Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Na przeczytanie "Uśpienia" zdecydowałam się z trzech powodów, które w dużym skrócie brzmią: Czarna Seria, pochlebne opinie oraz niedawne wydanie "Rajskich ptaków", drugiego tytułu Marty Zaborowskiej. Teraz, będąc już po lekturze utworu, nie potrafię się zgodzić z wysokimi notami i superlatywami wypisywanymi na jego temat przez innych czytelników. Bo dla miłośników kryminałów - a za takiego uważam się i ja - ta książka nie może być dobra. W ciągu kilku ostatnich lat naczytałam się sporo powieści kryminalnych, by wiedzieć, jak wygląda taka, którą do tego gatunku literackiego można bez wahania zaliczyć, i jak nie powinna takowa wyglądać. Pomijam tutaj styl, bohaterów i kwestię napięcia, bo te można dopracować, przy okazji tworzenia kolejnych utworów poprawić, ale dla fabuły, która nie zawsze trzyma się kupy, a wydarzenia wchodzące w jej skład zahaczają o niewiarygodność bądź absurdalność, nie mam litości. A "Uśpienie", z przykrością muszę stwierdzić, kilka takich "perełek" w swej zawartości posiada.

W swym dość obszernym debiucie Zaborowska zabiera nas do pewnego podwarszawskiego miasteczka. Z tutejszego szpitala psychiatrycznego, zarządzanego przez doktora Artura Maciejewskiego, ucieka pacjent, Jan Lasota, który został przysłany na leczenie z powodu znęcania się ze szczególnym okrucieństwem nad zwłokami, przy których pracował z zakładzie pogrzebowym. Szybko wychodzi na jaw, że nie był to jego jedyny tego rodzaju występek, a w jego przeszłości aż strach się zagłębiać. Pracowała jednak nad nią doktor Anna Dudczak, ale tak się składa, że wkrótce po ucieczce Lasoty zostaje ona zamordowana. Śledztwo w obu sprawach przypada miejscowej policji na czele z komisarzem Stefaniakiem i podkomisarz Julią Krawiec. Nieoficjalnie pomaga jej doktor Maciejewski. Tymczasem w jego szpitalu zaczyna robić się coraz bardziej niebezpiecznie, a na jaw wychodzą uśpione przez wiele lat tajemnice pacjentów ośrodka i okolicznych mieszkańców.

Zapowiada się interesująco i przez jakiś czas ta powieść rzeczywiście taka jest. Schody zaczynają się, gdy pisarka powiększa liczbę bohaterów, a co za tym idzie, różnego rodzaju wątków z nimi powiązanych. Książka z intrygującej i zagadkowej staje się przerysowana, chaotyczna i skomplikowana. Niemal każdemu tutaj można przypiąć łatkę chorego psychicznie, a już na pewno podejrzanego o to czy tamto. Mimo że postaci jest sporo, zapadają one w pamięć, ale gorzej już z ich motywami postępowania, które albo są banalne, albo mało wiarygodne, a tym samym wręcz nie do odgadnięcia przez odbiorcę.

Zabójstwa, samobójstwa, gwałty, nekrofile, porwania - wszystko to przewija się przez "Uśpienie", ale moim zdaniem jest tego, jak na jedną książkę, za dużo. Widać, że autorka bardzo starała się, by jej debiutanckie dzieło zachwyciło czytelnika, ale wybrała ku temu niewłaściwą drogę, czyli przesadę. Brawa za pomysłowość, owszem, ale takie nagromadzenie szokujących czy pełnych napięcia wątków jest w stanie zaszkodzić powieści, czyniąc ją mało realistyczną, po prostu przekoloryzowaną. Zwiększa też prawdopodobieństwo wpadek "na planie". I Zaborowska parę takich potknięć zaliczyła, niestety. Oto najważniejsze, te najbardziej niedorzeczne z nich: fatalna praca policjantów (nie dość, że po śmierci doktor Dudczak nie przeszukali dokładnie jej gabinetu, a mieszkania wcale, to jeszcze spławili z komendy chłopca, który był w posiadaniu cennych dla śledztwa informacji) - wielokrotnie odniosłam wrażenie, że w skład ich zespołu wchodzi tylko Krawiec; swobodna współpraca policji z doktorem Maciejewskim, który jest przez nią o wszystkim informowany; pistolet w celi wariata; genialni świadkowie sugerujący osobom prowadzącym dochodzenie, co mogą one zrobić, żeby znaleźć jakiś nowy trop; przygarnięcie do domu przez Julię nastoletniej Róży z psychiatryka, by ta pobawiła się z jej niespełna sześcioletnią córką, Sylwią (co może siedzieć w głowie tej dziewczyny - skrzywdzonej, leczonej w zamknięciu - to najwyraźniej nieistotne); długaśne listy o przeszłości pisane przez Różę do Sylwii ledwie składającej litery do kupy, a co dopiero rozumiejącej, że zły dotyk boli, a porzucenie dziecka przez matkę może zachęcić je do targnięcia się na własne życie. Nie mogłam też nadziwić się podkomisarz Krawiec, która w czasie gdy jej córka znajdowała się w poważnym niebezpieczeństwie, wytrwale kontynuowała śledztwo. A do tego miała czelność obrazić się, gdy ktoś wygarnął jej prawdę na temat tego, jak fatalną jest matką. Podpadła mi tym zachowaniem bardzo. Nawet jej dawne problemy z alkoholem, rozwód i przeprowadzka nie sprawiły, że wykrzesałam z siebie w stosunku do jej osoby choć trochę sympatii. Ale Zaborowska, jak wyczytałam z jednego z wywiadów z nią, szykuje kolejne rewelacje dotyczące przeszłości policjantki, więc kto wie, może już przy okazji lektury "Rajskich ptaków" spojrzę na nią łaskawszym okiem...

A sięgnę po tę książkę na pewno. Choćby po to, by zobaczyć, czy styl autorki uległ poprawie. Bo dziś uważam, że jest on nijaki i niczym się nie wyróżnia. Zaborowska mało spontanicznie operuje zasobami słownictwa, nie pozwala sobie na niewymuszony luz czy przejawy dobrego humoru. Dialogi, choć liczne, są sztywne. W dodatku wszyscy bohaterowie, mimo że są różnorodni charakterologicznie i wiekowo, posługują się tym samym językiem. Dużo mówią sami z siebie, w sensie nie trzeba ich ponaglać dodatkowymi pytaniami - jest to szczególnie widoczne w trakcie przesłuchań świadków. Pisarka ma też tendencję do uzewnętrzniania myśli i spostrzeżeń wykreowanych przez nią postaci, czyli do takiego trochę dosadnego tłumaczenia czytelnikowi, co ktoś kiedyś zrobił i dlaczego albo w razie czego.

Kryminał to niełatwy i wymagający gatunek literacki. "Uśpienie" jest dowodem na to, że do pisania powieści, które można by zakwalifikować do tego typu literatury, nie wystarczą dobre chęci, pomysłowość i zebranie paru ważnych, pomocnych informacji na jakieś tematy. Przed Martą Zaborowską jeszcze sporo pracy, ale być może o jej zdumiewających efektach będę mogła napisać już po przeczytaniu jej najnowszego utworu, kto wie? Potencjał jest, odwaga do zagłębiania się w ciemne strony ludzkiego życia również, więc trzymam kciuki za literackie sukcesy w niedalekiej przyszłości pisarki.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Na przeczytanie "Uśpienia" zdecydowałam się z trzech powodów, które w dużym skrócie brzmią: Czarna Seria, pochlebne opinie oraz niedawne wydanie "Rajskich ptaków", drugiego tytułu Marty Zaborowskiej. Teraz, będąc już po lekturze utworu, nie potrafię się zgodzić z wysokimi notami i superlatywami wypisywanymi na jego temat przez innych czytelników. Bo dla miłośników...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z racji tego, iż spora część życia Belindy Jones obejmowała i nadal obejmuje podróżowanie, w jej książkach również nie brakuje wątków z nim związanych. Przekonałam się o tym, czytając jeden z jej utworów, "Poza błękitem oceanu". Przyciągnął on moją uwagę przede wszystkim z powodu... tak, dokładnie, Grecji, którą od wielu lat jestem zauroczona, mimo że nie było mi jeszcze dane jej odwiedzić (pozaliteracko, rzecz jasna). Ponadto potrzebowałam na koniec lata zanurzyć się w odprężającej, typowo wakacyjnej lekturze, która przedłużyłaby tolerowane przeze mnie upały i bezchmurne niebo chociaż w moich myślach, mojej wyobraźni. I tak też się stało. Przez bite trzy dni miałam okazję cieszyć się nie tylko promieniami greckiego słońca i błękitem morza, ale też cudownymi widokami kreteńskich i ateńskich zakamarków. No i pewnego przystojnego Greka, trzeba dodać, w końcu jego rola jest tutaj niemała, a jego seksualność nad wyraz demonstrowana. Komu najbardziej zawrócił w głowie ów mężczyzna? Mała podpowiedź - wcale nie chodzi o moją skromną osobę...

Warto też najpierw zauważyć, że to jemu, Alekosowi Diamantakisowi, wpadła w oko pewna kobieta, mianowicie Selena Harper, Angielka pracująca na statkach wycieczkowych. Natarczywe próby poderwania jej podczas jednego z rejsów kończą się dla Alekosa fiaskiem i dorobieniem się etykietki pewnego siebie uwodziciela. Ale on nie daje za wygraną. I sprytnie udaje mu się wykombinować, by część nadchodzącego urlopu Selena spędziła na Krecie w jego towarzystwie, pomagając w prowadzeniu ośrodka sportowego należącego do brata Diamantakisa. Czy Harper, doświadczona podróżniczka niemogąca znaleźć swego miejsca w świecie, będzie potrafiła dostrzec piękno Eloundy, niewielkiej wioski rybackiej, przystopować i choć raz odetchnąć pełną piersią? Czy uświadomi sobie, że wszelkie zamiary Alekosa względem jej upartej osoby są całkowicie szczere i poważne?

