to, że napisał powieść fantastyczną.

Tak czy owak - posypało się: "Lód" został najwybitniejszą polską powieścią od [tu wpisz jakieś fundamentalne dzieło ważne dla danej opcji] i każdy absolutnie każdy musiał go przeczytać. Co oznacza mnóstwo ważniaków spoza getta, którzy, spotkali się po raz pierwszy z fantastyką. Media zapełniły relacje o treści:

<http://c.wrzuta.pl/wi8942/5a598e4e0011ee5e4d766043/mozg_rozjebany

 

No a sam Dukaj został wyciągnięty z getta i nazwany literatem i w ogóle szkoda, że do tej pory miał opinię pisarza fantastyki, bo to ci pisze przecież jest dobre. "Lód" fantastyką nie jest.

Żeby nie było, pod wieloma względami, jeśli chodzi o "Lód", tak, owszem,

http://c.wrzuta.pl/wi8942/5a598e4e0011ee5e4d766043/mozg_rozjebany

 

Tylko to nie jest pierwsza powieść Dukaja. I nie jest to też jego najlepsza powieść. Poza różnymi zaletami, "Lód" jest zwyczajnie pod względem literackim nieudany, a przedstawia się go do dzisiaj - czy może w ogólnej "opinii społecznej" zamarzło - jako najważniejszy tekst w literaturze polskiej od czasów "Bogurodzicy". Dukaj napisał dużo lepszych książek. Po prostu.

To bardziej refleksja około "Lodu" niż recenzja sama w sobie (tekst powstał w ramach wyzwania trzydziestodniowego na temat "Najbardziej przereklamowana książka"). Z samym "Lodem" zapoznać się warto, ale Dukaj napisał lepsze teksty ;)


Uważam, że "Lód" jest powieścią dramatycznie przereklamowaną.

Pokazuję i objaśniam:

Czy "Lód" jest powieścią wybitną? Na tle polskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Może nie zrobiłaby na mnie tak złego wrażenia, gdyby fabularnie nie była "Arsenałem" Oramusa, a autor nie czuł głębokiej potrzeby pochwalenia się, że zrobił risercz. To nie jest jakaś specjalnie zła książka, ale też nie jest warta całego tego spuszczania się nad nią, jakie swego czasu opanowało portale branżowe.

Podsumowując: "Arsenał" jest dużo lepszy pd każdym względem.

Może nie zrobiłaby na mnie tak złego wrażenia, gdyby fabularnie nie była "Arsenałem" Oramusa, a autor nie czuł głębokiej potrzeby pochwalenia się, że zrobił risercz. To nie jest jakaś specjalnie zła książka, ale też nie jest warta całego tego spuszczania się nad nią, jakie swego czasu opanowało portale branżowe.

Podsumowując: "Arsenał" jest dużo lepszy pd każdym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nieco słabsza niż poprzednie części, ale wciąż bardzo dobra. Recenzja całości - pod "Igrzyskami Śmierci".

Nieco słabsza niż poprzednie części, ale wciąż bardzo dobra. Recenzja całości - pod "Igrzyskami Śmierci".

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo nie lubię zasiadać (a właściwie zalegać, bo czytam właściwie wyłącznie na leżąco, pomijając oczywiście środki transportu) z jakimikolwiek przedsądami w głowie. Nie czytam opisów z tyłu okładek, staram się nie sugerować okładkami, jeśli są paskudne (bo na ładne, to się lepię jak mól spożywczy) – chociaż oczywiście nie jest łatwo. Staram się za wszelką cenę unikać jakichkolwiek wstępnych opinii. Sięgam po książki chaotycznie, na chybił-trafił, bo kolor ładny, bo gdzieś słyszałam nazwisko autora… To pozwala unikać rozczarowań i czytać książki w kategoriach na jakie zasługują (kto przy zdrowych zmysłach porównywałby Głuchowskiego do Dostojewskiego, aye? i jeszcze stawiałby obu takie same wymagania).

Z „Igrzyskami śmierci” nie było tak łatwo. Lata temu miałam okazję zakochać się w „Battle Royal”. Dlatego natychmiast, kiedy usłyszałam o jakże oryginalnym pomyśle pani Collins wylałam na niego kilka wiader pogardy. Jakoś nie czułam najmniejszej potrzeby czytania ani tym bardziej oglądania filmów. Aż pewnego dnia natknęłam się na „Igrzyska śmierci” leżące, tak sobie, o, na półce w bibliotece. Hejterska etyka powiedziała: bierz!

Wzięłam. Obaliłam w jakieś dwa dni. Na kolejne tomy starczyło mi chyba łącznie tyle, bo miałam więcej czasu. Wow.

Pomysł okazuje się podobny do „Battle Royal” tylko na bardzo podstawowym poziomie (dzieciaki wysłane by się pozabijały) – niestety właśnie to wyeksponowane jest we wszystkich opisach. Poza tym punktem wyjścia wszystko jest już zupełnie inaczej. Przede wszystkim – pomijając fabułę – Collins skupia się na zupełnie innych problemach. Zupełnie nie krytykuje społeczeństwa, a już na pewno nie społeczeństwa z którego wywodzą się uczestnicy Igrzysk. I nie pyta, jak zachowa się człowiek w ekstremalnych warunkach i gdzie w tym czasie będzie jego wyuczona społecznie grzeczność. Nie każe śmiać się z rzeczy strasznych a potem zastanowić, co nas właściwie rozbawiło i dlaczego…

Collins prezentuje nam antyutopijną wizję świata, totalitarne państwo Panem powstałe na gruzach USA. Podzielone jest ono na 12 Dystryktów oraz centralny Kapitol, stolicę pełną nowoczesnej technologii, pustych ludzi w kolorowych wdziankach i ogólnego braku ogarnięcia jak wygląda życia poza murami wielkiego miasta (a także braku gustu). A wygląda nieciekawie, bo w dystryktach generalnie panuje bieda i beznadzieja. Każdy z tych odizolowanych regionów specjalizuje się w produkcji jednego typu – Dystrykt 12 z którego pochodzi główna bohaterka jest dystryktem górniczym. Biednie tam, głodno i chłodno, ale na szczęście władze mają właściwie wszystko gdzieś, więc można się wymykać poza ogrodzenie i polować. Dla Katniss i jej przyjaciela, Gale’a jest to właściwie jedyne źródło utrzymania.

