-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
Tu wybór jest prosty. „Przybysz” C.J. Cherryh. Nie ma konkurencji, bo to właściwie jedyny cykl jaki czytam. Inne to dla mnie „wielotomówki”, ale nie serie. Nie ciągi powieści na które czekam z niecierpliwością i kupuję w przedsprzedaży na pół roku przed premierą.
Co to jest ten „Przybysz”…? Pisana trylogiami seria science fiction, licząca obecnie, bagatela, 14 tomów (15 w drodze, 16 się pisze) oraz dwa krótkie opowiadania-prequele, wybitnej amerykańskiej pisarki C.J. Cherryh (m.in. trzykrotnie zdobyła nagrodę Hugo).
Ziemski statek w wyniku awarii schodzi z kursu i po perypetiach trafia na dziwną, nadającą się do zamieszkania planetę. Ponieważ załoga nie wie gdzie się znajduje i powrót na Ziemię jest niemożliwy, część ludzi decyduje się na zejście na powierzchnię. Jak to jednak bywa na nadających się do zamieszkania planetach – ta nie była do wynajęcia. Tajemniczy Atevi są ludźmi zaciekawieni i powoli zaczyna kwitnąć współpraca. I kwitnie ona do momentu, kiedy Atevi dokonują całkiem logicznego, politycznie zasadnego i zacieśniające więzy… morderstwa na człowieku. Ludzie jakoś zdają się tego nie rozumieć, wybucha wojna i robi się po prostu paskudnie.
Akcja powieści toczy się lata później, kiedy sytuacja została już ustabilizowana. Ludzie żyją na wyspie u wybrzeża kontynentu na którym znajduje się największe… no nie państwo. Bo Atevi nie mają państw. Jedynym kontaktem pomiędzy ludźmi a Atevi i jednocześnie człowiekiem odpowiedzialnym za powolne udostępnianie tubylcom ludzkiej technologii (na początku całego zamieszania zaczynają wykorzystywać parę), jest paidhi, ktoś pomiędzy tłumaczem a ambasadorem, czyli główny bohater Bren Cameron.
Seria należy do tak lubianego przez Cherryh gatunku zwanego „fantastyką dyplomatyczną”, czyli taką, która skupia się na polityce, dyplomacji i ogółem – decydowaniu o losach świata – chociaż sporo tu też biegania po lasach i nawet nieco strzelanin (są też podróże kosmiczne). Punktem wyjścia dla wszystkich przygód Brena są różnice między ludźmi a obcymi (czy może raczej Atevimi a obcymi, w końcu to ludzie są tu przybyszami) – zapomnijcie o tych ludziach z dodatkową zmarszczką na czole i całym wszechświecie mówiącym po angielsku. Jako że bohaterem jest tłumacz, język odgrywa w „Przybyszu” rolę najważniejszą – i w intrygach i w samej narracji. Jeśli interesuje cię tłumaczenie, jeśli interesuje cię językoznawstwo kulturowe – ta seria jest dla ciebie.
Poza językiem, bardzo mocną stroną serii są bohaterowie: Bren, cwaniak jakich mało i cała galeria jeszcze cwańszych – Tabini-aji, władca Atevich, Ilisidi, babka Tabiniego, której mąż a potem syn zeszli z tego świata jakoś dziwnie w tym samym czasie, kiedy zaczęli jej się sprzeciwiać, masa pomniejszych lordów, zapewniających serii zarówno wyrafinowane intrygi jak i humor salonowy rodem z klasyki powieści. Są też ochroniarze głównego bohatera, którym on stara się wytłumaczyć ludzki koncept lubienia kogoś (sałatki już nigdy nie będą takie same, możecie mi wierzyć) – oczywiście bezskutecznie, bo Atevi to nie ludzie – a oni starają się utrzymać go przy życiu, chociaż w świecie, gdzie całkowicie legalnie funkcjonuje Gildia Zabójców nie jest to łatwe.
