Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Malfetto. Mroczne piętno Marie Lu
Ocena 7,1
Recenzja Epidemia w alternatywnych Włoszech

Zaraza, inaczej mówiąc epidemia, to występowanie w określonym czasie i na określonym terenie przypadków zachorowań lub innych zjawisk związanych ze zdrowiem w liczbie większej niż oczekiwana. Tako rzecze wikipedia i na podstawie takiej właśnie definicji, Marie Lu zaczęła tworzyć swoją...

Okładka książki Saga Ognia i Wody: Wielki błękit Jennifer Donnelly
Ocena 6,6
Recenzja W głębinach…

Syrena w mitologii greckiej to niebezpieczne i przebiegłe stworzenia wyobrażane jako półkobieta-półptak. Później, podobnie jak w mitologii rzymskiej, nimfa morska wyobrażana jako ryba z głową kobiety lub pod postacią półkobiety-półryby.

W literaturze niezbyt często możemy poznać te...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Cyberpunk to nurt przynależący do literatury science fiction. Opiera się on głównie na zależności pomiędzy człowiekiem, a otaczającej go zaawansowanej technologii komputerowej i informacyjnej. Dość często łączone są one z różnymi zawirowaniami w społeczeństwie (np. stan wojenny). Esencję tego podgatunku literackiego stanowi główna zasada, a właściwie to jej elementy, głoszona przez futurystów: 3M – Miasto, Masa, Maszyna.

Akcja takich historii rozgrywa się najczęściej w ogromnych, przeludnionych miastach-molochach, gdzie ludzie są zdemoralizowani przez technikę, a społeczeństwo modyfikuje swe ciała od sztucznych oczu po sztuczne mięśnie i wzmocnione organy wewnętrzne.

Zastanawiacie się pewnie co powyższa definicja ma wspólnego z Martyną Raduchowską, dzięki której mieliśmy okazję poznać przygody Idy – sarkastycznej szamanki od umarlaków o ciętym języku? Ano ma, ponieważ autorka napisała i wydała książkę właśnie w takim klimacie. „Czarne światła. Łzy Mai” to cyberpunkowy kryminał z lekką domieszką wątków rodem z psychologicznych thrillerów, ale zacznę może po kolei…

Rok 2037. Trzy lata minęły od jednej z najkrwawszych rebelii, jaką zgotowały maszyny, a w czasie, której porucznik Jared Quinn stracił wszystkich kolegów i sam o mało co nie stracił życia. Po długiej rekonwalescencji mężczyzna może wrócić wreszcie do ponownej służby w wydziale zabójstw. Jednak nie może się pogodzić z tym, jak przez te trzy lata zmienił się nie tylko on sam, ale także świat wokół niego. Od samego początku nie przepadał za androidami, ale po tym, co przeszedł, po prostu je znienawidził.

Quinn musi jednak jakoś sobie z tym poradzić i zakasać rękawy. Wszystko z powodu tajemniczego mordercy, który wymyka się nawet najnowocześniejszemu cybernetycznemu stróżowi prawa. Jedynym sposobem na jego ujęcie jest zastosowanie starych metod śledczych. Porucznik angażuje się w to, tym bardziej że od początku po głowie snują mu się pewne przypuszczenia odnośnie do tożsamości przestępcy. Czy słuszne?

Przyznaję, do tej pory nie miałam styczności z cyberpunkiem i ciut obawiałam się lektury tej powieści. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Zwłaszcza że cała ta otoczka science fiction to raczej nie moje klimaty. No, ale jak tu nie spróbować, kiedy autorką jest kobieta, która „kupiła” mnie swoimi Idowymi opowieściami. No nie da się! Dlatego odłożyłam wszelkie obawy i opory na bok i zasiadłam do lektury… Szybko okazało się, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć.

Fabuła wciąga od samego początku, a ilość zaskakujących zwrotów po prostu wbija w fotel. Fakt jest tu sporo technicznych elementów, tak bardzo charakterystycznych dla tego gatunku, a mimo to nie ma żadnego problemu ze zrozumieniem, o co w nich chodzi. Być może zasługą tego jest fakt, iż autorka posługuje się naprawdę prostym, a zarazem nad wyraz plastycznym językiem, przez co wszystko wydaje się łatwiejsze do zrozumienia i z wizualizowania. Poza tym, także w „Czarnych światłach” nie mogło zabraknąć ciętego i sarkastycznego humoru z którego autorka zasłynęła.

No właśnie jak już przy tym jesteśmy, bo trzeba Wam wiedzieć, iż u Raduchowskiej nie ma tego znajomego i rozpoznawalnego humoru, bez odpowiedniego bohatera. W dwóch poprzednich powieściach pisarki prym wiodła Ida, a tutaj mamy porucznika Jareda Quinna. Zresztą nie tylko on, każda z postaci jaka została powołana do życia na kartach tej powieści, zasługuje na uwagę i docenienie. Żadna z nich nie została pozbawiona wad, a co za tym idzie, jest realna aż do bólu.


„Czarne światła. Łzy Mai” to naprawdę niesamowita powieść. Pełna tajemnic, niedopowiedzeń, niespodziewanych zwrotów akcji i mrocznego klimatu, w której gatunki mieszają się ze sobą tak bardzo, że ciężko się w nich rozeznać. To lektura praktycznie obowiązkowa nie tylko dla fanów cyberpunku, ale także fanów twórczości Raduchowskiej oraz ogólnie wielbicieli fantastyki. Powiecie, że to nie Wasze klimaty? Czasem warto przełamać swoje opory i spróbować czegoś nowego. Ja tak zrobiłam i jestem z tego naprawdę ogromnie zadowolona. Gorąco polecam!

Cyberpunk to nurt przynależący do literatury science fiction. Opiera się on głównie na zależności pomiędzy człowiekiem, a otaczającej go zaawansowanej technologii komputerowej i informacyjnej. Dość często łączone są one z różnymi zawirowaniami w społeczeństwie (np. stan wojenny). Esencję tego podgatunku literackiego stanowi główna zasada, a właściwie to jej elementy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Przeznaczenie można zmienić!

Przeznaczenie inaczej los, dola, fatum, fortuna i nieuchronna przyszłość. Innymi słowy, mówiąc coś, czego nie da się zmienić, ponieważ jest z góry narzucone. Każdy człowiek może jednak starać się ją kształtować za pomocą różnorodnych uczynków: zarówno tych dobrych, jak i złych.

Nick Gautier to zwykły czternastolatek, który ma niebywałą tendencję do wpadania w nie lada tarapaty. Nie ważne, czy to w szkole, czy na ulicy. Zawsze, gdy coś się zaczyna dziać, Nick szybko ląduje w samym środku afery. Jednak nigdy nie przypuszczał, że kłopoty w szkole mogą spowodować taki ciąg zdarzeń, w czasie których będzie musiał zweryfikować całą swoją wiedzę. Ponownie zastanowić się co tak naprawdę może istnieć, a co nie. No, a przede wszystkim będzie musiał zdecydować, komu powinien zaufać… Zwłaszcza że osób walczących o niego jest naprawdę gro, co nie znaczy, że każdy z nich ma odpowiednie intencje…

Sherrilyn Kenyon jest już znana polskim czytelnikom i trzeba przyznać, że zaskarbiła sobie sympatię sporej ich liczby: zwłaszcza kobiecej części (w tym również mnie). Wszystko to dzięki kilku tomom serii Mroczny Łowca, które zostały wydane w naszym kraju przez wydawnictwo Mag. Nieskończoność otwiera jednak zupełnie inną serię, która co prawda nie dotyczy bezpośrednio mrocznych łowców, ale rozgrywa się w tym samym uniwersum. No i przede wszystkim jej główną grupą odbiorczą jest młodzież. Powieść ta jest tomem otwierającym Kroniki Nicka.

Kenyon dała się poznać jako naprawdę świetna twórczyni historii paranormal romance, która potrafi doskonale przykuć uwagę czytelnika już na początku, a co najważniejsze wie jak ten stan utrzymać do ostatniej strony. Wszystko dzięki świetnie przemyślanej fabule. Widać, że autorka miała na nią pomysł i starała się wykonać go w stu procentach. Dodatkowym atutem są tutaj sytuacje, w hurtowych ilościach, od których na twarzy pojawia się szeroki uśmiech, a chwilami nawet niekontrolowane wybuchy radości. Oczywiście nie brakuje również takich, które przyprawiają o ciarki na plecach. Kolejnym niezaprzeczalnym atutem Nieskończoności jest to, że pisarka wplotła w fabułę także postacie już dosyć dobrze znane. Dzięki temu po raz kolejny można się spotkać z Kyrianem z Tracji lub też samym Acheronem.

Właśnie, jeżeli już jesteśmy przy temacie lekkiego przemieszania się serii. Jestem naprawdę pod sporym wrażeniem jak sprawnie i łatwo poszło autorce dostosowanie dość brutalnego świata mrocznych łowców do perspektywy młodego czytelnika. Nadal możemy „pływać” w tajemnicach, czy to dotyczących samych bohaterów, czy też działań takich, a nie innych „organizacji”, i starać się odnaleźć ich rozwiązania. Ciągle mamy styczność z atakami istot nie z tego świata (zarówno daimonów, mortenów, czy też zombie). Tym razem jednak wszystko zostało „ubrane” w ciut mniej mroczny klimat. Taki, który wywołuje wspominane wcześniej ciarki, ale nie przeraża zbyt mocno.

Tempo akcji jest dosyć zmienne, ale z całą pewnością nie brak w tym dynamizmu. Kenyon co rusz zaskakuje nas niespodziewanymi zwrotami akcji najczęściej, wtedy kiedy w wyobraźni tworzy się już zupełnie inny scenariusz. Dlatego nim zabierzecie się za lekturę tejże książki, należy pamiętać, że tu nie można być niczego zbyt pewnym. Zwłaszcza że gdy na jaw wychodzą coraz to nowsze fakt, cała historia zaczyna jawić się w zupełnie innych barwach, a rozpalona tym ciekawość, nie daje się ujarzmić jeszcze długo po odłożeniu skończonej książki.

Nie mogę również nie wspomnieć o protagoniście. Nick jest bohaterem dość złożonym, który wywołuje w czytelniku masę sprzecznych emocji: z jednej strony się go uwielbia, aby w następnej znienawidzić. Potrafi zauroczyć i sprawić, że ma ochotę się go bronić z powodu jego naiwności, przez którą ciągle pakuje się w coraz to nowsze tarapaty, aby zaraz potem mieć ochotę zdzielić go raz, a porządnie za głupotę i ślepe podążanie za ludźmi, którzy wcześniej nim pomiatali. Często można też zapomnieć, że Nick ma jedynie czternaście lat. Bardzo często jego zachowania lub wypowiedzi wskazują na coś zupełnie innego. Na szczęście w niczym to nie przeszkadza, a przede wszystkim, gdy bierze się pod uwagę przeszłość chłopaka i fakt, że wychowuje się w dość ciężkich warunkach, mając tylko matkę (bo cała rodzina się od niej odwróciła, kiedy była w ciąży), to wcale nie wypada to sztucznie. Jedyne, do czego mogę się przyczepić i na spokojnie określić mianem „naciągania” bądź też właśnie sztuczności, jest fakt, że protagonista tak szybko i bez żadnych problemów zaakceptował istnienie duchów, zombie, wilkołaków, demonów i innych takich. W jednej chwili były to dla niego zwykłe głupoty i wyimaginowane historyjki znajomych (np. Bubby i Marka), aby zaraz potem od razu przestawić się na myślenie, że to jednak prawda i skwitować to jedynie zwykłym wzruszeniem ramion. Niestety do samego końca powieści, nie dało rady zapomnieć o tej „wpadce” (bo inaczej nie można tego określić) Kenyon.

Mimo wszystko, Nieskończoność to fajna i wciągająca lektura, której zakończenie, będące istnym apogeum wydarzeń oraz niespodzianek sprawiło, że tym bardziej nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po dalsze tomy. Moja ciekawość względem dalszych przygód Nicka i tego, w którą stronę rozwinie się wątek z Adarianem – ojcem chłopaka, jest ciągle na tak samo wysokim poziomie, jak w momencie przeczytania ostatniego zdania w tej powieści. Dlatego zachęcam, przede wszystkim fanów twórczości Sherrilyn Kenyon, ale także i wszystkich innych, którzy lubią tego typu historie, aby sięgnęli po te powieść, bo warto. Polecam.