Co roku z okazji dożynek organizowane jest losowanie trybutów – z każdego dystryktu wyłania się chłopca i dziewczynę (w wieku od 12 do 18 lat), którzy pojadą do stolicy by wziąć udział w Głodowych Igrzyskach – czyli po to, żeby na wizji postarać się zabić wszystkich pozostałych uczestników. Zwycięzca może być tylko jeden. Ta makabryczna rozrywka ma za zadanie przypominać mieszkańcom dystryktów, że bunt nie popłaca.

Nasza bohaterka, Katniss, zgłasza się na ochotniczkę, by zastąpić swoją młodszą siostrę i tak oto wraz z Peetą, trafia najpierw do Kapitolu a potem na Arenę. Jak widać, fabularnie jakoś to dupska nie urywa. Natomiast ta bohaterka…

Katniss jest, mówiąc najprościej, okropna. Intelektem nie grzeszy, do tego jest oportunistką, a kontakty międzyludzkie postrzega w kategoriach długów, które musi spłacać. Uczucia? Nigdy nie słyszała, to coś do jedzenia? Ma tylko jeden cel: przetrwać. To jest cel, który uświęca środki.

Tak, to jest bohaterka i narratorka powieści young adult. W dodatku wszystkie te cechy są pokazywane w pierwszoosobowej narracji, przy całkowitej nieświadomości Katniss jaka jest naprawdę.

Mamy też w powieści wątek miłosny, którego właściwie nie ma – bo jest udawany na potrzeby mediów.

„Igrzyska śmierci” są opowieścią o buncie przeciwko opresyjnej władzy, o walce o wolność – i bohaterka, która staje się symbolem tej walki, zupełnie nie ogarnia o co całe to zamieszanie. No i właśnie – kolejna sprawa, która tak mi się w „Igrzyskach śmierci” podobała – mimo wyraźnych dysproporcji w stanie zamożności walczących stron, nie ma tu komuszego pitolenia o złych bogatych i dobrych biednych – jest opresyjna władza i ludzie walczący o wolność.

Spodziewałam się strasznego chłamu. A dostałam naprawdę świetną historię, w dodatku naprawdę dobrą literacko i przemyślaną pod tym względem, a to jak udało się Collins przedstawić Katniss za pomocą jej własnych słów zasługuje na najwyższe uznanie.



Zaskoczona – polecam.

Bardzo nie lubię zasiadać (a właściwie zalegać, bo czytam właściwie wyłącznie na leżąco, pomijając oczywiście środki transportu) z jakimikolwiek przedsądami w głowie. Nie czytam opisów z tyłu okładek, staram się nie sugerować okładkami, jeśli są paskudne (bo na ładne, to się lepię jak mól spożywczy) – chociaż oczywiście nie jest łatwo. Staram się za wszelką cenę unikać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli chodzi o „Legion” jestem zwyczajnie nieobiektywna – Brygada Świętokrzyska to bohaterowie mojego dzieciństwa, a samo Świętokrzyskie – dom (chociaż jestem z Poznania i mieszkam tu całe życie, wczesne dzieciństwo spędzałam u dziadków). Książka jest lekko napisana, dowcipna, a przy tym opowiada historię, w którą, gdyby nie była prawdziwa, nikt by nie uwierzył ;) Podoba mi się też eksperyment formalny jaki zastosowała autorka – w tekście pojawiają się co i rusz krótkie biogramy bohaterów, uzupełniane wraz z rozwojem akcji i od czasu do czasu informacje o tym jak pewne wydarzenia zostały przeinaczone przez komunistów itp. Nie sądzę, żeby była to *najlepsza* książka jaką przeczytam w tym roku, natomiast na pewno książka do której wrócę jeszcze nieraz: z sentymentu do miejsc i ludzi, o których opowiada.

Jeśli chodzi o „Legion” jestem zwyczajnie nieobiektywna – Brygada Świętokrzyska to bohaterowie mojego dzieciństwa, a samo Świętokrzyskie – dom (chociaż jestem z Poznania i mieszkam tu całe życie, wczesne dzieciństwo spędzałam u dziadków). Książka jest lekko napisana, dowcipna, a przy tym opowiada historię, w którą, gdyby nie była prawdziwa, nikt by nie uwierzył ;) Podoba mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wierzę Wierze Gran

