Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Po co ty to czytasz? Przecież oni to wszystko zmyślają” – powiedział mi kiedyś z ironią na twarzy kolega, gdy zobaczył, jak trzymam pod pachą Gazetę Wyborczą, a w niej dodatek z reportażami.

Kolega jest prawicowy. Ja nigdy nie byłem ani prawicowy, ani lewicowy w tym polskim, gnuśnym sensie tego podziału. Czytałem te reportaże, bo było to zwyczajnie dobre dziennikarstwo. Wyborcza zawsze miała najlepszą ławkę w tej branży.

Najpierw się na kolegę zdenerwowałem. A potem zacząłem się zastanawiać, czy mi przeszkadza to ich starozakonne zmyślanie. I doszedłem do wniosku, że w ogóle nie przeszkadza.

Agnieszka Wójcińska rozmawia w tej książce z kilkunastoma polskim reportażystami z Gazety Wyborczej właśnie o tym zmyślaniu. Okazuje się, że zmyślać to wcale nie jest łatwo.

Reportaż nie jest fikcją, ale nie jest też dokumentem. Jest gdzieś pomiędzy. To balansowanie stanowi wyzwanie każdego reportażysty.

Ale chyba jeszcze ważniejsza jest umiejętność opowiadania o emocjach. Napisać „Dzisiaj w Gazie zginęło 90 palestyńskich cywilów” jest dość prosto. Spróbuj jednak wyrazić na papierze całe to emocjonalne gówno, cały ten ogrom indywidualnych cierpień, całą tę złość, które się za tym kryją. Spróbuj i pamiętaj, że pisząc o tym, bierzesz cząstkę tego gówna na siebie i że niełatwo będzie ją potem z siebie zmyć.

Spróbuj. Ja nie potrafię.

https://radekoryszczyszyn.wordpress.com/2024/05/06/nie-przeszkadza-mi-to-zmyslanie/

„Po co ty to czytasz? Przecież oni to wszystko zmyślają” – powiedział mi kiedyś z ironią na twarzy kolega, gdy zobaczył, jak trzymam pod pachą Gazetę Wyborczą, a w niej dodatek z reportażami.

Kolega jest prawicowy. Ja nigdy nie byłem ani prawicowy, ani lewicowy w tym polskim, gnuśnym sensie tego podziału. Czytałem te reportaże, bo było to zwyczajnie dobre dziennikarstwo....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lubię czytać papierowe poradniki. Kolekcjonuję stare książki kucharskie, chociaż nigdy z żadnej nie skorzystam w kuchni. Posiadam je dla samego posiadania, dla tego archaicznego języka, zupełnie niepodobnego do stylu współczesnych poradników z internetu.

Poradnik Prygonia nie jest zbyt stary, ale spełnia te kryteria pracy o charakterze retro. To właściwie nie książka, ale kilkudziesięciostronnicowa broszurka, mająca być w zamierzeniu zbiorem rad dla mówców, spikerów, prezenterów i innych zawodów posługujących się publicznym mówieniem. Przeczytałem ją podczas jednej kąpieli w wannie i wyszedłem z absolutnym przekonaniem, że praca pana Prygonia nie zostanie przeczytana przez żadnego z przedstawicieli wymienionych wyżej zajęć.

Nie umniejsza to jednak wartościowości tej pracy i nie sprawia, że lektura tej książki była niemiła. Wręcz przeciwnie. Jest ona zwięzła, precyzyjna i uporządkowana jak, nie przesadzając, logiczny wywód według reguły „od ogółu do szczegółu”. Tłumaczy, czym jest dobre wystąpienie oratorskie, sama w sobie jest takim dobrym, poprowadzonym w starym stylu, oratorskim wywodem.

Sam mając tendencję do nadużywania słów, wodolejstwa, nieistotnych dygresji i braku precyzji, jestem w stanie docenić samodyscyplinę, która musiała towarzyszyć autorowi, będącemu przecież doświadczonym dziennikarzem radiowym z ogromnymi doświadczeniami.

Język polski jest pięknym językiem dlatego, że z trudem poddaje się matematycznemu strukturyzowaniu i nieubłaganym regułom logiki. Jest w nim mnóstwo niekonsekwencji, wieloznaczności, wyjątków i konstrukcji niezgodnych ze zdrowym rozsądkiem. Tak wiele w języku polskim zależy od akcentów w wyrazach, jak i w całych zdaniach, od rytmu, melodii i tonu wypowiedzi! To świadczy o jego bogactwie i pięknie, a jednocześnie otwiera pole zarówno do nadużyć oraz manipulacji, jak i do używania tego języka jak instrumentu muzycznego. Dobry mówca to kompozytor, interpretator i – w jakimś sensie – artysta.

Prygoń nawołuje: korzystaj z tych wszystkich możliwości, jakie daje posługiwanie się językiem. Zrozum to, co chcesz powiedzieć i spraw, aby inni też to rozumieli. Potrzebne są do tego: rozum, ciało, emocje, wyobraźnia.

Lubię czytać papierowe poradniki. Kolekcjonuję stare książki kucharskie, chociaż nigdy z żadnej nie skorzystam w kuchni. Posiadam je dla samego posiadania, dla tego archaicznego języka, zupełnie niepodobnego do stylu współczesnych poradników z internetu.

Poradnik Prygonia nie jest zbyt stary, ale spełnia te kryteria pracy o charakterze retro. To właściwie nie książka, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zgadzam się z ideologicznym paradygmatem pisarstwa Krzysztofa Vargi, że w podróżowaniu najważniejsze jest jedzenie. Żarcie jako nie tylko sprawa fizjologiczna umożliwiająca przetrwanie, ale również jako fenomen kulturowy, cywilizacyjny, jest tym, co podzielam z tym wielkim polskim pisarzem. A że ojciec Vargi jest Węgrem i dużą część młodości pisarz spędził w Budapeszcie, mało kto zna się tutaj lepiej na kuchni węgierskiej, niż Krzysztof Varga.

Poza zamiłowaniem do zupy rybnej, langoszy, gulaszu, papryki i wina, Krzysztof Varga jest drugim obok Roberta Makłowicza artystą, który opowiadając o jedzeniu, opowiada równocześnie, a może i głównie, o węgierskiej nostalii i o tęsknocie za upadłym Imperium Austriacko-Węgierskim.

Nostalgia za utraconą potęgą i osamotnienie tego barbarzyńskiego ludu posługującego się dziwnym, niezrozumiałym przez Europejczyków, a także ów węgierski smutek, który Varga celebruje w każdym niemal akapicie, to być może sprawy nie kojarzące się z radością jedzenia, ale stanowiące kontrapunkty, które zaświadczają o wyjątkowości Węgrów.

Jedzenie jest dla nich jedynym dziedzictwem, które przypomina im o przeszłości, jedynym narodowym skarbem osładzającym osamotnienie. Ten wykazujący się najwyższym odsetkiem samobójców w Europie naród, jest przecież prawdziwą skarbnicą kulinarnych rozkoszy, dowodem na to, że kultura europejska może być pielęgnowana przez tych, którzy Europejczykami są tylko trochę, którzy czują się trochę przez Europę, co mało już jest Europą, wyrzuceni poza nawias.

