-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
Nie wierzę Wierze Gran
Nie czytam biografii. Uważam je za bardzo interesujące, ale ich nie czytam. Budzą we mnie jakiś niepokój, jakąś tęsknotę. Nawet tak komiczne rzeczy jak autobiografia Ozzyego Osbourne'a. Nie lubię tego uczucia, nie lubię na tyle, ze nawet nie chcę zrozumieć skąd się bierze. "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej tego uczucia we mnie nie obudziła. I to chyba nie jest zaleta.
Agata Tuszyńska - jedna z najlepszych polskich „biografistek” (sic!), jak rzecze okładka; nie wiem, biografii nie czytam, nie potrafię ocenić miejsca pani Tuszyńskiej na tle innych polskich biografek (a właściwie według SPP PWN – innych polskich pań biograf, jeśli mężczyzn w ogóle nie bierzemy pod uwagę) - zmierzyła się z trudnym zdaniem nie tyle spisania losów Wiery Gran, co raczej postarała się odpowiedzieć na pytanie: niewinna czy kolaborantka? Tak by się mogło wydawać. Pytanie to pojawia się na czwartej stronie okładki i właściwie tylko tam. Cała "Oskarżona: Wiera Gran" zbudowana jest raczej jako długa na ponad 450 stron rozprawka na temat "Biedna mała Wiera była niewinna, a ci podli Szpilman i Turkow chcieli ją z zawiści zniszczyć" (Tuszyńska zawsze pisze "Wiera" i zawsze "Szpilman", zawsze "Turkow"). Nie wiem jak było naprawdę. Tuszyńska też nie wie, do czego się kilkukrotnie przyznaje. Nie wiem, jak było naprawdę, teraz po tylu latach nie sposób ocenić, pisze. Skoro tak - po co napisała tę książkę? Skoro tak, czemu zaraz po "nie wiadomo", po "nie można dojść jak było naprawdę", wypisuje setki stron o niewinności Gran? Jakkolwiek zająknęła się o tym, że być może Szpilman i Turkow (w przypadku tego drugiego chyba mimochodem) nie byli aż tacy źli, tak nie przedstawia w pełni nawet jednej wersji skontrastowanej z relacjami Gran.
Nie można też przemilczeć, że artystka z którą Tuszyńska rozmawiała pod koniec jej życia, była schorowana, cierpiała na manię prześladowczą, zdziecinnienie starcze i kto wie co jeszcze. Że jej relacje zmieniały się z dnia na dzień. Kiedy inni cytowani ludzie zmieniali zeznania, przedstawione jest to jako dowód na to, że kłamią. W kontekście Gran? Aż dziw, że Tuszyńska nie używa modnego ostatnio sformułowania "oj tam, oj tam". Potępiając nagonkę na Gran, sugerując że źródłem wszystkich oskarżeń była zawiść i – prawdopodobnie – zawiedziona miłość, autorka robi Szpilmanowi dokładnie to samo, co rzekomo on zrobił Gran. Nie podaje żadnych dowodów, żadnych konkretów, żadnych kontrargumentów. Po prostu zakłada, że Gran była niewinna (nie wiemy nawet czego), BO TAK, a nawet jeśli jakiemuś wydarzeniu nie sposób zaprzeczyć, to wynika ono oczywiście z tego, że Gran była młoda i naiwna. A teraz jest stara, schorowana i szalona – epatowanie kolejnymi obrazami starości ma chyba budzić sympatię. We mnie wzbudziło raczej obrzydzenie i niesmak. Nie, nie w stosunku do Wiery Gran. Do pani Tuszyńskiej i jej manipulanctwa.
Irytuje sposób napisania tej książki, rwana, chaotyczna narracja, gdzie kolejne fragmenty w żaden sposób z siebie nie wynikają i się ze sobą nie łączą, wypowiedzi przechodzą płynnie w narrację i z powrotem, Tuszyńska przeskakuje od czasów współczesnych, do lat 60, potem znów teraźniejszość, potem getto, potem przedwojenne wspomnienia, po akapicie-dwa na każdą z tych rzeczy – tak chyba łatwiej było ukryć wszystko to co mimochodem mogłoby wyniknąć nawet z bardzo wyselekcjonowanego materiału. O sprawie kluczowej, czyli losach Gran w getcie nie dowiadujemy się niemal niczego. Była, śpiewała w „Sztuce”, pisał dla niej piosenki i akompaniował jej Szpilman… ooo, za to o Szpilmanie jest w tym kontekście dużo. Esesmani to mu z ręki jedli.