Wbrew pozorom "Poza błękitem oceanu" nie kwalifikuje się do banalnych czy ckliwych do bólu romansów. Bardziej jest to powieść przygodowa z wątkiem miłosnym, z której można dowiedzieć się co nieco o pracy w branży turystycznej, o wspomnianej wyżej Eloundzie i jej wartych uwagi okolicach oraz Atenach, bo do tego miasta również akcja na jakiś czas się przenosi. Prawdę pisząc, nie spodziewałam się, że książka Jones rozkręci się na tyle, że uda jej się uciec od utartych schematów charakterystycznych dla romansideł. Na początku bowiem musiałam znosić nieustający sceptycyzm Seleny uważającej Alekosa za łamacza damskich serc, co było jakby głównym punktem fabuły. W porządku, dziewczyna przejechała się na wcześniejszych związkach i do kolejnych podchodzi z dużą dozą ostrożności, ale jej ciągłe złośliwe aluzje i przytyki w stosunku do tego greckiego boga nieodstępującego jej niemalże na krok, sugerujące, że jest on niegodnym zaufania facetem, stawały się z czasem nużące i wydawały zbyt liczne, niepotrzebne. Ale oczywiście znajomość Seleny i Alekosa przeobraża się stopniowo we wzajemne zauroczenie, a następnie miłość. Wówczas zaczynają następować po sobie zdarzenia i zbiegi okoliczności prowadzące do wielu nieporozumień i zwątpienia Harper w jej nową - żywszą, weselszą i szczęśliwszą - wersję siebie, jaką stała się dzięki Alekosowi, który uczulił ją na prostotę i piękno otaczającej natury. Będzie trochę radości, śmiechu, miłych, ale i niemiłych niespodzianek, uczucia bezradności, cierpienia i łez. Z miłością nie warto igrać! Nie dopuszczając jej do siebie, możemy się nieźle sparzyć, kiedy dopadnie nas ze zdwojoną siłą w najmniej spodziewanym momencie lub po prostu za późno...

Oprócz dwójki głównych bohaterów w utworze pojawia się kilka - mniej lub bardziej sympatycznych - postaci drugoplanowych, takich jak Cherry i Jules, przyjaciółki Seleny, oraz poznany przez nią na plaży Greg, rozbrajający swoją nieśmiałością i nieporadnością rozwodnik z Anglii. Niewielki epizod w powieści Jones "zagrała" nawet sama Nia Vardalos, aktorka znana przede wszystkim z ról komediowych w "Moim wielkim greckim weselu" i "Mojej wielkiej greckiej wycieczce", tytułach, które niegdyś zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Pisarka bowiem wplotła w treść swojej historii wątek kręcenia z Vardalos na Akropolu tego drugiego filmu właśnie, co pozwoliło mi utwierdzić się w przekonaniu jeszcze bardziej, że "Poza błękitem oceanu" w kwestii klimatu troszeczkę przypomina "Moją wielką grecką wycieczkę" oraz że na podstawie tej książki mogłaby powstać całkiem ciekawa i warta obejrzenia (jak dla mnie głównie ze względu na zdjęcia Grecji) ekranizacja.

Utwór Belindy Jones to przyjemna i niewymagająca lektura. Okraszona świetnymi przysłowiami i myślami greckich uczonych, z których kilka musiałam sobie zapisać w celu ewentualnego zapamiętania, oraz nie mniej atrakcyjnymi opowieściami i mitami o greckich bogach i innych stworzeniach. Pełna przygód typowych dla urlopowiczów, jak również zaskakujących zwrotów akcji charakterystycznych dla rozterek miłosnych, a więc opieranie się uczuciom, namiętność, pożądanie, zauroczenie, nauka ufania, zazdrość, rozczarowanie, zemsta i te sprawy. Myślę, że powieść "Poza błękitem oceanu" spodoba się wielu miłośnikom (a raczej miłośniczkom) kraju bogów, słońca i oliwek, lekkich, nieprzesłodzonych, z odrobiną humoru historii romantycznych i szczęśliwych zakończeń. Polecam na nudne popołudnia i wieczory.

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Z racji tego, iż spora część życia Belindy Jones obejmowała i nadal obejmuje podróżowanie, w jej książkach również nie brakuje wątków z nim związanych. Przekonałam się o tym, czytając jeden z jej utworów, "Poza błękitem oceanu". Przyciągnął on moją uwagę przede wszystkim z powodu... tak, dokładnie, Grecji, którą od wielu lat jestem zauroczona, mimo że nie było mi jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Życie Sue Townsend nie było usłane różami. W wieku piętnastu lat porzuciła szkołę, po czym imała się różnych zajęć, takich jak praca w sklepie, na stacji benzynowej i jako recepcjonistka, za mąż wyszła, mając lat osiemnaście, a nieco później została samotną matką. Te oraz kolejne doświadczenia, w tym drugie małżeństwo, stały się inspiracją do tworzenia powieści, sztuk i ich bohaterów. Literacki sukces osiągnęła głównie dzięki serii książek o Adrianie Mole'u, która doczekała się adaptacji w postaci miniserialu, sztuki teatralnej i gry komputerowej. Inne utwory tej angielskiej pisarki to m.in. "Królowa i ja", "Widmowe dzieci", "Numer 10" i najnowsza, a zarazem ostatnia, "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka", o której będzie mowa w niniejszej opinii. Townsend, pomijając fakt, iż chorowała na cukrzycę, która doprowadziła do utraty wzroku, w późniejszym etapie swojego życia borykała się z wieloma innymi dolegliwościami i chorobami. Zmarła w kwietniu 2014 roku na skutek powikłań po udarze mózgu. Miała 68 lat.

O powieściach o Mole'u usłyszałam już dość dawno, ale zanim zdołałam zabrać się za lekturę którejś z nich, w moje ręce wpadła tegoroczna nowość polskiego rynku wydawniczego, czyli wspomniana wyżej "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka". Okładka tej pozycji, o jaką postarało się wydawnictwo W.A.B., zrobiła na mnie megapozytywne wrażenie - minimalizm to coś, co lubię, a ta wszywka z logo wydawnictwa to po prostu wisienka na torcie, która rozśmieszyła mnie bardziej niż treść utworu ukryta pod tą okładkową puchową poduszką. Niestety! Rozczarowała mnie ona ogromnie. Prawdę pisząc, okazała się jedną z moich największych porażek czytelniczych tego roku. Chaos, szaleństwo i zero powodów do uśmiechu - tak w skrócie mogę określić powieść Townsend. I to nie tak, że nie bawi mnie angielski humor. Najwyraźniej jego forma - pełna absurdalnych i budzących w czytelniku niedowierzanie sytuacji - zaprezentowana przez tę pisarkę jest po prostu nie dla mnie. A naprawdę liczyłam na jakąś przyzwoitą obyczajówkę. Albo komediodramat. Przecież los kobiety, która pewnego dnia postanawia wejść do łóżka i opuścić je dopiero po kilku lub kilkunastu miesiącach, musi obfitować w interesujące i zabawne zwroty akcji, prawda? Nie sądziłam jednak, że będą one tak przerysowane!

Już sam pomysł na to, by główna bohaterka, zdrowa fizycznie pięćdziesięciolatka, Eva Beaver, nie wychodziła z łóżka przez wiele dni, wydaje się nieco dziwny, ale i intrygujący. Mimo że w głowie odbiorcy natychmiast rodzi się pytanie, czy aby na pewno ta pani jest zdrowa na umyśle, można przymknąć na niego oko, w końcu to na nim opiera się cała fabuła książki, i przekonać się, co będzie dalej. Dlaczego Eva postanowiła wyłączyć się z życia rodzinnego - ba, życia w ogóle! - po dwudziestu pięciu latach małżeństwa z astronomem, Brianem? Czyżby dopadł ją jakiś kryzys? Syndrom pustego gniazda z powodu wyjazdu dzieci, bliźniaków Brianne i Briana Juniora, na studia? A może zwykłe zmęczenie codziennością i domowymi obowiązkami, które do tej pory wykonywała tylko ona, bo nikt z bliskich nie garnął się do tego, by w czymkolwiek ją wyręczyć, pomóc jej? Te i wiele innych, ale podobnych pytań zadawałam sobie, brnąc przez całe czterysta osiemdziesiąt stron utworu, ponieważ nie zapowiadało się na to, bym wyczerpujące odpowiedzi na nie uzyskała. Największym problemem Evy jest bowiem fakt, iż ona nie ma zielonego pojęcia, dlaczego i na jak długo zdecydowała się zakopać w pościeli. Rodzina jej decyzję przyjmuje na różne sposoby - od wyzwisk, kłótni, przez sceptycyzm, obojętność, aż po sugerowanie pomocy psychologicznej, ale w tej powieści nawet lekarz psychiatra jest osobliwy, więc na to, by Beaver poddano leczeniu, nie ma najmniejszych szans. A szokujące zachowanie Evy - takie jak proszenie bliskich o zbieranie i wyrzucanie jej - uwaga! - odchodów, wymaganie od schorowanej matki i teściowej, by przynosiły jej pożywienie na piętro, pod sam nos, czy późniejsze głodzenie się w pokoju z zabitymi deskami oknem i drzwiami - zakrawa na egoizm i szaleństwo. Kobieta często ma pretensje do innych, że nie rozumieją, że ona nie jest chora, ale jak właściwie można wytłumaczyć jej postępowanie? Sama niejednokrotnie miałam okazję wysłać ją do psychiatryka.