Nie czytam biografii. Uważam je za bardzo interesujące, ale ich nie czytam. Budzą we mnie jakiś niepokój, jakąś tęsknotę. Nawet tak komiczne rzeczy jak autobiografia Ozzyego Osbourne'a. Nie lubię tego uczucia, nie lubię na tyle, ze nawet nie chcę zrozumieć skąd się bierze. "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej tego uczucia we mnie nie obudziła. I to chyba nie jest zaleta.
Agata Tuszyńska - jedna z najlepszych polskich „biografistek” (sic!), jak rzecze okładka; nie wiem, biografii nie czytam, nie potrafię ocenić miejsca pani Tuszyńskiej na tle innych polskich biografek (a właściwie według SPP PWN – innych polskich pań biograf, jeśli mężczyzn w ogóle nie bierzemy pod uwagę) - zmierzyła się z trudnym zdaniem nie tyle spisania losów Wiery Gran, co raczej postarała się odpowiedzieć na pytanie: niewinna czy kolaborantka? Tak by się mogło wydawać. Pytanie to pojawia się na czwartej stronie okładki i właściwie tylko tam. Cała "Oskarżona: Wiera Gran" zbudowana jest raczej jako długa na ponad 450 stron rozprawka na temat "Biedna mała Wiera była niewinna, a ci podli Szpilman i Turkow chcieli ją z zawiści zniszczyć" (Tuszyńska zawsze pisze "Wiera" i zawsze "Szpilman", zawsze "Turkow"). Nie wiem jak było naprawdę. Tuszyńska też nie wie, do czego się kilkukrotnie przyznaje. Nie wiem, jak było naprawdę, teraz po tylu latach nie sposób ocenić, pisze. Skoro tak - po co napisała tę książkę? Skoro tak, czemu zaraz po "nie wiadomo", po "nie można dojść jak było naprawdę", wypisuje setki stron o niewinności Gran? Jakkolwiek zająknęła się o tym, że być może Szpilman i Turkow (w przypadku tego drugiego chyba mimochodem) nie byli aż tacy źli, tak nie przedstawia w pełni nawet jednej wersji skontrastowanej z relacjami Gran.
Nie można też przemilczeć, że artystka z którą Tuszyńska rozmawiała pod koniec jej życia, była schorowana, cierpiała na manię prześladowczą, zdziecinnienie starcze i kto wie co jeszcze. Że jej relacje zmieniały się z dnia na dzień. Kiedy inni cytowani ludzie zmieniali zeznania, przedstawione jest to jako dowód na to, że kłamią. W kontekście Gran? Aż dziw, że Tuszyńska nie używa modnego ostatnio sformułowania "oj tam, oj tam". Potępiając nagonkę na Gran, sugerując że źródłem wszystkich oskarżeń była zawiść i – prawdopodobnie – zawiedziona miłość, autorka robi Szpilmanowi dokładnie to samo, co rzekomo on zrobił Gran. Nie podaje żadnych dowodów, żadnych konkretów, żadnych kontrargumentów. Po prostu zakłada, że Gran była niewinna (nie wiemy nawet czego), BO TAK, a nawet jeśli jakiemuś wydarzeniu nie sposób zaprzeczyć, to wynika ono oczywiście z tego, że Gran była młoda i naiwna. A teraz jest stara, schorowana i szalona – epatowanie kolejnymi obrazami starości ma chyba budzić sympatię. We mnie wzbudziło raczej obrzydzenie i niesmak. Nie, nie w stosunku do Wiery Gran. Do pani Tuszyńskiej i jej manipulanctwa.
Irytuje sposób napisania tej książki, rwana, chaotyczna narracja, gdzie kolejne fragmenty w żaden sposób z siebie nie wynikają i się ze sobą nie łączą, wypowiedzi przechodzą płynnie w narrację i z powrotem, Tuszyńska przeskakuje od czasów współczesnych, do lat 60, potem znów teraźniejszość, potem getto, potem przedwojenne wspomnienia, po akapicie-dwa na każdą z tych rzeczy – tak chyba łatwiej było ukryć wszystko to co mimochodem mogłoby wyniknąć nawet z bardzo wyselekcjonowanego materiału. O sprawie kluczowej, czyli losach Gran w getcie nie dowiadujemy się niemal niczego. Była, śpiewała w „Sztuce”, pisał dla niej piosenki i akompaniował jej Szpilman… ooo, za to o Szpilmanie jest w tym kontekście dużo. Esesmani to mu z ręki jedli.
Nie twierdzę, że Gran była ta najgorsza, a Szpilman ten wspaniały i niewinny. Po prostu nie wiem jak było i z książki Tuszyńskiej się tego nie dowiedziałam. Za to w krystaliczną czystość Gran – która była mi wcześniej kompletnie obojętna – zaczęłam poważnie wątpić.
Nazwanie Tuszyńskiej „biografistką” a nie biografką, czy panią biograf, wynika być może z tego, że właściwie trudno nazwać „Oskarżoną: Wierę Gran” biografią. Pomijam oczywiście tłumaczenia Tuszyńskej, że to nie biografia, to cośtam (dokufikcja? powieść? „historia Wiery Gran”?), mające odeprzeć wszelkie zarzuty manipulacji, ignorowania dokumentów, pomówień. Sam sposób napisania skłania do stwierdzenia, ze właściwie jest to reportaż. Po biografii spodziewamy się pełnego obrazu przedstawianej osoby, a wycofania się osoby biografa. Tutaj autorka jest równie ważna co Gran, często mówią jednym głosem, chaotyczna konstrukcja zaciera wszelkie różnice i dystans.
Chętnie przeczytałabym inną biografię Wiery Gran, nawet przesadzoną w drugą stronę, by wreszcie móc samodzielnie poskładać jakiś pełniejszy obraz tamtych wydarzeń. „Oskarżonej…” zdecydowanie nie polecam.

Nie wierzę Wierze Gran

Nie czytam biografii. Uważam je za bardzo interesujące, ale ich nie czytam. Budzą we mnie jakiś niepokój, jakąś tęsknotę. Nawet tak komiczne rzeczy jak autobiografia Ozzyego Osbourne'a. Nie lubię tego uczucia, nie lubię na tyle, ze nawet nie chcę zrozumieć skąd się bierze. "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej tego uczucia we mnie nie obudziła. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Marysójność Kvothe'a wspina się na kolejne szczyty, ale ogółem wciąż jest zacnie :)

Marysójność Kvothe'a wspina się na kolejne szczyty, ale ogółem wciąż jest zacnie :)

