-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant15
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2018-04-05
2017-07-09
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/12490).
Można też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Wojny na symbole
Zbiór opowiadań Jakuba Nowaka, wydany w tym roku przez wydawnictwo Powergraph, jest antologią szczególną. Zawarte w nim opowiadania sprawiają wrażenie pisanych przede wszystkim dla idei i autorskiej potrzeby ekspresji, bez oglądania się na potrzeby rynku. Żaden z dziewięciu tekstów Nowaka nie uśmiecha się do czytelnika, żaden nie daje taryfy ulgowej. Są to rzeczy trudne, złożone pojęciowo i konstrukcyjnie i za każdym z nich kryje się głębia interpretacyjna, z jaką rzadko spotykam się przy okazji czytania antologii fantastycznych. Jakub Nowak przedstawia dziewięć światów rzetelnie zbudowanych od podstaw, prawie nie obudowując opowieści infodumpami, co wskazuje nie tylko na stawianie wysokich wymagań odbiorcy, ale i na spory kredyt zaufania do niego.
Co możemy znaleźć w „Amnezjaku”? Przede wszystkim olbrzymią różnorodność scenografii, dopracowanych tak szczegółowo i tak napakowanych detalami, że gdyby oddać je w ręce jakiejś fabryki do zarabiania pieniędzy, powstałyby na ich podstawie całe powieści albo kilkutomowe sagi. Tymczasem Nowak wyciska ze swych kreacji najgęstszą esencję, racząc czytelnika jednorazowymi małymi kieliszkami koncentratu. Espresso, które serwuje, występuje w kilku odmianach i smakach. Może to być dickowska multirzeczywistość osadzona w PRLu; agresywny cyberpunk niedalekiej przyszłości; cyberpunk-retro, swego rodzaju hołd dla Williama Gibsona; naładowana akcją wizja wojen sztucznych inteligencji, poziomem komplikacji settingu dorównująca „Perfekcyjnej niedoskonałości” Dukaja; wycieczka do środka głowy wielce nieszczęśliwego chłopaka, kreującego dodatkowe światy, aby poradzić sobie z rzeczywistością. To również wariacja na temat tego, co by było, gdyby teoria Dicka o nieistniejącym Lemie okazała się prawdziwa; wizja krakowskiego Wawelu jako szeregu bitów w postludzkim świecie; grająca mocno na emocjach opowieść o powrocie ojca do świata żywych w ciele własnego syna; i w końcu najbardziej rozhukana, nadekspresyjna, steampunkowa wizja dziewiętnastowiecznej Polski powleczonej tajemniczą grzybstą. Opowiadanie to, zatytułowane „Karnawał”, jest prawdziwym świadectwem niezwykłych możliwości wyobraźni Jakuba Nowaka – kombinacja dukajowych skoliodoi z organicznymi masami, przez które przedzierał się Multabazao Ursa. I wystarczył tylko ten jeden tekst, abym doświadczył takiej siły rażenia i bogactwa szczegółów, jakiego dawno nie spotkałem w polskiej fantastyce.
Opowiadania z „Amnezjaka” mają tę właściwość, która nie pozwala na zamknięcie zbioru z czytelniczą satysfakcją tylko po jednorazowej lekturze. Pierwszy raz z Nowakiem to próba utrzymania się na fabularnej powierzchni, dekodowanie skomplikowanych treści i układanie faktów, walka o niedopuszczenie do blamażu przed samym sobą. Druga randka to już zupełnie inna restauracja – można w końcu w spokoju podjąć próbę degustacji najbardziej wykwintnych alkoholi – czyli odkrywania drugiego dna. O czym zatem pisze Jakub Nowak? Czy możemy znaleźć jakieś spójne przesłanie, kryjące się w jego opowiadaniach? Jakiś motyw przewodni?
Ludzie przewijający się przez teksty składające się na „Amnezjaka” to ofiary ponowoczesnego świata. Pełno ich, jeden przy drugim, a jakby każdy osobno. Zapomnieli, jak porozumiewać się między sobą, jak po prostu rozmawiać. Współczesny świat to eksplozja nadmiaru informacji, braku chęci zakotwiczenia sensu życia na tym, co istotne. Ludzie uciekają w swoje własne, subiektywne narracje, tworzone dla nadania wszystkiemu, co nas otacza, cech utylitarności. Ich wizje świata pozbawione są punktów wspólnych i miejsc, gdzie mogłyby się one zazębiać. Dzieje się tak w przeszywającym „Zimno, gdy zajdzie”, gdzie rozpadają się wszelkie relacje międzyludzkie, a radzenie sobie ze stratą bliskiej osoby, bez dialogu i chęci zrozumienia drugiej strony, jest z góry skazane na niepowodzenie. Bohaterowie „Dominiczka mówi” nakładają własne cyfrowe obrazy na otaczającą ich wspólną rzeczywistość, odbierając jej powoli obiektywne cechy, mogące być platformą porozumienia. Neurokoneksja niby łączy wszystkich, ale bardziej ich dzieli. Każdy człowiek podłączony do sieci kreuje tak naprawdę swój własny świat, włazi do Lemowego, solipsystycznego słoika doktora Corcorana, pozwalając sztucznym impulsom kreować ścieżki komunikacyjne, zamiast oprzeć się na tych właściwych, naturalnych.
„Rychu”, alternatywny Philip K. Dick, tworzy zupełnie własną, oderwaną od faktów wizję świata zafiksowaną na znanej teorii odbierającej Lemowi podstawę istnienia. I wreszcie – ekstremalne wizje subiektywizacji otaczającego świata i urzeczywistnienie własnych narracji pojawiają się w tytułowym „Amnezjaku” (wirtualne, samoświadome byty z posterunku Wawel snują swoje odrębne sagi, które według założeń ich świata mają łączyć się w tzw. „wspólne podanie”) oraz w „Ciężkim metalu” (znakomity, gęsty tekst, tylko że zupełnie nieodporny na spojlery, więc na takiej wzmiance poprzestanę).
Problemy z komunikacją i znalezieniem wspólnego języka nie powstają tylko w wyniku braku chęci porozumienia. To sam świat, a właściwie światy wykreowane w opowiadaniach Nowaka, stawiają barierę. Otóż w naszej rzeczywistości powstaje pewien fałsz, z którego mało kto zdaje sobie sprawę. My, ludzie od zawsze uporczywie próbujemy systematyzować rzeczywistość. Daje nam to poczucie bezpieczeństwa, harmonii, pozwala na kategoryzację doznań. Nadajemy nazwy, znakujemy, tworzymy symbole. Jesteśmy Linneuszami rzeczywistości, doprowadziliśmy do tego, że żyjemy, jak to mówi Dominiczka „w czasach skrótów myślowych, dwukropków, fragmentów, równoważników zdań”. Nasz świat zawiera coraz więcej informacji, przy jednoczesnym status quo treści. Siłą rzeczy powstaje szum informacyjny, nadmiarowy i zbędny, ale niemożliwy do wyrugowania. Znaki i symbole zaczynają wykrzywiać rzeczywistość, kłamią, udają, że coś znaczą, a ostatecznie okazuje się, że nie znaczą nic.