Przeznaczenie można zmienić!

Przeznaczenie inaczej los, dola, fatum, fortuna i nieuchronna przyszłość. Innymi słowy, mówiąc coś, czego nie da się zmienić, ponieważ jest z góry narzucone. Każdy człowiek może jednak starać się ją kształtować za pomocą różnorodnych uczynków: zarówno tych dobrych, jak i złych.

Nick Gautier to zwykły czternastolatek, który ma niebywałą...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lot sowy Larry Dixon, Mercedes Lackey
Ocena 6,7
Lot sowy Larry Dixon, Merced...

Na półkach: , ,

Tajemnicza okładka, od której ciężko oderwać wzrok… Interesujący blurb… Wysokie oceny na Goodreads… Pozytywne recenzje innych powieści, jakie wyszły spod palcy autorów… Intrygujący tytuł trylogii… i całego uniwersum… To były główne czynniki, przez które moja ochota na zapoznanie się z Lotem sowy, rosła z każdym dniem. Jak to jednak naprawdę wyszło? Zaraz się przekonacie.

Darian terminuje u miejscowego czarodzieja. Nie jest to jednak zajęcie, którym chciałby się zajmować. Chłopak wolałby bowiem tak jak jego rodzice, zajmować się myślistwem. Łapać niesamowite stworzenia z lasu Pelagirskiego dla ich skór, za które mógłby dostawać spore kwoty pieniędzy. Niestety możliwość nauki tego fachu została mu odebrana wraz ze śmiercią rodziców, którzy z tego się utrzymywali. Po ich zaginięciu, Darianem zajęła się cała społeczność Zagajniki Errolda. To oni zadecydowali u kogo chłopak ma pobierać nauki. Mało tego, na każdym kroku starają się oczernić jego rodziców. Niestety to wraz z ciągłym strofowaniem chłopaka odnosi zupełnie odwrotny skutek. Darian często się buntuje i wymiguje od powierzonych zadań oraz nauki. Podczas odbywania kary za jeden z takich wyskoków dochodzi do napaści na Zagajnik. Chłopak na rozkaz Justyna ucieka do lasu, w którym żyją Jastrzębi bracia. Kto zaatakował wioskę? W jakim celu to zrobił? Co się stanie z Darianem?

Mercedes Lackley i Larry Dixon to amerykańscy pisarze, którzy duet tworzą nie tylko w pracy, ale i także w życiu prywatnym. Razem zaczęli tworzyć jeden z najobszerniejszych cykli fantastycznych, jakie się do tej pory pojawiły – Kroniki Valdemaru. Trylogia Sowiego Maga, ze swoim pierwszym tomem noszącym tytuł Lot sowy, jest jego częścią.

Przyznam, że byłam naprawdę zaintrygowana, kiedy brałam książkę do ręki. Wszystko z powodu blurbu, który niczego nie zdradza, a także okładki, która wręcz mnie hipnotyzowała. Dlatego z tym większym zapałem zabierałam się za lekturę. Niestety już na początku mój zapał został dość mocno ostudzony. Wszystko z powodu samego początku, przez który dość ciężko jest przebrnąć, ponieważ czytamy przede wszystkim o ciągłych żalach i złościach Dariana wobec mieszkańców jego wioski i ogólnie do całego świata, bo jego życie nie potoczyło się tak, jakby sobie tego życzył.

Właśnie, jeżeli jesteśmy już przy protagoniście. Chłopak jest raczej bohaterem, którego ciężko polubić. Ja rozumiem, że stracił rodziców w młodym wieku, a ludzie z wioski nie dają mu możliwości na żałobę po nich, a co za tym idzie ma prawo zachowywać się tak jak to ciągle robi. No ale ile razy można czytać w kółko o jednym i tym samym? To jego ciągłe wściekanie się bez powodu, wyżywanie na jedynej osobie, która nie starała się go traktować jak nastoletniego przestępcy, niewywiązywanie się ze swoich obowiązków, a przede wszystkim ciągłe użalanie się nad sobą, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Często, gęsto miałam ochotę albo sama walić głową w ścianę ze złości lub raz po raz zdzielić Dariana trzymaną w rękach książką. Trzeba Wam wiedzieć, że nie zdarzył mi się to od czasów Gena z Polowania Andrew Fukudy.

Na szczęście to jedyne minusy, choć dość istotne, jakie znalazłam w powieści, a na które w końcu przestałam zwracać uwagę, kiedy na pierwszy plan wysunęły się opisy miejsca akcji. Muszę przyznać, że świat Valdenmaru jest naprawdę zachwycający, chociaż dane mi było poznać jedynie niewielką jego część. Różnorodność istot magicznych, jakie możemy spotkać (np. gryfy lub dyheli), legendy, ukształtowanie, polityka, to wszystko zostało doskonale przemyślane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.

Fabuła, choć początek jest dość ciężki, z czasem mocno wciąga. Autorzy mieli na nią naprawdę fajny pomysł i trzeba przyznać, iż w dużej mierze udało im się wykonać go i przekazać praktycznie w pełni. Na to naprawdę nie można narzekać, zwłaszcza kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że jest to pierwszy tom trylogii, którego głównym zadaniem jest wprowadzenie czytelnika nie tylko w historię Dariana, ale także jako takie zaznajomienie ze światem, w jakim żyje protagonista. Dlatego tym bardziej byłam zachwycona momentami, w których Lackley i Dixon wtrącali w fabułę fragmenty historii Valdenmaru oraz lasu, jaki otacza osadę, w jakiej mieszka Darian.

Lot sowy budzi we mnie naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony wkurzający bohater i ciężko do przebrnięcia początek jakoś nie nastrajają do ponownego sięgnięcia po dalsze części tej trylogii. Z drugiej – cudownie rozbudowany świat pełen magii i niespotykanych istot, zarówno tych dobrych, jak i tych najbardziej mrocznych, sprawia, że czuję ogromny niedosyt i nie mogę się doczekać, kiedy będzie mi dane dalej go zgłębiać. U mnie ta druga strona bierze jednak górę, dlatego z chęcią sięgnę po dalsze losy Dariana. Być może wszystko się rozwinie i lektura stanie się większą przyjemnością. Was natomiast zachęcam do samodzielnego rozważenia, czy chcecie na własnej skórze przekonać się, jak odbierzecie opowieść zamkniętą na kartach Lotu sowy.

Tajemnicza okładka, od której ciężko oderwać wzrok… Interesujący blurb… Wysokie oceny na Goodreads… Pozytywne recenzje innych powieści, jakie wyszły spod palcy autorów… Intrygujący tytuł trylogii… i całego uniwersum… To były główne czynniki, przez które moja ochota na zapoznanie się z Lotem sowy, rosła z każdym dniem. Jak to jednak naprawdę wyszło? Zaraz się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czy macie na swoim czytelniczym koncie powieści od samego początku traktowane jako lekkie i odmóżdżające czytadełka, które później chcieliście od razu puścić dalej w świat, ale… No właśnie! „Ale” po ich lekturze po prostu nie wyobrażacie sobie, aby nie mieć jej na półce. Znacie to? Ta! Ja też!. Doskonałym tego przykładem jest książka, autorstwa Abbie Glines, nosząca tytuł O krok za daleko.

Blair ma jedynie dziewiętnaście lat, ale życie jej nie oszczędzało. Jej matka zmarła po długiej chorobie, a siostra bliźniaczka zginęła, kiedy były jeszcze dziećmi. Dziewczyna nie ma więc nikogo, jeżeli nie liczyć oczywiście ojca, który zostawił je jakiś czas temu i teraz ma nowa rodzinę. Blair, chociaż nie ma na to najmniejszej ochoty, musi prosić go o pomoc. Nie zostało jej bowiem nic oprócz paru rzeczy osobistych, starego pikapa i broni schowanej w jego schowku. Jednak „tatuś” po raz kolejny udowadnia jak bardzo można na nim polegać i zapomina daty, kiedy jego córka ma przyjechać. Zostawia ją tym samym na pastwę swojego pasierba…

Rush ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie. W końcu jest synem znanego muzyka, jest przystojny i świetnie zbudowany. O dziewczyny nie musi się starać, bo to one same pchają mu się do łóżka.

Kiedy ta dwójka spotykała się po raz pierwszy, z pewnością nie przypuszczali, jak to wszystko się skończy. Co się wydarzy?

Abbi Glines jest amerykańską, bestsellerową pisarką tworzącą powieści zaliczane do gatunku New Adult. Zadebiutowała w 2012 roku, wydając w formie e-booka oraz papierowej, właśnie O krok za daleko, a to wszystko za pomocą self-publishingu. Zarówno ten tom, jak i dwa kolejne wchodzące w skład serii Za daleko… należącej do cyklu Rosemary Beach, zyskały ogromna przychylność wśród starszej młodzieży.

Tak jak pisałam już na samym początku, w ogóle nie myślałam, że ta historia, tak strasznie mnie wciągnie. Nawet gdy zaczęłam ją czytać, a historia dosłownie wessała mnie w szpony swoich słów, zdań, linijek, akapitów, stron i rozdziałów, nie do końca zdawałam sobie sprawę, co się święci. Moje myślenie po prostu się wyłączyło. Ot, tak! Jakby ktoś przełączył w moim mózgu jakiś pstryczek i nie zostało nic oprócz przesuwającej się przed moimi oczami historii. Szok i niedowierzanie dopadły mnie dopiero po paru godzinach, kiedy to dotarłam po prosty do samego końca. Wtedy zaczęły pojawiać się pytania: to już koniec? Jakim cudem? Jednak to najważniejsze było zupełnie inne: dlaczego, do jasnej anielki, nie mam pod ręką kolejnych tomów? O krok za daleko przysporzyła mi tak ciężkiego i przeogromnego kaca książkowego, że do tej pory jak o niej myślę, to inne powieści odchodzą na bok, a mnie cały czas nurtuje pytanie: co było dalej? Fakt, niektórych wątków mogę się łatwo domyślić po blurbach pozostałych dwóch tomów, ale nie zmienia to niczego. Ciekawość nadal pozostaje niezaspokojona.

Doskonale zdaje sobie sprawę, że fabuła jest prosta i schematyczna, zupełnie jak budowa cepa. W końcu wcześniej było już tyle podobnych historii. Muszę jednak przyznać, że Glines udało się parę razy mnie zaskoczyć. Może nie do końca w pozytywny sposób, ale to i tak zawsze coś. O krok za daleko to naprawdę niesamowita książka, która nie tylko rozpala zmysły, ale też sprawia, że uroni się kilka łez. Zwłaszcza przy jej zakończeniu. Czym autorka całkowicie i niezaprzeczalnie podbiła moje serce, aż boję się pomyśleć co to będzie, kiedy dorwę w swoje ręce oraz przeczytam pozostałe jej książki.

Jeżeli chodzi o język, jakim posługuję Abbie Glines, często w innych recenzjach czytałam, że jest on zbyt wulgarny, a autorka ciut przegina z ciągłym nazywanie wszystkiego „po imieniu”. Szczerze? Mnie to jakoś nie przeszkadzało. Może jest to spowodowane tym, że mój wiek jest już znacznie ponad te 16+ (bo taki prób wieku dla swoich historii, wpisuje autorka), a może po prostu nie zwracałam na to zbytniej uwagi. Jednak jakakolwiek byłaby tego przyczyna, zupełnie nie miało to wpływu na ogólną ocenę całej powieści.

Dla mnie O krok za daleko okazało się przeogromna niespodzianką. Dlatego tych, którzy jeszcze nie mieli okazji zetknąć się zarówno z powieścią, jak i twórczością autorki, zachęcam do przekonania się na własnej skórze, jak je odbierzecie. Gorąco polecam!

