-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać285
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński10
Biblioteczka
2024-04-22
2024-04-17
„I Wanna Feel You” to książka, którą poczułam i to nie tylko jako fizyczną rzecz, którą trzymam w dłoniach. Całą sobą zatraciłam się w przepięknej, miejscami gorącej oraz wzruszającej historii Kaia i Amy. Ci bohaterowie przemówili do mnie i sprawili, że ich pokochałam.
W powieściach Asi Chwistek uwielbiam to, że autorka za każdym razem zaskakuje mnie czymś nowym. Tyle przeczytanych słów, zdań, stron, książek, a ja wciąż się zachwycam jej piórem, wyobraźnią i wrażliwością.
Amy jest postacią, którą ma się ochotę wyściskać. To, jaką siłę ma ta dziewczyna jest naprawdę godne podziwu. Bohaterka jest praktycznie niewidoma, widzi jakieś rozmazane plamy, ale nic więcej. Nie pomaga jej to w codziennym funkcjonowaniu na uczelni i w internacie, gdzie ludzie nie są dla niej zbyt mili. Amy marzy o tym, aby sie z kimś zaprzyjaźnić, znaleźć kogoś, kto chciałby spędzać z nią czas, a jest to trudne. Wszystko zmienia sie, gdy przypadkiem poznaje Kaia, chłopaka, który już samym zapachem zawrócił jej w głowie.
Amy poznaje świat innymi zmysłami, a my razem z nią. Podobało mi sie to, jak dziewczyna chłonęła całe otoczenie. Było kilka scen, które mnie rozczuliły. Np. moment, w którym bohaterka dotyka twarzy Kaia chcąc „zobaczyć” jak on wyglada, lub gdy prosi jego przyjaciół na lodowisku, aby komentowali akcje podczas gry, bo chce kibicować chłopakowi, który był jej coraz bliższy. Uwielbiam w niej również taką determinację, chęć zmiany i to, że nie poddawała się. Amy potrafiła znaleźć prace, nie załamywała się przy niepowodzeniach i nie pozwalała, aby smutna przeszłość skreśliła jej marzenia.
Jeśli chodzi o Kaia to z całej trójki bohaterów serii, jest moich ulubieńcem. Jego skrytość i nieprzystępność powodowały, że wprost nie mogłam się doczekać, aż lepiej poznam jego wnętrze oraz myśli. I kurczę przyznaje, że nie zawiodłam się.
„I Wanna Feel You” to książka, o której mogłabym pisać i mówić bez końca, ale nie chce za dużo zdradzać. Jest to jedna z lepszych powieści, jakie miałam okazje czytać. Amy i Kai na dobre zagościli w moim sercu i mam nadzieje, że Wy również dacie im szanse.
„I Wanna Feel You” to książka, którą poczułam i to nie tylko jako fizyczną rzecz, którą trzymam w dłoniach. Całą sobą zatraciłam się w przepięknej, miejscami gorącej oraz wzruszającej historii Kaia i Amy. Ci bohaterowie przemówili do mnie i sprawili, że ich pokochałam.
W powieściach Asi Chwistek uwielbiam to, że autorka za każdym razem zaskakuje mnie czymś nowym. Tyle...
2024-04-17
„Ptaszynka 1” zawładnęła moim sercem i skończyła się w takim momencie, że wręcz musiałam poznać dalsze losy Hope i Anthony’ego. Przed sięgnięciem po kontynuacje miałam lekkie obawy, czy i tym razem, aż tak dam się pochłonąć akcji oraz emocjom, na szczęście zupełnie niepotrzebnie. „Ptaszynka 2” utwierdziła mnie w przekonaniu, że „Bracia Davies” to jedna z lepszych serii jakie czytałam.
Gdy zagłębiam się w powieści napisane przez Katarzynę Strawińską to czuje, jakbym wracała do domu. Autorka ma tak rewelacyjne pióro, że ja przez jej historie płynę. I może czasami brakuje mi jakiś drobnych elementów/scen, ale tak bardzo wciągam się w fabułę, że zaraz o tym zapominam i całą sobą chłonę wydarzenia.
Uwielbiam bohaterów i nawet, jeśli czasami podnosili mi ciśnienie, to nie wyobrażam sobie, aby mieli być inaczej wykreowani. Na szczególną uwagę zasługują bracia Anthony’ego. Colin i Matthew byli po prostu kochani. To, jaką opieką otoczyli Hope, traktowali, ją jak siostrę, stawali w jej obronie, było naprawdę przesłodkie. Do tego każdy z nich był tak wyrazisty, że bez problemu na podstawie wypowiedzi, czy też zachowania można było ich rozróżnić.
Jeśli chodzi o Anthony’ego to widać było, że się starał. Nie wszystkie jego decyzje były dobre dla Hope, ale wierze, że on po prostu nie potrafił w inny sposób jej chronić. Sytuacja, w której się znalazł, uczucia, które ta dziewczyna w nim wywoływała, były dla niego czymś nowym, czymś z czym musiał się oswoić.
Z kolei Hope zaczęła częściej stawiać na swoim, co bardzo mi się podobało. Powoli opuszczała skorupę, w którą się zamknęła i zaczynała na nowo żyć.
„Ptaszynka 2” to książka, która dostarczyła mi ogromu emocji. Niektóre sceny wywoływały mój śmiech, np. ta z rodzicami Hope, inne radość, przerażenie, smutek, złość. Jestem zakochana w tej serii i mam nadzieje, że Wy również po nią sięgniecie.
„Ptaszynka 1” zawładnęła moim sercem i skończyła się w takim momencie, że wręcz musiałam poznać dalsze losy Hope i Anthony’ego. Przed sięgnięciem po kontynuacje miałam lekkie obawy, czy i tym razem, aż tak dam się pochłonąć akcji oraz emocjom, na szczęście zupełnie niepotrzebnie. „Ptaszynka 2” utwierdziła mnie w przekonaniu, że „Bracia Davies” to jedna z lepszych serii...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
„Vicious Prince” to książka, która pochłania, wywołuje skrajne emocje i sprawia, że nie sposób o niej zapomnieć.