Nie twierdzę, że Gran była ta najgorsza, a Szpilman ten wspaniały i niewinny. Po prostu nie wiem jak było i z książki Tuszyńskiej się tego nie dowiedziałam. Za to w krystaliczną czystość Gran – która była mi wcześniej kompletnie obojętna – zaczęłam poważnie wątpić.
Nazwanie Tuszyńskiej „biografistką” a nie biografką, czy panią biograf, wynika być może z tego, że właściwie trudno nazwać „Oskarżoną: Wierę Gran” biografią. Pomijam oczywiście tłumaczenia Tuszyńskej, że to nie biografia, to cośtam (dokufikcja? powieść? „historia Wiery Gran”?), mające odeprzeć wszelkie zarzuty manipulacji, ignorowania dokumentów, pomówień. Sam sposób napisania skłania do stwierdzenia, ze właściwie jest to reportaż. Po biografii spodziewamy się pełnego obrazu przedstawianej osoby, a wycofania się osoby biografa. Tutaj autorka jest równie ważna co Gran, często mówią jednym głosem, chaotyczna konstrukcja zaciera wszelkie różnice i dystans.
Chętnie przeczytałabym inną biografię Wiery Gran, nawet przesadzoną w drugą stronę, by wreszcie móc samodzielnie poskładać jakiś pełniejszy obraz tamtych wydarzeń. „Oskarżonej…” zdecydowanie nie polecam.
Nie wierzę Wierze Gran
Nie czytam biografii. Uważam je za bardzo interesujące, ale ich nie czytam. Budzą we mnie jakiś niepokój, jakąś tęsknotę. Nawet tak komiczne rzeczy jak autobiografia Ozzyego Osbourne'a. Nie lubię tego uczucia, nie lubię na tyle, ze nawet nie chcę zrozumieć skąd się bierze. "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej tego uczucia we mnie nie obudziła. I...
Dzień dobry. Ja jestem Krzysztof Piskorski, a to miała być Narracja.
XIX-wieczna forma narracyjna (z auktorialnym narratorem i resztą inwentarza) niby narzuca się sama, kiedy myślimy o czasach napoleońskich. Trudno jednak napisać coś takiego po Flaubercie, trudno wyrwać się z narracji spersonalizowanej, trudno po prostu o Narratora. Gdziekolwiek narrator Zadry się podziewa przez większość czasu nie wiem, kiedy jednak okazyjnie się pojawia, robi to w oparach takiego banału (gdyby wiedzieli do czego doprowadzi ich wynalazek, natychmiast by go zniszczyli!), że naprawdę można podejrzewać podstęp. W ogóle cała Zadra pełna jest skonwencjonalizowanych chwytów i banalnych sformułowań. Jeśli miało to budować klimat (a miało, widać to jak na dłoni), to nastrój literackiej tandety udało się uzyskać, że hoho. To co wybacza się Pilipiukowi (w Kuzynkach), gdzie indziej po prostu irytuje. Bo grafomania Pilipiuka jest śmieszna, taka ma być i posiada tylko jedną ambicję: zarobić na życie swojego twórcy. Zadra nie jest zabawna, co niestety nie oznacza braku Elementów Komicznych.
Warstwa literacka to koszmar. To co stworzyła korekta to drugi koszmar. Dialogi są potworne. Elementem stylizacji (?!) jest używanie przez bohaterów sztucznych zdań upstrzonych związkami frazeologicznymi (wątpliwej poprawności treści i użycia). Ale, ale! To jeszcze nic w porównaniu do ślimaczego tempa akcji (przez pierwszy tom właściwie nic się nie dzieje), opisanej tak fascynująco, że mimo prologu, w którym głównego bohatera mają powiesić, połowa innych postaci ginie a do tego ma miejsce jakaś wstrząsająca katastrofa... czytelnik ma to kompletnie w dupie. Tego ślimaczego tempa akcji nie tłumaczą wcale opisy świata (których przecież się spodziewamy najbardziej) - jest ich tak mało, że właściwie wcale, są mętne i kompletnie pozbawione polotu. A bohaterowie? Tektura wzmacniana dyktą. Pół biedy jeśli idzie o takie nudne maszynki będące pretekstem do wydarzeń jak Dalmont czy Tyc, ale taka debilna, irytująca ameba jak Natalie?! To jedna z tych postaci, co do których wszyscy wiemy, że są beznadziejne, irytujące i głupie, ale autor i postacie są przekonane, że to cudowne, błyskotliwe osoby. A tfu!