Jak czytać, gdzie to znaleźć? No niestety, po polsku ukazały się tylko 4 pierwsze tomy (tak, cztery tomy serii pisanej trylogiami, brawa dla wydawnictwa MAG), a niestety w tłumaczeniu traci się cała siła „dwujęzycznej” narracji, nie wspominając o tym, że prawdziwa zabawa zaczyna się właśnie dopiero w piątym tomie. Dlatego polecam po angielsku. Zdecydowanie polecam.
Tu wybór jest prosty. „Przybysz” C.J. Cherryh. Nie ma konkurencji, bo to właściwie jedyny cykl jaki czytam. Inne to dla mnie „wielotomówki”, ale nie serie. Nie ciągi powieści na które czekam z niecierpliwością i kupuję w przedsprzedaży na pół roku przed premierą.
Co to jest ten „Przybysz”…? Pisana trylogiami seria science fiction, licząca obecnie, bagatela, 14 tomów (15 w...
To bardziej refleksja około "Lodu" niż recenzja sama w sobie (tekst powstał w ramach wyzwania trzydziestodniowego na temat "Najbardziej przereklamowana książka"). Z samym "Lodem" zapoznać się warto, ale Dukaj napisał lepsze teksty ;)
Uważam, że "Lód" jest powieścią dramatycznie przereklamowaną.
Pokazuję i objaśniam:
Czy "Lód" jest powieścią wybitną? Na tle polskiej fantastyki, na tle współczesnej polskiej powieści - na pewno. Od lat nietknięta kwestia historiozofii, językowa staranność, świat przedstawiony (choć bardziej jego podstawy niż efekt końcowy) - to wszystko i wiele innych zasługuje na uznanie. Czy jest to najwybitniejsza powieść Dukaja?
http://memecrunch.com/meme/1KNBK/oh-hell-no/image.png
"Lód" jest powieścią wielką zarówno objętościowo jak i pod względem poruszanej tematyki. Ach, czego tu nie ma, prawda? Pytanie: czy jest większy od pozostałych? Po pierwsze tak, po drugie - niekoniecznie (że nie jest większy nie oznacza, że nie może być równy; którymś, nie wszystkim). Jednak nie o tym zupełnie chcę rozmawiać, ponieważ moja teza siedzi zupełnie gdzie indziej. Otóż "Lód" jest według mnie powieścią nieudaną. Cierpi z tego samego powodu, który zabił "Czarne oceany" - z powodu skrótów.
No tak, cegła grubości Słownika Poprawnej Polszczyzny i grubsza od Biblii (grubością grzbietu, nie ilością stron oczywiście) - poskracana. Posłusznie palnęłam się w łeb. A teraz: pokazuję i objaśniam.
W obrębie powieści wyraźnie widać granicę między powolną, wręcz leniwą - niczym nurt szeroko rozlanej potężnej rzeki narracją części pierwszej (tych 250 stron dostępnych za darmo przed premierą), a przegadanym, głównie nudnym i pozbawionym opisów ciągiem dalszym. Pomiędzy niespiesznym wprowadzaniem czytelnika w realia i język zmarzniętego świata, a pospiesznym wykładem idei, które przekazać miała powieść.
Dukaj nie porusza tematów błahych i nie daje też jednoznacznych prostych odpowiedzi. Dukaj stawia pytania i daje czytelnikowi wystarczająco dużo informacji, żeby mógł sam wyciągnąć wnioski. Aby właśnie nie narzucać odpowiedzi - oraz uczynić powieści i opowiadania strawnymi - wprowadza wszystkie te dane w konstrukcji światów, w języku jakim operuje, powoli i subtelnie prowadzi czytelnika wgłąb nie za pomocą wykładów z filozofii ale samej powieściowej akcji. No chyba, że nie ma na to czasu.