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Proza Rothfussa wciąga. Zapoznając się z kilkoma tylko rozrzuconymi fragmentami drugiego tomu, nie mogłam się powstrzymać i nie rzucić do pochłaniania początku. Tak właśnie: pochłaniania. I wszystko byłoby ok, gdyby nie parę mankamentów. W Imieniu wiatru są trzy poważne kuchy, ale jedna boli najbardziej: główny bohater. Od początku wiadomo, że będzie Mary Sójem. Cóż, nie lubię czytać o osobach zwykłych/przeciętnych i nie dziwię się, że Rothfuss nie chciał o takich pisać. Jakoś do połowy książki jest jeszcze w miarę i kolejne dowody geniuszu Kvothe'a wywołują wzruszenie ramion i przewrócenie oczyma. Gdzieś w okolicach 530 strony jednak: pałka zdecydowanie się przegła. Ja rozumiem, że narracja jest pierwszoosobowa, więc skupiamy się na losach bohatera. Ja rozumiem, że on jest wyjątkowy. Ja rozumiem nawet, że jest cokolwiek zadufanym w sobie dupkiem (z tej furtki Rothfuss niestety nie skorzystał), ale do ciężkiej cholery, za połową tej książki jedynym sensem dochodzenia do pewnych wydarzeń jest pokazanie jaki bohater jest zajebisty, a sensem istnienia bohaterek jest zakochiwanie się w nim. Nawet w "Harrym Potterze" takie rzeczy były subtelniejsze! Na szczęście po chwilowym kryzysie, robi się znośniej, ale wciąż Kvothe jest tak zajebisty, że aż się niedobrze robi.
Druga bolączka, to fakt iż Rothfuss bierze różne mitologie i religie - co nie dziwi, mamy w końcu do czynienia z fantasy - ale absolutnie w żaden sposób ich nie przekształca. Jeśli sądzicie, że Tehlu wam się z kimś podejrzanie kojarzy to poczekajcie na to subtelne zagranie w którym do pełni obrazka zabrakło właściwie tylko Ducha Świętego (choć języki ognia spływające z nieba były). I mit o Orfeuszu i Eurydyce też się pojawia. I pewnie gdybym była bardziej obcykana z mitologią wysp brytyjskich inne rzeczy też by mi się baaardzo kojarzyły. W debiucie można pewne rzeczy oczywiście wybaczyć, ale naprawdę, to są rzeczy, które ktokolwiek powinien Rothfussowi wytknąć dawno temu, bo są po prostu podstawowe. Psuje to na dodatek ogólne wrażenie, jakie sprawiają legendopodobne fragmenty powieści, które w innym wypadku były jej najlepszą stroną.
Trzecia rzecz? Cóż, Kvothe jest cyganem. Znaczy „romem”. Znaczy tym, no, Endema Ruh. To aż tak by mnie nie bolało, gdyby nie to, że cała powieść przepełniona jest niechęcią do szlachty. Jedyni szlachcice, którzy nie są totalnymi dupkami, to ci którzy starają się być jak najbliżej „ludu”, a i tych wypada troszkę ocyganić jak jest okazja. No bo wiecie, w okradaniu i okłamywaniu bogatych nie ma nic złego. Ble. W ogóle Kvothe jest tak zajebisty, że prawa moralne go nie dotyczą.
Ach, no i jest jeszcze Denna. Denna jest denna, ale panom pewnie się spodoba, bo nosi wszelkie cechy kobiety idealnej v 2.0. (kobieta idealna w wersji 1.0 to Auri). W ogóle wszelcy bohaterowie - poza Denną - są tylko tłem dla Kvothe'a, nakreśleni grubymi pociągnięciami stanowią właściwie zbiory stereotypów, tak jak Kvothe jest zbiorem wszelkiej zajebistości.
No ale ta książka ma chyba jakieś zalety? No, ma. Przede wszystkim, jak już pisałam, wciąga. Po dwustu stronach człowieka ogarnia przerażenie, że na drugi tom trzeba będzie czekać. Akcja toczy się powoli, Kvothe snuje swoją opowieść w niespiesznym tempie, nieszczędząc szczegółów, ale jednocześnie wzmaga to oczekiwanie na coś wielkiego (co jest zapowiedziane). Jest to też ładnie napisane, bez fajerwerków, ale i bez zupełnej przezroczystości języka, choć w dialogach metafory brzmią kiczowato.
Kolejnym wielkim plusem jest to, że autor jest z wykształcenia miedzy innymi chemikiem. To się czuje i to czuje bardzo na plus, bo magia w tym świecie nie tylko rządzi się wyraźnymi zasadami, ale są to zasady w rodzaju zasady zachowania masy i energii. Tak! Tak, Rothfuss, tym mnie pan kupił! W ogóle świat zdaje się ciekawy, niestety informacje o nim przemycane są bardzo skąpo. Dlatego nie wiem jak bardzo - i czy w ogóle - powinnam czepiać się rozpowszechnienia papieru i książek. W jednym miejscu Rothfuss wspomina wprawdzie o druku, ale ani słowa o tym, jaki papier jest w powszechnym użyciu.
Na plus idzie też fabuła, nareszcie coś w fantasy, co nie jest chodzeniem z polanki na polankę i tłuczeniem orków/smokowców/cholera wie czego. W skrócie: główny bohater po wielu ciężkich przeżyciach trafia na uniwerek i tam... cóż, chciałoby się rzec, żmudnie się uczy, ale nic z tych rzeczy, Kvothe jest przecież zajebisty do bólu zębów. Zamiast wkuwać do sesji, Kvothe zostaje Legendą. Nawet taka oczywista sprawa, jak opanowanie przez studenta całego materiału w jedną noc przedstawiona jest jako dowód na to, że zajebistość Kvothe'a nie zna granic. Jednak sam fakt istnienia magicznego uniwersytetu (nie, nie Szkoły Magii i Czarodziejstwa, bardziej Niewidocznego Uniwersytetu tylko na poważniej ;) ) jest fajnym rozwiązaniem. Szczególnie jeśli opisy Rothfussowego Maiusa podejrzanie pasują do Maiusa w którym się studiuje.
Coś jeszcze...? Hmm... cóż, komu w takim razie "Imię wiatru" polecić? Każdemu kto lubi takie troszkę lepsze literacko czytadło. Albo w ogóle ma ochotę na książkę, która go wciągnie aż po pięty. Albo lubi książki dziejące się na uniwersytetach. Albo lubi nie-aż-tak-schematyczne fantasy. Imię wiatru bardziej przypomina powieści dla młodzieży, w guście na przykład Diany Wynne Jones (z tym oczywiście zastrzeżeniem, że Rothfuss DWJ do pięt nie dorasta). Nie nazwałabym książki Rothfussa wybitną, na razie nic mnie nie poraziło - choć porazić może, potencjał jest - ale czyta się świetnie, no i właśnie: jest potencjał, który mam nadzieję autor wykorzysta w dalszych tomach. Ogólne moje wrażenie z pierwszego - i na pewno nie ostatniego - spotkania z Rothfussem jest takie, że w okolicy pięćdziesiątki on będzie pisał naprawdę niesamowite książki.