Czy macie na swoim czytelniczym koncie powieści od samego początku traktowane jako lekkie i odmóżdżające czytadełka, które później chcieliście od razu puścić dalej w świat, ale… No właśnie! „Ale” po ich lekturze po prostu nie wyobrażacie sobie, aby nie mieć jej na półce. Znacie to? Ta! Ja też!. Doskonałym tego przykładem jest książka, autorstwa Abbie Glines, nosząca tytuł O...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z twórczością, a przynajmniej z niewielkim jej kawałkiem, Cory Camack miałam możliwość zaznajomić się w trakcie lektury Coś do ukrycia i muszę przyznać, że od razu dałam się podejść. Autorka niezaprzeczalnie podbiła moje serce. Tak więc nie trudno się domyślić, że po każdą kolejną jej książkę będę sięgała z ogromną przyjemnością i równie wielką niecierpliwością. Doskonałym tego przykładem jest Coś do ocalenia — trzeci i ostatni tom trylogii Coś do stracenia, jak tylko dostałam ją w swoje ręce, od razu zabrałam się za lekturę i po raz kolejny dałam się pochłonąć… ale zacznijmy od początku.

Kelsey Summers ma dość swoje życia. Jest zmęczona ciągłą walką z apodyktycznym ojcem, który za cel postawił sobie zaplanowanie całego jej życia. Dlatego dziewczyna zaraz po ukończeniu college’u postanawia uciec od problemów i wyrusza w podróż po krajach Europy. Jej głównym celem jest zapomnienie o wszelkich troskach, ciągła i szalona zabawa mocno zakrapiana alkoholem i od czasu do czasu przystojni partnerzy na jedną noc. Tylko na jak długo taki styl życia pomoże zapomnieć?

Wszystko zaczyna się jednak zmieniać, kiedy Kelsey przypadkowo poznaje Jacksona Hunta. Między tą dwójką pojawia się mocne przyciąganie i wszechogarniająca chemia pożądania. Porywają się więc na szalony plan i wspólnie wyruszają w dalszą podróż, która na zawsze może odmienić ich serca i życie. Tylko że przeszłość nigdy nie odpuszcza, a wspomnienia uderzają w najmniej spodziewanym momencie. W jakim kierunku wszystko się potoczy? Jakie sekrety skrywają oboje?

Muszę powiedzieć, że w moim mniemaniu lektura Coś do ukrycia postawiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Trochę się więc obawiałam, czy kolejna powieść dotycząca zupełnie innej pary bohaterów tego nie zepsuje. Szybko jednak została wyprowadzona z błędnego myślenia.
Powieść wciąga od samego początku, kiedy to autorka zwraca uwagę czytelnika na zupełnie inny charakter historii Kelsey niż te poprzednie dotyczące Bliss czy choćby Cade’a. Znajdziemy tutaj dużo więcej podtekstów i pikantniejszych scen, a co za tym idzie, cały klimat książki jest bardziej… hmm… seksowny (chociaż nie do końca akurat to słowo mi pasuje).

Zarówno Kelsey, jak i Jackson są naprawdę wyraziści i do bólu realni. Każde z nich niesie własny bagaż nienajlepszych doświadczeń z przeszłości i na swoje sposoby starają się, aby sobie z nimi poradzić. Innymi słowy, mówiąc: kolejny raz Carmack należą się wielkie brawa z kreację bohaterów. Autorka po raz kolejny zestawiła ze sobą dwa zupełnie inne charaktery, udowadniając tym samym, że czasem przeciwieństwa dość mocno się przyciągają. Ta dwójka jest niczym ogień i woda mimo to, od samego początku czuć pomiędzy nimi niesamowite przyciąganie.

Fabuła jest może i w dużej mierze przewidywalna, bo przecież nie trudno się domyślić, że Kelsey i Hunt będą starali się stworzyć jakiś tam związek. Łatwo też od razu odgadnąć, jaką rolę autorka przypisała męskiemu pierwiastkowi protagonistów. Nie umniejsza to jednak frajdy z lektury, zwłaszcza że wszystkie braki nadrobione są dzięki doskonałym opisom wszystkich emocji i uczuć, jakie targały dwójką głównych bohaterów.

Dzięki lekturze Coś do ukrycia pokochałam styl autorki, a po zapoznaniu się z Coś do ocalenia mogę spokojnie powiedzieć, że całkowicie przepadłam. Teraz z całą pewnością każdą książkę Carmack będę brała w ciemno. Wam – gorąco polecam!

Z twórczością, a przynajmniej z niewielkim jej kawałkiem, Cory Camack miałam możliwość zaznajomić się w trakcie lektury Coś do ukrycia i muszę przyznać, że od razu dałam się podejść. Autorka niezaprzeczalnie podbiła moje serce. Tak więc nie trudno się domyślić, że po każdą kolejną jej książkę będę sięgała z ogromną przyjemnością i równie wielką niecierpliwością. Doskonałym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

!!! UWAGA! MOŻLIWE SPOJLERY Z POPRZEDNIEGO TOMU! KTO NIE CZYTAŁ, PROSZONY JEST O POMINIĘCIE PIERWSZEGO AKAPITU! !!!

Wszyscy już wiedzą, że Bastard posługuje się Rozumieniem i uważają go z tego powodu za kogoś, kogo należy unikać. Ba! Wręcz nawet zabijać. Tylko że mają go też za zmarłego. Po części tak było, młody mężczyzna, a właściwie to tylko jego ciało zmarło w lochach księcia Władczego. Duch, dzięki umiejętności tak znienawidzonej przez innych ludzi, przeniósł się w ciało swego zwierzęcego towarzysza. Wybudzony przez Brusa i Ciernia, nie tylko się kuruje i przypomina sobie jak to być człowiekiem. W jego głowie zaczyna się także powoli krystalizować plan jak zemścić się na osobie, która pozbawiła go wszystkiego i na dokładkę obarczyła także swoimi zbrodniami.

Wszystko może poszłoby i w dobrym kierunku, chociaż Bastard był na najlepszej drodze do utracenia nowo odzyskanego życia (tym razem na dobre), gdyby nie mentalny rozkaz króla Szczerego, który za pomocą Moc kazał swemu bratankowi, aby go odnalazł jak najszybciej. Tak wezwany, Bastard wraz ze Ślepunem, wyruszają w długą i ciężką drogę. Co ich spotka po drodze? Czy dotrą do celu? Jaki finał będzie miała ta historia?

Wyprawa skrytobójcy to już trzeci i zarazem ostatni tom trylogii Skrytobójca autorstwa Robin Hobb, gdzie czytelnikom dane było poznać historię życia młodego bękarta książęcego, przyuczonego do roli królewskiego skrytobójcy. Nie jest to jednak jednoznaczne z całkowitym rozstaniem się z ta postacią. Jest jeszcze bowiem trylogia Złotoskórego, gdzie poznajemy dalsze życie obecnego protagonisty, ale piętnaście lat później. O tym jednak innym razem.

Wracając do Wyprawy skrytobójcy… Pomimo iż jest to moje trzecie spotkanie z twórczością Hobb, a co za tym idzie, powinnam jako tako orientować się w tym, czy wszelkie obawy mają jakiekolwiek uzasadnienie, to i tak nie potrafiłam się ich wyzbyć. W głównej mierze chodziło o objętość tej części trylogii. Jest to bowiem najobszerniejszy tom i muszę przyznać, że trochę mnie to przerażało, ponieważ obawiałam się, czy autorka czasem nie rozwlekła zbyt mocno całej fabuły. Ta! I ciekawe co jeszcze! Nie wzięłam pod uwagę tego, jak bardzo Hobb potrafi mnie wciągnąć do swojego świata, a jak wiadomo, wtedy wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Ważna jest fabuła zamknięta na kartach powieści, które nota bene: dosłownie przelatywały mi przez ręce. Historią Bastarda, ponownie, wręcz zachłysnęłam się od samego początku, a co się z tym wiąże – nawet najmniejsze próby odłożenia jej na bok z powodów niecierpiących zwłoki, było wręcz niemożliwe.

Robin Hobb, już nie pierwszy raz, spokojnie i systematycznie wprowadza nas przez kolejne sytuacje które, chociaż na to nie wyglądają, będą miały spory wpływ na dalszy rozwój wydarzeń. Fakt, wszystko to zostało „ubrane” w mało dynamiczne tempo akcji, ale niech ten fakt nikogo nie zwiedzie. W tej historii nie ma miejsca na żadną nudę. Zwłaszcza że autorka potrafi dość mocno zaskoczyć i to w najmniej odpowiednich do tego momentach. Bez ustanku wprowadza kolejne tajemnice, w miejsce tych, które znalazły swoje rozwiązanie dosłownie chwile wcześniej. Co się tyczy tego ostatniego, bardzo często było tak, że sama (na podstawie wcześniejszych informacji) wyobrażałam sobie zupełnie inne zakończenia wątków niż te, jakie serwowała autorka. Być może właśnie dlatego, nie raz, nie dwa byłam zmuszona do mentalnego zbierania szczęki z podłogi. Chociaż muszę zaznaczyć, że pisarce nie udało się również wyeliminować całkowicie przewidywalności. Nie ma to jednak większego wpływu na całościowy odbiór historii, bo co ma zaledwie kilkanaście akapitów do ponad 990 stron całości.

Wyprawa skrytobójcy to nie tylko doskonałe zakończenie historii stanowi także jej dopełnienie, które ukazuje wszystko w zupełnie innym świetle. Dopiero patrząc przez pryzmat całej trylogii, widać jak wiele pracy Hobb włożyła zarówno w tworzenia tej opowieści oraz całej otoczki, jaka się na nią składa (świat i jego legendy). Gorąco zachęcam do tego, aby zapoznać się ze wszystkim częściami Skrytobójcy. Zwłaszcza wielbicieli fantastyki: dla nich to pozycja wręcz obowiązkowa.

!!! UWAGA! MOŻLIWE SPOJLERY Z POPRZEDNIEGO TOMU! KTO NIE CZYTAŁ, PROSZONY JEST O POMINIĘCIE PIERWSZEGO AKAPITU! !!!

Wszyscy już wiedzą, że Bastard posługuje się Rozumieniem i uważają go z tego powodu za kogoś, kogo należy unikać. Ba! Wręcz nawet zabijać. Tylko że mają go też za zmarłego. Po części tak było, młody mężczyzna, a właściwie to tylko jego ciało zmarło w lochach...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kroniki Bane’a Cassandra Clare, Maureen Johnson, Sarah Rees Brennan
Ocena 7,7
Kroniki Bane’a Cassandra Clare, Ma...

Na półkach: , , , ,

Magnus Bane. Wielki Czarownik Brooklynu. Któżby go nie znał. Szczególnie jeżeli miał okazję zapoznać się z Darami Anioła lub Diabelskimi maszynami. Jest to tak znana postać, jak sama autorka, która nie tylko stworzyła wcześniej wspominane serie, ale także powołała wszystkie te cudowne postacie, w tym także jegomościa.

Pisarka naprawdę przeszła samą siebie, tworząc tak niezwykłą i nietuzinkowa osobowość, jaką wyróżnia się wspominana na początku persona. Częściowo, jego ekstrawagancki styl mogliśmy poznać już w Diabelskich maszynach, chociaż nie było tam tego aż tak dużo. Dopiero Dary Anioła dały lepszy wgląd zarówno w jego życie, jak i upodobania w wielu płaszczyznach życia, a co za tym idzie sprawiło, iż wielu czytelników zaczęła fascynować, postać Magnusa. Zresztą, nie ma w tym nic dziwnego. To bohater, którego po prostu nie sposób nie polubić.

Kroniki Bane’a to zbiór opowiadań o tych najważniejszych wydarzeniach z życia czarownika, które miały wpływ na to, jaki jest i jak postrzega życie oraz Nocnych Łowców. Dzięki nim po raz kolejny będziemy mogli spotkać się z ukochanymi bohaterami, a także poznać pewne wydarzenia z ich życia, w których Magnus miał spory udział. Chociażby wizyta matki Clary, która nie chciała, aby córka znała swoje dziedzictwo lub co łączy Raphaela z czarownikiem i wielu wielu innych.

Cassandry Clare nie trzeba przedstawiać, jednak tym razem autorka nie pracowała sama. W tworzeniu opowiadań o życiu Magnusa pomagały jej dwie koleżanki po fachu: Sarah Rees Brennan oraz Maureen Johnson. Obie Panie mają już dość pokaźny dorobek literacki na swoim koncie. Pierwsza z nich tworzy głównie historie z gatunku fantasy, natomiast specjalnością drugiej są opowieści new adult. Wszystkie trzy Panie łączy to, że za docelową grupę odbiorczą swoich czytelników wybrały młodzież.