Tak jak w "Czarnych oceanach", tak i w "Lodzie" zamiast świata, z którego możemy samodzielnie wyciągać wnioski dostajemy zbiorek wykładów. Ja się bynajmniej nie dziwię, że na problematykę przedstawioną w "Lodzie" po prostu zabrakło miejsca. Mowa w końcu o historiozofii, o, mówiąc najprościej, wszystkim. Napisać powieść przekazującą jeden pogląd byłoby można. Ale przedstawiającą sam problem...? No cóż, nie udało się.
I żeby nie było, ja się wcale nie dziwię, że jak się napisało 250 stron maczkiem, a bohater dopiero zszedł na śniadanie, to się poczuło potrzebę podkręcenia tempa. Po prostu efekt jest słaby. I tyle.
Nie jest tak, że "Lód" mi się dramatycznie nie podobał. Jak napisałam: jest wielki, a te pierwsze 250 stron to chyba najlepsze co Dukaj napisał. Tylko jako całość jest to powieść niezbyt udana. A że miażdży konkurencję to jest inna sprawa - no bo z kim ma Dukaj konkurować? Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem... Te stupięćdziesięciostronicowe bełkotliwe powiastki o niczym, które się współcześnie nazywa powieściami przegrywają z napisaną z rozmachem epicką powieścią w guście wieku XIX-stego nawet nie podjąwszy walki. Tylko czy o to chodzi, żeby równać w dół?
O "Lodzie" mogłabym jeszcze długo, ale nie o tym jaka to powieść jest ten wpis. Wpis jest o idiotycznej, na poły histerycznej kampanii reklamowo-krytycznoliterackiej jaka rozpętała się po jego premierze.
Tak. To kolejny reportaż z getta.
Otóż nagle, jak sądzę za sprawą speców od marketingu z Wydawnictwa Literackiego, powieścią fantastyczną zainteresował się mainstream. No i nic dziwnego, że się zachwycił, skoro imponują mu w Lodzie kwestie, które są obecne w każdej powieści fantastycznej, choćby była najgorszego sortu.
Otóż na przykład, Dukaj zdobył "Polskiego Nobla", czyli Nagrodę Kościelskich. Zabawna sprawa, że więcej Dukaj przyniósł sławy Nagrodzie Kościelskich niż odwrotnie - i to nawet w środowiskach, które wcześniej o Nagrodzie Kościelskich w ogóle słyszały.
W uzasadnieniu werdyktu czytamy:
Powieść Jacka Dukaja „Lód” jest próbą stworzenia alternatywnej historii świata w XX wieku. Autor tworzy nie tylko inną wersję dziejów politycznych, ale też wieloaspektowy projekt zawierający niezwykle oryginalne pomysły z dziedziny logiki, ekonomii, historii religii, a także fizyki i filozofii. Wszystkie te dziedziny zostają powiązane siecią współzależności i wplecione w pełną niezwykłych zdarzeń akcję wykorzystująca apokryficzne wersje historii Polski i Rosji. Książka olśniewająca wielkim bogactwem stylów i nawiązań literackich oraz imponującą skalą problematyki należy do najbardziej oryginalnych utworów ostatnich lat.
Żródło: http://www.wydawnictwoliterackie.pl/aktualnosci/313/Nagroda-Koscielskich-dla-Dukaja/d-08-p-3/
Może to tylko ja, może za głęboko siedzę w getcie, ale: poważnie? Tak się szanowne jury zachwyciło, że autor stworzył alternatywną rzeczywistość i na dodatek wszystko wewnątrz składa się do kupy? To co jest w tej powieści faktycznie ważne i ciekawe (na tle cech fantastyki w ogóle) zasłużyło sobie na wzmiankę w ostatnim zdaniu? Nie wiem, może to jest jakaś skrócona wersja werdyktu i Dukaj faktycznie dostał tę nagrodę za poruszenie martwego od dziesięcioleci problemu historiozofii i jej znaczenia w życiu każdego z nas, a nie za to, że napisał powieść fantastyczną.