Proza Rothfussa wciąga. Zapoznając się z kilkoma tylko rozrzuconymi fragmentami drugiego tomu, nie mogłam się powstrzymać i nie rzucić do pochłaniania początku. Tak właśnie: pochłaniania. I wszystko byłoby ok, gdyby nie parę mankamentów. W Imieniu wiatru są trzy poważne kuchy, ale jedna boli najbardziej: główny bohater. Od początku wiadomo, że będzie Mary Sójem. Cóż, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Kupieckie szczęście” to czwarty tom tetralogii „Wojny Kompanii” stanowiącej podserią cyklu Unia/Sojusz, najsłynniejszego i wielokrotnie (zasłużenie) nagradzanej serii s-f amerykańskiej pisarki C. J. Cherryh. Akcja powieści to czy się w kilka lat po wydarzeniach „Stacji Podspodzie” (w pierwszych wydaniach „Ludzie z gwiazdy Pella”), jednak, podobnie, jak pozostałe tomy cyklu, stanowi odrębną całość.
Wojna się skończyła, we wszechświecie panuje względy spokój. Powoli rozpoczyna się handel pomiędzy Unią a Sojuszem. Krążą plotki o przywracaniu stacji Tylnych Gwiazd. Właściciel, kapitan i jedyna załoga niedużego statku „Lucy” – Sandor Kreja, stara się przetrwać. Wiele lat temu Krejowie byli liczną kupiecką rodziną. Może nie tak potężną, jak stare rody, ale wystarczająco silną, żeby wieść w miarę zabezpieczony żywot. Do czasu, aż napadli na nich piraci. Mazianowcy. Abordaż przeżyło tylko troje Krejów, teraz, jedenaście lat później pozostał już tylko Sandor. Wielokrotnie zmieniając nazwiska, nazwy statku, fałszując, przemycając, podkradając – jakoś trwa, ścigają go jednak duchy przeszłości, samotność spycha na skraj szaleństwa. Już kiedy w dokach Vikinga zobaczył Allison Reilly, z tych Reillych, z potężnego Dublin Again, statku kupieckiego tak potężnego jak Koniec Skończoności, rodziny tak potężnej, że jej członkowie mogli bez obaw samotnie przemierzać najniebezpieczniejsze nawet doki – już wtedy miał poważne kłopoty. A kiedy wyruszył za Allison na Pell, bez ładunku, wręczając łapówki, godząc się na przemyt, wykonując dwa skoki praktycznie bez odpoczynku, właściwie popełnił samobójstwo. Ale Sandorowi, czy jak głosiły fałszywe dokumenty, kapitanowi Stevensowi, nie zależało na życiu, zależało mu tylko na Lucy, na udowodnieniu, że nie jest wcale gorsza od ogromnego Dublina. Jednak Sandor nigdy nie przypuszczał, w jak wielkie kłopoty wpędzi i siebie i Allison.
Jeśli sądzicie, że „Kupieckie szczęście” to historia o miłości, coś w rodzaju kopciuszka, to się grubo mylicie. Uczucie pomiędzy Sandorem a Allison, to tylko chwilowe zauroczenie, które gaśnie gdzieś w obliczu ambicji i naprawdę poważnych kłopotów. Dodam jeszcze, że to chyba najsmutniejsza książka jaką czytałam. Na 54 stronie miałam ochotę zamknąć ją i odłożyć na półkę. Nie dlatego, że jest zła – jest świetna – tylko dlatego, że jest tak przejmująco smutna. Przeszłość Sandora, jego wieloletnia samotność spychająca na skraj szaleństwa, a już na pewno budząca w nim nieufność, do tego strach, jakim zupełnie bezpodstawnie napawa swoją załogę, akumulująca się paranoja – to wszystko tworzy obraz przepełniony uczuciami, silnie oddziałujący na czytelnika.
Opowieść poznajemy z dwóch perspektyw – Sandora i Allison (narrator personalny skupiony na tych dwóch postaciach). Sandor to postać bardzo złożona – przestraszony, głodny, zaszczuty, zakompleksiony, ale jednocześnie cwany i potrafiący zamaskować strach, by prowadzić twarde negocjacje. Czytelnik może domyślać się, jakim człowiekiem stałby się, gdyby nie tragiczna przeszłość. Allison, to z kolei ambitny produkt wielkiej, kochającej się, bogatej rodziny Reillych, kobieta, którą różni od Sandora praktycznie wszystko. Ona miała zawsze to, co on tak wcześnie utracił, urodziła się i mieszkała na wielkim, wspaniałym Dublinie, nigdy na nic nie brakowało jej pieniędzy, zawsze obracała się w świecie, do jakiego Sandor nawet nie próbował się dostać. Bogata, dobrze ubrana, pewna siebie.
Oczywiście nie mogło zabraknąć mazianowców – a więc jest i Norwegia ze swą kapitan Signy Mallory, jest też Australia Toma Edgera. Tym razem występują oni w rolach jednoznacznie negatywnych – jako piraci, już bez wdawania się w wywody nad ich tragiczną (z mojego punktu widzenia przynajmniej) historię. W dokładne opisy wdawała się nie będę, głównie dlatego, że to nie o nich jest ta książka i mają tu do odegrania kluczowe, aczkolwiek epizodyczne rólki.
„Kupieckie szczęście” to kawał dobrego s-f, który gorąco polecam, niech za rekomendację posłuży to, że jak wzięłam do ręki, to nie odłożyłam póki nie skończyłam (gdzieś około trzeciej w nocy). Postacie są realistyczne, dobrze zarysowane, jak to zwykle u pani Cherryh bywa. Świat wspaniały, historia ciekawa, pokazująca nam bunt załogi wynikający z nieporozumienia, w którym zawiniły obie strony. Fabuła nie jest przewidywalna i to też zaliczam na duży plus. Nie zagłębianie się w historię mazianowców, z bólem, bo z bólem (uwielbiam mazianowców), ale też zaliczę w poczet zalet. Historia Floty Maziana nie jest istotna dla przebiegu akcji i to nie na niej ma się skupić czytelnik.
No, to teraz pora na minusy (dla wydawnictwa oczywiście):
- okładka obrzydliwa i na dodatek nijak się mająca do treści, ale czemuż się dziwić, znów przyłożył do niej łapy niejaki Dariusz Jasiczak, który już niejednokrotnie udowodnił, że ma problemy ze wzrokiem (stawiam na krótkowzroczność i daltonizm) a także nie posiada za grosz gustu.
- pan Tomasz Wencek tez zasłużył na porządnego kopa w dupsko, bo jako człowiek odpowiedzialny za opracowanie graficzne serii powinien zadbać, by rzucała się w oczy, a nie była niemal doskonale niezauważalna.
- tłumaczenie… i tu właściwie nawet nie tyle mam pretensje do tłumacza – jemu może się zdarzyć jakaś pomyłka – ale do cholery istnieje chyba jakaś korekta?! Istnieje, przynajmniej w teorii, i nazywa się Bogdan Szyma. I chyba śpi na stanowisku pracy, bo jeśli tekst z taką ilością błędów fleksyjnych, logicznych i składniowych, że nie wspomnę o zdaniach, których na cholerę zrozumieć się nie da, o akapitach, gdzie „go” dotyczy wszystkich w pomieszczeniu, o miejscu, w którym (tak wynika ze zdań poprzednich) DRZWI podchodzą do konsoli – jeśli taki tekst idzie do druku, a potem trafia na półkę w księgarni, no to chyba z kimś jest tu coś nie tak. Toż, do cholery, nawet Skórska w „Ostatnim Patrolu” wypadła nie aż tak źle!

„Kupieckie szczęście” to czwarty tom tetralogii „Wojny Kompanii” stanowiącej podserią cyklu Unia/Sojusz, najsłynniejszego i wielokrotnie (zasłużenie) nagradzanej serii s-f amerykańskiej pisarki C. J. Cherryh. Akcja powieści to czy się w kilka lat po wydarzeniach „Stacji Podspodzie” (w pierwszych wydaniach „Ludzie z gwiazdy Pella”), jednak, podobnie, jak pozostałe tomy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jedna z powieści, które sprawiły, że space opera stała się science fiction. Świetna. Świat Unii/Sojuszu nie jest tu tak rozbudowany jak w późniejszych powieściach z cyklu (szczególnie Unia jest potraktowana bardzo jednostronnie), ale obraz Stacyjnych i Kupców, zwykłych ludzi, których nie obchodzi Ziemia i jej wielkie problemy zasługuje na uwagę. Świetna rzecz o Zimnej Wojnie, ale i o tym, jak warunki w jakich żyjemy kształtują nasze potrzeby i charaktery i jak dramatycznie mogą się one od siebie różnić.