Podobnie zresztą jak kilku innych bohaterów "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", wśród których nie znalazłam ani jednego normalnego i sympatycznego. Nie polubiłam nikogo. Wszyscy tutaj są albo przesadnie głupkowaci, gadatliwi, albo znerwicowani, zdziwaczali, albo złośliwi. Wiecznie drą koty bądź zachowują się w sposób niegrzeczny, niemoralny, karygodny. Do szewskiej pasji doprowadzała mnie Poppy, znajoma Brianne i Briana Juniora ze studiów, dla której notoryczne kłamanie, kradzieże, rozbieranie się przed obcymi chłopakami i zaciąganie do łóżka starszych facetów dla kasy są czynnościami najnormalniejszymi pod słońcem. To najbardziej znienawidzona przeze mnie postać utworu Townsend. Z kolei wątek, który wywołał opadnięcie mojej szczęki do samej ziemi, to moment propozycji wspólnego zamieszkania wysuniętej przez Evę, skierowanej do kochanki jej męża. Dom Beaverów to istny dom wariatów, w którym rozgrywają się nie tylko niewiarygodne dramaty rodzinne, ale też - po tym, jak nietypowym wybrykiem Evy zaczynają interesować się media - dramaty zupełnie obcych, przypadkowych ludzi.

Incydenty, które były dla mnie jako tako przyswajalne i zaskoczyły mnie, ale nie w niesmaczny czy irytujący sposób, mogę policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. To były tylko takie przyzwoite w obiorze chwilówki, bardzo szybko wygaszane przez resztę absurdów, których ilość wydawała mi się nie mieć końca. Raz na jakiś czas pojawiał się w moim umyśle przebłysk zrozumienia dla postawy głównej bohaterki, ale całokształt jej zachowania i jego nieuzasadnionych motywów utwierdzał mnie w przekonaniu, że tej kobiecie przydałby się lekarz z prawdziwego zdarzenia. Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w jednej tylko kwestii - cieszyłam się, że jej lektura wreszcie dobiegła końca.

Również styl pisarski Townsend nie zrobił na mnie wrażenia. Język - poza nowoczesnością w postaci terminologii związanej z technologią, a więc Facebook, Twitter, trolling, hejtowanie etc., oraz sarkastycznymi uwagami i ripostami, które mogą być zabawne dla czytelników mających odmienne od mojego zdanie na temat "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", niczym się nie wyróżnia. Liczne dialogi i chaos w wyrażaniu opinii, myśli i uczuć bohaterów kompletnie do mnie nie przemówiły.

Przykro mi to pisać, ale oprócz okładki, kilku fragmentów i faktu, iż utwór Sue Townsend czytało mi się dość szybko (choć po części było to spowodowane tym, że nie mogłam się doczekać chwili, w której dotrę do finału), nie potrafię wskazać innych pozytywnych stron tej książki. Nie potrafię nawet stwierdzić, o czym - pomijając oczywistość, jaką są perypetie tytułowej kobiety i jej zwariowanej rodzinki - ona jest. Chciałabym móc zapewnić, że czytelnik znajdzie w niej jakieś głębsze rozważania na temat przemijalności ludzkiego życia, życiowych zmianach, poszukiwaniu szczęścia, spokoju, miłości, zrozumieniu drugiego człowieka i życzliwości, ale nie zrobię tego, by nie wprowadzić kogoś w błąd. Wszystkie te wartości bowiem może i zostały w tekście zaakcentowane, ale znikały tak szybko, jak się pojawiały, pozostawiając mnie z uczuciem zdezorientowania, zagubienia lub obojętności. Zawiodłam się. Bardzo.

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Życie Sue Townsend nie było usłane różami. W wieku piętnastu lat porzuciła szkołę, po czym imała się różnych zajęć, takich jak praca w sklepie, na stacji benzynowej i jako recepcjonistka, za mąż wyszła, mając lat osiemnaście, a nieco później została samotną matką. Te oraz kolejne doświadczenia, w tym drugie małżeństwo, stały się inspiracją do tworzenia powieści, sztuk i ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Yrsa Sigurðardóttir to urodzona w 1963 roku islandzka autorka kryminałów i książek dla dzieci. Ukończyła studia z zakresu inżynierii budowlanej na Uniwersytecie Islandzkim. Jako pisarka zadebiutowała w 1998 roku. W Polsce do tej pory ukazało się osiem jej powieści, w tym kilka należących do serii, której główną bohaterką jest prawniczka, Þóra Guðmundsdóttir.

Biorąc do ręki "Niechcianych", cieszyłam się ogromnie, mając na uwadze przede wszystkim fakt, iż wreszcie przyjrzę się bliżej fragmentowi twórczości tej autorki, o której przecież naczytałam się wiele dobrego i którą planowałam poznać już od dłuższego czasu. Teraz, po zakończonej już lekturze powyższego utworu, śmiało mogę napisać, że moja radość wspięła się na jeszcze wyższy poziom - czas, jaki spędziłam na jego czytaniu, okazał się bowiem czasem w pełni wykorzystanym, przyjemnym i jednocześnie bardzo niepokojącym. A wszystko to za sprawą niesamowitego klimatu tego kryminału, chwilami przypominającego horror z prawdziwego zdarzenia. I wcale nie mam tu na myśli zjawisk paranormalnych czy fantastycznych potworów, które mogłyby siać przerażenie w umyśle czytelnika. W "Niechcianych" obawę budzi każdy szept wyłowiony z przenikliwej ciemności, każdy szelest w opustoszałym mieszkaniu i cień czający się za oknem, który wydaje się groźniejszy, gdy to okno jest otwarte, a my jesteśmy święcie przekonani, że wychodząc z domu, zostawiliśmy je zamknięte... Jest to książka, w której rozgrywają się dramaty rodzinne, ludzie żyją na granicy zwyczajnego strachu i obłędu, a także uciekają przed ponurą przeszłością, która zawsze zdaje się wyprzedzać ich o krok.

Reykjavík. Óðinn Hafsteinsson, po tym jak jego była żona, Lára, poniosła śmierć, wypadając z okna, dzieli swój czas pomiędzy pracę w państwowym urzędzie kontroli a opiekę nad jedenastoletnią córką, Rún, zmagającą się z traumą po samobójstwie matki. Ale czy rzeczywiście było to samobójstwo? Żeby ostatecznie rozliczyć się z przeszłością, mężczyzna postanawia dokładniej przestudiować akta dotyczące zgonu małżonki. Nie spodziewa się jednak, że zanurzanie się w tej sprawie zacznie się zazębiać z projektem, jaki ma do wykonania w pracy, związanym z raportem z działalności domu wychowawczego Krókur, w którym w latach siedemdziesiątych umieszczano trudną młodzież. Zginęło wówczas dwóch chłopców. Jak do tego doszło? Czy Lára mogła mieć z tym domem coś wspólnego?

Sigurðardóttir naprzemiennie przenosi czytelnika do roku 1974 i czasów obecnych, czyli, jeśli dobrze wyliczyłam, roku 2012. Pierwszy ze wspomnianych okresów robi piorunujące wrażenie. Położony gdzieś na odludziu, owiany śnieżnymi zamieciami Krókur, niemałej powierzchni zimny, obcy i budzący trwogę budynek, w którym oprócz właścicieli i zarazem opiekunów, Lilji i Veigara, oraz pracowników pomocniczych mieszkają nastoletni chłopcy, którzy weszli w konflikt z prawem - wszystko to napawa odbiorcę uczuciem podniecenia wynikającego z nadziei na otrzymanie rewelacyjnego, trzymającego w napięciu kryminału, połączonego z lękliwością będącą efektem ogólnej niespokojnej atmosfery panującej w powieści oraz wyobraźni czytelnika wykraczającej poza wszystko to, z czym miał on do czynienia do tej pory, czytując literaturę dla dorosłych. Zadaniem Óðinna jest sprawdzenie, czy w istniejącym niegdyś ośrodku wychowawczym nie dochodziło do zaniedbania albo łamania prawa przez jego zarządców. I słusznie, bo jak się można domyślić, dochodziło. O tym, jakimi ludźmi byli Lilja i Veigar, dowiadujemy się z relacji Aldís, młodej dziewczyny, która w latach siedemdziesiątych miała to nieszczęście pracować dla tego zgorzkniałego i pełnego agresji małżeństwa. To właśnie ona była świadkiem wielu mrożących krew w żyłach zjawisk i zdarzeń, które wryły się w jej pamięć już na zawsze. Zapewniam, że nie bez powodu ta osadzona w dawniejszych czasach fabuła "Niechcianych" skojarzyła mi się z "Sierocińcem", znakomitym filmem hiszpańskim z gatunku, jakim jest horror.