Ronan Astor to bohater, na którego perspektywę musiałam czekać kilka tomów, ale było warto. Od początku intrygował mnie swoim zachowaniem, tym całym optymizmem, humorem, uśmiechem i za wszelką cenę chciałam się dowiedzieć, co kryje się w jego wnętrzu. I przyznaje, że gdy w końcu zajrzałam do jego myśli oraz wspomnień, to chłopak zyskał w moich oczach jeszcze więcej. Nie ukrywam, że jest moim ulubieńcem, jeśli chodzi o serię „Royal Elite”, zdecydowanie zasłużenie. Kreacja jego postaci jest po prostu doskonała. To jak Rina Kent od pierwszych stron malowała nam jego obraz… Z jednej strony przedstawiała go jako radosnego mężczyznę, zdającego się nie mieć żadnych trosk, a z drugiej, na dosłownie sekundy, zdejmowała okalającą jego twarz maskę i pozwalała dojrzeć innym pełne rozpaczy oczy. Domyślałam sie, że Ronan skrywa mroczne sekrety, ale nie spodziewałam sie, że prawda rozerwie też moje serce.
Jeśli chodzi o Teal to przyznaje, że miałam lekkie obawy, czy będę w stanie ją polubić. Z wierzchu wydawała się nieprzystępna, unikała kontaktu z innymi i nie wiedziałam, czy ja, jako czytelnik do niej dotrę, obdarzę sympatią. Na szczęście moje wątpliwości dość szybko się rozwiały. Teal miała pazurki, nie bała się postawić Ronanowi i dzielnie pokazywała mu, że nie zawsze może dostawać to, co chce.
„Vicious Prince” to pełna mroku, bólu, koszmarów, namiętności, przyjaźni historia, przy której aż nie chce się mrugać, aby nie uronić ani słowa. Uwielbiam twórczość Riny Kent, to jak jej książki mnie przenikają i wywołują tak wiele różnych emocji.
„Vicious Prince” to książka, która pochłania, wywołuje skrajne emocje i sprawia, że nie sposób o niej zapomnieć.
Ronan Astor to bohater, na którego perspektywę musiałam czekać kilka tomów, ale było warto. Od początku intrygował mnie swoim zachowaniem, tym całym optymizmem, humorem, uśmiechem i za wszelką cenę chciałam się dowiedzieć, co kryje się w jego wnętrzu. I...
2024-04-04
„Na przekór panu Kane’owi” to książka, z którą rewelacyjnie się bawiłam, chociaż wiem, że nie zostanie zbyt długo w mojej pamięci. Powieści Rosy Lucas mają to do siebie, że naprawdę wciągają, przez nie dosłownie się płynie, ale brakuje im tego czegoś, co sprawiłoby, że będzie się do nich wracać myślami i tak było też tutaj.
Polubiłam bohaterów, którzy wielokrotnie potrafili mnie rozśmieszyć. Szczególnie Elly i jej podejście do życia było dość orzeźwiające. Podobało mi się to, że dziewczyna korzystała z każdego dnia i nie bała się ryzykować, oraz spełniać marzenia. Gdy miała jakiś cel to odważnie do niego dążyła, nawet jeśli wymagało to od niej wielu wyrzeczeń. Jej znajomość z Tristanem zaczęła sie dość szalenie, chociaż całe jej wakacje, na których go poznała, można w ten sposób określić. Ich relacja była dynamiczna, przepełniona takim ciepłem, widocznym przyciąganiem i z przyjemnością ją obserwowałam.
Cieszę się, że autorka wykorzystała tu kilka moich ulubionych motywów. W książce mamy do czynienia nie tylko z zakazaną relacją między szefem, a pracownicą, ale również z różnicą wieku między bohaterami i z rodzicielstwem jednego z nich. Doceniam też wprowadzenie wątku pewnej choroby, o której rzadko słyszy sie w literaturze, chociaż mam wrażenie, że zostało to potraktowane trochę powierzchownie. Tzn. niby przewijały się problemy bohaterki w rozmowach i jej myślach, ale brakowało mi większego podkreślenia jej w codziennych czynnościach.
„Na przekór panu Kane’owi” to książka idealna na jeden wieczór, przy której można się zrelaksować i odpocząć. Jeśli macie ochotę na taką lekturę to polecam.
„Na przekór panu Kane’owi” to książka, z którą rewelacyjnie się bawiłam, chociaż wiem, że nie zostanie zbyt długo w mojej pamięci. Powieści Rosy Lucas mają to do siebie, że naprawdę wciągają, przez nie dosłownie się płynie, ale brakuje im tego czegoś, co sprawiłoby, że będzie się do nich wracać myślami i tak było też tutaj.
Polubiłam bohaterów, którzy wielokrotnie...
2024-04-04
Mam słabość do motocyklistów, a już szczególnie do tych, którzy pod powłoką nieprzystępności i niegrzeczności kryją swoją słodką stronę. Taki właśnie jest Vinnie, jeden z moich ulubionych bohaterów z serii „Wind Dragon MC”. Już od pierwszego tomu czekałam, aż autorka odda mu głos i w końcu to się stało! „Wolf’s Mate” to historia, która nie tylko skradła moje serce, ale również niejednokrotnie rozbawiła i rozczuliła.
Vinnie, aby oddać przysługę innemu motocykliście, obiecuje, że przez kilka tygodni zostanie ochroniarzem jego kuzynki. Nie spodziewa sie jednak, że dziewczyna dość szybko zawróci mu w głowie i nie pozwoli się nudzić. Jak już wcześniej wspominałam, kocham tego faceta, a szczególnie jego uroczą stronę, którą rzadko pokazuje. Kurczę, który członek klubu motocyklowego zabrałby kobietę do sklepu zoologicznego, aby poprzytulała szczeniaczki, bo chciał zobaczyć uśmiech na jej twarzy? Niech to was jednak nie zmyli, ponieważ Vinnie dla obcych bywa dość przerażający. Sprawnie posługuje się bronią, nie waha się stanąć w czyjejś obronie i aż za chętnie naraża się na niebezpieczeństwo.
Niezwykle podobała mi się jego relacja z pozostałymi członkami klubu oraz ich kobietami. Widać, że wszyscy razem stanowią rodzine, i mimo że czasami w czymś się nie zgadzają, czy też sobie dokuczają, to jednak zawsze mogą na siebie liczyć.
Jeśli chodzi o Shaylę to chyba nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej partnerki Vinniego. Dziewczyna wiedziała, kiedy mu się postawić, wyrazić swoje zdanie, a które „bitwy” ominąć. Pomimo zagrożenia życia, nie pozwoliła, aby lęk zawładnął jej egzystencją. Gdy miała taką możliwość, to z radością opuszczała swoją bezpieczną przystań i robiła to, na co miała ochotę.
„Wolf’s Mate” to książka, z którą przyjemnie spędziłam czas. Vinnie i Shayla to bohaterowie, z którymi ciężko się nudzić. Ta dwójka to istna laska dynamitu. Gdy byli razem ciężko było przewidzieć, co się wydarzy. Polecam!