Przyznam szczerze, od początku byłam dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Jak dla mnie Clare radzi sobie idealnie z tworzeniem nowych historii. Jej styl nie wymaga żadnych ulepszeń, a już na pewno niewtrącania i łączenia go z zupełnie innym. Przecież na świecie nie ma dwóch takich samych osób, więc co tu dopiero mówić o dwóch, a nawet trzech pisarkach, które pisałby, może nie identycznie, ale dość podobnie. Właśnie z tego powodu narodziły się moje obawy, iż w trakcie lektury będą powstawały małe „zgrzyty”. No dobra. Może moje obawy okazały się ciut na wyrost, każde opowiadanie wciąga od początku do końca, to jednak nadal wolałabym, aby autorka sama pisała każdą historyjkę. Mam wrażenie, że wszystko mogłoby wyglądać wtedy bardziej ekscytująco.

O bohaterach w sumie nie ma potrzeby pisać, bo każdy, kto zna powieści z uniwersum Nocnych Łowców, doskonale zna większość z nich: Will, Camille, Raphael, Tessa, Jem, Alec i inni. Fakt, możemy poznać, chociaż dość ogólnikowo, kilka zupełnie nowych: Jamesa Herondale (syn Willa i Tessy) lub Grace Blackthorne (adoptowana córka Tatiany), a także spotkać tych, których rola w poprzednich powieściach była minimalna: ojciec Willa, Tatiana Blackthorne z domu Lightwood (córka Benedicta – tego wielkiego robala :P).

Kroniki Bane’a są naprawdę fajnym i miłym dopełnieniem lub uzupełnieniem (jak kto woli) świata Nocnych łowców. Z całą pewnością fani zarówno trylogii Diabelskie maszyny, jak i serii będą z niej zadowoleni. Polecam!

Magnus Bane. Wielki Czarownik Brooklynu. Któżby go nie znał. Szczególnie jeżeli miał okazję zapoznać się z Darami Anioła lub Diabelskimi maszynami. Jest to tak znana postać, jak sama autorka, która nie tylko stworzyła wcześniej wspominane serie, ale także powołała wszystkie te cudowne postacie, w tym także jegomościa.

Pisarka naprawdę przeszła samą siebie, tworząc tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nekromanta to człowiek, który za pomocą magii (zwanej nekromancją) przyzywa cienie zmarłych, aby wyjaśnić jakieś niedokończone sprawy, lub do własnych potrzeb — jako sługi. W literaturze fantastycznej są to najczęściej postacie ożywiający zwłoki lub ludzkie szczątki. Jednak Garth Nix postanowił odejść od tego schematu i powołał nekromantę – Abhorsena, który stoi na straży Życia. Jego zadaniem jest odesłanie wszystkich demonów, dusz zmarłych i wytworów Wolnej Magii za ostatnią bramę śmierci, skąd nie będą mieli możliwości powrócić. Jak? Po co? I… Dlaczego? Aby tego się dowiedzieć, trzeba zajrzeć do pierwszego tomu – Sabriel, serii Stare Królestwo.

Sabriel prowadzi życie, jak przystało na nastolatkę. Uczęszcza do szkoły dla dobrze urodzonych panien i mieszka w tamtejszym internacie. To jednak tylko pozorny spokój, ponieważ dziewczyna jest córką Abhorsena – legendarnego wielkiego maga i nekromanty Starego Królestwa. Właśnie tam dziewczyna musi się udać, kiedy dostaje niespodziewaną wiadomość od ojca, który znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Dlatego Sabriel musi przejąć jego obowiązki nekromanty i jednocześnie ruszyć mu na pomoc. Nim jednak postanowi jak tego dokonać, musi odnaleźć rodzinny dom, w którym była zaledwie parę razy, a do tego miała wtedy zaledwie kilka lat. Tam znajdzie pierwszego pozornego sprzymierzeńca w swojej krucjacie: gadającego kota Moggeta. Jednak nie jest on tym, na co wygląda.

Oboje wyruszają w niebezpieczną podróż na krańce Starego Królestwa. Będą musieli pokonać mnóstwo niebezpieczeństw i ze wszystkich sił starać się uciec przed pogonią… Być może pomoże im w tym kolejny kompan, który niespodziewanie do nich dołączy – królewski gwardzista Touchstone. Czy im się powiedzie? Z kim będą musieli się zmierzyć?

Garth Nix to australijski pisarz fantasy, który tworzy przede wszystkim dla młodzieży. Międzynarodowy rozgłos zyskał dopiero dzięki serii Stare Królestwo. Nim jednak zajął się pisaniem na dobre, pracował na wielu różnych stanowiskach: od księgarza, przez redaktora, przedstawiciela handlowego, konsultanta marketingowego, aż do żołnierza zawodowego w niepełnym wymiarze czasu.

Jeżeli chodzi o fabułę Sabriel, pisarz doskonale wiedział, co robi. Została ona dokładnie rozplanowana i przemyślana, a plan został wykonany praktycznie w stu procentach (z jednym małym minusikiem, ale o tym później). Ale po kolei…

Pierwsze co najbardziej rzuca się w oczy to kreacja całego świata. Garth Nix stworzył go całkowicie od podstaw. Jego ukształtowanie, prawa nim rządzące, legendy i wiele innych elementów, to wszystko wytwór wyobraźni jednego człowieka, a przemawia do tak wielu.

Od samego początku czytelnik zostaje wciągnięty do świata wykreowanego przez Nixa, do tego stopnia, że chwilami można utracić kontakt z rzeczywistością. No! Może z tym początkiem troszkę przesadziłam, bo autor z początku troszkę namieszał, przez co ciężko było się w tym wszystkim rozeznać. Wszystko z powodu zestawienia ze sobą czystej i pierwotnej magii z cudami ówczesnej techniki (np. samochody, elektryczność). Może byłoby to jeszcze znośne, gdyby zostało dokładnie wyjaśnione i rozpisane co i jak. Tymczasem na początek dostajemy miejsce akcji rodem ze średniowiecza, gdzie magia jest na porządku dziennym, aby po przekręceniu strony wpaść do świata na pozór podobnego do naszego. Na szczęście wszystko w końcu się klaruje i już do samego końca można cieszyć się intrygującą i pasjonującą lekturą.

Tempo akcji jest dość spokojne, ale za to niepozbawione wielu niespodzianego i zaskakujących zwrotów. Za ich pomocą Nix tworzy, już od prologu, dość mroczny oraz tajemniczy klimat wywołujący u czytelnika ciarki na całym ciele. Drugą stroną takich zabiegów jest to, że praktycznie tak samo często na twarzy może zagościć szeroki uśmiech (zwłaszcza za sprawą sarkastycznych i ironicznych wypowiedzi Moggeta).

Co mi więc nie pasowało? Ano… wątek romantyczny, który pojawił się ni z tego, ni z owego, na samym końcu. Pisarz nawet na chwilę nie zająknął się na jego temat. Chociaż jak teraz o tym myślę, to w sumie można dopatrzyć się kilku delikatnych aluzji, ale nie są na tyle wyraźne, aby zbudować na nich jakąś relację. Być może właśnie dlatego ten motyw wygląda, jak wygląda: jest kulawy i toporny. Na szczęście nie psuje całokształtu fabuły.

Szczerze mówiąc, do tej pory ciężko się zastanawiam, dlaczego wcześniej nie trafiłam na tę powieść?! Przecież to powieść z gatunku, który uwielbiam! Fantastyka w najczystszym wydaniu! Dlatego gorąco polecam, bo to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika tegoż gatunku… i nie tylko.

Nekromanta to człowiek, który za pomocą magii (zwanej nekromancją) przyzywa cienie zmarłych, aby wyjaśnić jakieś niedokończone sprawy, lub do własnych potrzeb — jako sługi. W literaturze fantastycznej są to najczęściej postacie ożywiający zwłoki lub ludzkie szczątki. Jednak Garth Nix postanowił odejść od tego schematu i powołał nekromantę – Abhorsena, który stoi na straży...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Brandon Mull to amerykański pisarz specjalizujący się w tworzeniu młodzieżowych historii fantastycznych. W przeszłości imał się wielu różnych zawodów, dzięki czemu śmiało może mówić, iż był komikiem, copywriterem lub archiwistą. Jako pisarz zadebiutował w 2006 roku, kiedy to została wydana powieść Baśniobór, która otwiera również serię o tej samej nazwie. Trzeba zaznaczyć, że właśnie dzięki temu cyklowi, autor znał się znany również polskim czytelnikom. Na naszym rodzimym rynku wydawniczym Mull gości wraz z Pozaświatowcami, Wojną cukierkową oraz pierwszym tomem cyklu Spirit Animals. Obecnie do tej listy można dołożyć również pierwszą część – Łupieżcy niebios, najnowszego przedsięwzięcia pisarza, któremu nadał tytuł – Pięć królestw.

Cole jest nastolatkiem jakich wielu. Nigdy nie myślał, że przydarzy mu się coś takiego…

Halloween to dla dzieciaków raj na ziemi. Mogą się przebrać za to, co tylko sobie wykombinują, od baśniowych księżniczek, przez postacie historyczne, aż do straszydeł z najgorszych horrorów, i chodzić po domach, aby zbierać cukierki. Także Cole, mimo obaw czy nie jest na to już za stary, postanawia razem z przyjaciółmi uczestniczyć w tym święcie. Urozmaiceniem miała się okazać dla nich wyprawa do strasznego nawiedzonego domu. Jednak nikt w najśmielszych snach nie spodziewał się, że będzie to początek niesamowitej przygody w zupełnie innej rzeczywistości.

Na Obrzeża składa się pięć królestw – Sambria, Necronum, Elloweer, Zeropolis i Creon. Na styku ich granic mieszczą się Rozdroża, a w nich siedziba despotycznego władcy. Jest on zagrożeniem dla całej magii, jaka działa na Obrzeżach. Cole chcąc uratować swoich przyjaciół, będzie musiał najpierw sprzymierzyć się z mieszkańcami tego świata, którzy pragną obalenia władcy.

Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Mull’a. Do tej pory czytałam jedynie recenzje jego książek, wszystkie były bardzo pozytywne. W sumie jak teraz tak o tym myślę, to nie trafiłam jeszcze na żadną negatywną odnośnie do twórczości pisarza. Właśnie z tego powodu do zapoznania się z twórczością tego autora, zbierałam się już od dość dawna. Gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, nie wahałam się ani chwili. Czy żałuję? Absolutnie nie. Powieść od samego początku mnie zachwyciła. Fabuła jest naprawdę intrygująca. Głównie ze względu na cały świat, jaki Mull powołał do życia. Za to naprawdę należy mu się spory ukłon, bo nie łatwo jest stworzyć wszystko od podstaw, a potem przekazać w prosty, ale interesujący sposób.

Akcja rwie do przodu od samego początku i jeżeli ktoś liczy na momenty, które dadzą chwilę wytchnienia, to niestety może się dość mocno przeliczyć. Pisarz nie zwalnia nawet na chwilę. Wystarczy, że bohaterowie wykaraskają się z jednej kabały, a od razu wpadają w nową. Elementom zaskoczenia i niespodziewanym zwrotom po prostu nie ma końca. Według mnie to najlepsze posunięcie, jakie Mull mógł zastosować. Dzięki temu nie ma w książce miejsca na nudę, a i odłożenie książki na bok jest w dużej mierze, niemożliwe.

Jedyne co mnie nie przekonało, to fakt jak szybko bohaterowie przyzwyczaili się, że z normalnego świata zostali porwani do fantastycznego. Po prostu przeszli nad tym do porządku dziennego i już. Szybko się zaaklimatyzowali, a wszystko, co ich spotykało nawet te wydarzenia związane z formowaniem (magią), zasługiwało jedynie na lekkie zaskoczenie. Nic więcej. Według mnie wypadło to dość nienaturalnie, ale być może taki był zamysł autor.

Brandon Mull stworzył praktycznie historię uniwersalną, nadającą się dla czytelników w każdym wieku. Jedyne „wymaganie”, jakie powinni spełniać, to uwielbienia dla historii czysto fantastycznych, w których pełno nowych i dziwnych stworzeń, a to wszystko w otoczce świata tak dziwnego, aż fascynującego.