Wątki poświęcone Óðinnowi i jego córce niczym nie ustępują tym związanym z Aldís i chłopcami. Są tak samo intrygujące i wstrząsające. Tu też chodzi o dobro dziecka, ale niełatwo jest dowieść prawdy o psychicznym stanie Rún, niedopuszczającej do siebie prawie nikogo. Zmarła Lára krąży nad dziewczynką i jej ojcem niczym duch - nawiedza ich w snach, wzbudza w nich poczucie winy i sprawia, że Óðinn, ciągle słyszący jakieś szmery i widzący wywołujące na całym ciele dreszcze cienie w miejscach, w których nie powinny się one pojawiać, zaczyna się poważnie zastanawiać nad tym, czy aby nie popada w szaleństwo. A badanie sprawy śmierci Tobbiego i Einara sprzed prawie czterdziestu lat wcale nie pomaga mu w osiągnięciu stabilizacji umysłowej. Postaci stworzone przez Sigurðardóttir, mimo że przeważnie nacechowane negatywnie, a więc kojarzące się głównie z przerażeniem, wstrętem i smutkiem, stanowią świetne przykłady portretów psychologicznych ludzi doświadczonych przez los - rozczarowanych miłością, dotkniętych stratą kogoś bliskiego, dotkniętych traumą, zgubionych przez własne sekrety, skrywane zbyt długo i głęboko. Nic dziwnego, że później, "gdy dochodzi do przestępstwa, zawsze ktoś ponosi karę, tylko zwykle nie ten, kto zawinił"*.

"Niechciani" to kawał bardzo dobrej, nieprzewidywalnej prozy, w której królują tajemnice, lęk, gniew i choroby psychiczne. Trudno wychwycić w niej momenty, w których zacierają się granice między obłędem a zdrową rzeczywistością. Niełatwo wyłapać, kiedy mamy do czynienia z miłością altruistyczną, a kiedy z egoistyczną. Pozornie dzieje się tutaj niewiele, ale tak naprawdę mnóstwo. Czytelnik wpada w popłoch podczas lektury niemalże każdej strony utworu, wiedziony mylnymi tropami i przemyśleniami wpada w pułapki i jest zaskakiwany. Im bliżej końca, tym jego szok i niedowierzanie są coraz większe. Finał, mimo że tu i ówdzie niedopowiedziany, zapiera dech w piersiach. Yrsa Sigurðardóttir, powołując do życia w tak niebanalnych warunkach tak nietuzinkowych bohaterów, wykonała wspaniałą pracę, którą powinien docenić każdy miłośnik kryminałów i thrillerów, i skutecznie zachęciła mnie do sięgnięcia po inne książki jej autorstwa.

*s.318

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Yrsa Sigurðardóttir to urodzona w 1963 roku islandzka autorka kryminałów i książek dla dzieci. Ukończyła studia z zakresu inżynierii budowlanej na Uniwersytecie Islandzkim. Jako pisarka zadebiutowała w 1998 roku. W Polsce do tej pory ukazało się osiem jej powieści, w tym kilka należących do serii, której główną bohaterką jest prawniczka, Þóra Guðmundsdóttir.

Biorąc do ręki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Elizabeth Haran, urodzona w 1954 roku w Bulawayo, obecnie mieszkająca w Australii, jest autorką kilkunastu powieści przygodowych i obyczajowych, których akcja toczy się zazwyczaj w XIX lub XX wieku. Jej książki zyskują coraz większą popularność w krajach europejskich. W samych Niemczech sprzedano już półtora miliona egzemplarzy. Na polskim rynku wydawniczym ukazały się dopiero dwa tytuły, ale wszystko wskazuje na to, że niebawem ich liczba wzrośnie.

"Pod płonącym niebem" to utwór pod paroma względami podobny do "Szeptu wiatru" tej samej pisarki, który miałam okazję przeczytać przed dwoma miesiącami. Jego akcja została osadzona w dawnej - tym razem XX-wiecznej - Australii, a główną bohaterką jest pochodząca z zamożnej rodziny, rozpieszczona i wymagająca dziewczyna, której los - pełen przygód, przyjaźni i miłości - można potraktować jako pewnego rodzaju świadectwo wewnętrznej przemiany młodej kobiety, oczywiście na lepsze. To kolejna powieść, którą czyta się rewelacyjnie i szybko, bo wciąga, zachwycając przy tym gorącym, pustynnym klimatem, którego chciałoby się doświadczyć choć przez chwilę w rzeczywistości.

Październik 1933 roku. Po miesięcznym pobycie w Adelajdzie dziewiętnastoletnia Arabella Fitzherbert wraz z rodzicami podróżuje pociągiem do Alice Springs. Mimo Wielkiego Kryzysu tej angielskiej rodzinie powodzi się całkiem dobrze i dla dobra nieco chorowitej Belli zdecydowała się na wojaże po kraju mocno odbiegającym klimatem od wiecznie pochmurnego i wilgotnego Londynu. Traf chce, że niedaleko od jednej z opustoszałych wiosek pod pociąg wpada kangur. Korzystając z zamieszania wywołanego tymczasową awarią, panna Fitzherbert wysiada z pojazdu, a ten... odjeżdża bez niej! W jednej chwili dziewczyna zostaje sama jak palec - w prażącym słońcu, w buszu ubogim w roślinność i wodę. Cudem udaje jej się dotrzeć do Marree, malutkiego miasteczka zamieszkałego przez niewielu ludzi, zarówno białych osadników, jak i Aborygenów. Dzięki uprzejmości małżeństwa, Maggie i Tony'ego, prowadzącego skromny hotel, Arabella może w nim poczekać na powrót rodziców, który z kilku ważnych powodów nastąpi dopiero za kilka miesięcy. Do tego czasu bohaterka będzie musiała wbić sobie do głowy, że w tym okropnym dla niej miejscu nikt nie będzie jej usługiwał, a praca fizyczna w męczącym upale dotyczy każdego, bez wyjątku, a więc jej także.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak zareaguje na to wszystko panienka z wyższych sfer, prawda? Haran przedstawiła ją przecież jako kapryśną hipochondryczkę, rozpuszczoną do bólu. Gdybym znalazła się z nią w jednym pociągu, sama wypchnęłabym ją z wagonu, bo miałabym jej serdecznie dość. Początkowo nawet trochę bawiło mnie jej marudzenie i wywyższanie się, ale później moja irytacja wywołana zachowaniem tego niegrzecznego i nieporadnego dziewuszyska wzrosła do naprawdę wysokiego poziomu. Miałam wówczas nadzieję, że dziewczyna przejrzy na oczy jak najszybciej i z brzydzącej się prac porządkowych, samolubnej, nieliczącej się z uczuciami innych ludzi, pozbawionej jakichkolwiek poważnych zainteresowań i planów życiowych nastolatki stanie się wartościową, dojrzałą kobietą. I w sumie to jest w tym wszystkim fajne - równolegle ze zmianą charakteru głównej bohaterki zmienia się stosunek czytelnika do jej osoby. Obserwujemy jej niewdzięczność i zepsucie, by po chwili stać się świadkami jej pierwszych zmagań z czynnościami, jakie do tej pory znała tylko ze słyszenia, czyli gotowaniem, sprzątaniem, opiekowaniem się chorymi i zwierzętami, takimi jak wielbłądy. Jej zauroczenie mężczyznami, a tak się składa, że na tym australijskim odludziu kandydatów mających ochotę skraść serce Belli jest dwóch - fotograf z Anglii, Jonathan, oraz poszukiwacz złota, Stuart. Przyglądamy się jej wewnętrznej przemianie, jaka dokonuje się głównie za sprawą życzliwych i uczynnych mieszkańców Marree. To oni uświadamiają Arabelli, że ona również ma dobre serce i potrafi spojrzeć na daną sprawę z punktu widzenia kogoś innego, nie tylko swojego. Z jej pierwszego poczucia, że jest komuś potrzebna, cieszymy się równie mocno, jak ona sama. Rozumiemy jej tęsknotę za bliskimi, życząc rychłego spotkania z ukochanymi rodzicami, a także kibicujemy jej w osiąganiu dalszych sukcesów na polu osobowościowym i towarzyskim.

A trzeba przyznać, że jest czemu kibicować, gdyż pobyt panny Fitzherbert w Marree obfituje i w ciekawe przygody, i w perypetie, nieszczęśliwe, pechowe wypadki, o których dziewczyna z całą pewnością będzie pamiętać do końca swojego życia. Odkrycie talentu muzycznego, pierwsze pocałunki, wędrówki na grzbietach wielbłądów po spalonej słońcem ziemi, poznawanie zwyczajów Aborygenów, choroby, porwanie i inne konflikty z miejscowym pijaczyną, Wallym, to tylko niektóre z nich.

Nie można też nie wspomnieć o dramacie rozgrywającym się w umysłach Clarice i Edwarda, rodziców Belli. Podobnie jak córka, odcięci od świata, tyle że w innym, oddalonym od Marree o kilkaset kilometrów mieście, odchodzą od zmysłów, czepiając się resztek nadziei na to, że ich jedynaczka żyje, a jednocześnie próbują pogodzić się z jej śmiercią, mając świadomość, że rzeczą niemalże nieprawdopodobną jest, by przeżyła ona na pustyni więcej niż kilkadziesiąt godzin. Wzajemna tęsknota tej trójki bohaterów jest niewyobrażalnie wielka, podobnie jak ich myśli, że rodzina w komplecie miałaby się ze sobą już nigdy nie spotkać.

Ale to nie o takie zakończenia powieści chodzi Haran. Pisarka bowiem preferuje te radosne i szczęśliwe. Przez to utwór "Pod płonącym niebem" może wydać się przewidywalny, ale nie jest to istotne. Tego rodzaju literatura - obyczajowa, przygodowa z nutką romantyzmu - ma odbiorcę zaintrygować, za sprawą barwnych krajobrazów i ciekawostek wciągnąć do zupełnie obcego mu świata, jednym zdaniem zapewnić mu rozrywkę. A raczej jej, pozwolę sobie dodać, ponieważ wydaje mi się, że w lekturze książek Haran zanurzają się i będą zanurzać przede wszystkim przedstawicielki płci pięknej, przyciągane nie tylko samą fabułą, ale i stylem, w jakim została ona zarysowana. Autorka posługuje się wprawdzie językiem współczesnym, bardzo prostym, ale ma tendencję do formułowania ugrzecznionych i melodramatycznych wypowiedzi bohaterów. Liczne wykrzyknienia związane z wyrażaniem emocji typu ekscytacja, rozpacz czy przerażenie nadają powieści takiego starodawnego charakteru, ale na ogół wypada to całkiem znośnie.