Fabuła: jest. Sądzę nawet, ze dobrze opisana byłaby nawet bardzo dobra, głównie za sprawą fajnego (zdawałoby się) świata. Nie jest to szczyt subtelności czy oryginalności, ale dobrze opisany mógłby zapewnić całkiem fajną zabawę. Otóż mamy równoległą rzeczywistość, Nową Europę, ziemię alternatywnej historii, o którą walczą światowe mocarstwa: Francja Napoleona (który utrzymał się przy władzy dzięki odkryciu etheru), Carska Rosja i Prusy (wspomagane przez Anglię). Bohaterowie to Maurice Dalmont, młody naukowiec, jego durna siostrunia Natalie, narzeczony Natalie i polski oficer Stanisław Tyc. Dalmont jest bohaterem wątku toczącego się w Starej Europie, w założeniu tego wyjaśniającego szczegóły polityki i nauki (wychodzi bardzo średnio). Natalie... nie wiem na cholerę tam jest Natalie, poza tym, ze Tyc pisuje do niej listy (oraz przeżywa ona och, jak dramatyczne przygody z gatunku Element Komiczny). Tyc zostaje wysłany do Nowej Europy, gdzie bierze udział w kilku bitwach i pomniejszych potyczkach i wyprawach naukowych (nie, nie podniecajcie się, gówniane to i w ogóle nie opisane). No i pisuje do Natalie listy. Mój ulubiony to ten, w którym dokładnie opisuje jej supertajną misję (tak tajną, ze wszystkie rozkazy były tylko ustne, najwyższe dowództwo nic o tym nie wiedziało, myśleli, że chodzi tylko o eskortę naukowców)! A misja ta spowodowana była przejęcie supertajnych dokumentów jednego z pruskich dowódców, dotyczących o misji o której... nie wiedziało ichnie dowództwo! A on to wszystko dokładnie opisał w liście do dziewuchy! No i co tam jeszcze? A tak. W Nowej Europie działa magia, więc ruski psychol (takie skrzyżowanie Rasputina z młodym Stalinem) zaczyna sobie, uwaga, uwaga... produkować zombie!
Od biedy całą tę Zadrę można by uznać za szkic fabuły, który napisaliśmy, żeby nic nam nie uciekło z głowy, a teraz można zabrać się za dodawanie opisów, scen, poprawianie warstwy literackiej. Ale przy tak tragicznych postaciach nie wróżyłabym sukcesu.
Cóż poza tym? No, Piskorski czytał Inne Pieśni (i chyba Ziemię Chrystusa). I to chyba wyszło Zadrze bokiem. Kolejne baty należą się za tytuł. Wyjaśniony jest ładnie dopiero pod koniec drugiego tomu, jakby autorowi nagle się przypomniało, ale na koniec to wytłumaczenie spieprzono. W ogóle zakończenie tej powieści to kompletne, absolutne DNO. Nieodparcie mi się z czymś kojarzące swoją drogą...
Generalnie: Zadra? Nawet nie kicz - kicz bywa zabawny - kompletna tandeta. Przeczytać można. Tylko po co? To było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z panem Piskorskim. Sory, ale nie.
Na plus:
+ tytuł (Bo fajny, mnie od dawna chodził po głowie)
+ powiedzmy że pomysł
+ powiedzmy że ogólny zarys fabuły
Na minus:
- tytuł (Bo wprowadza w błąd. Jest fajny a książka gówniana i w ogóle bez związku z tym tytułem)
- nuda
- brak opisów świata i w konsekwencji świata w ogóle
- postacie
- słabość literacka
- szycie grubymi nićmi
- wtórność
- pseudostylizacja
- zombie.
Dzień dobry. Ja jestem Krzysztof Piskorski, a to miała być Narracja.
XIX-wieczna forma narracyjna (z auktorialnym narratorem i resztą inwentarza) niby narzuca się sama, kiedy myślimy o czasach napoleońskich. Trudno jednak napisać coś takiego po Flaubercie, trudno wyrwać się z narracji spersonalizowanej, trudno po prostu o Narratora. Gdziekolwiek narrator Zadry się podziewa...
Opinia dotyczy wszystkich 3 tomów.