Mam słabość do motocyklistów, a już szczególnie do tych, którzy pod powłoką nieprzystępności i niegrzeczności kryją swoją słodką stronę. Taki właśnie jest Vinnie, jeden z moich ulubionych bohaterów z serii „Wind Dragon MC”. Już od pierwszego tomu czekałam, aż autorka odda mu głos i w końcu to się stało! „Wolf’s Mate” to historia, która nie tylko skradła moje serce, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
Są takie serie, które mogłyby się nigdy nie kończyć i jedną z nich jest ta o Mercedes Thompson. „Żniwa dusz” to już 13 tom cyklu opowiadającego o pewnej zmiennokształtnej, a ja ani trochę nie byłam znudzona podczas czytania. Wręcz nie mogłam się doczekać, aż ponownie dołączę do watachy i razem z nią będę rozwiązywać nowe zagadki.
Powrót do Tri-Cities był dla mnie niezwykle satysfakcjonujący. Tym razem nasz mały kojot musiał uporać się ze znikającym Żniwiarzem, który zostawiał za sobą zbyt wiele ofiar. Nie ma jednak zadania, którego Mercy by się nie podjęła, aby chronić swoich bliskich i to właśnie w niej cenie. Uwielbiam jej odwagę i taką nieprzewidywalność. Jej postać od lat zachwyca mnie tym, że dziewczyna jest bardzo pozytywna. Nawet, jeśli ma gorszy okres, ktoś czycha na jej życie, czy nawet jest w trakcie walki z kimś, to znajdzie w sobie siłę, aby zażartować, czy rzucić ciętą ripostę. Pozwala to rozładować napięcie w stresujących sytuacjach i sprawia, że jeszcze bardziej ją lubię.
Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów to jest ich zbyt wielu, aby o każdym się rozpisywać, dlatego napisze tylko, że stanowią niesamowitą zaletę tej serii. Cała watacha z Mercedes i Adamem na czele, wampiry, pewien pradawny i inne wilkołaki są tak barwnymi postaciami, że ciężko jest przejść obok nich obojętnie. Uwielbiam to, że razem stanowią naprawdę zgraną bandę, mimo że czasami się nie dogadują.
„Żniwa dusz” to książka, przy której czułam, jakbym wracała do domu. Ta seria towarzyszy mi tak wiele lat, że mam do niej ogromny sentyment. Nie wyobrażam sobie rozstać się z bohaterami, dlatego mam nadzieje, że Patricia Briggs szykuje nam kolejne tomy.
Są takie serie, które mogłyby się nigdy nie kończyć i jedną z nich jest ta o Mercedes Thompson. „Żniwa dusz” to już 13 tom cyklu opowiadającego o pewnej zmiennokształtnej, a ja ani trochę nie byłam znudzona podczas czytania. Wręcz nie mogłam się doczekać, aż ponownie dołączę do watachy i razem z nią będę rozwiązywać nowe zagadki.
Powrót do Tri-Cities był dla mnie niezwykle...
2024-04-04
Są takie powieści, które mogłabym czytać na okrągło i „Znienawidzony” jest jedną z nich. Odkąd otrzymałam tekst, to już dwa razy do niego wracałam. Wspaniałe jest to, że pomimo tego, iż znam wydarzenia, wiem, w którą stronę pójdzie akcja, to z zapartym tchem śledziłam losy bohaterów i wyłapywałam niuanse, których wcześniej nie dostrzegłam. Tytułowi odmieńcy łatwo skradli moje serce i sprawili, że poczułam się częścią ich drużyny.
Dani od pierwszych stron wzbudziła moją sympatie. Podobało mi sie to, jak pomimo ciężkich przeżyć potrafiła odnaleźć w sobie taką łagodność i delikatność. Nie była zawistna i z łatwością obdarowywała innych uśmiechem. Była takim promyczkiem słońca pośród egoistycznych ludzi. Jej relacja z trzema wyjątkowymi chłopcami być może nie zaczęła się od wielkiej miłości, ale obserwowanie, jak powoli buduje między sobą, a nimi zaufanie, było naprawdę ciekawym oraz emocjonalnym doświadczeniem.
Gage, Micah i Conner to postacie, których też nie oszczędzał los. Każdy z nich miał swoje tajemnice, „dziwactwa” i wyjątkową osobowość. W 1 części na prowadzenie wysunął się Gage, to z jego perspektywy, oprócz Dani, mogliśmy śledzić akcje. Były takie momenty, kiedy nie dowierzałam, co ten chłopak wyprawia, denerwował mnie swoim zachowaniem. Gdy jednak zagłębiałam sie w jego myśli, to dostrzegałam jego motywacje i wtedy miałam ochotę go po prostu przytulić.
„Znienawidzony” to historia, w której trudno się nie zakochać. Odmieńcy z West Emerald skutecznie wciągnęli mnie do swojego grona i sprawili, że nie chce ich opuszczać nawet na moment. Uważam, że relacje między bohaterami, ta przyjaźń, która ich połączyła została naprawdę pięknie opisana. Nawet, jeśli postacie nie do końca postępowały właściwie, to widać było, że troszczą się o tych, którzy są im najbliżsi. Cora Brent wprowadziła do fabuły również mini wątki kryminalne, które zdecydowanie potęgowały napięcie. Jestem zachwycona tą serią i bardzo wam ją polecam.
Są takie powieści, które mogłabym czytać na okrągło i „Znienawidzony” jest jedną z nich. Odkąd otrzymałam tekst, to już dwa razy do niego wracałam. Wspaniałe jest to, że pomimo tego, iż znam wydarzenia, wiem, w którą stronę pójdzie akcja, to z zapartym tchem śledziłam losy bohaterów i wyłapywałam niuanse, których wcześniej nie dostrzegłam. Tytułowi odmieńcy łatwo skradli...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
„Iron Flame. Żelazny płomień” to książka, której nie chciałam kończyć. Prawie 700 stron pochłonęłam w niecałe 2 dni. Cóż to była za uczta dla oczu, serca i wyobraźni.
Rebecca Yarros zdecydowanie nie oszczędza bohaterów i nie ma problemu z tym, aby sprawnie ich eliminować. Z jednej strony doceniam ten zabieg, bo przez to, czytając, siedzę jak na szpilkach w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Nigdy nie jestem pewna, czy dane imię nie pojawia się po raz ostatni. Z drugiej jednak cierpię i z całej siły muszę się powstrzymać, aby nie zerknąć na koniec, ponieważ napięcie jest zbyt duże.