W „Ciężkim metalu” Łukasz, żołnierz w jakiejś dziwacznej wojnie z „przedziwnu”, koszmarnym bytem zniekształcającym rzeczywistość, mówi, że „wróg wlewa się do naszego świata, skaża semantykę, kaleczy nasze umysły, zmienia znaczenie słów, obrazów, wspomnień i emocji. Niszczy to, co w nas najważniejsze – umiejętność porozumienia. Odrywa nas od siebie, niepostrzeżenie”. Wyrodna matka bohatera „Dominiczka mówi” powraca po latach i nie pragnie porozumienia z synem w tradycyjny sposób. Mówi do niego językiem symboli memosfery, skrótami, hasztagami, nie duszą i sercem. Zrozpaczeni rodzice z opowiadania „Zimno, gdy zajdzie” myślą, że samo ludzkie ciało niesie jakąś większą wartość niż tylko kilogramy mięsa. Okazuje się, że ciało bez duszy jest tylko pustym, bezwartościowym symbolem.
Szczególnym przypadkiem świata zdominowanego przez symbole jest ten z opowiadania „Retro”. To historia pewnej grupy ludzi, żyjącej w podziemiach pod Śląskiem w latach zimnej wojny. W czasach, gdy gibsonowy cyberpunk się już zestarzał, Nowak bierze akcesoria z lat osiemdziesiątych i buduje z nich swoją odpowiedź na „Neuromancera”, tworząc swoisty cyberpunk-retro. Symbole i obrazki konstytuują cały świat bohaterów opowiadania, poruszamy się ciągle w otoczeniu atrap, „kamuflaż wyewoluował w samą istotę rzeczy”. „Retro” dodatkowo wchodzi mocno w interakcję z takim czytelnikiem jak ja, który dzieciństwo spędził w PRLu. Symbole do mnie mówią. Gadają do mnie okulary Jaruzelskiego, wąsy Wałęsy, pała zomowca, pikseloza Commodore, obrazki ludzi skaczący przez płoty w Stoczni Gdańskiej, foliowe ceraty w kratę, „Wind of change” Scorpionsów, mołotowy lądujące na policyjnych sukach.
Próżnia semantyczna pęcznieje, chaos znaków narasta, memy wypierają treści. Powtórz swoje imię kilkadziesiąt razy, a stanie się ono bełkotem. W „Amnezjaku” sztuczne inteligencje, spersonifikowane jako królewska świta Jagiełły i mieszkańcy Wawelu, powtarzają pewne czynności, gesty i snują opowieści, które są całkowicie oderwane od swoich znaczeniowych źródeł. Symbole naszej kultury, nie dość, że zostały swoimi własnymi karykaturami (kodeksowe pozdrowienia i rytualne okrzyki oparte na kibolskich wulgaryzmach to przecież raczej anty-kultura), to dodatkowo stały się tylko pustymi ciągami bitów. Procesuje się tylko samo sedno informacji, tylko dla samego procesowania i jakiegoś mętnego tłumaczenia o potrzebie pomocy tajemniczym „ojcom” w międzygalaktycznej wojnie. A dlaczego dokładnie? Nie wiemy, bo zapominamy, doznajemy amnezji, ciągle gubimy gdzieś treści w lawinie martwych sygnatur. A każda kolejna iteracja przetwarzania treści jest coraz uboższa i coraz bardziej skarlała.
Co jednak utrzymuje fałsz? Dlaczego rzeczywistość tak bardzo chętnie poddaje się stemplowaniu, dlaczego zaciera się różnica pomiędzy nią a jej przedstawieniem? Wykreowana, wirtualna nakładka na realny świat jest po prostu atrakcyjniejsza. Media społecznościowe zawierają nasze ładne zdjęcia a nie te po przebudzeniu się na kacu, reklama pokazuje świat pomalowany szminką dzielnicy wieżowców, a nie ten umazany krwią podłych przedmieść, facebook ma lajki a nie dislajki – słowem, znaki i symbole powstają, bo mają dla nas wysoką wartość. Łechczą nasze ego, głaskają po głowie, pozwalają nam poczuć się lepszymi niż reszta świata. Wykreowana rzeczywistość urealnia się coraz bardziej – tego pragniemy, uciekając od jej źródeł. W jednym z moich ulubionych opowiadań możemy doświadczyć wręcz dosłownej realizacji tej tezy. „Dziwne dni” to wizja Polski, która dostała się po drugiej wojnie światowej w obszar wpływów Stanów Zjednoczonych. Jim Morrison, syn żołnierza stacjonującego w naszym kraju, wraz z trzema chłopakami z Lublina zakłada zespół The Doors i robi oszałamiającą karierę. Staje się symbolem-monstrum, o kilka rzędów wielkości przewyższającym to co za sobą kryje. W opowiadaniu pojawia się tajemnicza, na poły realna kobieta fatalna, która ma dla Jima wejściówkę do „Klubu 27”, a także Hawthorne Abendsen, autor słynnej powieści „Utyje szarańcza”, która jak wiemy skrywała w sobie świat o wiele prawdziwszy, niż ten w którym żyli jej czytelnicy. I wreszcie pojawia się całe równoległe uniwersum z komiksowym kapitanem Żbikiem, prowadzącym swe śledztwo. Rzeczywistość polskich Doorsów miesza się z rzeczywistością Żbika, przy czym kwestia tego, które realia są pierwotne, a które wtórne, staje się mocno dyskusyjna. Znaki się urzeczywistniają, a desygnaty tracą ontologiczne podstawy. Rewelacyjne, lekko paranoiczne opowiadanie w duchu Philipa K. Dicka.
A skoro o autorze „Człowieka z wysokiego zamku” mowa – Rychu, alternatywny Dick, zwraca uwagę na jeszcze jedną przyczynę siły świata wyprodukowanego przez puste emblematy. Otóż symbole mają przede wszystkim wartość użytkową, bardzo atrakcyjną dla swojego odbiorcy. Rychu mówi agentom FBI, że sowieci uknuli wobec Ameryki bardzo perfidny plan. „Technologia audiowizualna służy do wytwarzania określonych postaw, które wypierają te będące podstawą naszej kultury. W ten sposób chcą osłabić kraj. (***) To jakaś skomplikowana marksistowska technologia: przekaz ukryty jest w pozornie neutralnych obrazach i dźwiękach. Superstechnicyzowana wojna na symbole”. Świat symboli coraz częściej zaczynają rozwijać pozakulturowe czynniki, sztucznie wykreowane zgodnie z zasadą maksimum zysku. Trendy kulturowe nie powstają jako wypadkowa pojedynczych ludzkich działań, lecz jako kreacja sprytnego managera. Dokładnie taki „skok na symbole” zamierza wykonać bezwzględna korporacja z opowiadania „Dominiczka mówi”. Chce doprowadzić do tego, że czasy, które nadejdą, będą erą wojen na symbole. Bezwzględnych batalii o naszą percepcję i umysły, wojen ekonomicznych toczonych za pomocą celowo zorganizowanych impulsów medialnych, gdzie łupami będziemy my – bezwolni konsumenci z wypranymi mózgami. Będzie to epoka starć przeniesionych całkowicie w świat wirtualny, czego skrajnie wyekstrapolowanym przykładem są ekscytujące wizje z tytułowego „Amnezjaka” i „Ekumenizmu”.