Tak czy owak - posypało się: "Lód" został najwybitniejszą polską powieścią od [tu wpisz jakieś fundamentalne dzieło ważne dla danej opcji] i każdy absolutnie każdy musiał go przeczytać. Co oznacza mnóstwo ważniaków spoza getta, którzy, spotkali się po raz pierwszy z fantastyką. Media zapełniły relacje o treści:
<http://c.wrzuta.pl/wi8942/5a598e4e0011ee5e4d766043/mozg_rozjebany
No a sam Dukaj został wyciągnięty z getta i nazwany literatem i w ogóle szkoda, że do tej pory miał opinię pisarza fantastyki, bo to ci pisze przecież jest dobre. "Lód" fantastyką nie jest.
Żeby nie było, pod wieloma względami, jeśli chodzi o "Lód", tak, owszem,
http://c.wrzuta.pl/wi8942/5a598e4e0011ee5e4d766043/mozg_rozjebany
Tylko to nie jest pierwsza powieść Dukaja. I nie jest to też jego najlepsza powieść. Poza różnymi zaletami, "Lód" jest zwyczajnie pod względem literackim nieudany, a przedstawia się go do dzisiaj - czy może w ogólnej "opinii społecznej" zamarzło - jako najważniejszy tekst w literaturze polskiej od czasów "Bogurodzicy". Dukaj napisał dużo lepszych książek. Po prostu.
To bardziej refleksja około "Lodu" niż recenzja sama w sobie (tekst powstał w ramach wyzwania trzydziestodniowego na temat "Najbardziej przereklamowana książka"). Z samym "Lodem" zapoznać się warto, ale Dukaj napisał lepsze teksty ;)
Uważam, że "Lód" jest powieścią dramatycznie przereklamowaną.
Pokazuję i objaśniam:
Czy "Lód" jest powieścią wybitną? Na tle polskiej...
Jeśli chodzi o „Legion” jestem zwyczajnie nieobiektywna – Brygada Świętokrzyska to bohaterowie mojego dzieciństwa, a samo Świętokrzyskie – dom (chociaż jestem z Poznania i mieszkam tu całe życie, wczesne dzieciństwo spędzałam u dziadków). Książka jest lekko napisana, dowcipna, a przy tym opowiada historię, w którą, gdyby nie była prawdziwa, nikt by nie uwierzył ;) Podoba mi się też eksperyment formalny jaki zastosowała autorka – w tekście pojawiają się co i rusz krótkie biogramy bohaterów, uzupełniane wraz z rozwojem akcji i od czasu do czasu informacje o tym jak pewne wydarzenia zostały przeinaczone przez komunistów itp. Nie sądzę, żeby była to *najlepsza* książka jaką przeczytam w tym roku, natomiast na pewno książka do której wrócę jeszcze nieraz: z sentymentu do miejsc i ludzi, o których opowiada.
Jeśli chodzi o „Legion” jestem zwyczajnie nieobiektywna – Brygada Świętokrzyska to bohaterowie mojego dzieciństwa, a samo Świętokrzyskie – dom (chociaż jestem z Poznania i mieszkam tu całe życie, wczesne dzieciństwo spędzałam u dziadków). Książka jest lekko napisana, dowcipna, a przy tym opowiada historię, w którą, gdyby nie była prawdziwa, nikt by nie uwierzył ;) Podoba mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Kupieckie szczęście” to czwarty tom tetralogii „Wojny Kompanii” stanowiącej podserią cyklu Unia/Sojusz, najsłynniejszego i wielokrotnie (zasłużenie) nagradzanej serii s-f amerykańskiej pisarki C. J. Cherryh. Akcja powieści to czy się w kilka lat po wydarzeniach „Stacji Podspodzie” (w pierwszych wydaniach „Ludzie z gwiazdy Pella”), jednak, podobnie, jak pozostałe tomy cyklu, stanowi odrębną całość.