Podobało mi się to, jak została ukazana Violet i jej słabości. Dziewczyna pomimo tego, że włada ogromną mocą i jako jedyna ma do dyspozycji dwa smoki, nadal zmaga się z ograniczeniami własnego ciała. Jej kruchość, problemy z utrzymaniem się w trakcie lotu, nie zostały zapomniane, co bardzo doceniam. Dzięki temu jej postać jest bardziej ludzka i nieprzewidywalna.
Jeśli chodzi o jej relacje z Xadenem to oj, działo się. Nie obyło się bez nieporozumień, kłótni i tajemnic, ale nawet w tych gorszych momentach oboje mogli na sobie polegać. Obserwowanie, jak powoli opuszczają wzniesione wokół serc mury i obdarzają się zaufaniem oraz głębszym uczuciem, było naprawdę fascynujące.
„Iron flame. Żelazny płomień” to książka, do której będę wracać. Zatraciłam się w tej historii i miałam wrażenie, że to wszystko rozgrywa się na moich oczach, a nie jest jedynie spisane. Ogromnym atutem powieści są również smoki, o których nie mogę nie wspomnieć. Rozmowy Violet z Tairnem były ikoniczne. Z kolei zakończenie pozostawiło mnie z rozdartym sercem. Nadal nie wiem, co o nim myśleć i potrzebuje przenieść się w czasie, aby móc zerknąć chociaż na pierwsze strony kolejnego tomu.
„Iron Flame. Żelazny płomień” to książka, której nie chciałam kończyć. Prawie 700 stron pochłonęłam w niecałe 2 dni. Cóż to była za uczta dla oczu, serca i wyobraźni.
Rebecca Yarros zdecydowanie nie oszczędza bohaterów i nie ma problemu z tym, aby sprawnie ich eliminować. Z jednej strony doceniam ten zabieg, bo przez to, czytając, siedzę jak na szpilkach w oczekiwaniu na...
2024-04-04
„Z ciała i ognia” oraz „Z krwi i popiołu” to dwa cykle, wokół których mam małą obsesje. Uwielbiam wymyślony przez Jennifer L. Armentrout świat, a także bohaterów, którzy nawet w obliczu zagrożenia potrafią żartować i podnieść czytelnika na duchu. „Światło w płomieniu” to historia, w której zakochałam się jeszcze zanim zaczęłam ją czytać. Już poprzedni tom wywołał we mnie wiele emocji i z tym nie było inaczej.
Jestem ogromną fanką Sery. Ta dziewczyna tyle w życiu musiała znieść, a nadal była w stanie się uśmiechać. Owszem, popełniała czasem błędy i podejmowała głupie decyzje, ale potrafiła je wytłumaczyć i jakoś uargumentować. Nie zostawiała również przyjaciół w potrzebie. Gdy ktoś cierpiał lub był wystawiony na atak, to ona rzucała wszystko i pędziła na ratunek. Była dobrą przyjaciółką i odważną sojuszniczką. Podobało mi się też to, jak został tu ukazany wątek związany z jej mocą i przeszłością. Nie będę się jednak na ten temat rozpisywać, żeby za dużo nie zdradzić.
Jej relację z Nyktosem mogę nazwać pokręconą. Były takie chwile, kiedy nie potrafiłam wyczuć tego boga śmi€rci. Nie wiedziałam, co myśli i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Miał swoje słodkie, ale też gorzkie momenty. Raz chciałam go przytulić, żeby po chwili z niedowierzaniem zapytać, co on wyprawia. Nie zmienia to jednak tego, że go uwielbiam i chce znać jego dalsze losy.
„Światło w płomieniu” to książka, którą nawet nie wiem kiedy pochłonęłam. Mam wrażenie, że otwarłam powieść, mrugnęłam i już przewracałam ostatnią stronę. Po prostu przepadłam w tej historii i już kilkukrotnie wróciłam do niektórych fragmentów, ponieważ nie mogłam wytrzymać bez bohaterów.
„Z ciała i ognia” oraz „Z krwi i popiołu” to dwa cykle, wokół których mam małą obsesje. Uwielbiam wymyślony przez Jennifer L. Armentrout świat, a także bohaterów, którzy nawet w obliczu zagrożenia potrafią żartować i podnieść czytelnika na duchu. „Światło w płomieniu” to historia, w której zakochałam się jeszcze zanim zaczęłam ją czytać. Już poprzedni tom wywołał we mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
„Well played” to książka, która strasznie mi się dłużyła. Czytałam ją ponad 3 tygodnie, co rzadko mi się zdarza. Początek był dość intrygujący, przy scenie z tańcem nawet się zaśmiałam, ale im dalej, tym coraz bardziej się nudziłam i nie wiem z czego to wynika. Bohaterowie byli mi kompletnie obojętni, a sama historia niczym mnie nie zaskoczyła.
Pomysł na fabułę był ciekawy. Dwoje ludzi, nie darzących się sympatią, dostaje w spadku po połowie pensjonatu i musi wspólnie zdecydować, co z nim zrobić. Presley chce go wyremontować, a Levi sprzedać i wrócić do życia znanego rozgrywającego, które wiedzie. Brzmi, jak wstęp do dobrego romansu z motywem hate-love, niestety między bohaterami nie czułam żadnej chemii. Z początku faktycznie trochę się sprzeczali i przekomarzali, ale później zbyt szybko nawiązała sie między nimi nić porozumienia. Miałam nadzieje, że chociaż sceny z bratem Leviego, a ojcem syna Presley okażą się interesujące, ale nic bardziej mylnego. Gdy pojawiał się Tanner, aby trochę zamieszać, nie czułam żadnego niepokoju, bo było mi wszystko jedno, czy bohaterowie skończą razem, i jak wiele ucierpią.
„Well played” to książka, po której oczekiwałam czegoś więcej. Nie mogę nawet napisać, że przyjemnie spędziłam z nią czas, ponieważ nudziłam się i marzyłam tylko o tym, aby ją skończyć. Możliwe, że przez moje ostatnie dość emocjonalne lektury, oczekuje od powieści większego zaangażowania, wrażliwości, niespodziewanych zwrotów akcji i postaci, z którymi się zwiąże, a tutaj tego nie dostałam. Na plus zasługuje jednak relacja Leviego z Alexem.
Nie odradzam wam tej książki, bo ona nie jest zła, po prostu ja nastawiłam sie na coś innego.
„Well played” to książka, która strasznie mi się dłużyła. Czytałam ją ponad 3 tygodnie, co rzadko mi się zdarza. Początek był dość intrygujący, przy scenie z tańcem nawet się zaśmiałam, ale im dalej, tym coraz bardziej się nudziłam i nie wiem z czego to wynika. Bohaterowie byli mi kompletnie obojętni, a sama historia niczym mnie nie zaskoczyła.