W czasach, gdy Jacek Dukaj utkwił na dnie jakiegoś literackiego limbo a Stanisław Lem nadal nie żyje, Jakub Nowak jest jednym z tych autorów, którzy definiują pojęcie złożonej, problemowej fantastyki. Jeśli ktoś zastanawia się, jak powinno pisać się teraz science fiction, musi przeczytać „Amnezjaka”. Odpowiedź w środku. Mnie osobiście oszołomiła.
Recenzja przygotowana we współpracy z portalem Szortal - była też tam pierwotnie publikowana (http://szortal.com/node/12490).
Można też przeczytać ją na
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Wojny na symbole
Zbiór opowiadań Jakuba Nowaka, wydany w tym roku przez wydawnictwo Powergraph, jest antologią szczególną. Zawarte w nim opowiadania sprawiają wrażenie pisanych przede...
2018-05-17
„Zabójczy żart” Alana Moore’a i Briana Bollanda jest dla mnie komiksem szczególnym. W styczniu 1991 roku, na jakimś dworcu autobusowym poszedłem do kiosku, po coś tam. Byłem wtedy dwunastolatkiem zakochanym w Tytusie, Kleksie, Kajku i Kokoszu. Gdy wypatrzyłem dziwny komiks, z lekko przerażającą twarzą bladego kolesia z aparatem fotograficznym, zacząłem głośno wołać swoją mamę. „Kup mi, proszę!”, I się zaczęło. Całe kieszonkowe szło od tej pory na komiksy TM-Semic (kosztowały 9900 zł każdy, więc były raczej drogie w porównaniu do dotychczasowych).
Nie chcę pisać typowej recenzji „Zabójczego żartu” ani żadnej interpretacyjnej rozprawy. Przeczytałem przysłowiowe dziesiątki analiz, w tym tę bardzo głośną, autorstwa Granta Morrisona. Dwadzieścia siedem lat temu nie wiedziałem o czym czytam, nie zrozumiałem chyba nic. W pamięci zapadła głęboko psychodela, bezsensowna brutalność, żart o latarce zgaszonej w „połowie drogi”, Barbara padająca na ziemię w deszczu szkła, martwy właściciel wesołego miasteczka zastygły w wiadomej pozie, czerwony hełm bez otworów na oczy, biedne skorupiaki, komisarz Gordon na smyczy, szalony rollercoaster w lunaparku (sparodiowany po latach w „South Park”), enigmatyczne zakończenie i wspaniałe rysunki. To jest idealny przykład komiksu (w moim przypadku jedyny taki), który przeczytany w dzieciństwie, nie stracił nic podczas kolejnych odczytów – a była ich niezliczona ilość. Zmienia się oczywiście perspektywa, ale zachwyt pozostaje cały czas ten sam.
Teraz patrzę na to wszystko zupełnie inaczej, w inny sposób czytam i oglądam tę historię. Kto jest ostatecznie górą w tej rozgrywce? Batman czy Joker? Dopuszczam oczywiście tezę Morrisona, w której to Joker i jego racje są ostatecznie na wierzchu, choć w głębi duszy skłaniam się raczej ku tej popularniejszej – Batman pokazał, że Joker się myli. I cały czas nie jestem pewien jednego – jak dokładnie interpretować końcowy żart Jokera o dwóch szaleńcach uciekających z wariatkowa?
„Zabójczy żart” Alana Moore’a i Briana Bollanda jest dla mnie komiksem szczególnym. W styczniu 1991 roku, na jakimś dworcu autobusowym poszedłem do kiosku, po coś tam. Byłem wtedy dwunastolatkiem zakochanym w Tytusie, Kleksie, Kajku i Kokoszu. Gdy wypatrzyłem dziwny komiks, z lekko przerażającą twarzą bladego kolesia z aparatem fotograficznym, zacząłem głośno wołać swoją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-28
2014-08-29
2014-02-05
2015-12-11
W końcu mam odpowiedź na pytanie "która książka Lema jest tą najlepszą". Nie Solaris, nie Fiasko, nie Dzienniki Gwiazdowe - to jest właśnie Cyberiada.
Ta książka to jest takie stężenie geniuszu (nie tylko literackiego - Lem jest tu najwyższej klasy filozofem, futurologiem, rubasznym gawędziarzem, kpiarzem, mistrzem języka polskiego), że każde pojedyncze opowiadanie może go z powodzeniem rozdawać na roczny nakład literatury wydawanej obecnie i jeszcze by go starczyło. Poziom trudności rośnie w miarę czytania - warto czytać w pełnym skupieniu zwłaszcza w drugiej połowie (ekstremalna miodność i mindblow pojawia się gdzieś tak od Altruizyny).
Tak ogólnie to jest książka do regularnego czytania i powrotów przez całe życie. Choć piekielnie trudna momentami.
W końcu mam odpowiedź na pytanie "która książka Lema jest tą najlepszą". Nie Solaris, nie Fiasko, nie Dzienniki Gwiazdowe - to jest właśnie Cyberiada.
Ta książka to jest takie stężenie geniuszu (nie tylko literackiego - Lem jest tu najwyższej klasy filozofem, futurologiem, rubasznym gawędziarzem, kpiarzem, mistrzem języka polskiego), że każde pojedyncze opowiadanie może go...
2014-02-09
2019-03-29
Otwórz oczy!
„Człowiek z wysokiego zamku” jest pierwszym arcydziełem Philipa K. Dicka. Książka ta, wydana w październiku 1962 roku, z okładką sugerującą powieść głównego nurtu, zdobywa rok później najważniejszą literacką nagrodę fantastyczną – Hugo za najlepszą powieść. Dla autora było to potwierdzeniem ignorowanego cały czas przeczucia, że spełni się twórczo nie w mainstreamie, lecz w fantastyce właśnie.