Nietrudno się zorientować, że autorka bardziej niż na fabule czy postaciach (te są jedynym wybitnym elementem powieści - są wybitnie gówniane) skupia się na przydawaniu swojemu dziełu pozorów "ambitności". Od początku więc spodziewałam się rozczarowującego finału, a konkretnie - że autorka wytłumaczy tytułowych przedksiężycowych w jakiś wyjątkowo żenujący sposób. Słowem: że wyłoży się na pysk. O święta naiwności...
Otóż Kańtoch zaryła twarzą w beton z takim impetem, że lampartołaki (pozdrowienia dla Czarnej Kompanii) wysiadają. Wiecie jak wyjaśniła o co się rozchodzi? WCALE. :D
powieść taka ambitna. wow.
Ale co fakt to fakt, ubawiłam się tym zakończeniem.
Opinia dotyczy wszystkich 3 tomów.
Nietrudno się zorientować, że autorka bardziej niż na fabule czy postaciach (te są jedynym wybitnym elementem powieści - są wybitnie gówniane) skupia się na przydawaniu swojemu dziełu pozorów "ambitności". Od początku więc spodziewałam się rozczarowującego finału, a konkretnie - że autorka wytłumaczy tytułowych przedksiężycowych w jakiś...
2014-07
Zamiast książki o garbusie (i szerzej: motoryzacji) dostałam mdłe pitolenie o z grubsza nie wiadomo czym. Rzadko mi się to zdarza, ale po prostu się poddałam w momencie, kiedy Hiott przestała już nawet udawać, że pisze o garbusie a skupiła się na jakichś amerykańskich specach od marketingu. Poza tym, rzecz jasna, poziom typowy dla Amerykanów, czyli niziutki.
Zamiast książki o garbusie (i szerzej: motoryzacji) dostałam mdłe pitolenie o z grubsza nie wiadomo czym. Rzadko mi się to zdarza, ale po prostu się poddałam w momencie, kiedy Hiott przestała już nawet udawać, że pisze o garbusie a skupiła się na jakichś amerykańskich specach od marketingu. Poza tym, rzecz jasna, poziom typowy dla Amerykanów, czyli niziutki.
Pokaż mimo to2014-09-30
Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była oczywiście cena – 15zł. Pozostałe tomy były już w cenach okładkowych i jakoś się nie skusiłam, bo ja przecież nie lubię kryminałów.
No i właśnie…
„Śmiertelnie poważna sprawa” to taki nie do końca poważny kryminał. Sam pomysł jest świetny: rzecz dzieje się na początku lat 80., milicja, PRL, przemyt magnetowidów z RFN, żółte maluchy itd. – jako osoba wychowana nie tyle w PRLu, co na PRLowskiej literaturze (Pan Samochodzik, powieści Nienackiego, Bahdaja itd.) nie mogłam nie dać temu szansy.
Niestety nie jest tak pięknie jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Ćwirlej wybitnym pisarzem nie jest. Jest dziennikarzem i to się czuje. Jest w wielu fragmentach tej powieści sztuczność kopirajterskiego tekstu do korpoprasy. Nie pomaga to, że redakcja przespała i książka jest wręcz najeżona okropnymi powtórzeniami i niezręcznościami – takimi, które bez problemu dało się usunąć, a lepszy literat by ich po prostu nie popełnił. Ćwirlej stara się napisać powieść napisaną w PRL – wychodzi średnio, bo te starania bardzo widać, styl jest sztuczny i nienaturalny, szczególnie dowcipowi i dystansowi do rzeczywistości brak tamtej lekkości.
Problemem jest nie tylko styl – na ten można by przymknąć oko, nie porywa, ale też nie boli specjalnie. Gorzej jest z całą resztą.
Humor, którego w „Śmiertelnie poważnej sprawie” mnóstwo, jest tak suchy, że nic dziwnego, że bohaterowie są nieustannie pijani (albo na kacu). Do tego, gdybyście państwo nie wiedzieli, PRL był taką mityczną krainą, zaludnioną wyłącznie przez niewysokich, łysiejących, grubych facetów po pięćdziesiątce. SERIO. Wszyscy to alkoholicy, w przeważającej większości tłukący swoje żony.
Na dodatek Ćwirlej ma chyba parcie na bycie Poznańskim Tyrmandem. Tylko, że nim nie jest, bo humor drętwy, postacie na siłę charakterystyczne są tak naprawdę takie same (alkoholicy, nicy, po pięćdziesiątce, grubi), a zabawne nazwiska nie są ani zabawne ani realistyczne. A z opisami czasów i miejsc jest jeszcze gorzej… Nawet nie chodzi o to, że to jakoś Ćwierlejowi dramatycznie nie wychodzi, bo wcale nie jest tak źle, jak już przychodzi co do czego, tylko że on przedabrza. Wyrabia 150% normy i w efekcie masa jest informacji zbędnych i do tego podanych w absurdalny sposób. Najdoskonalszym przykładem tego jest dialog na samym początku, między Kotarbą a Adamcem o zapalniczce (s. 44). Idzie to mniej więcej tak:
- Fajna zapalniczka.