Do wydania niemałego objętościowo tomu "Pod płonącym niebem" zastrzeżeń nie mam - poza paroma drobnymi i jednym poważnym potknięciem w korekcie, mianowicie błędem ortograficznym brzmiącym, cytuję "zarzyć lekarstwa". Okładka natomiast jest urocza. I wygląda na to, że następna pozycja, jaka wyszła spod pióra Elizabeth Haran i jaka ukaże się na polskim rynku wydawniczym, czyli "Rzeka przeznaczenia", w tej kwestii zapowiada się równie obiecująco. Już nie mogę się doczekać chwili, kiedy wpadnie w moje ręce!

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Elizabeth Haran, urodzona w 1954 roku w Bulawayo, obecnie mieszkająca w Australii, jest autorką kilkunastu powieści przygodowych i obyczajowych, których akcja toczy się zazwyczaj w XIX lub XX wieku. Jej książki zyskują coraz większą popularność w krajach europejskich. W samych Niemczech sprzedano już półtora miliona egzemplarzy. Na polskim rynku wydawniczym ukazały się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dave Cousins jest brytyjskim autorem powieści dla młodzieży. Już w dzieciństwie można było zauważyć jego zamiłowanie do pisania. Studiował sztuki piękne w Bradford, a później dołączył do zespołu muzycznego, z którym koncertował i nagrywał płyty przez kolejne dziesięć lat. Jego debiutancka książka, "15 dni bez głowy", została nominowana do wielu nagród literackich i zdobyła prestiżową Crystal Kite Award. Po jej przeczytaniu nabrałam przekonania, że z wielką chęcią sięgnę po następne utwory tego pisarza, gdy ukażą się w Polsce. I oto jest jeden z nich - "Czekając na Gonza"! Przeurocza, przesympatyczna, przezabawna, a przy tym niezwykle naturalna powieść, o której tak szybko nie zapomnę. Szczegóły dotyczące moich wrażeń z lektury poniżej.

Nastoletni narrator, Marcus Osbourne zwany Ozem, pisze, mówi, jednym słowem zwraca się do tajemniczej (no, może nie aż tak bardzo tajemniczej, jeśli się przez chwilę nad jej tożsamością pomyśli) osoby, którą nazywa G., prowadząc w ten sposób coś w rodzaju pamiętnika. Już na samym początku narzeka, że wraz z rodzicami i siostrą musiał przeprowadzić się spod Londynu, gdzie zostawił najlepszych kolegów, na jakieś zakichane przedmieścia, do wymagającego generalnego remontu domu położonego na farmie rodem z horroru. Nowa szkoła i trudności w zawieraniu nowych znajomości porządnie dają mu się we znaki. To chłopak, którego czytelnik nie jest w stanie nie polubić, między innymi dlatego, że posiada on wrodzony talent do pakowania się w kłopoty. Ma olbrzymiego pecha, więc już pierwszego dnia w nowej szkole podpada lubiącemu wyżywać się na innych uczniach Garethowi oraz dziewczynie, która sieje postrach wśród okolicznych młodych mieszkańców, Isobel zwanej Psycholką. Problemy Oza wydają się jednak błahostką w porównaniu z tym, co niedawno zmajstrowała jego siedemnastoletnia siostra, Meg, zachodząc w ciążę. Ta niespodziewana wiadomość okazuje się dla chłopaka czymś wyjątkowym, ale czy Meg podejdzie do niej równie entuzjastycznie? Zwłaszcza że tą nowiną będzie musiała podzielić się z rodzicami?

"- Słuchaj, nikomu nie powiem, ale daj spokój, Meg, będziesz miała dziecko!
- No wiem. Sądzisz, że o tym nie myślę? Jezu. Prawie nie śpię, odkąd się dowiedziałam.
- Więc co masz zamiar zrobić?
- Nie wiem.
- Gadałaś z rodzicami?
Prychnęła.
- A jak myślisz? Przecież wciąż żyję, prawda?
- Ale w końcu i tak będziesz musiała im powiedzieć. To znaczy chyba zauważą, jak pojawi się tu jakieś dziecko, no nie?"*.
Słowne potyczki Marcusa i Meg to jedna z mocnych stron utworu Cousinsa. Jak to brat z siostrą, non stop się przedrzeźniają, złoszczą na siebie, ale gdy przychodzi co do czego, stają za sobą murem, pocieszają i pomagają sobie. Podobne zachowania jestem w stanie zaobserwować we własnym domu - z moim młodszym bratem mogę kłócić się codziennie, ale długo gniewać się na niego nie potrafię. Miłość braterska, jaką darzą się nawzajem nastoletni bohaterowie powieści "Czekając na Gonza", jest ukryta, ale doskonale widoczna dla biernego obserwatora. Podobnie jak miłość rodzicielska, którą roztaczają nad swoimi pociechami ich rodzice. Owszem, zdarza im się popełnić jakiś błąd, czegoś nie zauważyć, coś zlekceważyć, ale robią co w ich mocy, by Oz i Meg dorastali w świecie pozbawionym zła, przykrości i obojętności. Muszę przyznać, że pana Osbourne'a polubiłam szczególnie - za jego przyjacielską postawę wobec dzieci oraz poczucie humoru. Jego błyskotliwe wypowiedzi i żarty niejednokrotnie sprawiły, że płakałam ze śmiechu. A w połączeniu z niebanalnym wątkiem mafii Skinnerów, o której pisać nie będę, by nie zepsuć niespodzianki, po prostu rozłożyły mnie na łopatki.

Książka jest dość krótka, liczy sobie ponad dwieście pięćdziesiąt stron, a że zaintrygowała mnie od pierwszej strony, po trzech godzinach nocnego czytania ubolewałam nad faktem, że dobiegło ono końca! Lekturę wspominam bardzo, bardzo przyjemnie. Nie tylko dlatego, że śledząc perypetie nastolatka stającego w obliczu nowych wyzwań i życiowych przygód, porządnie się naśmiałam, ale też z powodu przystępnego, swobodnego języka, jakim posługuje się pisarz. Jest w nim trochę młodzieżowych zwrotów i rozbrajających dialogów, nie ma natomiast żadnego moralizatorstwa, mimo że utwór porusza tematy ważne i niełatwe, takie jak ciąża u młodej dziewczyny czy aborcja. Cousins podchodzi do nich bezceremonialnie, na luzie, ale nie obojętnie, od niechcenia czy byle jak. Potencjalny młody odbiorca jego książki ma przecież zainteresować się jej fabułą oraz uświadomić sobie - naturalnie i spokojnie - z jakimi problemami bądź incydentami może mieć do czynienia człowiek w jego wieku, nie lekceważąc ich przy tym i nie pozwalając na to, by przerażenie wynikające z obcowania z nimi wzięło górę nad rozsądkiem. Oprócz kwestii bardziej poważnych nie brakuje tutaj też tych, że tak to ujmę, pospolitych, choć istotnych dla młodzieży - przyjaźnie, dokuczanie, głupie dowcipy, zauroczenia, gry komputerowe, książki fantasy i muzyka, czyli wszystko to, z czym współcześni nastolatkowie mają do czynienia na co dzień, ukazane w łagodniejszej, grzeczniejszej wersji.

"Czekając na Gonza" to powieść, którą może przeczytać każdy będący w wieku od trzynastu lat wzwyż. Ciepła, optymistyczna, pozytywnie zakręcona, pełna przygód, wrażeń i emocji. W jednej chwili bawi, a w następnej wzrusza. Sprowadza na ziemię, a zarazem podnosi na duchu. No i zachwyca pięknym wydaniem - wydawnictwo YA! po raz kolejny postarało się, dopracowując okładkę i wszelkie ozdobniki tekstowe i graficzne we wnętrzu książki do ostatniej kreski czy kropki. Oby więcej takich utworów, jak te autorstwa Dave'a Cousinsa, na rynku wydawniczym - przydałaby się konkurencja dla mało wartościowych, oklepanych romansów młodzieżowych, w których królują wiecznie niezdecydowani bohaterowie, przemoc i seks.

*s.63

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Dave Cousins jest brytyjskim autorem powieści dla młodzieży. Już w dzieciństwie można było zauważyć jego zamiłowanie do pisania. Studiował sztuki piękne w Bradford, a później dołączył do zespołu muzycznego, z którym koncertował i nagrywał płyty przez kolejne dziesięć lat. Jego debiutancka książka, "15 dni bez głowy", została nominowana do wielu nagród literackich i zdobyła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Martyna Ochnik jest z wykształcenia biologiem. Miłośniczka zwierząt, lubi malować, a także pisać. Zadebiutowała w 2008 roku powieścią "Pan Wichrów i Powiewów". Za opowiadanie "Malinowy sok" otrzymała główne wyróżnienie w konkursie twórców musicalu "Nie ma Solidarności bez miłości". W 2011 roku wydała kolejną książkę, "Oszołomy", a dwa lata później - "Pewnego dnia, w grudniu", utwór, o którym będzie mowa w niniejszej opinii.