W 1961 roku Dick siedział w domu i nie pisał. Zaczytywał się Jungiem i tekstami taoistycznymi – szczególnie mocno zgłębiał prastarą „I ching”, czyli starożytną, chińską „Księgę przemian” pełniącą od wieków rolę generatora wróżb. Dick radził się wyroczni co do własnego życia, ale był tak zirytowany dwuznacznością jej wyroków oraz dowolnością interpretacji, że postanowił „naprawić ją” i napisać powieść, w której fabuła rozwidlałaby się według wskazań Księgi. Tak naprawdę był to jedyny sposób, ponieważ Dick miał tylko wymyślone nazwisko jednego z bohaterów (Pan Tagomi) oraz wiedział, że chce napisać o Ameryce podbitej przez nazistów i Japończyków – ale poza tym nie miał nic. To Księga miała kreować opowieść. Dodatkowym bodźcem do napisania książki była chęć ucieczki od rodzinnego biznesu żony – domowa fabryczka biżuterii (motyw jakże istotny w powieści) nie była wymarzonym sposobem na życie. I tak, odosobniony w małej chatce, którą zwał „szopą”, interpretując jeden heksagram za drugim, napisał „Człowieka z wysokiego zamku”. Alternatywna historia Stanów Zjednoczonych, w której przegrały Drugą Wojnę Światową, była wówczas doskonałą unią „dwóch królestw” – głównonurtowej, „poważnej” literatury i tej spychanej ciągle na drugi plan i lekceważonej fantastyki. To w tym drugim królestwie Philip K. Dick zasiadł na tronie.
Wydawnictwo Putnam wydało książkę, jako nie do końca zdefiniowaną gatunkowo, z opisem: „Elektryzująca powieść o naszym świecie, jakim mógłby być”. Może byłby taki, gdyby Druga Wojna Światowa skończyła się klęską aliantów w 1947 roku. W powieści mamy rok 1962, a świat jest podzielony pomiędzy Japonię i III Rzeszę. W szczególności Stany Zjednoczone – zachodnie wybrzeże (z San Francisco, gdzie toczy się akcja), należące do japońskich Pacyficznych Stanów Ameryki, oddzielone jest od wschodniej, niemieckiej części kraju strefą niczyją, przez którą biegną Góry Skaliste. Niemcy dokonali eksterminacji ludności Afryki, zepchnęli Słowian do Azji, czyli „tam, gdzie ich właściwe miejsce”, osuszyli Morze Śródziemne i zamienili je w żyzną krainę (fantazja jak z „Astronautów” Stanisława Lema) i opętani ideą permanentnego powiększania swego Lebensraum, rozwijają nowoczesne technologie i ruszają na podbój planet Układu Słonecznego. Ich motorem jest idealizm i sen o potędze. Ich sojusznicy sprzed kilku lat nie mogą czuć się bezpieczni, zimna wojna wisi w powietrzu.
Bezdusznej i zdehumanizowanej germańskiej maszynerii Dick przeciwstawia o wiele bardziej „ludzką” i humanitarną twarz Japończyków. Azjatyccy okupanci, przynosząc swoją wschodnią kulturę, wzorce zachowań i interpretacji rzeczywistości są jednocześnie żywo zainteresowani tym, co ma do zaoferowania podbity kraj. W Stanach Zjednoczonych panuje wielki boom na stare amerykańskie wytwory ręcznego rzemiosła, antyki i precjoza, w których zaklęty jest duch Ameryki z czasów poprzedzających tragiczną wojnę. Japońscy obywatele Stanów Zjednoczonych przybierają angielskie imiona, przyjmują styl ubierania się, zachowań a jednocześnie praktykują niewolnictwo i – co najważniejsze – wprowadzają do powszechnego użycia Księgę Przemian. Podejmowanie jakichkolwiek poważnych działań po japońskiej stronie Gór Skalistych, bez wyroków I ching, zdaje się praktycznie niemożliwe.
Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2019/03/czowiek-z-wysokiego-zamku.html
Otwórz oczy!
„Człowiek z wysokiego zamku” jest pierwszym arcydziełem Philipa K. Dicka. Książka ta, wydana w październiku 1962 roku, z okładką sugerującą powieść głównego nurtu, zdobywa rok później najważniejszą literacką nagrodę fantastyczną – Hugo za najlepszą powieść. Dla autora było to potwierdzeniem ignorowanego cały czas przeczucia, że spełni się twórczo nie w...
2014-08-24
2015-02-21
Znakomita książka, absolutna czołówka UW.
Czytać należy między wierszami bo to co jest w tej książce najważniejsze nie jest bezpośrednio napisane w tekście.
Pomijając wszystkie niesamowite rzeczy, które robi Harrison z symboliką gnostyczną czy samą narracją na dwóch planach i kolażowaniem motywów, które na dalekim horyzoncie ładnie układają się w całość - o czym jest tak naprawdę ta książka? Tzn. na takim zupełnie podstawowym poziomie?
Wg mnie o pragnieniu życia doskonałego, o błędnym przeświadczeniu ludzi, że takie życie jest w ogóle możliwe. Że możliwe jest życie bez bólu, zmartwień, w szczęściu absolutnym. Dwójka młodych studentów bierze udział w jakimś nieokreślonym rytuale. Młodzi, naiwni, niedoświadczeni chcą złapać (dosłownie) boga za nogi. Dzięki temu rytuałowi, będą żyć długo i szczęśliwie. Nic z tego - okazuje się. I może ten rytuał, nawiedzenia, poszukiwania Serca to jest jedna wielka metafora zawiedzionych nadziei?
Prawdziwe życie weryfikuje ich idealne wyobrażenia, po prostu. Pam i Lucas tracą z upływem czasu swą naiwną wiarę, że będzie idealnie, rozwija się choroba Pam. Karzeł i Biała Para to prześladujące ich rozczarowanie, owe zawiedzione nadzieje właśnie. Lucas chcąc jakoś utrzymać siebie i żonę na powierzchni zaczyna budować sobie bufor bezpieczeństwa w postaci powieści o poszukiwaniu Serca.
Książka do wielokrotnego czytania. Aby czerpać z niej przyjemność jednak musimy zapomnieć o standardowym odczytywaniu treści - od kropki do kropki i od akapitu do akapitu.
Znakomita książka, absolutna czołówka UW.
Czytać należy między wierszami bo to co jest w tej książce najważniejsze nie jest bezpośrednio napisane w tekście.
Pomijając wszystkie niesamowite rzeczy, które robi Harrison z symboliką gnostyczną czy samą narracją na dwóch planach i kolażowaniem motywów, które na dalekim horyzoncie ładnie układają się w całość - o czym jest tak...
2011-01-01
2011-01-01
2015-05-05
Pierwsze arcydzieło Lema. Pod maską żartobliwych opowieści o kosmicznym podróżniku kryją się głębokie, filozoficzne i erudycyjne rozprawy, o których napisano już tony artykułów i setki analiz. Cóż ja mogę więcej dodać? Może tylko tyle, że jest to lektura obowiązkowa dla każdego kto uważa, że SF jest niepoważna i nie powinna mieć równoważnego statusu z resztą literatury.
Pierwsze arcydzieło Lema. Pod maską żartobliwych opowieści o kosmicznym podróżniku kryją się głębokie, filozoficzne i erudycyjne rozprawy, o których napisano już tony artykułów i setki analiz. Cóż ja mogę więcej dodać? Może tylko tyle, że jest to lektura obowiązkowa dla każdego kto uważa, że SF jest niepoważna i nie powinna mieć równoważnego statusu z resztą literatury.