Wojna się skończyła, we wszechświecie panuje względy spokój. Powoli rozpoczyna się handel pomiędzy Unią a Sojuszem. Krążą plotki o przywracaniu stacji Tylnych Gwiazd. Właściciel, kapitan i jedyna załoga niedużego statku „Lucy” – Sandor Kreja, stara się przetrwać. Wiele lat temu Krejowie byli liczną kupiecką rodziną. Może nie tak potężną, jak stare rody, ale wystarczająco silną, żeby wieść w miarę zabezpieczony żywot. Do czasu, aż napadli na nich piraci. Mazianowcy. Abordaż przeżyło tylko troje Krejów, teraz, jedenaście lat później pozostał już tylko Sandor. Wielokrotnie zmieniając nazwiska, nazwy statku, fałszując, przemycając, podkradając – jakoś trwa, ścigają go jednak duchy przeszłości, samotność spycha na skraj szaleństwa. Już kiedy w dokach Vikinga zobaczył Allison Reilly, z tych Reillych, z potężnego Dublin Again, statku kupieckiego tak potężnego jak Koniec Skończoności, rodziny tak potężnej, że jej członkowie mogli bez obaw samotnie przemierzać najniebezpieczniejsze nawet doki – już wtedy miał poważne kłopoty. A kiedy wyruszył za Allison na Pell, bez ładunku, wręczając łapówki, godząc się na przemyt, wykonując dwa skoki praktycznie bez odpoczynku, właściwie popełnił samobójstwo. Ale Sandorowi, czy jak głosiły fałszywe dokumenty, kapitanowi Stevensowi, nie zależało na życiu, zależało mu tylko na Lucy, na udowodnieniu, że nie jest wcale gorsza od ogromnego Dublina. Jednak Sandor nigdy nie przypuszczał, w jak wielkie kłopoty wpędzi i siebie i Allison.
Jeśli sądzicie, że „Kupieckie szczęście” to historia o miłości, coś w rodzaju kopciuszka, to się grubo mylicie. Uczucie pomiędzy Sandorem a Allison, to tylko chwilowe zauroczenie, które gaśnie gdzieś w obliczu ambicji i naprawdę poważnych kłopotów. Dodam jeszcze, że to chyba najsmutniejsza książka jaką czytałam. Na 54 stronie miałam ochotę zamknąć ją i odłożyć na półkę. Nie dlatego, że jest zła – jest świetna – tylko dlatego, że jest tak przejmująco smutna. Przeszłość Sandora, jego wieloletnia samotność spychająca na skraj szaleństwa, a już na pewno budząca w nim nieufność, do tego strach, jakim zupełnie bezpodstawnie napawa swoją załogę, akumulująca się paranoja – to wszystko tworzy obraz przepełniony uczuciami, silnie oddziałujący na czytelnika.
Opowieść poznajemy z dwóch perspektyw – Sandora i Allison (narrator personalny skupiony na tych dwóch postaciach). Sandor to postać bardzo złożona – przestraszony, głodny, zaszczuty, zakompleksiony, ale jednocześnie cwany i potrafiący zamaskować strach, by prowadzić twarde negocjacje. Czytelnik może domyślać się, jakim człowiekiem stałby się, gdyby nie tragiczna przeszłość. Allison, to z kolei ambitny produkt wielkiej, kochającej się, bogatej rodziny Reillych, kobieta, którą różni od Sandora praktycznie wszystko. Ona miała zawsze to, co on tak wcześnie utracił, urodziła się i mieszkała na wielkim, wspaniałym Dublinie, nigdy na nic nie brakowało jej pieniędzy, zawsze obracała się w świecie, do jakiego Sandor nawet nie próbował się dostać. Bogata, dobrze ubrana, pewna siebie.