- No, ale jednorazowa.
- No to musisz zamontować zaworek.
- Tak, ale (sic!) zaworki montuje taki jeden gość, co ma stoisko w Okrąglaku…
To jest chyba najbardziej bezsensowny dialog w historii literatury.
„Poznańskości” powieści mają dodawać nie tylko opisy topografii miasta wciskane na siłę i bez polotu do narracji i dialogów (w narracji wypadają lepiej), ale również gwara poznańska. I bardzo dobrze, ja pochwalam wysiłek, kocham wszystkie skibki, szczuny, każde ady i każdego Fruncka. Każdego szuszfola i chłelerników też! Tylko tutaj Ćwirlej też przedobrzył. Niektóre wypowiedzi składają się z powtórzonej kilkukrotnie tej samej informacji tylko kilkoma gwarowymi zwrotami. Niekiedy konstrukcje są przedziwne i jak żyję takich nie słyszałam (ale tu mu daję jakieś tam domniemanie niewinności, ekspertem od gwary nie jestem). Niekiedy dialogi są względnie naturalne, ale częściej tak sztuczne, że nie wiadomo za co się chwycić.
No i są jeszcze wulgaryzmy… Kurwa serio, ja pierdolę, jebaniec tak naćkał bluzgów w tyn tekst, że się tego kurwa nie da do chuja czytać. Ja nie mam nic do wulgaryzmów w literaturze ALE ILEŻ MOŻNA.
Fabuła? No bo to niby kryminał, więc jakaś intryga powinna być, czy coś… no tu sprawa jest poniekąd ciekawa (choć wciąż nie śmiertelnie poważna). Otóż intryga jest dość prosta: w Grodzisku Wielkopolskim zostaje zgwałcona i zamordowana nastolatka. Miejscowa policja przyklepuje sprawę wrabiając w nią jakiegoś pijaczka i wydaje się, że jest spokój, ALE po jakimś czasie okazuje się, że to nie do końca tak było, są powiązania tu i ówdzie, ktoś kogoś usilnie kryje itd. Dynamicznych zwrotów akcji w tym nie ma, ot od czasu do czasu pojawi się jakąś wskazówka i wtedy czytelnik mówi sobie „aha!”. Bohaterowie tymczasem są albo zbyt pijani albo zbyt głupi albo jednocześnie zbyt pijani i zbyt głupi, żeby na to wpaść. I właściwie zagadka nie w tym kto zabił, ale w tym, kiedy ci idioci przetrzeźwieją na tyle, żeby się tego domyślić. I to akurat nie jest aż takie głupie, bo pozostawia duży zakres nieprzewidywalności dla czytelnika. Inna sprawa, że praktycznie wszyscy bohaterowie są zbyt głupi, żeby żyć i zbyt pijani żeby to sobie uświadomić.
„Śmiertelnie poważna sprawa” ma 470 stron, na których przez większość czasu nie dzieje się nic istotnego. Bohaterowie chodzą z miejsca w miejsce i piją, ew. szukają czegoś do picia, czasem coś jedzą, czasem jest jakiś kompletnie pozbawiony znaczenia wtręt z wątkiem miłosnym. Sądzę, że ze spokojem można by połowę tego tekstu wywalić, w drugiej połowie połączyć różne sceny i wyszłaby lepsza książka.
Ogółem to jest taka książka do przeczytania i zapomnienia. Nie ma nawet zbyt dużego współczynnika fajności, głównie działa sentymentem – do gwary, do wody grodziskiej, do Poznania i okolic.
tl;dr: 2/5 - it was ok.
Kupiłam tę powieść, bo okładka. Cała seria wydana jest naprawdę pomysłowo – graficznie stylizowane to jest na komiksy o Kapitanie Żbiku itp. Łatwy do rozpoznania schemat od razu pozwala zaklasyfikować książkę i do gatunku, i do czasu akcji. Za to naprawdę plus dla Tobiasza (hej, znam go ze szkoły, to mogę po imieniu :P ). Drugim powodem, dla którego nabyłam to cudo była...
więcej Pokaż mimo to