Pokaż mimo to2015-06-21
2017-02-06
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku swoje trzy ostatnie powieści. "Wizja lokalna" i "Pokój na Ziemi" to pożegnanie z Ijonem Tichym w wielkim stylu. A ostatnia rzecz - "Fiasko", czyli ostatnie spotkanie z Pirxem, to arcydzieło. Tak oto Lem, odchodzący od beletrystyki, spuentował ten właśnie obszar swojej twórczości – powieścią genialną.
To, że na Ziemi rozwinęło się rozumne życie jest wygraną na loterii. Skoro jednak graczy (planet) jest niezliczona ilość, to ktoś wygrać musiał i nie ma tutaj mowy o jakimś niebywałym szczęściu, dzięki któremu zaistnieliśmy. Zatem porozumienie z innymi takimi szczęściarzami, którzy trzymają w ręku zwycięski kupon, powinno być kwestią czasu. "Fiasko" jest powieścią o takim właśnie kontakcie a właściwie o próbie jego podjęcia. Stanisław Lem daje się poznać jako wielki pesymista w tej kwestii, rozwiewa wszelkie nadzieje. Powieść ta jest ostatecznym postawieniem kropki nad i oraz gorzkim podsumowaniem tego nurtu jego twórczości. Nawiązanie kontaktu zakończonego sukcesem (jeśli sukcesem możemy nazwać wymianę informacji pomiędzy kosmicznymi cywilizacjami) jest bliskie zeru, jeśli nie równe. I to z wielu powodów.
"Las Birnam" było jednym z opowiadań, które Lem napisał i wrzucił do szuflady. Po latach, gdy kształtowała się idea "Fiaska", Lem otworzył szufladę i tekst ten został pierwszym, najdłuższym rozdziałem powieści. Pilot Angus Parvis/Komandor Pirx/Mark Tempe (większość z Was zapewne wie o co chodzi - a jeśli nie to uznajmy, że od teraz głównego bohatera Fiaska nazywał będę pilotem, odsyłając jednocześnie do powieści) został wybrany z racji swojego doświadczenia i odwagi na członka „Eurydyki” - gigantycznego statku kosmicznego, poruszającego się z prędkością przyświetlną dzięki odkryciom nowej gałęzi fizyki. „Eurydyka” zbliża się do układu słonecznego, w którym na jednej z planet o nazwie Kwinta, naukowcy z Ziemi spodziewają się spotkać rozumne życie. Wyprawa jest pokojowa, głównym celem jest nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją. W końcu są, wbrew wszelkim przeciwnościom czasu, przestrzeni i fizyki. Kwinta wisi na niebie, można zaczynać. I co?
Pisanie recenzji "Fiaska" to przedsięwzięcie karkołomne, bo cokolwiek bym nie napisał - już było. Wiadomo, że Lem był sceptycznie nastawiony do powszechnego przekonania, że taki kontakt jest możliwy i negował tę możliwość na kilku poziomach. W pierwszej kolejności problem sprawiają niewyobrażalne odległości, które nie tylko uniemożliwiają podróże w miejsca gdzie być może istnieć inna cywilizacja, ale również negują najzwyklejszą komunikację. Co nam po sygnale sugerującym inteligentnego nadawcę, wysłanym z odległości dziesięciu tysięcy lat świetlnych, poza świadomością, że być może jest tam ktoś z kim można porozmawiać? Po drugie, Lem nawiązuje do paradoksu Fermiego, który wskazuje na sprzeczność pomiędzy faktem istnienia bilionów gwiazd we wszechświecie, pociągającym za sobą wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia życia a brakiem jakichkolwiek sygnałów z kosmosu, świadczących o tym, że takie życie istnieje. Według Lema, każda cywilizacja w trakcie swego rozwoju ma niebywale krótki odcinek czasu, nazywany w powieści „oknem kontaktu”, w którym może w ogóle się komunikować. Przed oknem nie ma technicznych możliwości, po oknie kwestia kontaktu jest absolutnie nieważna dla cywilizacji, którą ciężko już nazwać cywilizacją w naszym rozumieniu tego słowa.
Ale nic to. „Eurydyka” wykorzystując wspomnianą rewolucyjną technologię, odbyła podróż do Kwinty i zastała ją, według opinii naukowców, w okresie owego „okna”. Udało się trafić piątkę w toto-lotka, teraz skoro jesteśmy tak blisko nie możemy się cofnąć, trzeba trafić szóstkę. Musimy zagadać, zbadać, pobrać próbki a przede wszystkim nawiązać udany kontakt. Jak w ogóle powinniśmy zdefiniować pojęcie „udanego kontaktu”? Jest to taka wymiana informacji pomiędzy nadawcą a odbiorcą, która odbywa się w taki sposób i za pomocą takich środków, że finalny przekaz znaczy dla odbiorcy dokładnie to samo co dla nadawcy i dodatkowo jest zgodny z intencją nadawcy. Aby jednak tego dokonać, musimy najpierw zaplanować jak to zrobić, wymodelować sobie Kwintan, ubrać ich w jakieś cechy, opierając się przede wszystkim na racjonalnej, naukowej metodzie. I tutaj pojawia się największa przeszkoda w drodze do kontaktu - sam człowiek.
Człowiek jest ewenementem w świecie przyrody rządzonym darwinowskimi prawami. Gatunek nasz, jako jedyny samoświadomy na Ziemi, wykształcił kulturę, która według Lema, jest jednym z kolejnych sposobów adaptacji ewolucyjnej. W eseju "Kultura jako błąd" ze zbioru "Doskonała próżnia" Lem pisze, że kultura, powstała w toku ewolucji ludzkiego gatunku, to sposób na radzenie sobie z zauważanym kątem oka bezsensem naszej egzystencji. Przez milenia, człowiek budował religie, tworzył tabu, sacrum i profanum, stawiał totemy, widział twarze w chmurach, działał nieracjonalnie, emocjonalnie, grzebał współplemieńców z honorami - wszystko po to, aby wyciszyć ten brzęczący gdzieś koło ucha głos, mówiący, że nie jesteśmy niczym więcej niż piasek na pustyni, że nie znaczymy nic. Całkowity przypadek rządzący światem i nasza w nim nieistotność, nasz egzystencjalny niepokój, cierpienia ciała i duszy spowodowane ich ułomnością, jako niewyobrażalny i nieakceptowalny dla nas fakt, ubieramy dzięki kulturze w jakąś wyższą konieczność. Kultura, rozwijająca się w cywilizacji od zarania dziejów, powoduje, że trudno mówić w przypadku ludzkiego poznania o całkowitej obiektywności i racjonalności. Więc to jak bohaterowie "Fiaska" poznają, czego oczekują od poznania, co w efekcie widzą i jakie wyciągają wnioski jest pochodną tego co odziedziczyli przez tysiące lat rozwoju ludzkiego gatunku. Całe modelowanie pierwszego kontaktu jest wykonane na ludzką modłę, inne jest przecież niemożliwe. Kwintanie otrzymują od ludzi tak wiele cech, które charakteryzują społeczeństwa na Ziemi, że praktycznie rzecz biorąc, naukowcy z "Fiaska" oczekują spotkania „ludzi”. A oczekiwanie to jest zupełnie bezpodstawne, nie ma takiej możliwości aby kultura Kwintan dzieliła z kulturą Ziemian choćby skrawek wspólnego mianownika.