I jest Signy Mallory, która robi to co słuszne i ma dupie, co inni sobie o tym pomyślą. Wspaniała postać <3

Jedna z powieści, które sprawiły, że space opera stała się science fiction. Świetna. Świat Unii/Sojuszu nie jest tu tak rozbudowany jak w późniejszych powieściach z cyklu (szczególnie Unia jest potraktowana bardzo jednostronnie), ale obraz Stacyjnych i Kupców, zwykłych ludzi, których nie obchodzi Ziemia i jej wielkie problemy zasługuje na uwagę. Świetna rzecz o Zimnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzy różne rasy, trzy różne punkty widzenia, trzy różne prawdy. Niesamowita powieść, szkoda, że po polsku ukazał się oczywiście tylko pierwszy tom i to z okładką, której nie sposób nawet skomentować.

Trzy różne rasy, trzy różne punkty widzenia, trzy różne prawdy. Niesamowita powieść, szkoda, że po polsku ukazał się oczywiście tylko pierwszy tom i to z okładką, której nie sposób nawet skomentować.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Za "Dni Cyberabadu. Dom derwiszy" wzięłam się trochę z głupia frant. Nie należę do fanatyków "Uczty wyobraźni", obok książek dobrych (Baciagalupi!, "Welin" Duncana, "Wieki światła" MacLeoda) i niezłych ("Ślepowidzenie" Wattsa - które, gdybym wcześniej nie przeczytała "Arsenału" pewnie wydałoby mi się lepsze) znajdują się też kompletne porażki ("Dom burz" MacLeoda, "Viriconium" M. Johna Harrisona), a w dodatku seria jest lewicowa. Tak czy owak, generalnie prezentuje literaturę na pewnym poziomie (acz dobieranym wedle klucza, który do mnie osobiście nie przemawia). Słyszałam dobre rzeczy o "Rzece bogów" (choć z drugiej strony "Viriconium" mi polecono...) więc po chwili wahania sięgnęłam po "Dni Cyberabadu. Dom derwiszy".
Krótka notka o autorze brzmiała bardzo obiecująco: otóż Ian McDonald to pisarz science fiction, który osadza akcję swoich powieści w bardzo różnych, nieeuropejskich, kręgach kulturowych. Jakkolwiek mierzi mnie postkolonializm, tak uwielbiam egzotykę (mam świadomość, że jedno z drugiego wynika). Przecież to egzotyzm cenię w fantastyce najbardziej.
"Dni Cyberabadu. Dom derwiszy" to wydanie omnibusowe. Zawiera zbiór opowiadań "Dni Cyberabadu" osadzony w świecie "Rzeki Bogów" (a więc Indiach Przyszłości) i powieść "Dom derwiszy", której akcja toczy się w Stambule (a więc Turcji Przyszłości, z grubsza tej samej co ta w Indiach...).
Zacznijmy od zbioru opowiadań... Pierwsze z nich, "Sanjev i robociarze" jest niezłe - sama idea konfrontacji wyobrażeń i dziecięcych marzeń z rzeczywistością i sposób poradzenia sobie z jej wynikiem jest świetna (choć oczywiście daleka od oryginalności). Nie powalił mnie ten tekst, ale pomyślałam, że to takie słabsze opowiadanie na początek i zaraz sprawa się rozkręci. Przy kolejnym tekście, "Kyle poznaje rzekę", nie odłożyłam książki chyba tylko dlatego, że byłam w zbyt wielkim szoku. Otóż, pozwólcie że streszczę: Chłopiec w wieku szkolnym, syn dyplomaty, czy kogoś w ten deseń, mieszka na zamkniętym osiedlu wraz z innymi rodzinami zagranicznych oficjeli i biznesmenów, gdzieś w Indiach (zdaje się, że jest Amerykaninem). Razem z kolegą-hindusem (też synem jakiegoś ważniaka, ale lokalnego) grają w pewną sieciową grę - o ile można to nazwać grą. Zabawa polega na obserwacji wirtualnego świata w którym toczy się dziwna, przyspieszona ewolucja. W między czasie narasta napięcie między autochtonami a ludźmi Zachodu. Pewnego dnia nasz mały bohater ucieka ze strzeżonego osiedla, idzie do miasta, spotyka wspomnianego kolegę-hindusa i razem idą nad rzekę. Rzeka jest piękna, dzieciaki podziwiają widoki, a bohatera w końcu odnajdują zestresowani rodzice. Koniec.