Łupieżcy niebios to świetna opowieść i doskonałe rozpoczęcie serii. Sam autor porównuje ją do swojego debiutanckiego Baśnioboru czym, przyznaję, jeszcze bardziej podsycił moją ciekawość względem tej drugiej serii. Myślę więc, że Pięć królestw będzie nie lada gratką dla fanów autora oraz świetnym początkiem dla tych osób, które nie miały jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Pana Mull’a (tak było w moim przypadku). Dlatego, bez najmniejszych oporów – gorąco polecam!

Brandon Mull to amerykański pisarz specjalizujący się w tworzeniu młodzieżowych historii fantastycznych. W przeszłości imał się wielu różnych zawodów, dzięki czemu śmiało może mówić, iż był komikiem, copywriterem lub archiwistą. Jako pisarz zadebiutował w 2006 roku, kiedy to została wydana powieść Baśniobór, która otwiera również serię o tej samej nazwie. Trzeba zaznaczyć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bastard jest synem księcia Rycerskiego, z nieprawego łoża. To właśnie on, nim zmarł, przekazał swego potomka pod opiekę najbardziej zaufanego sługi – koniuszego Brusa. Od tamtego czasu, chłopak mieszkał ze swym nowym opiekunem nad królewskimi stajniami w Koziej Twierdzy. Jego dni mijały beztrosko. Do czasu… Wystarczyło, że Bastard wszedł w drogę królowi (własnemu dziadkowi). Szybko zadecydował on o dalszej przyszłości swego wnuka, posyłając go na nauki do skrytobójcy i wymagając na chłopcu złożenia przysięgi wierności... Pierwsze większe zadanie Bastarda w wyuczonym fachu, wiąże się z wyprawą do Królestwa Górskiego, gdzie mało nie stracił życia.

W Królewskim skrytobójcy spotykamy się z protagonistą w tym samym momencie, w jakim pozostawiliśmy go wraz z zakończeniem Ucznia skrytobójcy. Chłopak pozostał w Królestwie Górskim, pomimo że wszyscy inni powrócili już do Królestwa Sześciu Księstw. Złożony chorobą nie ma ochoty na powrót do życia, które wiódł do tej pory. Jednak wystarczy niekontrolowane połączenie Mocą z Władcą i wgląd w wieści, jakie otrzymuje monarcha, aby chłopak na przekór swojej niemocy postanowił wracać…

Po lekturze pierwszego tomu nie spieszyło mi się zbytnio do poznawania dalszych przygód Bastarda. Wydaje mi się, że spowodowane to jest dość spokojnym zakończeniem, jakim autorka uraczyła nas w pierwszym tomie trylogii. Na jego podstawie może się wydawać, że tego, co wydarzyło się dalej, można się było domyślać… ale tylko pozornie. Tak naprawdę, nikt nie jest bowiem w stanie określić, w jaką stronę Hobb pokierowała dalszymi losami swojego protagonisty. To, co uważaliśmy za zakończone lub po prostu, częściowo rozwiązana wcale takie nie jest. Zdrada coraz mocniej zaciska się wokół Koziej Twierdzy i królewskiego tronu, a w samym środku tego wszystkiego ponownie znajdzie się Bastard. Dlatego, chociaż biorąc powieść do ręki — nie miałam zamiar czytać jej od razu, a już na pewno nie w takim tempie. Miałam tylko zajrzeć do pierwszego rozdziału, ale jak się łatwo domyślić – zostałam dotąd, dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania. A i to nie wiele pomogło, ponieważ ten tom mocno rozbudził mój czytelniczy „apetyt” na historię, jaką stworzyła Robin Hobb. Pisarka po prostu bezceremonialnie porywa do swego świata już od pierwszej strony.

Akcja także i w tym tomie nie należy do zbyt dynamicznych, czy gwałtownych. Jak więc łatwo się domyślić, nie wiele ma w sobie niespodziewanych zwrotów akcji, które mogłyby, chociaż na chwile podkręcić tempo. Jednak nie można powiedzieć, aby oznaczało to monotonność, ponieważ mimo tego kolejne strony pochłania się w naprawdę rekordowym tempie. Wszystko dzięki temu, jak umiejętnie autorka przeprowadza nas przez kolejne etapy dworskich i nie tylko, intryg. W jak zwiły oraz tajemniczy sposób ukierunkowuje czytelnika na rozwiązania poszczególnych wątków, a co śmieszniejsze zawsze na koniec okazuje się, że zakończenie należy do tych najprostszych i wydawałoby się, również najoczywistszych. Innymi słowy, mówiąc Hobb miesza równo w głowie czytelnika, ale właśnie dzięki temu od powieści nie sposób się oderwać.

Zakończenie Królewskiego skrytobójcy pozostawia po sobie ogromny niedosyt i niesłychaną chęć na dalsze zgłębianie tej historii. Dlatego tym bardziej cholera mnie strzela, że nie mam od razu pod ręką kolejnego, a co najważniejsze, finałowego już tomu trylogii. Chęc poznania zakończenia tych wydarzeń jest naprawdę przeogromną pokusą.

Gorąco zachęcam do zapoznania się z trylogią Skrytobójcy. Zwłaszcza jeśli uwielbiacie fantastykę równie mocno, jak ja. Naprawdę warto! Jeszcze raz – polecam!

Bastard jest synem księcia Rycerskiego, z nieprawego łoża. To właśnie on, nim zmarł, przekazał swego potomka pod opiekę najbardziej zaufanego sługi – koniuszego Brusa. Od tamtego czasu, chłopak mieszkał ze swym nowym opiekunem nad królewskimi stajniami w Koziej Twierdzy. Jego dni mijały beztrosko. Do czasu… Wystarczyło, że Bastard wszedł w drogę królowi (własnemu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czarownica i pierniki to już nasze piąte spotkanie z serią Czary nie do wiary. Dzięki tym książeczką poznajemy przygody sympatycznej czarownicy oraz jej trzech kocich przyjaciół. Autorką całej serii jest Maja Strzebońska – utalentowana gimnazjalistka.

Na skraju gęstego lasu stoi mała, niepozorna chatka. Jej mieszkańcami są trzy małe kociaki, którymi opiekuje się miła czarownica. Razem przeżywają mnóstwo zabawnych przygód, które umacniają ich przyjaźń.

Tym razem jednak domownicy muszą się zmierzyć z dość nieproszonym gościem. Na dworze rozgościła się bowiem jesień, która porywistymi wiatrami ciągle stuka do drzwi bądź w okiennice małej chatki. Robiła to tak mocno, że jedno z okien otworzyło się i po pokoju zaczął hulać wiatr, a wraz z nim domownicy usłyszeli głośne odgłosy burzy. Cała czwórka pędem schroniła się pod kołdrą. Jednak czarownica szybko zrozumiała, że musi coś zrobić, aby uspokoić swoich puchatych przyjaciół. Dlatego postanowiła skorzystać ze sprawdzonego sposobu swojej babci – Starej Wiedźmy i przeczytać swoim przyjaciołom bajkę. Jej to w dzieciństwie pomagało na wszystkie smutki. Padło na „Jasia i Małgosię”, dzięki której czarownica wpadła na kolejny niesamowity pomysł. Jaki? Co z niego wynikło? Jak zareagowali jej przyjaciele? Tego dowiedzcie się już sami.

Jak widzicie, wpadłyśmy z córą całkowicie w świat bohaterów stworzonych przez Maję Strzebońską i ciężko nam się z niego wydostać. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Wszystko zostało naprawdę doskonale przemyślane. Opisana historia jest prosta i interesująca, dzięki czemu nie tylko przykuwa uwagę każdego malucha, ale i bez problemu pozwala im zrozumieć o co w niej chodzi. Doskonałym dopełnieniem tego wszystkiego są świetne ilustracje, które podobnie jak opowiadanie, przykuwają uwagę malucha i pomagają jeszcze lepiej wszystko zrozumieć. Wszystko dzięki szczegółowości i mnogości kolorów cechujących ilustrację wykonane przez Alicję Karczmarską – Strzebońską.

Nam została jeszcze jednak książeczka do powtórnego przeczytania i opowiedzenia o niej. Jeżeli Wasze dzieci nie miały jeszcze okazji zapoznać się z serią Czary nie do wiary, to zachęcam do szybkiego nadrobienia. Warto. Polecam.

Czarownica i pierniki to już nasze piąte spotkanie z serią Czary nie do wiary. Dzięki tym książeczką poznajemy przygody sympatycznej czarownicy oraz jej trzech kocich przyjaciół. Autorką całej serii jest Maja Strzebońska – utalentowana gimnazjalistka.

Na skraju gęstego lasu stoi mała, niepozorna chatka. Jej mieszkańcami są trzy małe kociaki, którymi opiekuje się miła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czarownica i tajemnicza mikstura to już czwarta książeczka wchodząca w skład serii Czary nie do wiary, której autorką jest gimnazjalistka – Maja Strzebońska.

Pewnego dnia, nasza przyjazna czarownica wybiera się do swojej komórki, w której przetrzymuje swoje magiczne mikstury. Chce sprawdzić, ile jeszcze pozostało jej ulubionej mieszanki. Nie pozwala jednak iść ze sobą swoim kocim towarzyszom, obawia się bowiem, że mogliby wyrządzić sobie krzywdę wśród tylu szklanych butelek.

Kiedy w trakcie inspekcji okazuje się, że mikstury nie zostało praktycznie nic… jedynie mały szary pajączek rozgościł się na dnie słoika. Czarownica od razu postanawia zabrać się za warzenie nowej. Jej poczynania bardzo intrygują jej kochane sierściuszki. Małe łobuziaki postanawiają więc dowiedzieć się jak najwięcej. Dlatego towarzyszą swojej przyjaciółce na każdym kroku, starając się jednocześnie wymyślić, co też ona wyczynia. Co z tego wyniknie? Mogę Was zapewnić, że na pewno masa śmiechu, ale o tym przekonajcie się sami.

Pora ponownie zawitać w progi pewnej krzywej chatki stojącej na skraju sosnowego lasu. U nas to już praktycznie tradycja. Nadinka tak bardzo polubiła przyjazną wiedźmę i jej kocich towarzyszy, że co jakiś czas wracamy do ich przygód. Zresztą wcale się temu nie dziwię, bo sama również polubiłam zarówno czarownicę, jak i jej małych przyjaciół.

Jak już wspominałam w każdej poprzedniej recenzji wcześniejszych tomików. Wszystkie historyjki są naprawdę cudownie napisane. Widać, że autorka przykładała się do tego i z racji tego, że sama nie tak dawno była w wieku swoich małych odbiorców, doskonale wie jak połączyć słowa w zdania takie, aby były zrozumiałe dla każdego brzdąca. W połączeniu z kolorowymi, śmiesznymi i bardzo szczegółowymi daje to naprawdę niesamowity efekt. Na pewno każdy brzdąc będzie zadowolony, a i rodzice również nie będą mieli na co narzekać, bo sami ulegną urokowi książeczek Mai Strzebońskiej.

Czarownica i tajemnicza mikstura to już czwarta książeczka wchodząca w skład serii Czary nie do wiary, której autorką jest gimnazjalistka – Maja Strzebońska.

Pewnego dnia, nasza przyjazna czarownica wybiera się do swojej komórki, w której przetrzymuje swoje magiczne mikstury. Chce sprawdzić, ile jeszcze pozostało jej ulubionej mieszanki. Nie pozwala jednak iść ze sobą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej powieści zajrzałam tylko na chwilkę. Zobaczyć z jak się będzie czytało. Jednak jak to zwykle bywa, jak zaczęłam, tak już nie odłożyłam jej, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony.

Landon Maxfield był wesołym chłopcem, na tyle ile można być, gdy otacza nas miłość. Żył z dnia na dzień i z dziecięcą ufnością patrzył w przyszłość. Myślał, że jego dalsze życie przyniesie mu wiele dobrych i cudownych chwil. Jednak wystarczył jeden feralny dzień, aby wszystko rozsypało się niczym domek z kart. Ten jeden dzień sprawił, że Landon przestał istnieć, a w jego miejsce pojawił się buntowniczy, zamknięty w sobie i stroniący od ludzi Lucas.