Na pokładzie „Hermesa”, który opuścił wraz z wybraną częścią załogi „Eurydykę” i leci w kierunku Kwinty, znajduje się ktoś (coś?) wyrwany z objęć tych kulturowych naleciałości. GOD, superkomputer pokładowy, potrafiący rozumować w sposób niezależny od irracjonalności i emocji, matematycznie uzasadniający wszelkie decyzje. Jest to w prostej linii realizacja tezy docenta W. Kloppera, autora wspomnianej już fikcyjnej książki "Kultura jako błąd", imitacja człowieka wyzbyta ludzkich cech, tryumf techniki nad kulturą. Pomaga on załodze w podejmowaniu decyzji, jednak nie są to decyzje ludzkie. A to przecież ludzie mieli się kontaktować, jaki byłby sens pierwszego kontaktu, gdyby doszło do niego za pośrednictwem maszyny? Krzywe spojrzenie Lema na GODa jest ostateczną negacją tez Kloppera. Superkomputer, jako byt pozbawiony co prawda „błędu kultury”, może i spełnia warunek bezwzględnej racjonalności działań, ale jego intencje nie są ludzkie.
We "Fiasku" to ludzie są przybyszami z kosmosu. Kosmitami, którzy tak zakodowali sobie konieczność nawiązania jakiegoś porozumienia, że robią to wręcz siłą. Przywożą na Kwintę nie tylko swoją odmienność cywilizacyjną ale i pychę, dumę, ograniczone spojrzenie i tendencję do rozwiązywania wszystkiego na drodze konfliktu. Zwyczajnie nie wiedzą jak nawiązać kontakt - popełniają wszystkie błędy, które popełniają na Ziemi. Ostateczną przeszkodą w procesie poznania obcej cywilizacji okazuje się samo człowieczeństwo.
Stanisław Lem nie deprecjonuje jednak samej idei dążenia do kontaktu. Zdaje się mówić, że jedyne pytania jakie warto stawiać, przy jednoczesnej pełnej świadomości, że nigdy odpowiedzi nie uzyskamy, to pytania ostateczne. Odpowiedzi ostateczne nie istnieją, są za to ich protezy zanurzone w religii, mistycyzmie i filozofii. Wszechświat to labirynt rozrastający się w nieskończoność podczas procesu jego eksploracji, niemożliwe jest jego całkowite poznanie. Jednak zarzucenie poszukiwań byłoby sprzeczne z ludzką naturą, tacy po prostu jesteśmy.
Napiszę to jeszcze raz, "Fiasko" to powieść genialna. Ostatnia, książka z zaplanowanej przeze mnie drugiej w życiu podróży przez beletrystykę Lema. Za lat kilka wrócę, bo nie wyobrażam sobie innej sytuacji.
Recenzja pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Człowiek jako bariera ostateczna
Stanisław Lem w przedmowie do "Doskonałej próżni" stwierdził, że „pisanie powieści to utrata swobód twórczych”. Było to w okresie, gdy był przede wszystkim eseistą a dopiero potem powieściopisarzem. Ale mimo takiej zmiany kursu, Stanisław Lem wydał w latach osiemdziesiątych XX wieku...
2017-01-08
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do powszechnego obrazu Folwarku, jako ostrej krytyki wszelkiego rodzaju totalitaryzmów, należy dodać kilka uwag:
- pomimo uniwersalnego wydźwięku i przesłania powieści, należy wiedzieć, że chodzi przede wszystkim o krytykę Związku Radzieckiego. Orwell nie mógł zrozumieć dlaczego władze Wielkiej Brytanii i wszelkie wydawnictwa unikają jak ognia jakiejkolwiek krytyki Stalina i jego dworu. Można pisać paszkwile na Churchilla, kpić i krytykować angielski parlament, ale czerwonego sojusznika ze wschodu już nie.
- Orwell był lewicowcem i socjalistą. Nie przeszkadzało mu to w byciu jednocześnie zagorzałym antykomunistą. Wedle autora, alternatywą dla sowieckiego totalitaryzmu wcale nie miał być amerykański imperializm. Największą zbrodnią, jaką popełnili sowieci, była bowiem zdrada ideałów Rewolucji Październikowej i podtarcie sobie tyłka Marksem. Gdyby nie to, mogłoby być całkiem nieźle.
- Orwell uważał, że wystarczy chwilowy brak czujności społeczeństwa po rewolucji aby dać się omamić przez jej przywódców. Ogólna świadomość i wewnętrzne mechanizmy kontroli socjalistycznego społeczeństwa są niezbędne, aby taki kolektyw miał w ogóle sens i pełnił swoją rolę. Tylko czy jest w historii jakikolwiek przykład na takie samoświadome i światłe społeczeństwo?
Już niedługo siądę po raz któryś tam do "1984". Te dwa utwory Orwella to coś co każdy znać powinien, nieważne czy w ogóle lubi czytać. "Folwark Zwierzęcy" to prosta w swej formie i stylu lektura na dwie godziny. To co jednak kryje się za tą prostotą to gigantyczne, intelektualne przestrzenie – i co najważniejsze, cały czas aktualne.
Opinia pochodzi z
http://plejbekpisze.blogspot.com/
Ciężko napisać cokolwiek o książce, o której pisano przez lata na całym świecie i której przesłanie jest jasne jak słońce. "Folwark Zwierzęcy" przeczytałem właśnie po raz chyba szósty czy siódmy i mimo iż znam na pamięć, to nie mogę się powstrzymać przed czytaniem tego co kilka lat (z "1984" mam zresztą tak samo).
Do...
2016-10-02
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/10797
Hermann Hesse kontra Platon
Hermann Hesse był pisarzem-filozofem. W każdej swojej powieści, od „Petera Camenzinda” począwszy, poprzez „Demiana”, „Siddharthę”, „Wilka Stepowego” na „Narcyzie i Złotoustym” skończywszy, porusza on w zasadzie bardzo podobne zagadnienia. Pisze on o poszukiwaniu remedium na lęki egzystencjalne ludzkości, o drodze do osiągnięcia duchowego spokoju i równowagi w świecie traum pierwszej połowy XX wieku, o sposobach godzenia dwoistości ludzkiej natury opartej na racjonalnym umyśle i irracjonalnych popędach. „Gra szklanych paciorków” to jego ostatnia powieść, wydana w 1943 roku. Trzy lata później Hesse otrzymał Literacką Nagrodę Nobla za „szlachetnie podniosłą i różnorodną poezję, która zawsze wyróżniała się świeżością natchnienia i rzadko spotykaną czystością ducha”.