Sięgnęłam po niego, bo zaintrygował mnie opis. Prawdę pisząc, połasiłam się na zawarte w nim jedno słowo, mianowicie "śledztwo". Z racji tego, iż wprowadziło mnie ono w błąd, gdyż książce daleko do kryminału, a ponadto mnie ona zawiodła, stwierdziłam, iż w przyszłości lektury dla siebie będę dobierać staranniej i rzadziej pod wpływem emocji. "Pewnego dnia, w grudniu" to powieść obyczajowa o przemijaniu, przypadkach i nie-przypadkach, jakie niejednokrotnie goszczą w życiu każdego człowieka, o niepewności i niewiedzy wynikającej z niemożności przewidzenia tego, co przyniesie nam dzień jutrzejszy. To powieść raczej smutna, może i skłaniająca do refleksji, ale też - w moim odczuciu - nieco depresyjna.

I zagadkowa, bowiem jej fabuła krąży głównie wokół postaci Apolonii, dziewczyny doświadczonej przez los, dziwnej i niepokojącej. Jej losy - od narodzin, po których matka popełnia samobójstwo, przez dorastanie i obcowanie ze śmiercią dotykającą kolejnych członków jej rodziny oraz zwariowaną przyjaciółką, aż po doświadczenie pewnego rodzaju wolności - opisuje niewydana jeszcze książka Barbary, której rękopis, jakby na równi z czytelnikiem, czyta redaktor Górzyński, przyjaciel kobiety. Historią dziewczyny Barbara zainteresowała się po przypadkowym - a jakże! - spotkaniu z jej ciotką. Z opowieści tej drugiej wynikło, że z Polą stało się coś niedobrego, a że Barbara byłą niegdyś dziennikarką śledczą, postanowiła przeprowadzić małe dochodzenie i dowiedzieć się prawdy o Apolonii.

Całość owiana jest wielką tajemnicą. Czytelnik przygląda się życiu dziewczynki, a później nastolatki ze zmarszczonym czołem, snując rozważania na temat tego, co też mogło się jej przytrafić w dorosłym życiu, że zaintrygowało to pewną kobietę, która zdecydowała się nawet napisać o tym książkę. Akcja toczy się dwutorowo, dość leniwie - Ochnik posiada dar opowiadania, w dodatku robi to ładnym językiem, ale bardzo często niepotrzebnie skupia się na obszernych, pełnych barwnych epitetów opisach miejsc, mieszkań czy budynków - i jednocześnie szybko, bo poszczególne lata z życia Poli mijają w mgnieniu oka, akcentowane najistotniejszymi epizodami, wydarzeniami, takimi jak śmierć babci bohaterki, zamiłowanie do pisania, drugi ślub ojca, przyjaźń z Dorotą, pierwszy seks czy pierwsza praca. Postać Apolonii, choć niezwykle oryginalna, osobliwa, króluje nad innymi bohaterami (w tym Barbarą, której rozliczenie z przeszłością sugerowane przez opis z okładki wydało mi się wymuszone i mało wyraziste), których sylwetki zostały przez autorkę nakreślone mgliście. Wątek obyczajowy z Polą w roli głównej zrobił więc na mnie pozytywne wrażenie. Wszelkie zmiany, z jakimi boryka się dziewczyna, towarzyszące jej na co dzień niepewność, tęsknota za wolnością i swobodą oraz rutyna, której zbyt duża ilość może doprowadzić do zaburzeń ludzkiego życia, nieładu, z którego nic dobrego nie wyniknie, sprawiły, że od czasu do czasu popadałam w coś w rodzaju zadumy. Ale jednak nie wszystko co dobre, dobrze się kończy. Po mniej więcej połowie powieści robi się mało przyjemnie, chaotycznie i nudno. Z powodu wprowadzenia przez Ochnik nowych, niespodziewanych wątków odniosłam wrażenie, że w zawoalowany sposób pisarka przeniosła mnie do wnętrza jakiegoś poradnika dotyczącego medytacji i kontroli umysłu. Z różnych zakamarków treści zaczęły się wyłaniać zjawiska paranormalne, losy Apolonii zawędrowały w naprawdę nieciekawym kierunku, w wyniku czego prawie natychmiast opadł ze mnie dotychczasowy entuzjazm, a jego miejsce zajęły znużenie i niemożność doczekania się zakończenia utworu, w którym pokładałam nadzieje na uratowanie całej tej historii i uczynienie jej sensownej, zaskakującej i kompletnej.

Niestety czekał mnie kolejny zawód - finał książki, który niczego nie wyjaśnił, wręcz przeciwnie - pozostawił mnie z jeszcze większą liczbą pytań, na które nie uzyskałam odpowiedzi, i niesmakiem. Zakończenie powieści "Pewnego dnia, w grudniu" jest po prostu otwarte. Absolutnie się takiego nie spodziewałam, więc wyobraź sobie moje rozczarowanie, zwłaszcza że nie znoszę tego typu zabiegów w literaturze. Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Martyny Ochnik i myślę, że ostatnie.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Martyna Ochnik jest z wykształcenia biologiem. Miłośniczka zwierząt, lubi malować, a także pisać. Zadebiutowała w 2008 roku powieścią "Pan Wichrów i Powiewów". Za opowiadanie "Malinowy sok" otrzymała główne wyróżnienie w konkursie twórców musicalu "Nie ma Solidarności bez miłości". W 2011 roku wydała kolejną książkę, "Oszołomy", a dwa lata później - "Pewnego dnia, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kate Atkinson to urodzona w 1951 roku brytyjska pisarka. Studiowała literaturę angielską, później amerykańską, wykładała na uniwersytecie, a na początku lat osiemdziesiątych zaczęła pisać opowiadania. Zdobycie kilku nagród zaowocowało rozwojem jej literackiej kariery. W 1995 roku napisała pierwszą powieść, "Za obrazami w muzeum", za którą otrzymała Whitbread Book Award. Inne książki jej autorstwa to m.in. "Human Croquet", "Emotionally Weird", parę kryminałów z Jacksonem Brodiem w roli głównej, na podstawie których powstał serial "Case Histories" (Jason Isaacs jako Brodie? Mniej więcej tak go sobie wyobrażałam!), oraz "Jej wszystkie życia", pozycja, która nie tak dawno została dobrze przyjęta przez polskich czytelników.

"Zagadki przeszłości", pierwsza część serii kryminalnej o detektywie Brodiem, a może cała ta seria - ale tego jeszcze oczywiście nie wiem - odbiega od gatunku, którego przyszło nam nazywać kryminałem. Na pewno nie przesadzę, jeśli napiszę, iż jest ona nietypowa, a przy tym niepowtarzalna, bo skupiająca się na bohaterach, ich życiu i życiu w ogóle, świecie pełnym wypaczeń i zła, zamiast na tym, co z kryminałem ewidentnie się kojarzy, czyli morderstwach, zabójcach i trzymających w napięciu śledztwach. Owszem, wszystko to - a nawet trochę więcej - gdzieś tutaj się plącze, ukrywając jednak w cieniu gawędziarskich rozważań autorki na temat wykreowanych przez nią postaci, jest praktycznie dodatkiem do nich, intrygującym punktem, skłaniającym czytelnika do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czy jest on mało istotny, czy wręcz przeciwnie. Czy wchodzące w jego skład wątki porwań, zbrodni i innych przestępstw, a więc tytułowe zagadki, są połączone tylko i wyłącznie osobą detektywa Jacksona, czy jednak kimś albo czymś więcej?

Tak się dziwnie składa, że niemalże jednocześnie uderza do Brodiego kilkoro klientów, a każdy z nich prosi o rozwiązanie sprawy, która w dalszej lub bliższej przeszłości została zaniedbana, innymi słowy nie rozwikłano jej w należyty sposób, nie dotarto do prawdy. Po tym, jak Julia i Amelia pochowały ojca, wracają myślami do 1970 roku, kiedy to zaginęła ich trzyletnia wówczas siostra, Olivia. Najprawdopodobniej została uprowadzona, ale może istnieje jakaś szansa, że nadal żyje? Theo nie może się pogodzić ze śmiercią ukochanej córki, Laury, która w 1994 roku zginęła z rąk szalonego nożownika. Zabójca zniknął bez śladu. Shirley ma w zanadrzu trochę informacji odnośnie jej siostry, Michelle, która w 1979 roku zamordowała własnego męża. Dlaczego to zrobiła? Gdzie są teraz ona i jej dziecko? Pomiędzy tymi sprawami błąka się czwarta, dotycząca przeszłości samego Jacksona, a także dwie inne, pozornie mało istotne, a jednak zaskakujące i uświadamiające mężczyźnie, że nie wszystko kręci się wokół nikczemności, a zbiegi okoliczności bywają czasem fortunne.

Powieść Atkinson nacechowana jest negatywnie - mnóstwo w niej nieszczęść, tragedii, okrucieństwa, pesymizmu i brudu, a to nie każdemu czytelnikowi się spodoba. Mnie zafascynowała. Pisarka świetnie opowiada. Do niektórych wątków sięga wprawdzie niepotrzebnie, niemalże wszyscy bohaterowie odznaczają się wyrazistością i bogatą w niezwykłe wydarzenia przeszłością, nad czym potrafi się rozwodzić przez całe strony, ale nie przypominam sobie zbyt wielu momentów, w których nuda wytrącała mnie z równowagi. Styl autorki jest swobodny, sporo w nim wyrzutów, złości, sarkazmu oraz ironicznych właśnie i dowcipnych pytań retorycznych pozamykanych w nawiasach. Dialogów jest mało, przeważa forma opowieści. Co trochę mnie irytowało, to występowanie w tekście nietłumaczonych słówek i zwrotów z języka francuskiego, a także dryfowanie Atkinson po różnych przedziałach czasowych niemalże jednocześnie - zdarza się bowiem, że w czasie teraźniejszym wraca do wcześniejszych incydentów, wykorzystując do tego myśli i wspomnienia bohaterów oraz mowę niezależną, co skutkuje niewielkim chaosem.