Zgadzam się z ideologicznym paradygmatem pisarstwa Krzysztofa Vargi, że w podróżowaniu najważniejsze jest jedzenie. Żarcie jako nie tylko sprawa fizjologiczna umożliwiająca przetrwanie, ale również jako fenomen kulturowy, cywilizacyjny, jest tym, co podzielam z tym wielkim polskim pisarzem. A że ojciec Vargi jest Węgrem i dużą część młodości pisarz spędził w Budapeszcie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W tym raczej smutnym, a często przerażającym, obszernym reportażu można znaleźć pełen przegląd zachowań polskich użytkowników dróg. Nie jest wesoło, ale na pewno jest wyczerpująco.

Książka opowiada nie tylko o wałkowanych miliony razy przekraczaniu prędkości, pijaństwie i różnych innych brawurach na drodze. Jest tam sporo o pracujących przy pomocy pojazdów (zawodowi kierowcy, kurierzy, taksówkarze), o przemyśle odszkodowań dla ofiar wypadków. Józefiak dużo uwagi poświęca również bliskim zarówno ofiar, jak i sprawców wypadków, co jest akurat najmniej interesującym wątkiem.

Równie nudny jest opisywany przez autora problem „wykluczenia komunikacyjnego”, gdzie daje on – nie jeden raz w tej książce – swojemu jasno deklarowanemu stanowisku w tej sprawie. To, że Józefiak nie ukrywa swojego krytycznego stosunku do systemu prawnego, jest w tym przypadku bardziej wadą, niż zaletą tego tekstu.

Na podstawie moich doświadczeń nie sądzę, aby polscy kierowcy i piesi odstępowali znacząco od europejskiej przeciętnej. Szkoda, że autor tej książki nie zdecydował się na mniej ortodoksyjne i mniej populistyczne podejście do wielu nieoczywistych spraw, jakich jak na przykład wpływ wysokości mandatów lub dozwolonego limitu alkoholu we krwi na tragiczne sytuacje na drogach.

Nie sposób jednak nie docenić pracy nad pierwszym tak przekrojowym i pełnym dramaturgii dokumentem o polskich drogach.

W tym raczej smutnym, a często przerażającym, obszernym reportażu można znaleźć pełen przegląd zachowań polskich użytkowników dróg. Nie jest wesoło, ale na pewno jest wyczerpująco.

Książka opowiada nie tylko o wałkowanych miliony razy przekraczaniu prędkości, pijaństwie i różnych innych brawurach na drodze. Jest tam sporo o pracujących przy pomocy pojazdów (zawodowi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zygzakiem przez życie Henryk Gołębiewski, Tomasz Solarewicz
Ocena 6,8
Zygzakiem prze... Henryk Gołębiewski,...

Na półkach: ,

Sympatyczna lektura – wywiad-rzeka, w której znany aktor starych filmów dziecięcych udziela swojemu przyjacielowi. Wydawałoby się, że dzięki temu ta rozmowa będzie bardziej intymna.

Tak jednak nie jest. Henryk Gołębiewski, mimo ukończonych już jakiś czas temu sześćdziesięciu lat, wciąż pozostaje łobuzem z Mokotowa. Jest przez cały czas chłopakiem warszawskiej ulicy. I gdybym nie wiedział, że tę historię opisuje człowiek o krok od starości, byłbym gotów się zakładać, że jest to opowieść maksymalnie kogoś w moim wieku (też nie za krótkiego, ale jednak).

Gołębiewski to dla mnie będą zawsze dwie genialne kreacje aktorskie. „Podróż za jeden uśmiech”, w którym razem z Januszem Fąferskim, a właściwie Dudusiem (w tej roli Filip Łobodziński) przemierza Polskę autostopem. No i „Stawiam na Tolka Banana”, gdzie – jak zawsze – gra siebie, czyli łobuza, ale łobuza honorowego, z zasadami.

Gołębiewski, na etapie, z którego go znamy, zawsze grał tak naprawdę samego siebie. I nawet w sile wieku, pozostał trochę tym „Cegiełką” z opowieści o Tolku Bananie, gdzie w krótkich spodenkach i sandałach przemierza z przyjaciółmi najgorsze zakamarki Pragi, powojenne zgliszcza i spalone ruiny.

Jedno z pierwszych pytań, które pada z ust Tomasza Solarewicza, dotyczy ulubionych podwórkowych zabaw, które Gołębiewski pamięta. Czytam to i nie wierzę! To są zabawy, które ja pamiętam z mojego podwórka i piaskownicy. Gra w „Pikuty” (choć u nas to się inaczej nazywało), czyli rzucanie nożem w piasek, oparłszy go o różne części ciała tak, by po wykonaniu obrotu nóż wbił się w piasek. Gra w „Państwa – miasta”, czyli terytorialna zabawa polegająca na wycinaniu scyzorykiem przeciwnikom (innym państwom) ich terytoriów. Albo gra kapslami w Wyścig Pokoju, który to wyścig odbywał się w piaskownicy. Na wewnętrznej stronie kapsli wklejaliśmy flagi państw powycinane z podręczników do geografii…

Kariera Gołębiewskiego jako aktora dziecięcego była błyskotliwa, ale krótka. W dziwny sposób zniknął z ekranu i wciągnęło go życie ulicy, już nie tak niewinne, jak w dzieciństwie. Było gitowanie, bójki, awantury i oczywiście alkohol. Dostawał epizodyczne role w filmach i serialach, ale nie miał przebicia, by powalczyć o coś więcej.

Druga połowa książki nie jest już o filmie, ale o upartej walce Gołębiewskiego o życie. Walce wygranej, bo wrócił z sukcesem na ekrany filmem „Edi”, gdzie odgrywa świetnie jedną z głównych ról.

Henryk Gołębiewski nigdy nie będzie gwiazdą filmową, choć ma czysty talent naturszczyka porównywalny z talentem Jana Himilsbacha. Do końca życia pozostanie łobuziakiem z warszawskich ulic.

Sympatyczna lektura – wywiad-rzeka, w której znany aktor starych filmów dziecięcych udziela swojemu przyjacielowi. Wydawałoby się, że dzięki temu ta rozmowa będzie bardziej intymna.

Tak jednak nie jest. Henryk Gołębiewski, mimo ukończonych już jakiś czas temu sześćdziesięciu lat, wciąż pozostaje łobuzem z Mokotowa. Jest przez cały czas chłopakiem warszawskiej ulicy. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

U Hrabala jedne opowiadania są lepsze, a inne gorsze. Zdarzają się też rzeczy genialne. "Święto przebiśniegu" to zbiór nierówny, ale tych przebłysków geniuszu jest kilka i te kilka pozwala pokłonić się do ziemi przed tym producentem najwybitniejszych na świecie, półtorastronnicowych zdań wielokrotnie złożonych.