Oczywiście nie mogło zabraknąć mazianowców – a więc jest i Norwegia ze swą kapitan Signy Mallory, jest też Australia Toma Edgera. Tym razem występują oni w rolach jednoznacznie negatywnych – jako piraci, już bez wdawania się w wywody nad ich tragiczną (z mojego punktu widzenia przynajmniej) historię. W dokładne opisy wdawała się nie będę, głównie dlatego, że to nie o nich jest ta książka i mają tu do odegrania kluczowe, aczkolwiek epizodyczne rólki.
„Kupieckie szczęście” to kawał dobrego s-f, który gorąco polecam, niech za rekomendację posłuży to, że jak wzięłam do ręki, to nie odłożyłam póki nie skończyłam (gdzieś około trzeciej w nocy). Postacie są realistyczne, dobrze zarysowane, jak to zwykle u pani Cherryh bywa. Świat wspaniały, historia ciekawa, pokazująca nam bunt załogi wynikający z nieporozumienia, w którym zawiniły obie strony. Fabuła nie jest przewidywalna i to też zaliczam na duży plus. Nie zagłębianie się w historię mazianowców, z bólem, bo z bólem (uwielbiam mazianowców), ale też zaliczę w poczet zalet. Historia Floty Maziana nie jest istotna dla przebiegu akcji i to nie na niej ma się skupić czytelnik.
No, to teraz pora na minusy (dla wydawnictwa oczywiście):
- okładka obrzydliwa i na dodatek nijak się mająca do treści, ale czemuż się dziwić, znów przyłożył do niej łapy niejaki Dariusz Jasiczak, który już niejednokrotnie udowodnił, że ma problemy ze wzrokiem (stawiam na krótkowzroczność i daltonizm) a także nie posiada za grosz gustu.
- pan Tomasz Wencek tez zasłużył na porządnego kopa w dupsko, bo jako człowiek odpowiedzialny za opracowanie graficzne serii powinien zadbać, by rzucała się w oczy, a nie była niemal doskonale niezauważalna.
- tłumaczenie… i tu właściwie nawet nie tyle mam pretensje do tłumacza – jemu może się zdarzyć jakaś pomyłka – ale do cholery istnieje chyba jakaś korekta?! Istnieje, przynajmniej w teorii, i nazywa się Bogdan Szyma. I chyba śpi na stanowisku pracy, bo jeśli tekst z taką ilością błędów fleksyjnych, logicznych i składniowych, że nie wspomnę o zdaniach, których na cholerę zrozumieć się nie da, o akapitach, gdzie „go” dotyczy wszystkich w pomieszczeniu, o miejscu, w którym (tak wynika ze zdań poprzednich) DRZWI podchodzą do konsoli – jeśli taki tekst idzie do druku, a potem trafia na półkę w księgarni, no to chyba z kimś jest tu coś nie tak. Toż, do cholery, nawet Skórska w „Ostatnim Patrolu” wypadła nie aż tak źle!
„Kupieckie szczęście” to czwarty tom tetralogii „Wojny Kompanii” stanowiącej podserią cyklu Unia/Sojusz, najsłynniejszego i wielokrotnie (zasłużenie) nagradzanej serii s-f amerykańskiej pisarki C. J. Cherryh. Akcja powieści to czy się w kilka lat po wydarzeniach „Stacji Podspodzie” (w pierwszych wydaniach „Ludzie z gwiazdy Pella”), jednak, podobnie, jak pozostałe tomy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jedna z powieści, które sprawiły, że space opera stała się science fiction. Świetna. Świat Unii/Sojuszu nie jest tu tak rozbudowany jak w późniejszych powieściach z cyklu (szczególnie Unia jest potraktowana bardzo jednostronnie), ale obraz Stacyjnych i Kupców, zwykłych ludzi, których nie obchodzi Ziemia i jej wielkie problemy zasługuje na uwagę. Świetna rzecz o Zimnej Wojnie, ale i o tym, jak warunki w jakich żyjemy kształtują nasze potrzeby i charaktery i jak dramatycznie mogą się one od siebie różnić.