Świat „Gry Szklanych Paciorków” to utopia odległa o kilkaset lat w przyszłość od czasów współczesnych autorowi (nazywanych pogardliwie „epoką felietonów”), czasów wojen, upadku wysokich, humanistycznych i intelektualnych ideałów. Przyszłość według autora to świat w którym podejście do nauki zostało idealistycznie oderwane od jej atrybutów użytkowych i merkantylnych na rzecz walorów czysto umysłowych. Powstają specjalne świeckie zakony, gdzie uprawia się wszystkie duchowe i naukowe dziedziny cywilizacyjnej spuścizny ludzkości, metodą wyizolowaną z wpływów zewnętrznego świata i odciętą od wszelkich metodologii używanych dotychczas. Jest to właśnie tytułowa gra szklanych paciorków, czyli przede wszystkim próba syntezy całego dorobku intelektualnego ludzkości za pomocą specyficznego języka uniwersalnego, który stanowią reguły owej gry. Ale jest to również próba rozwoju tegoż dorobku nie na zasadzie pracy w laboratorium z empirycznymi doświadczeniami lecz na zasadzie szukania uniwersalnych wzorców występujących w muzyce, matematyce, sztuce czy literaturze i prognozowania na ich podstawie tendencji rozwojowych we wszystkich dziedzinach ludzkiej wiedzy.
Powieść jest biografią Józefa Knechta, wybitnie uzdolnionego młodzieńca, który kształci się w dziedzinie tytułowej gry, jako członek jednego z zakonów położonego w fikcyjnej, środkowoeuropejskiej Kastalii. Wrażliwy na muzykę oraz widzący przede wszystkim piękno w otaczającej go rzeczywistości wydaje się idealnym kandydatem na specjalistę w tej materii. Czym w zasadzie jest ta enigmatyczna „gra szklanych paciorków”?
Wyobraźmy sobie liczydło. Takie zwykłe, najnormalniejsze, ze sznurkami. Nanizajmy na te sznurki paciorki, które mogą symbolizować np. nuty na pięciolinii. Rozbudujmy następnie to liczydło o niezliczoną ilość sznurków, wydłużmy te sznurki, dodajmy kolejne liczydła, miriady liczydeł, ułóżmy je następnie w różnych płaszczyznach względem siebie a może i nawet w różnych wymiarach. Zróżnicujmy szklane paciorki, wprowadźmy definicje ich znaczeń, definicje znaczeń odległości między nimi i definicje wzajemnych układów. Twórzmy nowe układy, nowe konfiguracje, wnioskujmy na podstawie tych transpozycji o kolejnych przekształceniach, budujmy cały czas nowe pojęcia naszego uniwersalnego języka, przekładajmy zasady matematyki, muzyki, sztuki, logiki, literatury, fizyki a nawet filozofii na ów uniwersalny język i rozwijajmy te dyscypliny. Dokonujmy nowych odkryć, znajdujmy ostatecznie korelacje pomiędzy z pozoru nie powiązanymi dziedzinami. Siłą rzeczy, wytwory ludzkiego umysłu, które są oznaczone metką „empiria szkiełka i oka”, syntetyzują się z wytworami ludzkiej intuicji, subiektywnych wrażeń, czyli po prostu ludzkiego ducha. A połączenie takie nie przyjmuje już znamion nauki lecz sztuki.
Świat przyszłości zafascynowany jest grą szklanych paciorków. Mistrzowie gry, czyli wyszkoleni „magistrzy” przewodniczą rozgrywkom publicznym, gdzie dziesiątki pasjonatów uczestniczą w wielodniowych a nawet wielotygodniowych sesjach. Za pomocą heurystycznej metody, z subiektywnych cegiełek produkowanych przez ludzkie jednostki, wyłania się nowa, synergiczna wartość, która redefiniuje układy prowadzonej gry, wpływa na inne gry toczone później, zmienia interpretację gier już odbytych i dokłada wartość dodaną do czegoś co możemy nazwać meta-grą. Nieograniczoną siłą ludzkiego umysłu, źródłem prawiedzy, której kompletny zestaw elementów istnieje od zawsze w świecie powszechników, trzeba je tylko wydobyć na światło dzienne.
Pomysł oszałamiający choć oczywiście realny tylko w abstrakcyjnym świecie papierowych uniwersów Hermanna Hesse. Nieodparcie przypomina się „Peanatema” Neala Stephensona, gdzie w odosobnionych koncentach, deklaranci za pomocą dialogu, siły czystego umysłu rozwijają naukę i filozofię. Stephenson pisze jednak lżej, nawet pomimo mocnego filozoficznego ciężaru swej powieści. Hesse jest trudny, intelektualnie przeogromny, erudycyjnie i filozoficznie mistrzowski. Ale jednocześnie też jest czasem trochę napuszony, piszący w sposób zbyt egzaltowany o wizji przesadnie wyidealizowanej i oderwanej od zwyczajnego życia. I często na proste do przekazania prawdy nakłada skomplikowane konstrukcje słowne, pompatyczne monologi, bizantyjskie formy trudne do przebrnięcia. Kastalia jawi się jako miejsce oczywiście piękne i doskonałe, ale równocześnie mało realne i niewiarygodne.
Okazuje się jednak, że te perfekcyjnie urządzone enklawy czystej myśli, zostały przedstawione w taki właśnie sposób z rozmysłem. Hermann Hesse stworzył w swej ostatniej powieści podsumowanie własnej myśli filozoficznej, takie definicyjne opus magnum, na którego kreację miały wpływ doświadczenia pisarza z lat trzydziestych i obserwacja rozrastającego się raka hitleryzmu. Czytanie książki przez pryzmat wydarzeń współczesnych pisarzowi jest kluczem do jej interpretacji. Bo przecież w powieści nie chodzi tylko o prezentację naprawdę niesamowitego pomysłu na grę szklanych paciorków. To też odpowiedzi na pytania: czy taki platoński ideał człowieczego intelektu, istniejący sam dla siebie jest w ogóle czymś, czym powinniśmy się fascynować? Czy takie oderwanie się od spraw przyziemnych i poddanie ścisłemu duchowemu rygorowi jest właściwe? Czy traktowanie rzeczywistości jak matematyki, gdzie istnieją tylko prawa i wzory nie powoduje jednocześnie, że jesteśmy ślepi na dobro i zło, że negujemy dzień wczorajszy i jutrzejszy, kreując wiekuistą, płaską, matematyczną teraźniejszość? Czy rozwój kultury i społeczeństwa może przebiegać w izolacji od humanistycznych wzorców? Czy to ludzie powinni służyć nauce czy nauka ludziom? Czy to w porządku aby ludzie-geniusze odcinali się w tak drastyczny sposób od zewnętrznego świata, nękanego wieloma problemami? Czy taka droga poszukiwań syntezy wszystkich przymiotów ludzkiego umysłu i duszy nie jest przypadkiem tylko mechaniczną kombinatoryką, estetyczną zabawą i rozwiązywaniem fascynującej, kolorowej lecz jednak bezużytecznej łamigłówki? Nową religią, która więzi ludzi światłych i pogłębia cywilizacyjne dysproporcje, zamiast dawać nadzieję na świat wyraźnie lepszy niż ten koszmarny, współczesny pisarzowi? Ideałami, które prawdopodobnie nigdy nie sięgną bruku ale nigdy w rzeczywistości pozaksiążkowej nie będą osiągalne? Odpowiedzią na powyższe pytania są dzieje Józefa Knechta. Co za ich pomocą ma do powiedzenia Hesse pozostawiam do samodzielnego sprawdzenia.