Z literaturą jest jak z muzyką. Tekst, tak jak melodia, powinien płynąć, brzmieć i porywać człowieka swoim nurtem. Przez prozę Hrabala się płynie, czytając zamyka się oczy i daje zabrać opowieściom o prostych ludziach czeskiej prowincji. Umie Hrabal odnajdywać wyjątkowość i dobro tam, gdzie chyba nikt by ich nie odnalazł. W mitomanach, karierowiczach, okrutnikach, ludziach z nerwicami, albo po prostu ludziach, w których wszyscy dopatrywaliby się samego zła, próżności, uciążliwości dla innych, czy zwykłego okrucieństwa, odnajdywana jest ta cząstka dobra i sympatii, którą Hrabal wydobywa, pielęgnuje i opisuje z umiejętnością prawdziwego poety.

A Hrabala poznałem dzięki wczesnej prozie Krzysztofa Vargi, który w "45 pomysłach na powieść" i "Bildungsroman" próbował bardzo udanie naśladować styl Czecha. U tego Vargi brakuje jednak tego kluczowego dla geniuszu wyjścia poza ciemność, pesymizm i smutek tęsknoty za przeszłością. Bohaterowie, zarówno ludzcy, jak i zwierzęcy (człowiek to też zwierze!) to zwykli ludzie, których ten pisarz wnikliwie prześwietla i wydobywszy tę iskierkę, dmucha na nią troskliwie. Z troskliwością dmucha nawet na sąsiada z sąsiedniej gminy, który wpada na pomysł, by zorganizować pogrzeb pisarza i planuje tę ceremonię z wszystkimi szczegółami. I nawet okrutni myśliwi, choćby ci z opowiadania "Najpiękniejsze oczy", okrutni mordercy rodziny młodego zwierzaka, nie budzą czystej nienawiści dla ich procederu.

Wszystko i wszyscy w tych opowiadaniach są poczciwi, ciepli i zasługujący na zrozumienie, utrwalenie, wspominanie z sympatią. Jest w tych tekstach zgoda na świat taki, jakim on jest. Ta piękna akceptacja jest tym, co bardzo podziwiam.

U Hrabala jedne opowiadania są lepsze, a inne gorsze. Zdarzają się też rzeczy genialne. "Święto przebiśniegu" to zbiór nierówny, ale tych przebłysków geniuszu jest kilka i te kilka pozwala pokłonić się do ziemi przed tym producentem najwybitniejszych na świecie, półtorastronnicowych zdań wielokrotnie złożonych.

Z literaturą jest jak z muzyką. Tekst, tak jak melodia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Świnia w Prowansji" jest książką o tym, jak życie może się kręcić wokół jedzenia. Autorka jest Amerykanką, która przyjechała z Kalifornii na południe Francji, z mężem i córką, aby zamieszkawszy w dość spartańskich warunkach zbliżyć się do "życia w zgodzie z naturą".

Brzmi niepokojąco i powiewa popularnymi przez cały czas ucieczkami młodych, wykształconych, z wielkich miast na zabite deskami dzicze, opisywanymi na blogach i bardzo szybko monetyzowanych sklepami eko, sprzedającymi przez internet produkty rolne wytwarzane "tradycyjnymi" metodami, z "tradycyjnie" uprawianych roślin i "tradycyjnie" hodowanych zwierząt, z prawdziwym wiejskim życiem nie mających nic wspólnego. Ot, moda na eko sposobem na udany zarobek. Eko-mydła, eko-skóry, eko-sery, eko-gówno. A wszystko to zarządzane z klimatyzowanych willi z wszystkimi udogodnieniami nowowczesności.

Na szczęście pani Georgeanne Brennan nie ulega takim pokusom i podejmuje próbę prostego, niekiedy ciężkiego życia na wsi, wśród ludzi żyjących tam od wielu pokoleń. Dzięki takiemu podejściu zdobywa zaufanie sąsiadów, pokazujących im sposoby wyrobu kozich serów, uprawiania ziół, hodowli świń na mięso. Opis świniobicia w tej książce swoim naturalizmem przypomina ustępy "Postrzyżyn" Hrabala, choć do kunsztu czeskiego mistrza jest pani Brennan oczywiście daleko.

Choć napisana przez kobietę, nie jest to literatura kobieca tak bardzo, jak się tego obawiałem. Fajnie, że można przekonać się o takich miejscach na świecie, gdzie jedzenie w pojedynkę jest daleko idącym absurdem. Przepisy podane książce zakładają liczbę porcji na 8 do 20, bo takie są właśnie obiady i kolacje w Prowansji. Tam, wspólne jedzenie, kupowanie produktów na targu w pobliskim miasteczku, pomaganie sobie w zasiewach i zbiorach, są głównymi instytucjami tworzenia więzi towarzyskich, sąsiedzkich i uczuciowych.

Tam, rozmowa przy stole, jest wręcz społecznym oczekiwaniem, a nie czymś, za co nasi polscy rodzice karali nas zawsze reprymendą.

"Świnia w Prowansji" jest książką o tym, jak życie może się kręcić wokół jedzenia. Autorka jest Amerykanką, która przyjechała z Kalifornii na południe Francji, z mężem i córką, aby zamieszkawszy w dość spartańskich warunkach zbliżyć się do "życia w zgodzie z naturą".

Brzmi niepokojąco i powiewa popularnymi przez cały czas ucieczkami młodych, wykształconych, z wielkich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko sięgam po literaturę dla młodzieży, bo młodzieżowe czasy mam już dawno za sobą. A jeśli już, to z sentymentu zabieram się znowu za książki Niziurskiego, Bahdaja albo po szalone przygody Tomka Wilmowskiego, których cała seria stoi na honorowym miejscu mojej biblioteki.

Nie zabrałbym się za tę akurat książkę, gdybym wiedział, że należy ona do gatunku poradników dla młodzieży. Dowiedziałem się o tym zresztą dopiero na ostatnich stronach, gdzie autor wspomina o adresatach swojej pracy.

Podoba mi się, jak dorośli ludzie traktują swoich młodszych braci i siostry poważnie. Zadają dzieciom pytania, nie występują z pozycji wszechwiedzącego autorytetu, nie pouczają i nie karcą bez potrzeby, po to tylko, aby zaznaczyć swoją wyższość. Ta książka mówi o poważnych rzeczach dość poważnym językiem. Za nic nie przypomina literatury młodzieżowej.

Czesław Bielecki to z zawodu architekt, z serca i powołania – wróg komunizmu i działacz opozycyjny w PRL-u i – w końcu – z poczucia misji – polityk i poseł w III RP. Prawicowiec, ale ten prawdziwy, liberalny. Swego czasu działacz i poseł z ramienia PiS, co dobitnie udowadnia, że w każdej partii można znaleźć kogoś z głową na karku.

Właśnie o głowie napisał Bielecki książkę. Napisał o tym, jak realizować życiowe cele, używając do tego myślenia. Nie jest to tak oczywiste, jakby się mogło wydawać w czasach, gdy ludzie osiągają sukcesy na różnych polach, za bardzo nie fatygując do tego celu swoich intelektów.

Bielecki nie jest idealistą, Don Kichotem, bo jako artysta-architekt, biznesmen, bojownik o wolność i jako polityk osiągnął niezaprzeczalne sukcesy. Postanowił więc podzielić się z młodszymi tym, w jaki sposób do tego doszedł.