Dopiero spotkanie z Jacquelin i to, co w nim obudziła, sprawiło, że chłopak odważył się ponownie komuś zaufać. Tylko na jak długo?

Lucasa poznałam w trakcie lektury Tak blisko… – pierwszym tomie serii noszącej tytuł Kontury serca. Tak krucho, nie jest kontynuacją wspominanej wcześniej powieści, chociaż tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Obie książki zawierają bowiem tę samą opowieść ukazaną z dwóch różnych punktów widzenia, a wersja Lucasa jest uzupełniona dodatkowo o jego wspomnienia z przeszłości. Jak dla mnie jest to naprawdę świetne posunięcie ze strony autorki, ponieważ strasznie polubiłam Lucasa, a ta powieść daje mi możliwość jeszcze lepszego poznania tej postaci. Poza tym, dzięki takim retrospekcją widzimy, jak poszczególne wydarzenia kształtowały jego charakter. Co za tym idzie, dużo łatwiej wyobrazić sobie, że być może taka osoba naprawdę żyje gdzieś w realnym świecie.

Jak pisałam w opinii poprzedniego tomu (tutaj), jedyne co mnie drażniło w czasie lektury, była pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia Jacqueline. Jak dla mnie, odznaczała się ona zbyt małą emocjonalnością. Na szczęście tym razem nic takiego nie ma miejsca. Lucas z całą pewnością jest dużo lepszym narratorem. W każdej sytuacja, w której bierze lub brał udział, można wyczuć sporą dawkę uczuć, zarówno tych negatywnych, jak i pozytywnych. Tyczy się to również scen erotycznych, których tym razem jest znacznie więcej, są również znacznie bardziej rozbudowane. Autorka świetnie sobie z nimi poradziła, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku.

Polubiłam Tak blisko…, ale to Tak krucho skradło moje serce. Nie ukrywam, że ogromną tego zasługą jest właśnie fakt, iż tym razem to Lucas gra pierwsze skrzypce. Polecam nie tylko osobom znającym wersję Jacqueline, ale także i tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Tammary Webber. Polecam!

Do tej powieści zajrzałam tylko na chwilkę. Zobaczyć z jak się będzie czytało. Jednak jak to zwykle bywa, jak zaczęłam, tak już nie odłożyłam jej, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony.

Landon Maxfield był wesołym chłopcem, na tyle ile można być, gdy otacza nas miłość. Żył z dnia na dzień i z dziecięcą ufnością patrzył w przyszłość. Myślał, że jego dalsze życie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami potrzebuję odskoczni od ukochanej fantastyki. Czasami kolejne powieści z tego gatunku zaczynają mnie nużyć tak bardzo, że nawet 300 stronicowe historie, zamiast czytać przez dwa góra trzy dni, czytam przez tydzień lub ciut dłużej. W takich momentach wiem, że aby nie znienawidzić tego, co kocham całym sercem, muszę dać się porwać zupełnie czemuś odmiennemu. Czasami są to kryminały, sensacje bądź thrillery. Jeszcze innym razem new adult. Tym razem padło na ostatni z wymienionych gatunków, a co za tym idzie, na książkę Tammary Webber – Tak blisko… Jest to tom otwierający serię noszącą tytuł Kontury serca.

Ten tytuł intrygował mnie od dość dawna, szczególnie że zbierał w blogosferze naprawdę pozytywne recenzje od dnia swojej premiery. Jednak do tej pory było nam jakoś nie po drodze, ale jak to się mówi: co się odwlecze, to nie uciecze. W końcu przyszła i na nią pora, a zmotywował mnie do tego jeszcze mocniej fakt, że jej kontynuacja również już pojawiła się na półkach księgarni.

Jacquelin poświęciła swoje marzenia, aby nie rozstawać się ze swoim chłopakiem. Zrezygnowała z muzyki i pojechała za nim do collegu aby studiować ekonomię. Jednak nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że wystarczą dwa miesiące, aby wszystko się rozpadło, ponieważ Brad chce się wyszaleć. Teraz dziewczyna została sama, a wspólni znajomi traktują ją jak powietrze. Gdyby tego było mało. Jeden ze znajomych, ze studenckiego bractwa, byłego chłopaka dziewczyny nagle atakuje ją na parkingu. Na szczęście kończy się na ogromnym strachu, a wszystko dzięki nieznajomemu, który przypadkowo znalazł się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Dziewczyna po tym wszystkim jest w lekkim szoku, dlatego pozwala, choć z oporami, nieznajomemu odwieźć się do domu. Niestety szybko okazuje się, że jej prześladowca wcale nie ma ochoty zostawić jej w spokoju. Za radą przyjaciółki wybiera się na kurs samoobrony.

Jacqueline nie przypuszcza jednak, że tamtej feralnej nocy zostało zapoczątkowane coś, co ciężko będzie zatrzymać. Do jakiego punku doprowadzi to Jacqueline i jaką rolę w jej życiu odegra wybawca z tamtej feralnej nocy – Lucas.

Szczerze mówiąc, teraz gdy jestem już po lekturze tej powieści, mam wobec niej dość mieszane uczucia i jakoś nie potrafię składnie „ubrać” tego w słowa. Wszystko dlatego, że z jednej strony jestem zachwycona wątkiem miłosnym? Romantycznym? Zresztą, jak zwał tak zwał. Najważniejsze, iż Webber naprawdę postarała się i zaserwowała nam coś do bólu realnego i emocjonalnego. Wszystkie uczucia targające bohaterami, niezależnie czy te dobre, czy też złe, zostały pokazane z dużą dokładnością, dzięki czemu nie ma żadnego problemu z wczuciem się w całą historię. Jednak to, co jest najważniejsze, nic nie dzieje się ot, tak… od pierwszego wejrzenia. Na to, aby wszystko się rozwinęło i znalazło zakończenie, potrzeba czasu.

Bardzo przypadła mi do gustu również sama kreacja bohaterów. Żaden z nich nie jest sztuczny lub nazbyt przesłodzona. Autorka postarała się, aby zarówno Lucas, jak i sama Jacqueline, posiadali zarówno wady, jak i zalety. Są po prostu normalni, tak jak każdy z nas, a co za tym idzie, łatwo ich polubić. Spokojnie można się również z nimi utożsamiać lub wyobrazić, że to prawdziwi ludzie, którzy żyją sobie gdzieś tam w świecie i być może przezywają coś na kształt wydarzeń przedstawionych na kartach Tak blisko… przez Tammarę Webber.

Co mi się więc nie podobało? Chodzi przede wszystkim o narrację pierwszoosobową z punktu widzenia protagonistki. Ją samą nawet polubiłam, jednak zupełnie inaczej ma się to do tego, w jaki sposób ukazuje nam wszystkie wydarzenia, w jakich przychodzi brać jej udział. Jak dla mnie, z wyjątkiem scen z udziałem Lucasa, wszystko wydawało się mdłe i nijakie. Zupełnie jakby było to zwykły zapychacz pomiędzy tymi najważniejszymi sytuacjami.

Mimo wszystko Tak blisko… to naprawdę fajna i odprężająca historia. Idealna na te długie i zimne wieczory. Polecam!

Czasami potrzebuję odskoczni od ukochanej fantastyki. Czasami kolejne powieści z tego gatunku zaczynają mnie nużyć tak bardzo, że nawet 300 stronicowe historie, zamiast czytać przez dwa góra trzy dni, czytam przez tydzień lub ciut dłużej. W takich momentach wiem, że aby nie znienawidzić tego, co kocham całym sercem, muszę dać się porwać zupełnie czemuś odmiennemu. Czasami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nadszedł w końcu czas, kiedy przyszło mi pożegnać się z uwielbianą serią i ukochanymi bohaterami. Było mi naprawdę żal tak szybko się za nią zabierać, ale babska ciekawość zepchnęła wszystko na bok i nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Co miałam więc robić? Porwałam książkę z półki i po raz szósty dałam się porwać do świata Dory i reszty.

Bruno zawsze patrzył wilkiem na Dorę. Jednak to, co zrobił ostatnio, kiedy porwał się na jej wilczego partnera – Varga, było całkowitym przegięciem. Alfa stada Thornu powinien doskonale zdawać sobie sprawę, że dla przyjaciół gotowa jest skoczyć w ogień. A i tym razem wiedźma nie ma zamiaru odpuszczać. Nim jednak sięgnie po ostateczne środku, spróbuje kilku innych sztuczek podsuniętych, przez niespodziewanych sprzymierzeńców: wampirzego księcia – Romana oraz tajemniczą Dłoń.

Szczerze?! Myślałam, że po lekturze Egzorcyzmów Dory Wilk nic już bardziej mnie nie zaskoczy. Myliłam się… i to bardzo. Chociaż z drugiej strony, powinnam wiedzieć: po Anecie Jadowskiej zawsze należy spodziewać się niespodziewanego. Choćby tego, że tym razem problem, z jakim przyjdzie zmierzyć się Dorze, uderzy z kilku różnych a czasami nawet dość niespodziewanych stron, z jakich zupełnie się tego nie spodziewałam. Nasza ulubiona wiedźma, również. Także tego…

Hmm… Jak zawsze w przypadku tej serii, mam zupełną pustkę w głowie. Pewnie powtórzę się po raz któryś tam z rzędu, ale w tym przypadku nie da się inaczej. Najlepszymi określeniami, jakie ciągle kołacza mi się po głowie w przypadku przygód Dory to: świetna, niesamowita, wspaniała i w ogóle jeszcze „och” i „ach”. No, ale trzeba w końcu zebrać się w sobie i napisać, chociaż coś względnie sensownego i spójnego (z tym ostatnim może być najciężej).

Fabuła… hmm… tutaj ponownie pasowałyby mi wymieniane powyżej określenia, ale miałam przecież pisać sensownie, więc jeszcze raz… Fabuła pełna jest napiętego oczekiwania na to, co się jeszcze wydarzy. Szczególnie że od samego początku wiemy „kto”, ale nie do końca można zrozumieć, z jakiego dokładnie powodu chce wykończyć Dorę. Gdyby tego było jeszcze mało, autorka co chwila dokłada nowe wątki i zagadki, które na pierwszy rzut oka nie mają nic wspólnego z główną sprawą. Dopiero wraz z rozwojem całej akcji powoli odkrywamy wszystkie nici łączące wszystko w spójną i sensowną całość. W międzyczasie Jadowska zaskakuje nas nie tylko niespodziewanymi zwrotami akcji, ale także i wprowadzeniem zupełnie nowych elementów do i tak rozbudowanego już świata magicznego. Dzięki temu poznajemy pszczele wilki, czy też szeptunkę. Dowiadujemy się także ciut więcej o tym, czym zajmuje się Witkacy, czy też elfy. Naprawdę ciężko jest wymienić wszystko to, o co autorka urozmaiciła swoje uniwersum, szczególnie że często są to niewielkie (ale jakże znaczące) niuanse. Zresztą sami się o wszystkim przekonacie, kiedy sięgniecie nie tylko po ten tom, ale ogólnie o całą serię.

Jak wielu fanów serii byłam ciekawa, jak Aneta Jadowska poradzi sobie z pozamykaniem tych wszystkich wątków, których przez sześć tomów uzbierała się naprawdę spora liczba. Co prawda, sporo z nich swoje zwieńczenie znalazło w tomie poprzednim, jednak tyle samo nadal pozostawało w zawieszeniu. Teraz, będąc dawno po lekturze Na wojnie nie ma niewinnych mogę spokojnie powiedzieć, że pisarka poradziła sobie wyśmienicie. To, co powinno zostać zakończone, takie się stało. Szkoda tylko, iż nie doczekałam się opisu ślubu Mirona i Dory, na co bardzo liczyłam. No ale kto wie, może autorka kiedyś się na to skusi. Obecnie nie pozostaje mi nic innego jak tylko zachęcać do sięgnięcia po heksalogię. Samej powracać do niej najczęściej jak się da i czekać z niecierpliwością na trylogię o Witkacym oraz wszystkie inne powieści Jadowskiej.

Nadszedł w końcu czas, kiedy przyszło mi pożegnać się z uwielbianą serią i ukochanymi bohaterami. Było mi naprawdę żal tak szybko się za nią zabierać, ale babska ciekawość zepchnęła wszystko na bok i nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Co miałam więc robić? Porwałam książkę z półki i po raz szósty dałam się porwać do świata Dory i reszty.