„Gra Szklanych Paciorków” jest napisana w bardzo podniosłym, majestatycznym stylu. Coś pomiędzy przypowieścią biblijną, hagiografią i esejem filozoficznym. Jest to najbardziej uboga w akcję książka Hermana Hesse i jednocześnie najpełniejsza jeśli chodzi o filozoficzne idee. Jest też niestety bardzo hermetyczna, tak jakby Hesse chciał za jej pomocą prowadzić idealny dyskurs z idealnym odbiorcą w idealnie patetyczny sposób. Lecz pomimo tego, iż fraza pochodzi raczej z tej niewidocznej części platońskiej jaskini to Hesse raczej daje Platonowi prztyczka w nos, niż zaprasza go na piwo. Czytanie „Gry Szklanych Paciorków” to olbrzymie intelektualne wyzwanie, jednak warte każdej poświęconej minuty. Nawet jeśli książka izoluje się od świata większości czytelników tak samo jak zakonnicy w Kastalii od słabiej rozwiniętego intelektualnie plebsu.
Recenzja zamieszczona pierwotnie na:
http://szortal.com/node/10797
Hermann Hesse kontra Platon
Hermann Hesse był pisarzem-filozofem. W każdej swojej powieści, od „Petera Camenzinda” począwszy, poprzez „Demiana”, „Siddharthę”, „Wilka Stepowego” na „Narcyzie i Złotoustym” skończywszy, porusza on w zasadzie bardzo podobne zagadnienia. Pisze on o poszukiwaniu remedium na...
2016-03-11
Jedno z arcydzieł Lema, obok Solaris i Cyberiady.
Głos Pana to rodzaj powieści, charakteryzujący się dużym udziałem pierwiastka nie-beletrystycznego. Fabuła jest tutaj tylko lekko zaznaczona, tak jakby Lem nie chciał pisać suchego, naukowego wywodu lecz próbował nieco uatrakcyjnić treść dla potencjalnego odbiorcy.
Jest to najbardziej hard sf-owa powieść Lema. Wartość intelektualna, ilość poruszanych tematów z dziedziny filozofii, kosmologii, nauk ścisłych zwyczajnie przytłacza - ale przytłacza w taki sposób, jaki ja akurat lubię.
Lem rozprawia się z fałszywym przeświadczeniem, mówiącym o tym, że jesteśmy w stanie poprawnie tłumaczyć otaczający nas świat przy użyciu dostępnych nam środków - zarówno narzędzi jak i intelektu. Jest to idée fixe Lema, pojawiająca się w jego poprzednich książkach a która w końcu w "Głosie Pana" przyjmuje swą dojrzałą, ostateczną postać.
Wspaniałe doświadczenie, do regularnych powtórzeń przez lata.
Jedno z arcydzieł Lema, obok Solaris i Cyberiady.
Głos Pana to rodzaj powieści, charakteryzujący się dużym udziałem pierwiastka nie-beletrystycznego. Fabuła jest tutaj tylko lekko zaznaczona, tak jakby Lem nie chciał pisać suchego, naukowego wywodu lecz próbował nieco uatrakcyjnić treść dla potencjalnego odbiorcy.
Jest to najbardziej hard sf-owa powieść Lema. Wartość...
2013-01-06
Zemsta wcale nie smakuje
„100 naboi” to jeden z moich ulubionych komiksów. Piętnaście lat temu zaczytywałem się egzemplarzami pożyczonymi od kumpla. Przerabiałem to po kilka razy, zachwycony rysunkami i fabułą. Teraz, gdy Egmont wydał pierwszy tom zbiorczej edycji, przyszedł czas na weryfikację. I po przeczytaniu tej ponad 450-stronicowej cegły nadal uznaję „100 naboi” za rzecz genialną. To czysta esencja tego, czym komiks jest i powinien być, wzorcowy przykład tego medium.
Wyobraź sobie, że spotkała cię w życiu wielka krzywda i niesprawiedliwość. Lądujesz niesłusznie w więzieniu, ktoś zabija ci bliską, ukochaną osobę, twoje życie zostaje zniszczone. Musisz je budować na nowo, musisz żyć, choć nie widzisz już celu. I wtedy spotykasz pewnego starszego jegomościa z tajemniczym neseserem. Facet mówi ci, że w tej walizce są dowody obciążające winnego twojej tragedii, pistolet i sto naboi. Możesz sam wymierzyć sprawiedliwość. Pociski są nie do namierzenia. Policja, nawet jeśli przyłapie cię na gorącym uczynku, otrzyma dziwny telefon i błyskawicznie wyjdziesz na wolność. Ślady twojego aresztowania zostaną nieodwracalnie usunięte.
Tak mniej więcej rysuje się fabuła każdego odcinka „100 naboi”. Wszystkie części połączone są jednym, na razie bardzo niejasnym, wątkiem – tajemniczy agent Graves rozdający walizki z bronią, bliżej nieokreślona organizacja nazywana Firmą, a w tle krystalizuje się powoli tak zwany „większy obraz”. Autorzy zabierają nas do podejrzanych dzielnic amerykańskich metropolii, do środowiska nizin społecznych, gdzie na co dzień mamy przemoc policji, porachunki gangów a wieczorem można dostać kosę pod żebro. „100 naboi” przypomina mi nieco serialowe arcydzieło, jakim było „Prawo ulicy”, choć pozbawione jest oczywiście tego gigantycznego ciężaru problematyki społeczno-obyczajowej. Świat komiksu to odrapane osiedlowe boiska do koszykówki; ciemne zaułki spowite zapachem marihuany; przepełnione place zabaw, gdzie dzieci wychowują dzieci; obskurne knajpy, z których z hukiem wylatuje co kilka minut jakiś pijak; bary ze striptizem, pełne nieszczęśliwych ludzi, uciekających od codzienności; posterunki policji, w których nie ma już miejsc w areszcie; rogi ulic pełne prostytutek, drobnych oszustów, hazardzistów, handlarzy narkotyków i skorumpowanych glin. To w końcu tanie mieszkania, w których nie znajdziemy szuflady bez spluwy w środku.
Ciąg dalszy na:
http://plejbekpisze.blogspot.com/2018/04/100-naboi-tom-pierwszy.html
Zemsta wcale nie smakuje
więcej Pokaż mimo to„100 naboi” to jeden z moich ulubionych komiksów. Piętnaście lat temu zaczytywałem się egzemplarzami pożyczonymi od kumpla. Przerabiałem to po kilka razy, zachwycony rysunkami i fabułą. Teraz, gdy Egmont wydał pierwszy tom zbiorczej edycji, przyszedł czas na weryfikację. I po przeczytaniu tej ponad 450-stronicowej cegły nadal uznaję „100 naboi” za...