Pomysł na fabułę był...
2024-03-06
„Na krawędzi” to seria, która uderza inaczej. Zaczyna się dość spokojnie. Od marzenia pewnej dziewczyny, która chce zostać sławną gimnastyczką. Widzimy jej piekielnie wykańczające treningi, to że ćwiczenia są całym jej życiem i poza nimi nie ma nic. Obserwujemy, jak powoli odcina się od rodziny i przyjaciół, na których nie może liczyć. Następnie patrzymy, jak coraz mocniej otacza się murem. Podczas uprawiania sportu błyszczy, ma wrażenie, że inni ją kochają, podziwiają. Gdy wraca do pustego mieszkania nie ma się nawet do kogo odezwać. Jest to przykre. Naprawdę ciężko jest mi nie odczuwać smutku na myśl, ile ta siedemnastoletnia dziewczyna musi wycierpieć. Poddaje swoje ciało ogromnemu wysiłkowi, co powoli ją wykańcza. Trzyma się jednak kurczowo tego jednego marzenia. Nie zwraca uwagi na nieznośny ból, cierpienie, wytrwale dąży do swojego celu. To jest właśnie Adrianna. Dziewczyna, którą mam ochotę przytulić, zaopiekować się nią i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, chociaż nie jestem pewna, czy tu będzie happy end.
Zakończenie „Release” wbiło sztylet w moje serce. Kompletnie nie spodziewałam sie tego, co sie wydarzyło. Dalej mam nadzieje, że to jakiś żart, nieprawda. To, ile emocji wywołała we mnie ta historia naprawdę ciężko opisać słowami. Nawet na Kovę spojrzałam tutaj przychylniejszym okiem. W poprzednim tomie miałam wrażenie, że manipuluje Adrianną, wykorzystuje ją, ale teraz mam wątpliwości, czy wszystkie jego czyny i motywacje są złe. Owszem, ich relacja jest niezwykle kontrowersyjna, momentami toksyczna, wyzwalająca w obojgu skrajne zachowania, myśli i uczucia, ale to tylko sprawia, że jeszcze bardziej chce odkryć, jak to wszystko się potoczy. Lucia Franco potrafi budować napięcie. W tej książce nie ma miejsca na złapanie oddechu, ciągle coś się dzieje, a my bezradnie możemy patrzeć na Adriannę i podejmowane przez nią decyzje. Polecam
„Na krawędzi” to seria, która uderza inaczej. Zaczyna się dość spokojnie. Od marzenia pewnej dziewczyny, która chce zostać sławną gimnastyczką. Widzimy jej piekielnie wykańczające treningi, to że ćwiczenia są całym jej życiem i poza nimi nie ma nic. Obserwujemy, jak powoli odcina się od rodziny i przyjaciół, na których nie może liczyć. Następnie patrzymy, jak coraz mocniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
„Mile High” to książka, od której ciężko było mi się oderwać. Uwielbiam humor tej historii, relacje między postaciami i oczywiście kreacje bohaterów. Połączenie hokeisty i stewardesy, a do tego osadzenie akcji częściowo w samolocie było doskonałym posunięciem.
Zanders całkowicie skradł moje serce. Z początku wydawał się arogancki i trochę zapatrzony w siebie, ale z każdą kolejną stroną coraz mocniej przebijał się przez mój mur. Podobało mi sie to, że mężczyzna był świadomy swojego hokejowego talentu i umiejętności, a równocześnie w jego głowie pojawiały się wątpliwości. Bohater zastanawiał się nad swoją przyszłością, nad tym, co będzie jeśli drużyna nie przedłuży mu kontraktu. Zmagał się z problemami, które dotykają ludzi w realnym życiu, przez co łatwiej było mi go sobie wyobrazić i polubić. Uwielbiam również jego relacje z Maddisonem. Wsparcie, które sobie okazywali, ich przyjaźń była po prostu przepiękna.
Jeśli chodzi o Stevie to też żywię do niej ogromną sympatię. Jej zamiłowanie do zwierząt było niezwykle urocze i z przyjemnością obserwowałam jej zaangażowanie w schronisku.
Relacja Stevie z Zandersem była emocjonalna i interesująca. Podobała mi się dynamika między nimi. To, że oboje testowali swoje granice, żartowali, dogryzali sobie, a równocześnie nie potrafili się sobie oprzeć.
„Mile High” to książka, z którą przyjemnie spędziłam czas, i do której chętnie jeszcze wrócę.
„Mile High” to książka, od której ciężko było mi się oderwać. Uwielbiam humor tej historii, relacje między postaciami i oczywiście kreacje bohaterów. Połączenie hokeisty i stewardesy, a do tego osadzenie akcji częściowo w samolocie było doskonałym posunięciem.
Zanders całkowicie skradł moje serce. Z początku wydawał się arogancki i trochę zapatrzony w siebie, ale z każdą...
2024-03-06
Dopiero skończyłam czytać 4 część serii „Salacious Players Club”, a już bym chciała zabrać się za 5. Książki Sary Cate mają w sobie coś wyjątkowego. Są zmysłowe, pikantne, zawierają barwne sceny er*tyczne, a równocześnie zachowują klasę i nie nudzą. Nie inaczej było w przypadku „Łaski”. Już od początku byłam zafascynowana relacją Maggie oraz Beau i z przyjemnością poznawałam ich historie.
Autorka po raz kolejny zabiera nas w podróż po klubie, w którym spełniane są najskrytsze fantazje. Tym razem oprócz płomiennego romansu, serwuje nam jeszcze genialne wykorzystanie motywu różnicy wieku.
Beau pojawił się już w „Pochwale”, gdzie odegrał role byłego chłopaka Charlie. Nie polubiłam go wtedy, ponieważ zachowywał się nieodpowiedzialnie i egoistycznie. Na przestrzeni kilku lat przeszedł jednak znaczącą przemianę. Z chłopca, który myśli tylko o sobie, stał się mężczyzną, który bierze odpowiedzialność za swoje czyny i dostrzega uczucia innych.
Z kolei Maggie jest najlepszą przyjaciółką jego ojca, starszą od Beau o kilkanaście lat. Przez lata nie przyznawała się do swoich pragnień, jednak w końcu postanowiła wyjść ze swojej skorupy i czerpać z życia garściami. Podobało mi się to połączenie chęci dominacji, kontroli z taką niepewnością i wrażliwością, która się u niej pojawiała.