Opowiadając o tym, stosuje bliską mi metodę analityczną. Wywód jest uporządkowany, a jednocześnie pełen polotu i dygresji, jeśli są one pomocne. Ta umiejętność wynika zapewne z architektonicznego powołania autora. Jest to zawód, który wymaga od człowieka bycia jednocześnie artystą i umysłem ścisłym.

A więc czytałem tę książkę w przekonaniu, że jest to lektura dla mnie – osoby mającej ogromne kłopoty z upartym dążeniu do celu, z systematycznością, z konsekwencją, z wiarą w osiągnięciu sukcesu. Więc robiłem notatki, wracałem do niektórych fragmentów, myślałem, jak przekuć te porady na własne życie.

„Głowa. Instrukcja użytkowania” adresowana jest do ludzi, którzy, w porównaniu ze mną, mają te ponad ćwierć wieku więcej czasu na wyciśnięcie z ich soczystych umysłów tej całej śmietanki, która dostarczy im spełnienia marzeń. Ja mogę tylko o tym marzyć, wyżymując z pomarszczonej jak rodzynek łepetyny pojedyncze, brunatne i oleiste kropelki, tego, co może kiedyś miało jakąkolwiek wartość i mogło się do czegokolwiek przydać.

I tym optymistycznym akcentem – kończę! Powodzenia, odwagi, ale wszystko – z głową!

Rzadko sięgam po literaturę dla młodzieży, bo młodzieżowe czasy mam już dawno za sobą. A jeśli już, to z sentymentu zabieram się znowu za książki Niziurskiego, Bahdaja albo po szalone przygody Tomka Wilmowskiego, których cała seria stoi na honorowym miejscu mojej biblioteki.

Nie zabrałbym się za tę akurat książkę, gdybym wiedział, że należy ona do gatunku poradników dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć książka ta jest już dość nieaktualna, bo wszystko się zmienia błyskawicznie i na naszych oczach, to czytało mi się ją z prawdziwą przyjemnością. Właśnie mija 20 lat od pierwszego, francuskiego wydania tego tekstu, łączącego klasyczny reportaż z podróży, publicystykę społeczna i polityczną, esej filozoficzny oraz osobiste, wręcz autobiograficzne przemyślenia Francuza na tematy amerykańskie.

Niewątpliwie osią i głównym zamysłem książki jest próba zderzenia mentalności europejskiej z amerykańską. Choć obie wywodzą się z tych samych, greckich, rzymskich, chrześcijańskich korzeni, to każda jest dla drugiej egzotyczna i trudna do zrozumienia.

Stany są w tym barwnym, napisanym z ogromną erudycją, reportażu, krajem, który fascynuje, a jednocześnie pozostaje niezrozumiały. Na tle stabilnej, osadzonej na twardych fundamentach Europy, USA są krajem pełnym sprzeczności, paradoksów i porażających konsekwencji. Chwiejnym jak cholera.

Powszechna i często radykalizująca się amerykańska religijność nie przeszkadza w monetyzowaniu jej, relatywizowaniu i przekształcaniu w komercyjny cyrk. Dogmatyczne traktowanie konstytucyjnej wolności słowa jest nie do przyjęcia dla Europejczyka, rugującego kosztem wolności sumienia prawo do głoszenia radykalnych, promujących totalitaryzmy, ideologii. Dla Amerykanina wolność słowa jest święta i niepodważalna.

Takich paradoksów jest w książce Sormana wiele. Autor nie ukrywa fascynacji Stanami i bez udawania wyraża swoje sympatie i antypatie. Dużo jest w tej książce rzeczy nieaktualnych, bo Stany zmieniają się w mgnieniu oka, więc nie jest to obraz tego, co tu i teraz, ale to nie ma tutaj absolutnie żadnego znaczenia.

Choć książka ta jest już dość nieaktualna, bo wszystko się zmienia błyskawicznie i na naszych oczach, to czytało mi się ją z prawdziwą przyjemnością. Właśnie mija 20 lat od pierwszego, francuskiego wydania tego tekstu, łączącego klasyczny reportaż z podróży, publicystykę społeczna i polityczną, esej filozoficzny oraz osobiste, wręcz autobiograficzne przemyślenia Francuza na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytanie takich książek wywołuje smutek. Smutek, bo człowiek zdaje sobie sprawę, jaki jest głupi, nieoczytany i pozbawiony stylu. Profesor Bralczyk wybrał sobie tysiąc polskich słów i frazeologizmów i o każdym z nich napisał krótki felieton. Każdy pełen odwołań etymologicznych, anegdot, nawiązań do historii i kultury popularnej.

Książka jest dość obszerna i ten tydzień, który jej poświęciłem, był tygodniem myślenia o języku polskim. Nigdy się tym wcześniej za bardzo nie interesowałem, a jednak przez te kilka dni żyłem słowotwórstwem, myślałem o pochodzeniu słów, których używa się na co dzień, nad skomplikowaną, złożoną strukturą języka.

Polski jest pod tym względem wyjątkowo bogatą, żywą i stale rozwijająca się strukturą, w której korzenie, wpływy i konotacje, kształtują się podobnie, jak sieci neuronowe w mózgu. Jest nieliniowa, przypomina raczej wielkie drzewo z niezliczoną liczbą często nieoczywistych rozgałęzień, z których niektóre są wielkie i nadal się rozwijają, a inne dawno temu uschły lub usychają na naszych oczach, a właściwie należałoby rzecz – na naszych językach.

To bardzo miła lektura. Na pewno nie naukowa. Na pewno popularna. Na pewno dowcipna. Na pewno wciągająca. Ale i tak pozostawiła mnie z poczuciem smutku i wstydu z powodu własnej ignorancji.

Czytanie takich książek wywołuje smutek. Smutek, bo człowiek zdaje sobie sprawę, jaki jest głupi, nieoczytany i pozbawiony stylu. Profesor Bralczyk wybrał sobie tysiąc polskich słów i frazeologizmów i o każdym z nich napisał krótki felieton. Każdy pełen odwołań etymologicznych, anegdot, nawiązań do historii i kultury popularnej.

Książka jest dość obszerna i ten tydzień,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Afryka wydawała mi się mało interesującym kontynentem, ale debiutem fabularnym Marcina Mellera, którego akcja dzieje się w Ugandzie i Kongo, jestem oczarowany. Rzecz opowiada o przygodach Wiktora Tiszlera, redaktora naczelnego jednego z warszawskich tygodników, który w 2020 roku wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu swojego syna. Marcin, bo tak się syn nazywa, ni stąd ni zowąd przestał odbierać telefony od rodziców.

Ojciec w 1996 roku również przemierzał tzw. „czarny kontynent” jako młody reporter wojenny, więc to i owo wie o tamtejszych zwyczajach. Co więcej, Wiktor zapoznał tam przystojną i młodą Murzynkę, z którą przeżył sporo przygód, nie tylko miłosnych. Poderwał ją na to, że nie tylko jest rodakiem Kapuścińskiego, ale nawet pił z Kapuścińskim wódkę. Florence jest młodą aktywistką pomagającą dzieciom i tłumaczy młodemu reporterowi zawiłości toczącej się w Ugandzie krwawej wojny.