I jest Signy Mallory, która robi to co słuszne i ma dupie, co inni sobie o tym pomyślą. Wspaniała postać <3
Jedna z powieści, które sprawiły, że space opera stała się science fiction. Świetna. Świat Unii/Sojuszu nie jest tu tak rozbudowany jak w późniejszych powieściach z cyklu (szczególnie Unia jest potraktowana bardzo jednostronnie), ale obraz Stacyjnych i Kupców, zwykłych ludzi, których nie obchodzi Ziemia i jej wielkie problemy zasługuje na uwagę. Świetna rzecz o Zimnej...
więcej mniej Pokaż mimo toTrzy różne rasy, trzy różne punkty widzenia, trzy różne prawdy. Niesamowita powieść, szkoda, że po polsku ukazał się oczywiście tylko pierwszy tom i to z okładką, której nie sposób nawet skomentować.
Trzy różne rasy, trzy różne punkty widzenia, trzy różne prawdy. Niesamowita powieść, szkoda, że po polsku ukazał się oczywiście tylko pierwszy tom i to z okładką, której nie sposób nawet skomentować.
Pokaż mimo to
Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była oczywiście cena – 15zł. Pozostałe tomy były już w cenach okładkowych i jakoś się nie skusiłam, bo ja przecież nie lubię kryminałów.
No i właśnie…
„Śmiertelnie poważna sprawa” to taki nie do końca poważny kryminał. Sam pomysł jest świetny: rzecz dzieje się na początku lat 80., milicja, PRL, przemyt magnetowidów z RFN, żółte maluchy itd. – jako osoba wychowana nie tyle w PRLu, co na PRLowskiej literaturze (Pan Samochodzik, powieści Nienackiego, Bahdaja itd.) nie mogłam nie dać temu szansy.
Niestety nie jest tak pięknie jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Ćwirlej wybitnym pisarzem nie jest. Jest dziennikarzem i to się czuje. Jest w wielu fragmentach tej powieści sztuczność kopirajterskiego tekstu do korpoprasy. Nie pomaga to, że redakcja przespała i książka jest wręcz najeżona okropnymi powtórzeniami i niezręcznościami – takimi, które bez problemu dało się usunąć, a lepszy literat by ich po prostu nie popełnił. Ćwirlej stara się napisać powieść napisaną w PRL – wychodzi średnio, bo te starania bardzo widać, styl jest sztuczny i nienaturalny, szczególnie dowcipowi i dystansowi do rzeczywistości brak tamtej lekkości.
Problemem jest nie tylko styl – na ten można by przymknąć oko, nie porywa, ale też nie boli specjalnie. Gorzej jest z całą resztą.
Humor, którego w „Śmiertelnie poważnej sprawie” mnóstwo, jest tak suchy, że nic dziwnego, że bohaterowie są nieustannie pijani (albo na kacu). Do tego, gdybyście państwo nie wiedzieli, PRL był taką mityczną krainą, zaludnioną wyłącznie przez niewysokich, łysiejących, grubych facetów po pięćdziesiątce. SERIO. Wszyscy to alkoholicy, w przeważającej większości tłukący swoje żony.
Na dodatek Ćwirlej ma chyba parcie na bycie Poznańskim Tyrmandem. Tylko, że nim nie jest, bo humor drętwy, postacie na siłę charakterystyczne są tak naprawdę takie same (alkoholicy, nicy, po pięćdziesiątce, grubi), a zabawne nazwiska nie są ani zabawne ani realistyczne. A z opisami czasów i miejsc jest jeszcze gorzej… Nawet nie chodzi o to, że to jakoś Ćwierlejowi dramatycznie nie wychodzi, bo wcale nie jest tak źle, jak już przychodzi co do czego, tylko że on przedabrza. Wyrabia 150% normy i w efekcie masa jest informacji zbędnych i do tego podanych w absurdalny sposób. Najdoskonalszym przykładem tego jest dialog na samym początku, między Kotarbą a Adamcem o zapalniczce (s. 44). Idzie to mniej więcej tak:
- Fajna zapalniczka.