Bruno zawsze patrzył wilkiem na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Aneta Jadowska szturmem zdobyła polską „scenę” urban fantasy, a co za tym idzie, także i serca fanek oraz fanów tegoż gatunku. Wszystko to za sprawą swojej debiutanckiej powieści – Złodzieja dusz, otwierającym heksalogię o Dorze Wilk.

Na przestrzeni sześciu tomów tejże serii, poznajemy i przeżywamy nie mało przygód wraz z główną bohaterką Teodorą „Dorą” Wilk. Wiedźmą łączącą w sobie sprzeczne geny Pani Północy i magii płodności… i jeszcze kilka innych na dokładkę. Trzeba również wspomnieć, że Dora to kobieta magnes… na kłopoty oczywiście. W Egzorcyzmach Dory Wilk piątym i zarazem przed ostatnim tomie serii nasza protagonista po raz kolejny wpadnie w nie lada kłopoty. Jednak mała rzecz odróżnia je od poprzednich, z których Dorze udało się wyjść obronną ręką. Tym razem wiedźma nie jest do końca pewna czy uda jej się wyjść z tego cało i to w dosłownym sensie. Wszystko z powodu śledztwa, które swój początek ma w niemagicznym Toruniu.

Ktoś zabija młode kobiety i pozostawia na nich dziwne słowa. Z tego powodu, nawet nad wyraz praktyczna Bogna zdaje sobie sprawę, że za tym wszystkim kryje się coś więcej niż zwykły zwyrodnialec. A przecież z tym, co niezwykłe tylko Dora potrafi sobie najlepiej poradzić. Jednak nikt nie spodziewał się tego, że zwykła ludzka sprawa wciągnie naszą wiedźmę do piekła – dosłownie.

Długo. Oj, bardzo długo, zwlekałam z lekturą tego tomu. Wolałam mieć pod ręką ostatni już tom z przygodami ulubionych bohaterów. W końcu stało się… zasiadłam do czytania i po prostu przepadłam! Od tej książki nie da się oderwać. Nawet jak trzeba odłożyć ją na bok i zająć się czymś innym, to można być pewnym, że ciekawość: podkręcana przez autorkę już od pierwszych stron; nie da chwili wytchnienia, dopóki ponownie nie weźmie się jej do ręki. Zwłaszcza że znajdzie się w niej wszystko, za co fanki pokochały heksalogi, a szczególnie – Miron i Baal. Często przebywający w jednym pokoju. Do pełni szczęścia (oczywiście mówię o własnej osobie) brakuje tylko Romana. Wtedy z pewnością rozpłynęłabym się całkowicie. Oczywiście uwielbiam również Joshuę, ale to wymieniona wyżej trójka (właśnie w tej kolejności) niezaprzeczalnie skradła moje serce.

Jednak to nie jedyna zaleta Egzorcyzmów… jest jeszcze bowiem świetna fabuła, dzięki której możemy lepiej poznać kolejny fragment życia protagonistki. Tym razem pada na piekło. Co za tym idzie, wraz z rozwojem sprawy, w jaką wplatała się Dora, poznajemy równocześnie historię Baala, hierarchię wśród demonów, czy też różnice, po których łatwo odróżnić, z jakiego gatunku jest dany osobnik i najciekawsze: jakie są najważniejsze priorytety dla tych mieszkańców włości Lucyfera. Co więcej, dowiemy się również, na czym polega status oblubienicy Pana Demonów, jakie obowiązki się z tym wiążą i dlaczego padło akurat na naszą wiedźmę. Gdy dodamy do tego stale zwiększające się tempo akcji pełne zaskakujących zwrotów, nie pozostaje nic innego – jak tylko chylić czoła przed talentem pisarki oraz trzymać kciuki jak najmocniej, aby nie przyszło jej do głowy zaprzestać tworzyć.

Na przestrzeni kolejnych tomów zmieniała się przede wszystkim protagonista, dostosowując się do tego, jakie kłody ma rzucane pod nogi. Jednak nie tylko to, jest jeszcze kilka innych niuansów, które uległy zmianom. Najważniejszym i najbardziej zauważalnym jest klimat, który z tomu na tom robił się ciut mocniejszy i mroczniejszy, aby w „piątce” osiągnąć apogeum. W tej części jest brutalniej, bardziej tajemniczo, a mrok dosłownie wylewa się ze stron.

Jadowska doskonale utrzymuje poziom, jaki narzuciła sobie pierwszym tomem. Ba! Powiem więcej, z każdym kolejnym tomem podnosiła go ciut wyżej. Jednak w przypadku Egzorcyzmów Dory Wilk, autorka przeszła samą siebie. To, z jaką łatwością wywołuje w czytelniku pełną gamę emocji (od lekki obaw, przez wszystkie stadia rozwijającego się strachu, aż po zapierające dech przerażenie) tylko na przestrzeni jednego, no może dwóch, góra trzech, akapitów jest naprawdę niesamowite. Nie można przecież zapomnieć, że nie tylko takie uczucia będą nam towarzyszyć.

Egzorcyzmy Dory Wilk to naprawdę niesamowita powieść i to tak bardzo, że ciężko było mi sklecić jakieś sensowne zdania na jej temat. Najchętniej ograniczyłabym się do okrzyków: „niesamowita!”; „wspaniała”; „niepowtarzalna”, oraz wszelkich „ochów” i „achów” względem scen z Mironem i Baalem (czyli często i gęsto). Strach pomyśleć co to będzie, jak zacznę pisać o Na wojnie nie ma niewinnych.

Gorąco polecam nie tylko fanom autorki oraz Dory, bo w tym przypadku rozumie się samo przez się, że lektura nie podlega dyskusji, ale także tym, którzy jakimś cudem jeszcze ich nie znają. Radze jednak zacząć od tomu pierwszego. Z pewnością nie pożałujecie.

Aneta Jadowska szturmem zdobyła polską „scenę” urban fantasy, a co za tym idzie, także i serca fanek oraz fanów tegoż gatunku. Wszystko to za sprawą swojej debiutanckiej powieści – Złodzieja dusz, otwierającym heksalogię o Dorze Wilk.

Na przestrzeni sześciu tomów tejże serii, poznajemy i przeżywamy nie mało przygód wraz z główną bohaterką Teodorą „Dorą” Wilk. Wiedźmą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nigdy nie wiem, co mnie czeka, gdy rozpoczynam lekturę kolejnej książki. Tym bardziej, jeżeli jest ona pierwszym tomem jakiejś większej serii. Podobnie było również w przypadku Miasta kości otwierającego cykl Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare. Naprawdę długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu ciekawość (co też jest takiego w twórczości tej pisarki, że zdobywa tylu fanów na całym świecie) okazała się znacznie silniejsza. I co? Po pierwszych kilku rozdziałach po prostu przepadłam. Z zapartym tchem zaczęłam śledzić kolejne przygody ulubionych bohaterów, aż w końcu przyszedł czas całkowite zakończenie…

Sebastian nie kłamał – nadchodzi. Jego celem jest zgładzenie wszystkich Nefilim i skąpanie całego świata we krwi i przemocy. Jednak by tego dokonać musi mieć armię oraz sojuszników, dlatego rozpoczyna swoją vendettę od ataków na instytuty rozrzucone po świecie, aby ich mieszkańców siłą zmusić do przemiany w Mrocznych.

Clave, zamiast działać i spróbować przeciwstawić się Sebastianowi, woli ewakuować wszystkich Nocnych Łowców do Alicante. Jednak nawet tam nie jest bezpiecznie. Już nie…

Jace, Clary, Alex, Izzy oraz Simon mają dość bezczynności i postanawiają działać na własną rękę. Każde z nich zdaje sobie bowiem sprawę, że tylko oni mogą pokonać wroga. W tym celu udają się do Edomu, gdzie zaszył się Sebastian. Co ich tam czeka? Jaki finał będzie miało to starcie?

Z utęsknieniem, ale i przerażeniem czekałam na Miasto niebańskiego ognia. Nie mogłam się doczekać, kiedy poznam finał ukochanej serii, równocześnie nie miałam ochoty rozstawać się z jej bohaterami. Ot, przewrotność kobiecej logiki. Jednak jak zawsze wygrała babska ciekawość, więc z wypiekami na twarzy zasiadłam do lektury. Starałam się naprawdę ograniczać, a co za tym idzie dozować sobie te powieść, aby nie musieć za szybko odkładać jej na półkę. Udało się? Ani trochę. Wystarczyło przeczytać kilka pierwszych zdań, aby historia stworzona przez Cassandrę Clare porwała mnie i pochłonęła bez reszty. Jak zawsze zresztą.

Nim jednak przejdę do właściwej części mojego wywodu, chcę napomknąć o jednej sprawie. Mianowicie, nim jeszcze zebrałam się w sobie i dałam się skusić powieści, często podczytywałam jej recenzje na blogach i cały czas mnie zastanawiało, dlaczego spory gros osób pisze, że warto najpierw zapoznać się z tomem finałowym Diabelskich maszyn. Teraz już wiem i naprawdę zachęcam do skorzystania z tej rady. Są bowiem ku temu dwa dość ważne (według mnie) powody. Po pierwsze – sporo wątków z Darów Anioła jest dość mocno powiązanych ze sobą, zarówno za sprawą bohaterów, jak i niektórych wydarzeń rozgrywających się na kartach Mechanicznej księżniczki. Po drugie i chyba najważniejsze – w Mieście niebiańskiego ognia Clare wyjawia kilka istotnych tajemnic, które w zakończeniu wiktoriańskiej trylogii nie są do końca rozwiązane. Poznanie ich przed czasem może po prostu odebrać frajdę z czytania MK.

Pisarka, jak zawsze zresztą, już od prologu wrzuca czytelnika w sam środek akcji, dzięki czemu ma pewności, że późniejsze wyciszenie tempa, nie spowoduje odłożenia książki na bok. Zresztą nie ma się temu, co dziwić, bo chociaż wszystkie wydarzenia toczą się spokojniej, to jednak stan niepewności, ciężkiego oczekiwania na to, co jeszcze przytrafi się bohaterom oraz przeczucie, że nie będzie to nic miłego, stają się praktycznie nieodłącznym i narastającym (z rozdziału na rozdział) elementem klimatu czytanej powieści. Poza tym, Clare ma smykałkę do zaskakiwania niespodziewanymi zwrotami w najmniej odpowiednich momentach. Chodzi mi oczywiście zarówno o ten pozytywny, jak i negatywny wydźwięk tego stwierdzenia. Jednak niezależnie od tego, każdy taki moment niesie ze sobą wiele różnych emocji od strachu poprzez lekkie obrzydzenie, aż do nadmiernej ekscytacji. Jeżeli chodzi o fabułę, pisarka w iście mistrzowski sposób łączy ze sobą elementy różnych serii, dzięki czemu mamy okazję nie tylko spotkać starych znajomych, cieszyć się przygodami obecnych, ale także poznać zupełnie nowych, których losy przyjdzie nam poznać już niedługo. Jednak mimo to, nie ustrzegła się kilku wpadek: niektóre sytuacje były dość przewidywalne, a szczególnie ich wpływ na dalszy głównego wątku, nie umniejsza to jednak frajdy z czytania.

Miasto niebiańskiego ognia to naprawdę świetne zakończenie wspaniałej serii, choć przyznaję, że po cichutku liczyłam na coś ciut bardziej spektakularnego. Mowa tu oczywiście zarówno o wątku Sebastian, jak i ogólnego finału serii. Mimo to, gorąco polecam każdemu, kto zna poprzednie tomy i chociaż w najmniejszym stopniu zapałał do nich sympatią. Naprawdę warto!