Ciekawym elementem "Zagadek przeszłości" jest Jackson Brodie. Obecnie prywatny detektyw, niegdyś policjant. Czterdziestopięcioletni rozwodnik, ojciec ośmioletniej Marlee. Z powodu tego, co spotkało jego rodzinę wiele lat temu, można mu współczuć. Niby to twardy facet, ale w tym utworze nie ma okazji zademonstrować charakteru byłego gliny, który nie boi się ubrudzić sobie rąk, wręcz przeciwnie, potrafi wymięknąć, gdy przychodzi mu zmierzyć się z realiami powiązanymi z przestępstwami dokonywanymi na dzieciach. Gdzie nie spojrzy, widzi swoją córeczkę w szponach pedofila albo poćwiartowaną przez jakiegoś szaleńca, uwięzioną na dnie rzeki. Brodie sporo rozmyśla. Nie, nie jest to uciążliwe, ale zdecydowanie więcej myśli niż robi. "Dobrze się znał na jednym: na prowadzeniu dochodzeń tam, gdzie komuś powinęła się noga, gdzie doszło do ludzkiej tragedii i nieszczęścia. Przywykł już, że jest podglądaczem, kimś obcym, kto zagląda w czyjeś życie, i nic, absolutnie nic, nie było w stanie go zadziwić. Ale mimo tego, co widział czego się nauczył, tliła się w nim wiara (...) że to, co robi, robi dla dobra drugiego człowieka, że chce mu pomóc, a nie ukarać za to, że jest zły"*. Niby jest detektywem, na którego barki zwalają się prawie że przedawnione śledztwa, ale jego praca polega tylko i wyłącznie na przeprowadzaniu rozmów ze świadkami, dzięki którym stopniowo wychodzą na jaw nowe fakty i przydatne tropy. Owszem, inne - nowe - czasy, to i nowe metody prowadzenia dochodzenia, ponadto zawsze coś nieoczekiwanego może wyskoczyć - czyjeś sumienie, jakieś znalezisko - ale to nie zmienia faktu, że na moje oko wszystko wyjaśnia się zbyt łatwo. Tytułowe zagadki rozwiązują się praktycznie samoistnie, w wyniku czego finał książki nie do końca mnie usatysfakcjonował. No, może poza motywem spadku starej kociary, Binky Rain, który nawet mnie rozbawił.

"Człowiek jest bezpieczny dopiero wtedy, kiedy jest martwy"**. Czytając powieść Kate Atkinson, rzeczywiście można odnieść takie wrażenie. Jej fabuła jest ponura, niepokojąca, obnaża ludzkie słabości, nieprzyzwoite myśli, smutną naturę człowieka i jego obsesje. Nie brakuje w niej zboczeńców, pedofilów, wariatów, morderców, różnego rodzaju psychopatów, a także ludzi zagubionych i tych, którzy starają się żyć dalej, gdy cały świat wokół nich przestaje istnieć. Zaślepienie złymi emocjami, uleganie pokusom, nienawiść i obojętność kontrastują tutaj z miłością, pragnieniem miłości, zrozumienia, bliskości, oddaniem i moralnością. "Zagadki przeszłości" to utwór pod wieloma względami tak bardzo niepodobny do książek, które do tej pory przeczytałam. Czekam na kolejne części serii.

*s.65
**s.145

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Kate Atkinson to urodzona w 1951 roku brytyjska pisarka. Studiowała literaturę angielską, później amerykańską, wykładała na uniwersytecie, a na początku lat osiemdziesiątych zaczęła pisać opowiadania. Zdobycie kilku nagród zaowocowało rozwojem jej literackiej kariery. W 1995 roku napisała pierwszą powieść, "Za obrazami w muzeum", za którą otrzymała Whitbread Book Award....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niedawna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego sprawiła, że odczułam potrzebę zagłębienia się w lekturze o tematyce wojennej. Mój wybór padł jednak na książkę poświęconą nie II wojnie światowej, lecz walkom o Lwów w latach 1918-1919 toczonym między Polakami a Ukraińcami, czyli "Orlęta Lwowskie" autorstwa Jenő Szentiványi'ego. Tytuł tej powieści odnosi się do miana, jakim określono dzieci i młodzież wchodzące w skład oddziałów ochotniczych walczących o miasto. Uczniowie szkół powszechnych, studenci, chłopcy i dziewczęta, którym nieobca była myśl Horacego, "dulce et decorum est pro patria mori" ("słodko i chwalebnie jest umrzeć za ojczyznę"), z wielkim zapałem i poczuciem obowiązku graniczącym z zaszczytem stawali w szranki z wrogiem, ocierali się o śmierć i dorastali szybciej, aniżeli ich rówieśnicy, którzy mieli to szczęście nie napotkać na swej drodze wojny.

Utwór węgierskiego pisarza skupia się na kilku młodocianych bohaterach wojennych, głównie na gimnazjaliście, Stanisławie Potockim, oraz jego rodzeństwie, Kazimierzu i Marii. Bitwa o Lwów rozpoczyna się 1 listopada 1918 roku i już pierwszego dnia Potoccy stają oko w oko z niebezpieczeństwami, jakie może nieść ze sobą tylko konflikt zbrojny. Wykazując się niebywałą dzielnością, pomagają rannym, dostarczają walczącym pożywienie, trzymają wartę w najistotniejszych miejscach i biorą udział w ćwiczeniach szturmowych, by nieco później po raz pierwszy wypalić z broni, być może nawet kogoś zabić. "Orlęta Lwowskie" to powieść pełna kontrastów i niełatwych do ogarnięcia obrazów. Obcowanie dzieci z bronią jest tutaj na porządku dziennym, podobnie jak typowa dla nich radość wynikająca z możliwości uczestniczenia w wojnie. Wojnie, która przez gimnazjalistów jest traktowana jako rozrywka, zabawa, ale jak najbardziej poważna, w której trzeba wziąć udział, by nie wyjść na tchórza. Niejeden śmieszny, a zarazem zahaczający o absurd fragment książki Szentiványi'ego - być może ten, w którym Staś i jego kolega ciągną losy (zapałki), rywalizując o porzucony karabin, podczas gdy tuż obok nich w najlepsze śmigają kule i granaty, a może ten o chłopięcych przechwałkach mających rozstrzygnąć, którego młodzieńca rana jest "lepsza", albo ten o postrzale w głowę uważanym przez małych bohaterów za ważną pamiątkę po wojnie, którą każdy z nich chciałby mieć - zadziwi bądź rozczuli czytelnika. Niemalże każdy dzień Stasia i jego przyjaciół obfituje w różnego rodzaju lekcje i obowiązki, pomiędzy którymi bardzo często nie ma miejsca na beztroski odpoczynek, sen, a nawet porządną kąpiel. Dzieci pomagają dorosłym odeprzeć atak Ukraińców, a ponadto uczęszczają do szkoły i imają się godnych pochwały zajęć, takich jak praca przy tworzeniu Gazety Lwowskiej czy pomoc medyczna poszkodowanym. "Żadna młodzież nie śpieszyła jeszcze do szkoły z tak osobliwym ekwipunkiem. Z książkami w rękach, karabinem na ramieniu i czterdziestoma sztukami ostrej amunicji w przytwierdzonej do paska ładownicy. Na dodatek w tak szalonym pośpiechu, jakby nie szła do szkoły, tylko z niej właśnie wracała"*.

"- Dlaczego wszystko niszczą, bez powodu, bez sensu?
Matka domyśliła się, co czuje chłopiec. Pogładziła go czule po włosach:
- To także ofiara poniesiona dla ojczyzny. Nowy świat zawsze powstaje na gruzach starego. Oni, sami o tym nie wiedząc, burzą po to, żebyśmy my mogli budować"**.
Przez całą lekturę odbiorca ma świadomość, że najmłodsi bohaterowie książki są dziećmi i mimo że wojna nakazuje im szybko dorosnąć, niemożliwe jest równie szybkie wyzbycie się przez nich dziecinnych zachowań i niewinnych myśli. Wszechogarniające zło, strach o skórę własną i najbliższych oraz nieustający wysiłek fizyczny sprawiają, że Orlęta czują się wyczerpane, ogarniają je wątpliwości, a także tęsknota na domem i rodzinnym ciepłem.
"- Oberwało nam się! Niedojrzały szczeniak! Czy to świniobicie było tego warte?...
Dla Drogoczyna było tego już za wiele. Usiadł na ławce przed strażnicą i zachlipał, dając upust łzom:
- Łajdak ze mnie. Przyznaję.
A przecież wcale nim nie był, lecz jedynie wyrośniętym gimnazjalistą z trzeciej klasy, którego pośród wojennego zgiełku ogarnęła niespodzianie tęsknota za czymś, co przywodziło mu na myśl rodzinny dom, i który - choć nie wolno mu było tego zrobić - zapomniał na kwadrans o tym, że jest teraz członkiem ochotniczego plutonu rezerwy..."***.
Dopiero trochę później zmiany zachodzące w tych nastoletnich śmiałkach są bardziej widoczne. Nic dziwnego - kilkumiesięczne oblężenie Lwowa, ciągłe zamartwianie się o rodziny rozsiane po różnych zakątkach miasta oraz obserwowanie macek śmierci oplatających braci i przyjaciół potęgują odporność na ból psychiczny i fizyczny, wytrwałość, silną wolę bohaterów i ich wiarę w to, że Lwów ostatecznie będzie miastem polskim. "W portierni przystanął mimochodem przed wiszącym na ścianie wyszczerbionym, zaćmionym lustrem. Z naprzeciwka patrzyła na niego twarz o błyszczących oczach i skórze poszarzałej od dymu. Ta sama co przedtem, a jednak inna... Lecz jakkolwiek by się w nią wpatrywał, nie mógł odkryć, co się w niej zmieniło. Nie wiedział, że z jej rysów znikły ostatnie resztki dziecięcej miękkości, gdyż w przeciągu ostatnich godzin na swój sposób nabrała męskiej dojrzałości"****.