- No, ale jednorazowa.
- No to musisz zamontować zaworek.
- Tak, ale (sic!) zaworki montuje taki jeden gość, co ma stoisko w Okrąglaku…
To jest chyba najbardziej bezsensowny dialog w historii literatury.
„Poznańskości” powieści mają dodawać nie tylko opisy topografii miasta wciskane na siłę i bez polotu do narracji i dialogów (w narracji wypadają lepiej), ale również gwara poznańska. I bardzo dobrze, ja pochwalam wysiłek, kocham wszystkie skibki, szczuny, każde ady i każdego Fruncka. Każdego szuszfola i chłelerników też! Tylko tutaj Ćwirlej też przedobrzył. Niektóre wypowiedzi składają się z powtórzonej kilkukrotnie tej samej informacji tylko kilkoma gwarowymi zwrotami. Niekiedy konstrukcje są przedziwne i jak żyję takich nie słyszałam (ale tu mu daję jakieś tam domniemanie niewinności, ekspertem od gwary nie jestem). Niekiedy dialogi są względnie naturalne, ale częściej tak sztuczne, że nie wiadomo za co się chwycić.
No i są jeszcze wulgaryzmy… Kurwa serio, ja pierdolę, jebaniec tak naćkał bluzgów w tyn tekst, że się tego kurwa nie da do chuja czytać. Ja nie mam nic do wulgaryzmów w literaturze ALE ILEŻ MOŻNA.
Fabuła? No bo to niby kryminał, więc jakaś intryga powinna być, czy coś… no tu sprawa jest poniekąd ciekawa (choć wciąż nie śmiertelnie poważna). Otóż intryga jest dość prosta: w Grodzisku Wielkopolskim zostaje zgwałcona i zamordowana nastolatka. Miejscowa policja przyklepuje sprawę wrabiając w nią jakiegoś pijaczka i wydaje się, że jest spokój, ALE po jakimś czasie okazuje się, że to nie do końca tak było, są powiązania tu i ówdzie, ktoś kogoś usilnie kryje itd. Dynamicznych zwrotów akcji w tym nie ma, ot od czasu do czasu pojawi się jakąś wskazówka i wtedy czytelnik mówi sobie „aha!”. Bohaterowie tymczasem są albo zbyt pijani albo zbyt głupi albo jednocześnie zbyt pijani i zbyt głupi, żeby na to wpaść. I właściwie zagadka nie w tym kto zabił, ale w tym, kiedy ci idioci przetrzeźwieją na tyle, żeby się tego domyślić. I to akurat nie jest aż takie głupie, bo pozostawia duży zakres nieprzewidywalności dla czytelnika. Inna sprawa, że praktycznie wszyscy bohaterowie są zbyt głupi, żeby żyć i zbyt pijani żeby to sobie uświadomić.
„Śmiertelnie poważna sprawa” ma 470 stron, na których przez większość czasu nie dzieje się nic istotnego. Bohaterowie chodzą z miejsca w miejsce i piją, ew. szukają czegoś do picia, czasem coś jedzą, czasem jest jakiś kompletnie pozbawiony znaczenia wtręt z wątkiem miłosnym. Sądzę, że ze spokojem można by połowę tego tekstu wywalić, w drugiej połowie połączyć różne sceny i wyszłaby lepsza książka.
Ogółem to jest taka książka do przeczytania i zapomnienia. Nie ma nawet zbyt dużego współczynnika fajności, głównie działa sentymentem – do gwary, do wody grodziskiej, do Poznania i okolic.
tl;dr: 2/5 - it was ok.
Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była...
więcej Pokaż mimo to