Po ćwierćwieczu syn Wiktora rusza do Afryki śladami ojca na zasadzie znanej wszystkim dzieciom swoich rodziców: „Ty mogłeś, to i ja dam radę”. Idzie mu gorzej niż ojcu. Nie dość, że nie zapoznaje żadnej Murzynki, to jeszcze wpada w kłopoty przez pewną blondynkę. Więc ojciec rzuca obowiązki zawodowe i nową żonę z małym dzieckiem, wsiada w samolot i leci ratować syna.

Powieść toczy się więc na dwóch płaszczyznach czasowych. Przeskakujemy sobie a to w lata dziewięćdziesiąte, a to dwadzieścia lat później. To ryzykowny i trudny zabieg prozatorski, z którym Meller radzi sobie zaskakująco świetnie.

Niektórzy zarzucali tej książce, że za bardzo jest reportażem politycznym. Że za dużo w niej zagłębiania się w skomplikowane problemy Afryki. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Biorąc pod uwagę to, jak w rzeczywistości popieprzone są relacje między tymi wszystkimi plemionami, dostajemy tyle polityki, ile to niezbędne dla fabuły.

Wszyscy piszą też, że jest to thriller. Zresztą ktoś to nawet pierdolnął na okładce. Bzdura. Moim zdaniem jest to dość klasyczny kryminał polityczno-obyczajowo-przygodowy. Owszem, powieść trzyma w napięciu, ale bardziej z powodu oczekiwania na pytanie „Co się stało z Marcinem?”.

Odpowiem na to pytanie, żeby Państwu oszczędzić czytania. Marcin napisał świetną, a jak na debiutanta w tym gatunku, więcej niż świetną powieść przygodową. Jak to debiutant, nie ustrzegł się drobnych błędów, za które chyba powinien winić redaktora (na tyle są nieistotne).

Skoro już Państwo wiedzą, co się stało z Marcinem, pozostawiam Państwa decyzji to, czy sięgniecie po „Czerwoną Ziemię”.

Afryka wydawała mi się mało interesującym kontynentem, ale debiutem fabularnym Marcina Mellera, którego akcja dzieje się w Ugandzie i Kongo, jestem oczarowany. Rzecz opowiada o przygodach Wiktora Tiszlera, redaktora naczelnego jednego z warszawskich tygodników, który w 2020 roku wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu swojego syna. Marcin, bo tak się syn nazywa, ni stąd ni zowąd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wbrew różnym opisom i recenzjom, nie jest to książka o polityce ani o patriotyzmie. Choć została wydana dawno, w 1968 roku, kiedy nie było jeszcze bloków, „Kiedy kwitną tykwy” jest książką o blokersach.

W różnych komentarzach na temat tej minipowieści Dragoslava Mihailovicia, patriotyzm mylony jest z miłością do swojej dzielnicy, a nostalgia za ojczyzną mylona jest z sentymentem do bezpowrotnie utraconej młodości.

To, że rzecz dzieje się na przedmieściach Belgradu, a bohater, w wyniku koleżeńsko-rodzinnej zemsty musi uciekać do Szwecji, skąd opowiada o burzliwej młodości, jest tylko pretekstem do opowieści o twardych zasadach życia na robotniczej dzielnicy, o obowiązkowej służbie w wojsku, o ulicznych bójkach, o piciu alkoholu, ale – przede wszystkim – o boksie, który był dla tego środowiska tym, czym teraz jest piłka nożna dla dzieciaków z krajów trzeciego świata.

Każdy musiał umieć się bić, a najlepsi przenieśli się z ulicznych podwórek na amatorskie i profesjonalne ringi. Wątek boksu jest zresztą jednym z najciekawszych w książce, a walki są opisane z bardzo sugestywnym, barwnym i fachowym kunsztem literackim.

Kobiety, cz też – posługując się językiem belgradzkiej ulicy – „brzanki”, traktowane są w sposób przedmiotowy, by nie rzec – okrutny. „Jakby nie pozwalały, to by nie były gwałcone” – stwierdza jeden z bohaterów. Jednocześnie jednak, cała opowieść opiera się na zemście za splamienie honoru kobiety. Ot, taka przewrotna i pozbawiona logiki była mentalność na Bałkanach tamtych lat.

Niby nie aż tak odległe czasy i bliski nam krąg kulturowy, który poznajemy, pokazują, jak dużo się zmieniło. Nie ma już honorowych bójek do pierwszej lub ostatniej krwi. Nie ma chuliganów chodzących po ulicach z nożem w rękach, nie ma uległych kobiet, które są wybierane przez mężczyzn, a nie odwrotnie.

Dobrze jest poczytać o tym, czego nie ma. Nieważne, czy z tęsknotą, czy z ulgą.

Wbrew różnym opisom i recenzjom, nie jest to książka o polityce ani o patriotyzmie. Choć została wydana dawno, w 1968 roku, kiedy nie było jeszcze bloków, „Kiedy kwitną tykwy” jest książką o blokersach.

W różnych komentarzach na temat tej minipowieści Dragoslava Mihailovicia, patriotyzm mylony jest z miłością do swojej dzielnicy, a nostalgia za ojczyzną mylona jest z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poza Bukowskim, nigdy nie znalazłem w amerykańskiej literaturze „pięknej”, poza kryminałami, czegokolwiek godnego zachwytu. Nazwisko „Roth” przewijało się często, mam na półkach chyba z trzy jego książki, ale dopiero teraz podjąłem się zmierzenia z tym wyzwaniem.

A okazało się to wyzwanie wymagające, bo nie dość, że osią książki jest żydowskie pochodzenie bohatera i narratora, co zawsze traktuje z rezerwą, to – dodatkowo – powieść przesycona jest psychoanalizą i psychologią spod znaku Adlera. Są to teorie, które – o ile pretendują do naukowych – są mi obce.

Trudno w zasadzie stwierdzić, czy jest to powieść w ścisłym znaczeniu tego słowa. To raczej toczący się przez dwieście strony potok, strumień słów, wspomnień, żalów i oskarżeń Alexa Portnoya leżącego na kanapie u psychoanalityka dr Spielvogela. Opowiada emocjonalnie o swoim dojrzewaniu w konserwatywnej, żydowskiej rodzinie w New Jersey w latach 50. i 60 XX wieku.

Książka wzbudziła ogromne kontrowersje natury obyczajowej. Dzieciństwo i dojrzewanie Aleksa odbywa się pod znakiem ciągłej, niespełnionej, tłumionej energii seksualnej, którą rozładowuje kompulsywną masturbacją i obscenicznymi fantazjami. Masturbacja odbywa się na wiele sposobów, w tym za pomocą świńskiej wątroby i jest opisywana w skrajnie naturalistyczny sposób.

Problem seksualny związany jest ze skomplikowanymi relacjami Alexa z matką i ojcem. Ta pierwsza jest zaborcza, nadopiekuńcza, egzaltowana, i jest pierwszym obiektem seksualnych fantazji chłopca. Przywołuje on chęć „zerżnięcia” własnej matki, gdy miał 3 lata, a ona karmiła go piersią. Ojciec jest z kolei pozostającym w cieniu nieudacznikiem, traktowanym przez Alexa i jego matkę z otwartą pogardą.