Co to kurwa miało być?
Poważnie, to jest opowiadanie o chłopcu który poszedł nad rzekę.
Tak, wiem, że były tam mądrości o izolacji obcej kulturowo klasy rządzącej/posiadającej od większości autochtonów. Ale poważnie, kto poza Paulo Coelho poświęca takim banałom całe teksty? A najbardziej frustrujące jest to, że motyw gry zapowiadał się na dobry punkt wyjścia akcji (a co by było gdyby to nie była wirtualna rzeczywistość? Oczywiście wtedy autor musiałby się bardziej wysilić przy wymyślaniu zasiedlających go stworzeń) - i jak wiele innych został przez autora olany...
"Kyle poznaje rzekę" doskonale oddaje ducha twórczości McDonalda. Jest ostentacyjnie obyczajowa. Nie jest jakoś specjalnie zła - jest o niczym.
A co z tymi realiami kulturowymi? No, są. Na doczepkę. To tylko taki kostium. Zastanawiam się w ogóle czy można tu mówić o wykreowaniu odrębnego świata, czy to w ogóle z zasady jest fantastyka. To nasz świat, tylko za kilkadziesiąt lat. Powrzucał do niego różne gadżety i tyle. Nie ma do tego żadnego pomysłu na wykorzystanie tych różnych nieeuropejskich perspektyw. Wybiera pewne charakterystyczne cechy i tłucze do obrzydzenia te same motywy. Pokazuję i objaśniam: W Indiach Przyszłości jest poważny problem z dysproporcją płci - za mało kobiet. Czyli co to jest? Prosta ekstrapolacja sytuacji już istniejącej. W efekcie tej dysproporcji to mężczyźni szaleńczo zabiegają o kobiety (chcą się podobać) i to mężczyzna wnosi posag, a w takcie poszukiwania małżonki, przestaje się zwracać uwagę na kastową przynależność kandydatki. Mało to błyskotliwe, ale logiczne. Tylko że to się powtarza ciągle i ciągle... Albo: genetycznie zmodyfikowani, ulepszeni ludzie nazywani są Braminami. No ładne rozegranie sprawy, faktycznie jest kulturowo... tylko że to jest coś co może pełnić rolę smaczku, a nie maczugi z napisem HINDUISTYCZNA STYLIZACJA DZIWKO, którą się wali czytelnika po łbie i oczekuje entuzjazmu... Bo właśnie: obca kultura nie jest źródłem opowieści. Jest filtrem, przez który się opowieść przepuszcza. Teksty McDonalda zdecydowanie nie są tekstami o świecie. Przedstawiona wizja jest mała i ciasna, garściami czerpie ze współczesności ubierając ją tylko w obcobrzmiące słowa i wybiegając kawałek w przyszłość (nie na tyle, żeby się to stało interesujące). Całe te Indie Przyszłości składają się z kilku kawałków: Indie współczesne + Indie rozbite na poszczególne państwa + walka o wodę, bo zmiany klimatyczne i nie ma monsunów + sieć, rzeczywistość wirtualna równie istotna, co ta, hm, rzeczywista, status SI + dysproporcja płci + rozwarstwienie społeczne. I to właściwie wszystko. Właściwie określenie "wizja" wydaje się nie na miejscu. Ten hinduizm w dodatku - tak naprawdę niewiele z niego wynika. Trochę jest hinduskich słówek (neologizmy są na bazie hindu), trochę wierzeń, pojedyncze zwyczaje. Ale to tylko pozłotka. Równie dobrze mogłoby jej nie być.
Skoro nie świat, to może fabuła?
BUAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA. HA.
Opowiadanie albo są o niczym, albo nie wychodzą poza schemat fabularny romansu (i wtedy też są z grubsza o niczym, tylko jest przyczyna i skutek).
Czyli? Bo ja wiem? Diagnoza społeczna? Tylko, że to żadna diagnoza, taka współczesna. I wniosków brak. Pod tym względem - a mam wrażenie, że o to głównie chodziło - mamy tutaj ilustrację zbiorka oczywistości. Opowiadanie o kobiecie, która zostaje żoną AI, a potem tego męża zdradza - to znowu miało dobry punkt wyjścia (owa AI jest politykiem), ale koniec końców wyszło, ze baba woli prawdziwego kutasa od niewysłowionych wirtualnych rozkoszy (ze stajni apple... XD ). Jak rozumiem miało być o żonie agentce w totalitarnym systemie, kiedy nadchodzi wojna i ona i mąż znajdują się po dwóch stronach barykady... tylko na litość boską, ile razy już to przerobiliśmy? A na dodatek bohaterowie McDonalda generalnie mają cokolwiek wyjebane, jak to mawia młodzież...
Akcja powieści "Dom derwiszy" dzieje się w Turcji Przyszłości. Fabuła równie dobrze, jeśli nie lepiej, zagrałaby w niefantastycznym środowisku. Zresztą, co to za fantastyka, taka jak w CSI albo Agentach NCIS. Elementy sf (wielkie słowo) ponownie są tu tylko ozdóbką, gadżetem (bardziej nawet niż w "Dniach Cyberabadu"), generalnie bez znaczenia. "Dom derwiszy" jest lepszy od zbioru opowiadań, gdyż zwyczajnie ma fabułę - a raczej ich cały szereg, wszystkich związanych jakoś z tytułowym domem derwiszy. Kilkoro bohaterów w nim mieszka, Ayse prowadzi tam antykwariat, Adnan jest mężem Ayse itd. Wszystkie te linie fabularne rzecz jasna spotykają się na końcu (niekiedy w cokolwiek deus ex machina sposób).
Kiedy w końcu w powieści zaczyna się coś dziać (czyli po jakichś 2/3) jest nieźle - choć to powieść sensacyjna czy jak by ją tam zakwalifikować, może thriller przymiotnikowy nawet, a nie fantastyka. Zakończenie jest cokolwiek ofensywnie cukierkowe, ale w gruncie rzeczy to miła odskocznia po takim Tregillisie. Do tego: McDonaldowi świetnie idzie opisywanie dzieci, wątek Cana jest super. Wątek poszukiwania Zmelifikowanego Człowieka też jest niezły, to te nieliczne momenty, kiedy pojawia się trochę więcej islamu. Postacie epizodyczne w rodzaju kuzyna Naciego, czy Ahmeta i Mehmeta też są ciekawe.
Tak samo jednak jak w opowiadaniach z "Dni Cyberabadu" pojawiają się wątki i motywy, które nie zostają rozwinięte. Chociażby: w domu derwiszy brat jednego z bohaterów, Ismet, organizuje tajny tarikat. Bractwo chce przywrócić islamski system ludowych sędziów, sprawiedliwości ulicznej. Kwestie świeckości państwa są w Turcji ważne, nic więc dziwnego, że pojawiają się w powieści, której akcja dzieje się w Stambule. Problem polega na tym, że tylko i wyłącznie "się pojawiają".
McDonald traktuje różne kultury jak kostiumy, w które ubiera historie (i problemy), które mógłby osadzić w dowolnych realiach. Jestem na nie. Nie na tym polega fantastyka. Jeśli fantastyka nie jest niezbędna, to nie powinno się jej stosować. Kropka.
Jeśli ktoś lubi obyczaj i romanse - niech zerknie. Jest to nieźle napisane, może się spodobać. Jeśli ktoś chce fantastyki - nie ma po co, strata czasu. Ewentualnie można zerknąć na "Dom derwiszy", ale fantastyki jeszcze w nim mniej niż w "Dniach Cyberabadu". Za to bohaterowie lepsi, szczególnie Can.