Nigdy nie wiem, co mnie czeka, gdy rozpoczynam lekturę kolejnej książki. Tym bardziej, jeżeli jest ona pierwszym tomem jakiejś większej serii. Podobnie było również w przypadku Miasta kości otwierającego cykl Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare. Naprawdę długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu ciekawość (co też jest takiego w twórczości tej pisarki, że zdobywa tylu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak każda mama, przeżywam fakt, że moja córeczka ma iść do szkoły (co prawda dopiero od września, ale kto mi zabroni martwić się wcześniej :P). Przeżywam i martwię się, jak to wszystko się ułoży, jak mała się zaaklimatyzuje. Jednak jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zastanowić się, jak to odbiera moja córa. Wszystko się zmieniło, kiedy po lekturze książeczki Ula i Urwisy. Idę do zerówki autorstwa Katarzyny Majgier…

Ula już nie może się doczekać swojego pierwszego dnia w szkole. Przecież wie o niej już tak dużo. Do tych fajnych rzeczy zalicza się boisko szkolne, ogromne mapy wiszące na ścianach no i tablice, po których pisze się prawdziwą kredą. Jednak dla dziewczynki najważniejsze jest, że pozna nowe koleżanki, z którymi będzie mogła grać w klasy. Musi tylko unikać paskudnego gabinetu dyrektora, bo to jak słyszała — nie jest niczym przyjemnym, ale przecież Ula nie ma zamiaru się tam wybierać. Zupełnie więc nie rozumie: czym ciocia Gosia tak się przejmuje.

To naprawdę doskonała lektura dla maluchów ich rodziców także, którzy nie do końca są przekonani do zerówki po obecnej reformie edukacji. Nie znajdziecie tu bowiem żadnego czarowania ani mydlenia oczu. Autorka bez żadnych ubarwień pokazuje dzieciom, jaka jest szkoła, ile frajdy może dać poznawanie nowych koleżanek i kolegów, nowych rzeczy i w ogóle jaką świetną zabawą może być nauka. Jednak to nie jedyny aspekt, na jakim skupia się autorka. W sposób zabawny ukazuje, jak różnorodne osobowości potrafią reprezentować dzieci. Większość z nas pewnie jeszcze dobrze pamięta: jaka była jego klasa z tych początków edukacji. Jak często dochodziło do przepychanek między chłopcami, kiedy ścierały się różnorodne charaktery. Jak wkurzająca może być mała mądrala, co to uważa się za lepszą od innych, bo przecież ona wszystko wie lepiej. Jednak i chyba to najważniejsze, Katarzyna Majgier uświadamia maluchom, że nie każdy dorosły jest wszechwiedzący, nawet nauczyciel nie zna przecież odpowiedzi na wszystkie odpowiedzi zadawane przez dzieci (a trzeba przyznać, że niektóre naprawdę bywają nad wyraz kreatywne :P). Całości tego obrazu dopełniają wesołe ilustracje wykonane przez Kasię Kołodziej, które może nie są i kolorowe, ale i tak doskonale oddziałują na wyobraźnię zarówno dziecka, jak i dorosłego.

Razem z córą gorąco polecamy każdemu! Na pewno się nie zawiedziecie.

Jak każda mama, przeżywam fakt, że moja córeczka ma iść do szkoły (co prawda dopiero od września, ale kto mi zabroni martwić się wcześniej :P). Przeżywam i martwię się, jak to wszystko się ułoży, jak mała się zaaklimatyzuje. Jednak jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zastanowić się, jak to odbiera moja córa. Wszystko się zmieniło, kiedy po lekturze książeczki Ula i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Niebezpieczne istoty Kami Garcia, Margaret Stohl
Ocena 6,4
Niebezpieczne ... Kami Garcia, Margar...

Na półkach: ,

[...] Powieść intrygowała mnie od samego początku, więc nikogo nie zdziwię, że wprost nie mogłam się doczekać jej lektury. Nie obyło się jednak bez lekkiego niepokoju, czy nieznajomość poprzedniej serii autorek nie sprawi, iż nie będę mogła się odnaleźć w historii Ridley. W końcu Niebezpieczne istoty są spin offem Kronik Obdarzonych. Na szczęście moja ciekawość (takie wścibskie babsko ze mnie :P) przeważyła nad strachem i zasiadłam do lektury. Bardzo szybko się przekonałam, że bałam się bezpodstawnie, ponieważ ta książka to zupełnie inna opowieść. Nawet jeżeli pojawiają się nawiązania do historii Leny i Ethana to, to co najważniejsze – zostaje dokładnie wyjaśnione, a pozostałe rzeczy czytelnik sam musi odkryć. Dzięki temu w czasie lektury nie ma czasu na nudę.

Muszę jednak przyznać, że z początku miałam ciężko się przyzwyczaić do języka, jakim posługiwały się autorki, a jest on dość specyficzny i może nieźle skołować. Często łapałam się na tym, że jakieś wyrażenie czytałam kilka razy z rzędu, aby wyłapać jego właściwą formę, a co za tym idzie, także i właściwy sens. Poza tym chyba robię się stara, ponieważ wydawał mi się on zbyt mocno młodzieżowy. Można się jednak do tego przyzwyczaić lub po prostu przestać zwracać na to uwagę, dzięki czemu dalsze czytanie nie nastręcza już żadnych problemów. Powiem więcej, gdybym od razu podeszła tak do sprawy, szybciej bym się przekonałam jak bardzo Niebezpieczne istoty, mogą mnie wciągnąć do tego stopnia, że ciężko było mi odłożyć książkę na bok i skupić się na czymś innym. [...]

http://gardensofimagination.blogspot.com/2014/12/niebezpieczne-istoty-kami-garcia.html

[...] Powieść intrygowała mnie od samego początku, więc nikogo nie zdziwię, że wprost nie mogłam się doczekać jej lektury. Nie obyło się jednak bez lekkiego niepokoju, czy nieznajomość poprzedniej serii autorek nie sprawi, iż nie będę mogła się odnaleźć w historii Ridley. W końcu Niebezpieczne istoty są spin offem Kronik Obdarzonych. Na szczęście moja ciekawość (takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Perfidny los…

Zacznę dość nietypowo, bowiem… od przyznania się, że to moja… chyba… czwarta lub piąta próba pisania opinii na temat Niewolnicy. Jednak ani razu nie byłam zadowolona z tego, co powstawało w ostatecznym rozrachunku. Pora w końcu się zmobilizować, bo trochę czasu już minęło…

Arina jest magiem… niestety zniewolonym, trzeba dodać, że to pierwszy taki przypadek. Jej rodzina została zabita na jej oczach, a ona wzięta w niewolę przez maga Aszarte – Azarela, który zrobił z niej w końcu także swoją nałożnicę. Gdy los obszedł się z Ariną tak okrutnie, miała ona wtedy zaledwie 13 lat. Jej moce zostały spętane przez Tojad, który musi zażywać regularnie od tamtej pory. Gdy zaczęła dorastać stała się nie tylko niewolnicą, ale także i nałożnicą swojego oprawcy. Takie życie wykończyłoby każdego. Po ośmiu latach wyzyskiwania Arina jest u kresu sił. W sukurs „przyszedł” jej w końcu niebywały splot wydarzeń, dzięki któremu wszystko zaczyna się zmierzać ku dobremu…

Jednak nie należy ślepo ufać losowi, bo jak wiadomo chadza on różnymi ścieżkami… Dziewczyna miała ten niefart, aby się o tym przekonać i wszystko mogłoby się skończyć tragicznie gdyby nie pomoc Severia – maga gwardzisty z Akademii Morza Deszczów…

Przyznaję się bez bicia, po książę sięgnęłam pod wpływem wszystkich tych mega pozytywnych recenzji, jakie miałam okazję czytać i wiecie, co… wcale, a wcale nie żałuję. Naprawdę jest w tej historii coś, co przyciąga niczym magnes, a potem jeszcze przez długi czas nie pozwala o niej zapomnieć. Ciężko jest określić, w czym kryje się to przyciąganie… jednak jedno jest pewne…, kiedy raz zacznie się czytać Niewolnicę – nie da się jej od tak odłożyć, a każde kolejne podejście do zgłębiania dalszej lektury przepełnione będzie palącą niecierpliwością. Sama jestem tego doskonałym przykładem.

Fabuła jest naprawdę doskonale przemyślana i dopracowana. Autorka doskonale wie jak namieszać czytelnikowi w głowie i zaskoczyć. Nawet wątek romantyczny z trójkątem, ale nie do końca takim trójkątnym, miłosnym nie wydaje się nudny i oklepany, a już na pewno nie można o nich powiedzieć jakoby były schematyczne. W końcu, czy udowadnianie, że miłość od nienawiści dzieli tylko cienka linia. Wracając jednak do ogólnego wrażenia z historii: fakt, chwilami wkrada się w to wszystko lekki chaos, czy to w wątkach, czy też wśród bohaterów (chwilami ciężko miałam zorientować się, kto wypowiada, jakie zdanie). Co do akcja, a właściwie jej tempa to jest ono zmienne niczym kapryśna kobieta (chociaż temu to raczej się nie dziwię, bo przecież historia narodziła się w wyobraźni właśnie przedstawicielki płci pięknej, i do niech jest przede wszystkim skierowana). Raz jest spokojnie, aby za chwilę wskoczyć na najwyższe obroty z mnóstwem niespodziewanych zwrotów potrafiących (dosłownie) wbić w fotel. Jednak to, co dla mnie jest bardzo ważne, A.M. Chaudiere nie popełniła głównego błędu, który zazwyczaj cechuje debiutantów. Chodzi mi mianowicie o fakt, że nie zostajemy od razu zarzuceni mnogością informacji. Autorka dozuje je z doskonałym wyczuciem, podrzucając tylko tyle ile znajomości wymaga dana sytuacja. Dzięki temu czytelnik lepiej może je sobie wszystkie przyswoić, poukładać i zapamiętać.

Świat, jaki Chaudiere „maluje” przed naszymi oczami, za sprawą wyobraźni jest wielowarstwowy i nie do końca określony, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wszystko, dlatego że łączą się w nim elementy charakterystyczne dla kilku różnych gatunków literackich. Tym sposobem możemy znaleźć detale stricte fantastyczne (wampiry, magowie lub czarownicy), antyutopijne (charakteryzujące się totalitarną władzą magów Aszarte, którzy to ponownie przywrócili do łask niewolnictwo) oraz dystopijne (katastrofa odpowiedzialna za taki stan rzeczy, czas akcji określony, jako rok 2025). To naprawdę intrygujący misz masz, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.

Zresztą to samo można powiedzieć o bohaterach. W tym aspekcie historii pisarka również świetnie się spisała. W każdym znajdzie się coś wyjątkowego, co przyciągnie uwagę i myśli. Każde z nich ma swoje indywidualne cechy charakteru, a przede wszystkim także i wady, dzięki którym nabierają większej… hmm… realności. Są silni i nietuzinkowi. Zdeterminowani, co widać szczególnie, gdy wyznaczą sobie jakiś celi i dążą do jego osiągnięcia pomimo wszystko. Mnie osobiście, od samego początku intrygował Azarel i to w sumie dla niego (:P) czytałam praktycznie nieprzerwanie. To postać pełna tajemnic i niedomówień. Tak wiem, że to Arina jest protagonistką, więc to raczej na niej powinna skupiać się większość mojej uwagi. Jednak nic nie poradzę, że uwielbiam takich… takich… hmm… ciężko mi określić, jakich bo raczej młodzieżowe określenie „bad boy” w tym przypadku raczej nie pasuje. Mniejsza o większość. Chodzi po prostu o to, że Azarel wywoływał u mnie skrajne różne emocje, na czystej i gorącej nienawiści zaczynając, a na głębokiej fascynacji i współczuciu kończąc.

Zakończenie historii w takim momencie jak zrobiła to A.M. Chaudiere to po prostu czysta złośliwość. Jak tu po takim czymś wytrzymać do momentu ukazania się kolejnego tomu, zwłaszcza, że o nim nawet nie ma jeszcze żadnej wzmianki. Toż to istna katorga wypełniona przypuszczeniami i płonnymi nadziejami względem tego jak to wszystko się dalej potoczy. Jednym słowem mówiąc – POLECAM!

Perfidny los…

Zacznę dość nietypowo, bowiem… od przyznania się, że to moja… chyba… czwarta lub piąta próba pisania opinii na temat Niewolnicy. Jednak ani razu nie byłam zadowolona z tego, co powstawało w ostatecznym rozrachunku. Pora w końcu się zmobilizować, bo trochę czasu już minęło…

Arina jest magiem… niestety zniewolonym, trzeba dodać, że to pierwszy taki przypadek....

więcej Pokaż mimo to