Ważnym elementem kształtowania się Aleksa jest jego żydowskie pochodzenie. Chłopiec próbuje się wyrwać z obyczajowych, żywieniowych i społecznych ograniczeń bycia Żydem. Gardzi swoją żydowskością i jednocześnie gardzi otaczającymi go gojami. Chrześcijańskie dziewczęta są dla niego niedostępnym, znienawidzonym i pożądanym tabu.

W całej tej emocjonalnej narracji przewija się wręcz nachalnie psychologia Alfreda Adlera. Przekonanie, że osobowość kształtuje się w dzieciństwie i dorastaniu. I że w tym okresie człowiek toczy usilną walkę o wyrwanie się z niedojrzałości, osiągnięcie przewagi nad innymi. Czyni to albo za pomocą siły, albo litości.

Jest więc Aleks na tej psychoanalitycznej kozetce takim miotającym się między skrajnościami młodzieńcem. Przeskakującym od rozpaczy ku euforii, od nienawiści do uwielbienia, od romantyzmu i subtelności ku wulgarności i wyuzdaniu.

Dla dorosłego czytelnika „Kompleks Portnoya” to ciekawy wgląd w dzieciństwo i wczesną młodość, pozbawiony idealizacji i chyba dość prawdziwy, nawet jeśli nie jesteś Żydem.

Poza Bukowskim, nigdy nie znalazłem w amerykańskiej literaturze „pięknej”, poza kryminałami, czegokolwiek godnego zachwytu. Nazwisko „Roth” przewijało się często, mam na półkach chyba z trzy jego książki, ale dopiero teraz podjąłem się zmierzenia z tym wyzwaniem.

A okazało się to wyzwanie wymagające, bo nie dość, że osią książki jest żydowskie pochodzenie bohatera i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tych zbiorów felietonów Jeremiego Clarksona po polsku jest chyba z siedem. Przeczytałem z cztery. Podziwiam ludzi, z których palców wylewają się z niezwykłą łatwością teksty pełne anegdot, dobrego humoru i bezkompromisowości. Taki talent miał Leopold Tyrmand, który chodził na zawody tenisowe i bokserskie z maszyną do pisania i z trybun pisał relacje dla Agencji Prasowo-Informacyjnej.

Taki był Paweł Zarzeczny, piszący o piłce. Jerzy Pilch był takim felietonistą. Taki talent ma Krzysztof Varga. Masa osób kupowała Przegląd Sportowy, Tygodnik Powszechny i Magazyn Wyborczej tylko dla tych felietonów. Byłem jednym z nich.

Taki talent ma również Clarkson. Wyobrażam sobie, że wstaje około południa, w hotelowym pokoju, na ciężkim kacu, w jakimś dziwnym miejscu świata i odbiera telefon z redakcji, że miał do przedwczoraj wysłać tekst. Więc siada z bólem głowy do laptopa ze szklanką wody z cytryną albo jakimś klinowym płynem i wypluwa z siebie kolejny świetny felieton inspirowany jakimś prasowym nagłówkiem, nocną rozmową przy whiskey z jakimś przypadkowym towarzyszem, wiadomością usłyszaną w porannych wiadomościach lub jakimś innym, z pozoru błahym, szczegółem codzienności.

Clarkson stoi na szczycie barykady w każdej politycznej, ideologicznej, geopolitycznej wojnie. Staje w poprzek, jak okoń, politycznej poprawności, bez popadania w skrajność. Czasami jest poprawny, czasami jest do bólu kontrowersyjny i prowokacyjny. Ma swoje zdanie, a pozycja, jaką sobie zbudował, pozwala mu wyrażać je do bólu dosadnie.

Teksty Clarksona są lekkie i nadają się doskonale jako lektura odświeżająca po ciężkiej literaturze, jako opowiastki do czytania na kiblu (wbrew powszechnej opinii, dobór „literatury toaletowej” jest istotną decyzją dla każdego, kto lubi czytać), na plaży podczas urlopu albo w metrze podczas podróży do pracy. W niczym nie umniejsza to kunsztu tego faceta. Te felietony świetnie oddają brytyjską mentalność, umysł faceta w dojrzałym wieku, który potrafi być mentalnie młody, sybaryty, miłośnika pięknych kobiet i szybkich samochodów i dobrych alkoholi.

Tych zbiorów felietonów Jeremiego Clarksona po polsku jest chyba z siedem. Przeczytałem z cztery. Podziwiam ludzi, z których palców wylewają się z niezwykłą łatwością teksty pełne anegdot, dobrego humoru i bezkompromisowości. Taki talent miał Leopold Tyrmand, który chodził na zawody tenisowe i bokserskie z maszyną do pisania i z trybun pisał relacje dla Agencji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jedna z najfajniejszych polskich powieści o futbolu, jakie czytałem. To nie komplement, bo jest tych powieści tyle, co kot napłakał. Oczywiście, nie pozbawiona wad, jest to wartka opowieść o prowincjonalnej drużynie piłkarskiej, która – doświadczona tragedią śmierci kilkunastu swoich najlepszych piłkarzy w wypadku drogowym – powstaje jak feniks z popiołów. Dzieje się tak za sprawą upartego, hardego trenera z problemami i młodego napastnika wyłowionego z jednego z opolskich podwórek.

Wyobrażam sobie, jak trudno jest przelewać mecz piłkarski na papier, zachowując choć część jego dramaturgii. Mróz poszedł w kierunku prozatorskiego komiksu, co okazało się świetnym rozwiązaniem. Niejako przy okazji opisuje – nie bez uproszczeń – realia polskiej piłki nożnej.

Każdy fanatyczny miłośnik futbolu, szczególnie z tego polskiego podwórka, będzie na sto procent zawiedziony tą książką. Wyobrażam sobie te gesty oburzenia uproszczeniami i trywializmami, które mogą się pojawiać w tym… kryminale?

Tak, kryminale, bo Mróz nie byłby Mrozem, gdyby nie wplótł w swoją wartką opowieść wątku z trupem. Był to zabieg z gruntu nietrafiony. Wątek ten nie wnosi nic do opowieści. Jest kwiatkiem do całkiem zgrabnego kożucha.

Natomiast wątki wzajemnych relacji piłkarzy Rewery Opole, szatniowych animozji i przyjaźni, sympatii zdolnego piłkarza i córki trenera, sama postać tego ostatniego, cała ta „obyczajówka” jest napisana bardzo atrakcyjnie. W zasadzie wszystkie książki Mroza osadzone w polskich realiach, które dla większości kojarzą się z pytaniem „kto zabił?”, są o wiele bardziej atrakcyjne, kiedy spojrzy się na nie przez pryzmat codziennych realiów, konkretnych miejsc – ulic, placów, miejsc.

Podziwiam u Mroza to, że odnajduje się w różnych stylistykach, klimatach, czasach. Wymaga to wielkiej pracy nad zapoznaniem się z wieloma szczegółami. Powieść, o której piszę, jest – oczywiście – literackim fast foodem, ale to właśnie lubię: jest wartko, zjadliwie i dość przewidywalnie. Rzecz, przy której trudno się męczyć. O to chodzi.