Za "Dni Cyberabadu. Dom derwiszy" wzięłam się trochę z głupia frant. Nie należę do fanatyków "Uczty wyobraźni", obok książek dobrych (Baciagalupi!, "Welin" Duncana, "Wieki światła" MacLeoda) i niezłych ("Ślepowidzenie" Wattsa - które, gdybym wcześniej nie przeczytała "Arsenału" pewnie wydałoby mi się lepsze) znajdują się też kompletne porażki ("Dom burz" MacLeoda,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dzień dobry. Ja jestem Krzysztof Piskorski, a to miała być Narracja.
XIX-wieczna forma narracyjna (z auktorialnym narratorem i resztą inwentarza) niby narzuca się sama, kiedy myślimy o czasach napoleońskich. Trudno jednak napisać coś takiego po Flaubercie, trudno wyrwać się z narracji spersonalizowanej, trudno po prostu o Narratora. Gdziekolwiek narrator Zadry się podziewa przez większość czasu nie wiem, kiedy jednak okazyjnie się pojawia, robi to w oparach takiego banału (gdyby wiedzieli do czego doprowadzi ich wynalazek, natychmiast by go zniszczyli!), że naprawdę można podejrzewać podstęp. W ogóle cała Zadra pełna jest skonwencjonalizowanych chwytów i banalnych sformułowań. Jeśli miało to budować klimat (a miało, widać to jak na dłoni), to nastrój literackiej tandety udało się uzyskać, że hoho. To co wybacza się Pilipiukowi (w Kuzynkach), gdzie indziej po prostu irytuje. Bo grafomania Pilipiuka jest śmieszna, taka ma być i posiada tylko jedną ambicję: zarobić na życie swojego twórcy. Zadra nie jest zabawna, co niestety nie oznacza braku Elementów Komicznych.
Warstwa literacka to koszmar. To co stworzyła korekta to drugi koszmar. Dialogi są potworne. Elementem stylizacji (?!) jest używanie przez bohaterów sztucznych zdań upstrzonych związkami frazeologicznymi (wątpliwej poprawności treści i użycia). Ale, ale! To jeszcze nic w porównaniu do ślimaczego tempa akcji (przez pierwszy tom właściwie nic się nie dzieje), opisanej tak fascynująco, że mimo prologu, w którym głównego bohatera mają powiesić, połowa innych postaci ginie a do tego ma miejsce jakaś wstrząsająca katastrofa... czytelnik ma to kompletnie w dupie. Tego ślimaczego tempa akcji nie tłumaczą wcale opisy świata (których przecież się spodziewamy najbardziej) - jest ich tak mało, że właściwie wcale, są mętne i kompletnie pozbawione polotu. A bohaterowie? Tektura wzmacniana dyktą. Pół biedy jeśli idzie o takie nudne maszynki będące pretekstem do wydarzeń jak Dalmont czy Tyc, ale taka debilna, irytująca ameba jak Natalie?! To jedna z tych postaci, co do których wszyscy wiemy, że są beznadziejne, irytujące i głupie, ale autor i postacie są przekonane, że to cudowne, błyskotliwe osoby. A tfu!
Fabuła: jest. Sądzę nawet, ze dobrze opisana byłaby nawet bardzo dobra, głównie za sprawą fajnego (zdawałoby się) świata. Nie jest to szczyt subtelności czy oryginalności, ale dobrze opisany mógłby zapewnić całkiem fajną zabawę. Otóż mamy równoległą rzeczywistość, Nową Europę, ziemię alternatywnej historii, o którą walczą światowe mocarstwa: Francja Napoleona (który utrzymał się przy władzy dzięki odkryciu etheru), Carska Rosja i Prusy (wspomagane przez Anglię). Bohaterowie to Maurice Dalmont, młody naukowiec, jego durna siostrunia Natalie, narzeczony Natalie i polski oficer Stanisław Tyc. Dalmont jest bohaterem wątku toczącego się w Starej Europie, w założeniu tego wyjaśniającego szczegóły polityki i nauki (wychodzi bardzo średnio). Natalie... nie wiem na cholerę tam jest Natalie, poza tym, ze Tyc pisuje do niej listy (oraz przeżywa ona och, jak dramatyczne przygody z gatunku Element Komiczny). Tyc zostaje wysłany do Nowej Europy, gdzie bierze udział w kilku bitwach i pomniejszych potyczkach i wyprawach naukowych (nie, nie podniecajcie się, gówniane to i w ogóle nie opisane). No i pisuje do Natalie listy. Mój ulubiony to ten, w którym dokładnie opisuje jej supertajną misję (tak tajną, ze wszystkie rozkazy były tylko ustne, najwyższe dowództwo nic o tym nie wiedziało, myśleli, że chodzi tylko o eskortę naukowców)! A misja ta spowodowana była przejęcie supertajnych dokumentów jednego z pruskich dowódców, dotyczących o misji o której... nie wiedziało ichnie dowództwo! A on to wszystko dokładnie opisał w liście do dziewuchy! No i co tam jeszcze? A tak. W Nowej Europie działa magia, więc ruski psychol (takie skrzyżowanie Rasputina z młodym Stalinem) zaczyna sobie, uwaga, uwaga... produkować zombie!
Od biedy całą tę Zadrę można by uznać za szkic fabuły, który napisaliśmy, żeby nic nam nie uciekło z głowy, a teraz można zabrać się za dodawanie opisów, scen, poprawianie warstwy literackiej. Ale przy tak tragicznych postaciach nie wróżyłabym sukcesu.
Cóż poza tym? No, Piskorski czytał Inne Pieśni (i chyba Ziemię Chrystusa). I to chyba wyszło Zadrze bokiem. Kolejne baty należą się za tytuł. Wyjaśniony jest ładnie dopiero pod koniec drugiego tomu, jakby autorowi nagle się przypomniało, ale na koniec to wytłumaczenie spieprzono. W ogóle zakończenie tej powieści to kompletne, absolutne DNO. Nieodparcie mi się z czymś kojarzące swoją drogą...
Generalnie: Zadra? Nawet nie kicz - kicz bywa zabawny - kompletna tandeta. Przeczytać można. Tylko po co? To było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z panem Piskorskim. Sory, ale nie.

Na plus:
+ tytuł (Bo fajny, mnie od dawna chodził po głowie)
+ powiedzmy że pomysł
+ powiedzmy że ogólny zarys fabuły

Na minus:
- tytuł (Bo wprowadza w błąd. Jest fajny a książka gówniana i w ogóle bez związku z tym tytułem)
- nuda
- brak opisów świata i w konsekwencji świata w ogóle
- postacie
- słabość literacka
- szycie grubymi nićmi
- wtórność
- pseudostylizacja
- zombie.

Dzień dobry. Ja jestem Krzysztof Piskorski, a to miała być Narracja.
XIX-wieczna forma narracyjna (z auktorialnym narratorem i resztą inwentarza) niby narzuca się sama, kiedy myślimy o czasach napoleońskich. Trudno jednak napisać coś takiego po Flaubercie, trudno wyrwać się z narracji spersonalizowanej, trudno po prostu o Narratora. Gdziekolwiek narrator Zadry się podziewa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to