„Łaska” to książka, przez którą przepłynęłam. Uwielbiam historie, gdzie romans między postaciami może budzić kontrowersje i dlatego bohaterowie starają się go długo trzymać w tajemnicy przed znajomymi. Doceniam dynamikę relacji Maggie i Beau oraz emocje, jakie się między nimi pojawiały. To wzajemne zaufanie, które powoli budowali, wyczuwanie i testowanie granic, stopniowe godzenie się ze swoimi pragnieniami, było czymś, co obserwowałam z radością oraz ciekawością. Bardzo polecam wam te serie, a ja już wypatruje kontynuacji.
Dopiero skończyłam czytać 4 część serii „Salacious Players Club”, a już bym chciała zabrać się za 5. Książki Sary Cate mają w sobie coś wyjątkowego. Są zmysłowe, pikantne, zawierają barwne sceny er*tyczne, a równocześnie zachowują klasę i nie nudzą. Nie inaczej było w przypadku „Łaski”. Już od początku byłam zafascynowana relacją Maggie oraz Beau i z przyjemnością...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
A.E. Murphy to autorka, która rozkochała mnie w swojej twórczości głównie dzięki dwóm częściom serii „Zamarznięte serce”. Gdy dowiedziałam się o kontynuacji losów Nathana i Gwen byłam lekko zdziwiona. Myślałam, że bohaterowie powiedzieli już swoje ostatnie słowo. Okazało sie, że jednak nie. Po „Na zawsze?” sięgnęłam pełna wątpliwości, ale też nadziei, że książka będzie trzymać poziom i zachwyci mnie. Czy tak było? Nie do końca, ale o tym za chwile.
Cieszę się, że Gwen realizowała swoje pasje, a Nathan ją w tym wspierał. Dziewczyna od zawsze uwielbiała gotować, piec i w końcu miała możliwość, aby pracować w jednej z najlepszych restauracji. Było to dla niej nie lada wyzwanie, ale obserwowanie, jak pokonuje trudności i jest szczęśliwa było naprawdę interesujące. Nie mogłam też powstrzymać uśmiechu, gdy tylko widziałam jej interakcje z dziećmi. Widać, że zrobiłaby dla nich wszystko. To, co mi się nie podobało, to jak momentami traktowała Nathana. Rozumiem, że miała do niego żal o pewne rzeczy, ale jednak mogła wykazać się większą wyrozumiałością.
Jeśli chodzi o mężczyznę, to kurczę odniosłam wrażenie, że stracił trochę swoją charyzmę, która była tak wyraźna w poprzednich tomach. I oczywiście cieszę się, że w końcu się otworzył, stał się bardziej rodzinny, potrafił okazywać uczucia, emocje, ale to nie ten sam Nathan, którego pokochałam. I to do jego kreacji mam największy zarzut.
„Na zawsze?” to książka, z którą całkiem przyjemnie spędziłam czas, ale też nie czułabym, że czegoś mi brakuje, gdybym nie poznała dalszym losów Nathana i Gwen. Mimo wszystko mam jakiś sentyment do tych bohaterów.
A.E. Murphy to autorka, która rozkochała mnie w swojej twórczości głównie dzięki dwóm częściom serii „Zamarznięte serce”. Gdy dowiedziałam się o kontynuacji losów Nathana i Gwen byłam lekko zdziwiona. Myślałam, że bohaterowie powiedzieli już swoje ostatnie słowo. Okazało sie, że jednak nie. Po „Na zawsze?” sięgnęłam pełna wątpliwości, ale też nadziei, że książka będzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
„Jet” to dobra, ale nie porywająca historia. Mam wrażenie, że gdybym sięgnęła po nią jakieś 10 lat temu, to zrobiłaby na mnie większe wrażenie i na dłużej bym ją zapamiętała.
Życie Ayden kręciło się w zasadzie wokół pracy, biegania, wypadów na koncerty oraz mieszkania. W jej kreacji brakowało mi jednak jakiejś głębi, czegoś, co mogłoby mnie bardziej emocjonalnie przywiązać do bohaterki. Podobało mi się natomiast to, jak zostały ukazane skrywane przez nią tajemnice. Dziewczyna nie chciała wspominać, jak wyglądało jej dzieciństwo i dorastanie. Dopiero w momencie, gdy przeszłość zaczęła pukać jej do drzwi, powoli odkrywała karty.
Jeśli chodzi o Jeta to według mnie był zdecydowanie bardziej barwny od Ayden i to nie tylko przez tatuaże zdobiące jego ciało. Był muzykiem z ogromnym talentem, jednak nie szukał dla siebie rozgłosu. Wolał doskonalić innych, pisać własne piosenki i śpiewać w lokalnych knajpach. Pomimo charyzmy, której nie sposób mu odmówić, miał taką skromność, którą uważam za uroczą.
„Jet” to książka, z którą przyjemnie spędziłam czas, ale raczej nie zagości na długo w mojej pamięci. Cieszę się jednak, że miałam okazje poznać historie Ayden i Jeta i zobaczyć, co słychać u bohaterów, których pokochałam w 1 części serii „Naznaczeni mężczyźni”.
„Jet” to dobra, ale nie porywająca historia. Mam wrażenie, że gdybym sięgnęła po nią jakieś 10 lat temu, to zrobiłaby na mnie większe wrażenie i na dłużej bym ją zapamiętała.
Życie Ayden kręciło się w zasadzie wokół pracy, biegania, wypadów na koncerty oraz mieszkania. W jej kreacji brakowało mi jednak jakiejś głębi, czegoś, co mogłoby mnie bardziej emocjonalnie przywiązać...
2024-03-06
„Zasada numer pięć” to książka, która tak mnie wciągnęła, że wracając z pracy prawie przegapiłam przystanek, na którym miałam wysiąść. Ta historia po prostu mnie porwała. Polubiłam bohaterów już od pierwszych stron, a ich rozmowy i przemyślenia, nie raz wywoływały mój uśmiech.
Zarówno Syd, jak i Jax to niezwykle ambitne postacie. Oboje mają swoje marzenia i cele, które z zaangażowaniem realizują.
Podobało mi się to, że tutaj to Jax był szybciej trafiony strzałą amora i musiał się trochę postarać, aby zbliżyć się do Sydney. Chłopak był przyzwyczajony, że inni sami do niego lgną, a tu pewna panna okazała się odporna na jego urok. To, jak dbał o to, aby z rana miała swoją kawę, było słodkie. Doceniam również sposób, w jaki została ukazana jego pasja. Podczas czytania naprawdę czułam, że hokej to jedna z ważniejszych części życia Jaxa, i że chłopak wie, co robi.
Jeśli chodzi o Sydney to była bardziej zdystansowana. Gdy jednak lepiej poznałam jej przeszłość i to, przez co musiała przejść, zrozumiałam jej próbę chronienia własnego serca. Nie dziwie się więc, że stworzyła zasady, których starała się przestrzegać.