To jedna z najfajniejszych polskich powieści o futbolu, jakie czytałem. To nie komplement, bo jest tych powieści tyle, co kot napłakał. Oczywiście, nie pozbawiona wad, jest to wartka opowieść o prowincjonalnej drużynie piłkarskiej, która – doświadczona tragedią śmierci kilkunastu swoich najlepszych piłkarzy w wypadku drogowym – powstaje jak feniks z popiołów. Dzieje się tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chwytliwy tytuł, jeszcze bardziej chwytliwy podtytuł i ładna okładka – to wszystko, co dobrego można powiedzieć o tej książce. To prawda, jest to coś w rodzaju poradnika i być może komuś pomoże w wędrówce, ale pod warunkiem, że ten ktoś chodzi po Wyspach Brytyjskich i jakimś cudem nie ma przy sobie telefonu i kompasu.

Te kilkaset stron powtarzanych po wielokroć rad (w większości truizmów) poświęconych jest temu, w jaki sposób określić strony świata albo najbliższą drogę do miejsc zamieszkałych przez ludzi. Pocieszne są rady w rodzaju: jeśli na błocie jest dużo odcisków butów, albo śladów rowerów, najpewniej w okolicy znajduje się jakaś miejscowość.

Strony świata to jakieś zboczenie autora. Nie znajdziemy w jego książce rad dotyczących nocowania w terenie, przygotowania ogniska, zachowania się w przypadku kontaktu z dziką zwierzyną, zbierania dzikich roślin jadalnych. Są tam wyłącznie archaiczne porady rodem z XIX wieku, kiedy ludzie chodzili bez map i innych udogodnień.

Brakowało mi też pokazania romantycznego wymiaru wędrówki: przyjemności przebywania w dziczy, marszu jako formy medytacji i wszystkich tych rzeczy, które sprawiają, że wędrówka jest przyjemnością, a nie gorączkową próbą wydostania się z dziczy.

Nie polecam tej książki.

https://radeko.wordpress.com/2023/01/29/nieporadnik-wedrowca/

Chwytliwy tytuł, jeszcze bardziej chwytliwy podtytuł i ładna okładka – to wszystko, co dobrego można powiedzieć o tej książce. To prawda, jest to coś w rodzaju poradnika i być może komuś pomoże w wędrówce, ale pod warunkiem, że ten ktoś chodzi po Wyspach Brytyjskich i jakimś cudem nie ma przy sobie telefonu i kompasu.

Te kilkaset stron powtarzanych po wielokroć rad (w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Chłopaki w sufixach” to prawdopodobnie słaba książka, sądząc po opiniach, jakie wystawiono jej na GoodReads i Lubimy Czytać. I tylko mój metrykalny sentyment każe mi uważać, że jest wręcz przeciwnie.

Bohaterowie tych opowieści o życiu w blokach w latach 80. ubiegłego wieku są ode mnie co prawda starsi o jakąś dekadę, ale doświadczenia, klimat, przedmioty, rozrywki i symbole tamtych czasów są mi bardzo bliskie.

Choć Porada próbuje ewidentnie naśladować Marka Nowakowskiego i idzie mu to nader słabo, to nastrój nostalgii za tymi szarymi czasami PRL-u, z jego wszechobecnym alkoholizmem, biedą, podwórkową przemocą, nudną jak flaki z olejem szkołą w jakimś wyczuwalnym stopniu nawiązują do tego, co i jak o podwarszawskich Włochach pisał autor „Benka Kwiaciarza”.

Kieleccy blokersi tęsknią za Zachodem i gardzą komunistyczną szarzyzną. Są ostatnim pokoleniem tego najgorszego po stalinizmie okresu Polski Ludowej. Wysyłają do zachodnich firm motoryzacyjnych prośby o „prospekty” na błyszczącym papierze z fotografiami aut, których nie mogli spotkać na polskich drogach. Podrabiają zachodnie ciuchy, słuchają na skopiowanych kasetach zachodnich zespołów, a gdy rodziców nie ma w domu, puszczają z kaset VHS niemieckie firmy pornograficzne. Rywalizują kapslami z wklejonymi flagami państw Wyścigi Pokoju na torach zbudowanych w piaskownicy. Zbierają puszki po zachodnich piwach i stawiają je na meblościankach w swoich małych pokojach obwieszonych proporczykami klubów piłkarskich. Bratają się z żulami tylko po to, aby ci kupowali im tanie wina i wódkę. I gadają.Dużo. O dziewczynach i o muzyce. O tym, co było wtedy dla nich najważniejsze.

Ta książka nie kończy się żadną puentą, żadnym smutnym zakończeniem ani happy endem. Jest portretem pokolenia, które z dzisiejszej perspektywy jest egzotyką. Tak wiele się zmieniło. Dostrzec to można jedynie wtedy, kiedy pamięta się tamte czasy.

Ta powieść będzie się podobała tylko nielicznym, obecnym czterdziestolatkom. Tylko oni ja zrozumieją Pozostali powinni omijać ją szerokim łukiem.

„Chłopaki w sufixach” to prawdopodobnie słaba książka, sądząc po opiniach, jakie wystawiono jej na GoodReads i Lubimy Czytać. I tylko mój metrykalny sentyment każe mi uważać, że jest wręcz przeciwnie.

Bohaterowie tych opowieści o życiu w blokach w latach 80. ubiegłego wieku są ode mnie co prawda starsi o jakąś dekadę, ale doświadczenia, klimat, przedmioty, rozrywki i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kocie mojo, czyli jak być opiekunem szczęśliwego kota Mikel  Maria Delgado, Jackson Galaxy
Ocena 7,7
Kocie mojo, cz... Mikel Maria Delgad...

Na półkach:

Pierwszy na liście tegorocznych lektur to poradnik pod tytułem „Kocie mojo, czyli jak być opiekunem szczęśliwego kota”. Skończyłem, uczucia mam mieszane, podobnie jak do wszystkich nowoczesnych poradników.

Podoba mi się nieortodoksyjne i liberalne podejście, pozbawione religijnej/rodzicielskiej czci wobec kotów, jaką przejawia wielu właścicieli. Są to raczej rady „rób, co chcesz, ale na Twoim miejscu unikałbym? Czego autor radzi unikać? Suchej karmy, wypuszczania kotów na zewnątrz, rozdzielania kotów walczących nawet do krwi, pozwalania gościom ścigania kotów poukrywanych po kątach i paru innych rzeczy. Skłania autor do karmienia kotów surowym mięsem (nawet wyłącznie tym), traktowania każdego kota indywidualnie (brak uniwersalnych metod wychowawczych), trzymania więcej, niż jednego kota w domu, uznania, że dla kota będziesz wyłącznie „rodzicem” przynoszącym, pożywienie, a przede wszystkim – do pogodzenia się, że z chwilą przyniesienia kota do domu, to ten dom, jest tego kota królestwem (terytorialność jako klucz).

Wadą tej książki jest nachalne powtarzanie wielu spraw poruszanych wcześniej. Inne wady są pomniejszej wagi.

Tytułowe „mojo” to taki stan, w którym twój kot jest szczęśliwy, czyli, po pierwsze, najedzony, po drugie – panujący nad swoim terenem, po trzecie – bezpieczny. Wszystko to można mu zapewnić.