„Zasada numer pięć” to historia, z którą przyjemnie spędziłam czas, chociaż mam do niej kilka uwag. Żałuje, że w końcowych rozdziałach autorka nie przedłużyła akcji, tylko zrobiła dość spore przeskoki czasowe. Chciałabym dostać więcej scen z udziałem bohaterów, żeby jeszcze mocniej się z nimi związać i zobaczyć, co dokładnie przeżywali w pewnych momentach. Po lekturze nie mogę oprzeć się poczucia takiego niedosytu. Brakowało mi też pokazania szerszego obrazu ich życia. To znaczy, chciałabym na przykład poznać mamę Jaxa, o której chłopak wspominał lub chociaż być świadkiem jakiejś ich rozmowy. Niby to są drobne elementy, ale czuje, że mogłyby dopełnić mi te historie. Mimo wszystko bawiłam się świetnie poznając losy Sydney i Jaxa. Z tą dwójką zdecydowanie nie można się nudzić.
„Zasada numer pięć” to książka, która tak mnie wciągnęła, że wracając z pracy prawie przegapiłam przystanek, na którym miałam wysiąść. Ta historia po prostu mnie porwała. Polubiłam bohaterów już od pierwszych stron, a ich rozmowy i przemyślenia, nie raz wywoływały mój uśmiech.
Zarówno Syd, jak i Jax to niezwykle ambitne postacie. Oboje mają swoje marzenia i cele, które z...
2024-03-06
Nigdy bym nie pomyślała, że romans z kosmitami w roli głównej, aż tak przypadnie mi do gustu. Jednak już od 1 części serii „Barbarzyńcy z Lodowej Planety” przepadłam w kosmosie i w świecie wymyślonym przez Ruby Dixon. „Kochanek Barbarzyńca” to historia, która dostarczyła mi sporej rozrywki i sprawiła, że uśmiech nie schodził mi z twarzy podczas czytania. Żałuje, że tak szybko musiałam rozstać sie z bohaterami, bo chętnie poznałabym jeszcze więcej ich przygód.
Tym razem autorka postanowiła dopuścić do głosu Kirę, kolejną dziewczynę uratowaną ze statku kosmicznego. Kobieta oprócz zmartwień dotyczących życia na obcej, pełnej lodu planecie dźwigała na barkach inne problemy. Jednym z nich było wbudowane w jej ucho urządzenie. Dziewczyna drżała ze strachu na myśl, że przez to porywacze wrócą po nią, a na dodatek namierzą plemię, które dało jej schronienie. Kira od początku przypadła mi do gustu. Podobało mi się to, że bohaterka z jednej strony starała się nie poddawać, brała udział w codziennych zajęciach, a z drugiej obawiała się o przyszłość. Jest to jak najbardziej naturalna reakcja człowieka, którego życie diametralnie się zmieniło.
Jeśli chodzi o Aehako to jest on jednym z największych kosmicznych słodziaków, jakich dane mi było poznać. Po prostu go uwielbiam. To, jak troszczył się o Kirę, chciał, aby nie tylko była bezpieczna, ale również częściej się uśmiechała i przestała tak wszystkim przejmować było piękne.
„Kochanek Barbarzyńca” to zdecydowanie moja ulubiona książka od Ruby Dixon. Relacja Kiry i Aehako była wyjątkowa i aż miło się ich obserwowało. Obojgu zależało na wzajemnym szczęściu, potrafili zrezygnować z własnego komfortu na rzecz drugiej osoby, niejasne sytuacje wyjaśniali rozmową i nie pozwalali, aby wątpliwości przeszkodziły ich uczuciom. Doceniam również to, że mogłam poznać dalsze losy bohaterów poznanych we wcześniejszych tomach.
Nigdy bym nie pomyślała, że romans z kosmitami w roli głównej, aż tak przypadnie mi do gustu. Jednak już od 1 części serii „Barbarzyńcy z Lodowej Planety” przepadłam w kosmosie i w świecie wymyślonym przez Ruby Dixon. „Kochanek Barbarzyńca” to historia, która dostarczyła mi sporej rozrywki i sprawiła, że uśmiech nie schodził mi z twarzy podczas czytania. Żałuje, że tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-18
Trio braci McKinley jest jedyne w swoim rodzaju. Ci trzej zawsze potrafią rozbawić, zaskoczyć i rozczulić. W „The Perfect Defender” głos zabiera Lane, który w duecie z Noemi jest nie do podrobienia. Tym razem Asia Chwistek serwuje nam zakazany romans szefa z pracownicą. Muszę przyznać, że jestem fanką takich relacji, a jeszcze w wykonaniu autorki jest to coś, obok czego nie mogłam przejść obojętnie.
Już sam początek książki sprawił, że nie potrafiłam powstrzymać śmiechu. Pierwsze spotkanie Noemi z Lanem było dość zaskakujące i niespodziewane. Później oboje starali się trzymać od siebie z daleka i nie angażować emocjonalnie, ale to trudne, gdy między dwójką ludzi istnieje tak odczuwalne przyciąganie. Do tego wspólne miejsce pracy też nie pozwalało im się od siebie oddalić.
Lane całkowicie skradł moje serce. Z początku był lekko onieśmielający, lubił, gdy wszystko szło po jego myśli, ale to nie przeszkodziło mi w tym, aby go polubić. Podobało mi się to, jak troszczył się o innych. Był również wyrozumiały, no prawie zawsze, chyba że chodziło o Noemi i jej wyjścia z kolegami.
Jeśli chodzi o pannę Marshall to również wzbudziła we mnie pozytywne odczucia. Dziewczyna dzięki nowej pracy po raz pierwszy w życiu mogła posmakować prawdziwej wolności. Nie było wokół niej ojca i braci, którzy strzegliby każdego włosa na jej głowie. Mogła robić co chce i naprawdę dorosnąć, brać odpowiedzialność za swoje czyny. Podobało mi się to, że pomimo tego kokonu, którym była dotąd owinięta potrafiła podejmować decyzje i odgryźć się, gdy wymagała tego sytuacja. Nie była bezbronną księżniczką, lecz królową będącą godną przeciwniczką dla Lane’a.
„The Perfect Defender” to książka pokazująca, że nigdy nie należy się poddawać. Relacja Lane’a z Noemi jest burzliwa, pełna pasji i namiętności, wywołująca tak wiele emocji. Ci dwoje lubią sobie dogryzać i testować pewne granice. Na uwadze zawsze mają jednak dobro tego drugiego, co niezwykle doceniam. Cieszę się również, że Asia po raz kolejny poruszyła w swojej powieści problemy, które dotykają tak wiele kobiet. To ważne, aby o takich sprawach mówić głośno. Polecam wam serie o braciach McKinley. Gwarantuje, że nie będziecie się przy nich nudzić.
Trio braci McKinley jest jedyne w swoim rodzaju. Ci trzej zawsze potrafią rozbawić, zaskoczyć i rozczulić. W „The Perfect Defender” głos zabiera Lane, który w duecie z Noemi jest nie do podrobienia. Tym razem Asia Chwistek serwuje nam zakazany romans szefa z pracownicą. Muszę przyznać, że jestem fanką takich relacji, a jeszcze w wykonaniu autorki jest to coś, obok czego nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-18
„Bogobójczyni” to książka, która skusiła mnie swoją piękną okładką oraz ciekawym opisem. Gdy jednak zaczęłam ją czytać to pożałowałam swojego wyboru. Przebrnięcie przez pierwsze 150 stron było dla mnie ciężkie. Co 10 stron moje powieki same się zamykały, a ja nie miałam siły zagłębiać się w te historie. Na szczęście później coś zaczęło się dziać, pojawiło się nawet kilka interesujących momentów, jednak nie złagodziło to mojego rozczarowania lekturą.
Kissen jest tytułową bogobójczynią, która potrafi walczyć. Przez wydarzenia z przeszłości jest jednak bardzo zgorzkniała, a jej życiem kieruje chęć zemsty. Mówię to z bólem serca, ale jej postać nie zrobiła na mnie wrażenia. Sceny z jej udziałem często mnie nudziły, nie licząc tych rozgrywających się na ostatnich stronach powieści. Tak samo miałam z Elo. Jego przemyślenia i wewnętrzna walka między tym, jakie wartości wyznawał, a lojalnością wobec przyjaciela, były nużące. Jedyna bohaterka, do której poczułam cień sympatii to Inara. Ta mała dziewczynka potrafiła czasami przełamać taką monotonię, a jej połączenie z pewnym bożkiem było intrygujące.
„Bogobójczyni” to książka, która niestety nie sprostała moim oczekiwaniom i cieszę się, że mam ją już za sobą. Wymyślony przez Hannah Kaner świat niby jest ciekawy, ale niestety przez sposób poprowadzenia historii bohaterów, nie miałam chęci poznawać ich losów. Pojawia się tu też dużo specyficznych nazw i imion, przez co często czułam zagubienie. Raczej nie sięgnę po kolejną część, jednak was zachęcam do wyrobienia własnego zdania.
„Bogobójczyni” to książka, która skusiła mnie swoją piękną okładką oraz ciekawym opisem. Gdy jednak zaczęłam ją czytać to pożałowałam swojego wyboru. Przebrnięcie przez pierwsze 150 stron było dla mnie ciężkie. Co 10 stron moje powieki same się zamykały, a ja nie miałam siły zagłębiać się w te historie. Na szczęście później coś zaczęło się dziać, pojawiło się nawet kilka...
więcej mniej Pokaż mimo to
Laura Passer wie, jak skusić czytelnika i sprawić, aby nie mógł oprzeć się jej książkom. Ja również nie jestem odporna na jej urok. Tworzone przez nią historie są piekielnie wciągające, a emocje, które dzięki nim wywołuje są nie do zastąpienia. „Jak trafić do piekła” to powieść, która sprawiła, że już od pierwszych stron było mi gorąco. Pokochałam bohaterów stojących po różnych stronach „barykady” i było mi ciężko wybrać, komu tak naprawdę kibicuje.
Madi to jedna z najlepiej wykreowanych bohaterek, z jakimi miałam do czynienia. Dziewczyna chce zostać Strażniczką i spędzić wieczność u boku Pana S. Aby tak się stało musi jednak udowodnić, że potrafi wodzić innych na pokuszenie i odnajdzie się w Piekle. Podobało mi się to, że jej postać nie była jednoznaczna. Owszem, dziewczyna służyła „złu”, ale jej czyny nie robiły z niej czarnego charakteru. Pomimo tego, gdzie się znajdowała i celów, do jakich dążyła, nie potrafiła całkowicie odtrącić swojego człowieczeństwa. Zdarzało jej się mieć wyrzuty sumienia, dylematy moralne i odczuwać współczucie dla ludzi.
Jej relacja z Davidem była naprawdę interesująca. To, jak mężczyzna z początku opierał się jej zalotom, chciał się zdystansować, aż w końcu powoli zaczynał opuszczać swoje mury. Doktor Shaffer nie raz mi zaimponował swoim oddaniem dla innych. To, jaką troską obdarzał swoich pacjentów i walczył o nich, jak lew. To, jak bezinteresownie pomagał potrzebującym, było czymś, co nie raz ściskało mnie za serce. Podobało mi sie to, że pomimo swojej „dobroci” zdarzało mu sie błądzić lub mieć gorszy nastrój. Nie był aniołkiem, potrafił się odgryźć i rzucić jakąś kąśliwą uwagę.
„Jak trafić do piekła” to książka, która od lat nie może mi wyjść z głowy. Co jakiś czas wracam do tej historii i z takimi samymi emocjami przeżywam wszystkie wydarzenia na nowo. Nie brakuje tu żartów, z których sie śmieje, scen, od których rumienią mi się policzki oraz tych, na których w oku kręci mi się łezka. Uwielbiam to, jak Laura doskonale połączyła świat ludzi z tym drugim, tworząc realistyczny obraz Czyśćca, Piekła i trochę Nieba. Doceniam również to, jak podkreślała, że człowiek ma wolną wole i nie można zmusić go do popełnienia grzechu. Można mu coś sugerować, zachęcać do złamania zasad, ale nie można z góry mu zarzucić, jak ma postąpić. Podobało mi sie również częściowe osadzenie akcji w szpitalu na oddziale onkologicznym dla dzieci. Spotkania Madi i tych małych istot było czymś niezapomnianym.
Jest to książka, o której mogłabym pisać bez końca. Ma tak dużo wątków, daje do myślenia. Nie chce jednak zdradzać zbyt wiele, wiec tylko proszę Was, abyście dali sie jej skusić.
Laura Passer wie, jak skusić czytelnika i sprawić, aby nie mógł oprzeć się jej książkom. Ja również nie jestem odporna na jej urok. Tworzone przez nią historie są piekielnie wciągające, a emocje, które dzięki nim wywołuje są nie do zastąpienia. „Jak trafić do piekła” to powieść, która sprawiła, że już od pierwszych stron było mi gorąco. Pokochałam bohaterów stojących po...
więcej Pokaż mimo to