Pierwszy na liście tegorocznych lektur to poradnik pod tytułem „Kocie mojo, czyli jak być opiekunem szczęśliwego kota”. Skończyłem, uczucia mam mieszane, podobnie jak do wszystkich nowoczesnych poradników.

Podoba mi się nieortodoksyjne i liberalne podejście, pozbawione religijnej/rodzicielskiej czci wobec kotów, jaką przejawia wielu właścicieli. Są to raczej rady „rób, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ponad tysiąc sto stron. Trzysta sześćdziesiąt pięć krótkich opowieści. Każda poświęcona kolejnym dniom roku i temu, co się ludzkości w nich przydarzyło. Książka wręcz prosząca się o czytanie jej przez cały rok, badanie dzień po dniu kolejnych rocznic: od starożytności po czasy współczesne.

Włodzimierz Kalicki podjął się zadania karkołomnego. Pomysł na takie dzieło jest z jednej strony dość banalny, ale z drugiej strony genialny w tej swojej banalności. Skaczemy więc dzień po dniu po epokach, kontynentach, czytamy o polityce, wojnie, nauce, sztuce, obyczajach, zbrodniach, miłościach i zdradach.

Rozmach jest godny najwyższego szacunku. Erudycja Kalickiego budzi najwyższy podziw. Umiejętnie i z wyczuciem rozwija i ukwieca fakty historyczne z wymyśloną przez siebie, wykoncypowaną i wzbogaconą wyobraźnią otoczką. W każdej z jego opowieści najważniejszy jest żywy człowiek.

Nie udało mi się czytać „Zdarzyło się” po jednym rozdziale dziennie. Ciekawość, co ważnego zdarzyło się kolejnego dnia zwyciężała i 1 stycznia przeczytałem cały styczeń, a kolejnego dnia dobrnąłem do połowy marca.

Jak każdy, Kalicki ma swoje koniki, dziedziny, które szczególnie wzbudzają jego zainteresowanie i poświęca im nieco więcej uwagi, niż innym. Są nimi marynistyka, szczególnie bitwy morskie, I wojna światowa, historia ruchu komunistycznego, XIX wiek i kilka innych, które mnie osobiście mniej interesują. Czytałem jednak te historie z wypiekami na twarzy. Zwyciężył narracyjny kunszt autora, który potrafi pięknie opowiadać nawet historie rosyjskich komunistów w latach XX ubiegłego wieku.

Uważam, że w taki sposób powinno się opowiadać o historii w szkole. Ta książka powinna być czytana w polskich liceach, bo pokazuje historię świata jako opowieści o żywych, barwnych ludziach z krwi i kości. Szkoda, że „Zdarzyło się” przeszło bez echa, po prostu zdarzyło się i mało o Kalickim teraz słychać. Szkoda.

Ponad tysiąc sto stron. Trzysta sześćdziesiąt pięć krótkich opowieści. Każda poświęcona kolejnym dniom roku i temu, co się ludzkości w nich przydarzyło. Książka wręcz prosząca się o czytanie jej przez cały rok, badanie dzień po dniu kolejnych rocznic: od starożytności po czasy współczesne.

Włodzimierz Kalicki podjął się zadania karkołomnego. Pomysł na takie dzieło jest z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jednym z moich noworocznych postanowień było przeczytanie pięćdziesięciu dwóch książek w tym skłaniającym się już ku końcowi roku. Dużo? To jedna książka na tydzień. Jeśli przeciętna książka liczy – szacujmy na wyrost – 400 stron, wychodzi około 50 stron dziennie. To maksymalnie godzina czytania.

Stephen King powiedział kiedyś, że podstawowym warunkiem dobrego pisania jest czytanie. Czytanie przez co najmniej jedną godzinę dziennie. Nie jest to cel trudny do osiągnięcia, nawet dla pracujących 16 godzin na dobę. Dzisiaj czytać można wszędzie.

Takie ilościowe podchodzenie do czytania uważałem kiedyś za zbrodnię. Dziś uważam, że to świetna technika samodyscypliny i w miarę łatwy sposób na spełnienie choćby jednego noworocznego postanowienia.

W tym roku nie uda mi się osiągnąć tych magicznych pięćdziesięciu dwóch książek.

Poza mną i moim brakiem rutyny, jednym z winowajców tej porażki jest pisarz Robert Małecki i jego kryminał pod tytułem „Skaza”.

Zazwyczaj książki, które są grube i jednocześnie nudne, porzucam, nie chcąc dać się zepchnąć w obce mi praktyki masochistyczne.

Walcząc o wyrobienie swojej normy, posiadając w wyrobieniu tej normy spore zaległości, wziąłem się za „Skaza”. I tak brnąłem rankami i wieczorami w wielowątkową, skomplikowaną, przepełnioną szczegółami hobby polegającego na malowaniu mikroskopijnych modeli motocyklów, kryminalną opowieść.

Rzecz dzieje się w jakimś totalnym wygwizdowie. O tym, że istnieje takie miasto, jak Chełmża, dowiedziałem się dopiero tydzień temu, z tej książki. Bohaterem jest facet nudny jak flaki z olejem (nawet klamki nie nosi, a jak nosi, to nie strzela). Nie dostaje w mordę, sam nie daje w mordę. Raz na pięćdziesiąt stron coś krzyknie, ale jak już krzyknie do kobiety, to zaraz ją przeprasza. Kiedy wraca do domu po robocie, to pije herbatę (brakuje jeszcze maślanych herbatników) i maluje miniaturowe modele motocyklów. Nie ma śmiałości do podrywających go bibliotekarek. Bibliotekarek, bo jakie kobiety poza bibliotekarkami mogłyby się zainteresować podstarzałym gliną jeżdżącym zdezelowanym Golfem?

Fabuła się memła. Małecki próbuje dość nieudolnie szukać szczegółu, konkretu miejsca tzw. „akcji”. I człowiek, jak ten Maklakiewicz na polskim filmie, chciałby – po prostu – odłożyć tomisko na bok i zająć się kolejnym Remigiuszem Mrozem.

A jednak brnie. Brnie z szacunku nie do autora, bo do autora żywi pretensje o zmarnowany czas. Brnie z szacunku do własnych – wydawałoby się – zmarnowanych – pieniędzy.

A na koniec dokonuje się cud. Wszystkie te na pozór bezsensowne wątki splatają się w logiczną całość. Całość logiczną, lecz nieoczywistą. I wszystko nabiera szybkości błyskawicy.

Jeśli mają Państwo ochotę na mozolne, długie, kopanie rowów z ekscytującym zakończeniem, to polecam tego cwaniaczka. Przez większość czasu będziecie jedli rozgotowany budyń, a na deser dostaną Państwo solidną porcję Carolina Reaper (1,57 mln SHU).

Jednym z moich noworocznych postanowień było przeczytanie pięćdziesięciu dwóch książek w tym skłaniającym się już ku końcowi roku. Dużo? To jedna książka na tydzień. Jeśli przeciętna książka liczy – szacujmy na wyrost – 400 stron, wychodzi około 50 stron dziennie. To maksymalnie godzina czytania.

Stephen King powiedział kiedyś, że podstawowym warunkiem dobrego pisania jest...

więcej Pokaż mimo to