Mimo że historia Orląt została napisana dość prostym językiem, w którym gdzieniegdzie można dostrzec ślady czasu zaprzeszłego w postaci takich zwrotów, jak "zebrali się byli", "był usnął", "stracił go był z oczu", "sądził był" i dawniej używane słowa, jak "najsampierw", nie czytało mi się jej łatwo i lekko. Myślę, że po prostu tematyka na to nie pozwoliła. Tematyka, która mimo wszystko pobudza wyobraźnię czytelnika i wymusza na nim okazanie zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych emocji. Jenő Szentiványi stworzył powieść, o której może i trudno napisać, do jakiego stopnia odpowiada faktom, ale przypominającą o jednym z ważniejszych wydarzeń z dziejów Polski i poruszającą kwestię, której obecność w dzisiejszych czasach byłoby dużo trudniej zaobserwować, mianowicie kwestię walki za ojczyznę. Broniąc miasto Lwów w latach 1918-1919, wiele osób przelało krew za Polskę. Wśród nich byli ludzie młodzi, którzy mieli być przyszłością narodu polskiego. Część przetrwała i mogła cieszyć się zwycięstwem, części się nie poszczęściło, choć dla niektórych poległych śmierć za ojczyznę była ogromnym zaszczytem, najwyższym, jaki mógł ich spotkać. Ciekawa lektura o odwadze, poświęceniu, przyjaźni i pomocy bliźnim. Nie jest to kompendium wiedzy historycznej, lecz poruszający dramat wojenny, w którym pierwsze skrzypce grają dzieci i wyznawane przez nie wartości. Wartości, które zostały nieodwracalnie zapisane na kartach historii naszego kraju.

*s.75
**s.74
***s.82
****s.105

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi a tajusczyta.blogspot.com.

Niedawna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego sprawiła, że odczułam potrzebę zagłębienia się w lekturze o tematyce wojennej. Mój wybór padł jednak na książkę poświęconą nie II wojnie światowej, lecz walkom o Lwów w latach 1918-1919 toczonym między Polakami a Ukraińcami, czyli "Orlęta Lwowskie" autorstwa Jenő Szentiványi'ego. Tytuł tej powieści odnosi się do miana, jakim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do sięgnięcia po "Szept cyprysów" w pierwszej kolejności zachęciła mnie okładka powieści, która, co tu dużo pisać, jest po prostu cudowna, natychmiast bowiem przenosi czytelnika do świata wakacyjnych marzeń dotyczących upragnionych wojaży i słodkiego ciepła kojarzonego z pełnią lata. Po raz kolejny muszę pochwalić wydawnictwo Rebis za wspaniałe wydanie książki, które tym razem zachwyca przyjemną w dotyku półtwardą oprawą i dopracowaniem szczegółów bezpośrednio związanych z redakcją i korektą tekstu.

Utwór Yvette Manessis Corporon to proza lekka, niewymagająca, na urlop jak znalazł. W tym roku nie mogłam sobie pozwolić na żaden wakacyjny wyjazd, ale za to wraz z "Szeptem cyprysów" odbyłam literacką podróż do Grecji, kraju, którego odwiedzenie jest moim wielkim marzeniem od dobrych kilku lat. Książka wręcz kipi od opisów greckich krajobrazów (głównie wysp Erikusa i Korfu), tradycji i potraw, na "widok" których za każdym razem robiłam się głodna. Nie brakuje też w niej zwrotów i słówek z języka greckiego, których tłumaczenia można znaleźć w słowniczku zamieszczonym na ostatnich stronach powieści. Myślę, że Grecję wraz z jej naturalnym pięknem można potraktować jako bohaterkę, pod względem ważności stojącą na równi z postaciami pierwszoplanowymi, takimi jak Daphne czy Evangelia. Być może kogoś innego cała ta "greckość" zamęczy bądź zepsuje mu odbiór lektury, dla mnie jednak czytanie o niej było urzekającym doświadczeniem, po prostu ucztą dla moich oczu. Ale dość już o tym! Czas najwyższy przecież przybliżyć zarys fabuły i ustosunkować się zarówno do jej istoty, jak i bohaterów wykreowanych przez Corporon.

Daphne to kobieta po trzydziestce, matka pięcioletniej Evie i narzeczona zamożnego bankiera, Stephena. Córka nieżyjących już greckich imigrantów i wiecznie zapracowana właścicielka restauracji w Nowym Jorku, gdzie przyszło jej mieszkać. Wiedziona tęsknotą za europejską wysepką, na której spędzała cudowne miesiące swego dzieciństwa, i słusznego wieku babcią, której nie widziała już od sześciu lat, postanawia wziąć ślub właśnie na Erikusie. Do Grecji - w towarzystwie córki - przybywa na tydzień przed zaplanowaną uroczystością, by poczynić stosowne do niej przygotowania, a także spędzić czas z ukochaną rodziną - wspomnianą już babcią, Evangelią, i kuzynką, Popi. Stephen ma dołączyć do niej kilka dni później. Daphne nie spodziewa się jednak, że dni poprzedzające jej zaślubiny zasieją w jej umyśle ziarno melancholii i niepewności oraz pozwolą odkryć parę tajemnic, tak skrzętnie skrywanych do tej pory przez Evangelię.

Akcję właściwą pisarka osadziła w czasach obecnych, ale dzięki kilku rozdziałom czytelnik ma okazję przyjrzeć się bliżej latom dzieciństwa i młodości Daphne, sięgającym końca XX wieku. Dowiaduje się z nich, że mimo okrucieństwa, jakiego doświadczyła, kobiecie jako tako udało się wyjść na prostą. Dostała od losu kolejną szansę na uczynienie swego życia stabilnym i szczęśliwym, ale czy wykorzystanie jej poprzez podjęcie słusznych - zdaniem bohaterki - decyzji, to rzeczywiście droga, na końcu której rysuje się sukces? Nieco inne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość dociera do Daphne za sprawą jej wyjątkowej babci. Do postaci Evangelii przywiązałam się niezwykle mocno. Przede wszystkim dlatego, że została ona przedstawiona w bardziej szczegółowy sposób, aniżeli inni bohaterowie, nakreśleni raczej powierzchownie, w dużym skrócie (jak wyglądają, czym się zajmują, co robili w przeszłości). To kobieta odważna, honorowa (o czym świadczą jej opowieści z czasów II wojny światowej) i wytrwała, której pokłady miłości przeznaczonej dla wnuczki i prawnuczki wydają się nie mieć końca. Posiada ona ciekawą osobowość również ze względu na magiczną aurę, jaka ją otacza - staruszka bowiem jest pewnego rodzaju wyrocznią, odznacza się niezawodną intuicją, wyczuwa troski i problemy bliskich i potrafi wsłuchać się w głosy Erikusy, szczególnie tytułowy szept cyprysów, który, jak wynika z powieści, nie jest tylko i wyłącznie miejscową legendą. Nieprzeciętność klimatu, jaki panuje w książce Corporon, potęguje także przeplatanie się rzeczywistości z mitami o greckich bogach. Od czasu do czasu nawet granica między tymi światami staje się naprawdę cieniutka.

Mimo że parę sytuacji, rozwinięcie niektórych wątków można przewidzieć, a część dialogów pomiędzy bohaterami jest niewyszukana, czasami tak naturalna, że aż sztuczna, "Szept cyprysów" czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem i praktycznie w mgnieniu oka. Samo zakończenie utworu nie należy do banalnych, właściwie muszę przyznać, że spotkało się ono z moim zaskoczeniem, co zaliczam na poczet pozytywnych stron powieści. Yvette Manessis Corporon stworzyła historię o kobietach dla, cóż, nie da się ukryć, że raczej dla kobiet, o ich poczuciu spełnienia, uświadamianiu sobie, co tak naprawdę liczy się w życiu najbardziej, niełatwych wyborach, wzruszeniach, tęsknocie i melancholii. O przywiązaniu do tradycji i kultury oraz ponownym odkrywaniu świata, który kiedyś miało się na wyciągnięciu ręki. Wielkomiejskość, przepych, bogactwo i chaos ścierają się tutaj ze skromnością, pięknem, naturą i spokojem. Do których z tych wartości bliżej jest Daphne i Evie? Odpowiedzi na to i wiele innych pytań, które z całą pewnością zrodziły się w Twojej głowie już w trakcie lektury niniejszej opinii, należy szukać w "Szepcie cyprysów", przyjemnej i poruszającej książce obyczajowej z dodatkiem romansu, dramatu i historii, dla której inspiracją były losy rodziny Corporon. Losy, których sama autorka jest częścią i, jak podkreśla, jest dumna z tego powodu.

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Do sięgnięcia po "Szept cyprysów" w pierwszej kolejności zachęciła mnie okładka powieści, która, co tu dużo pisać, jest po prostu cudowna, natychmiast bowiem przenosi czytelnika do świata wakacyjnych marzeń dotyczących upragnionych wojaży i słodkiego ciepła kojarzonego z pełnią lata. Po raz kolejny muszę pochwalić wydawnictwo Rebis za wspaniałe wydanie książki, które tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jolanta Kosowska, z zawodu lekarka, ma na swoim koncie dwie powieści - "Niepamięć" i "Déjà vu". Po pierwszą z nich sięgnęłam niedawno, zachęcona jej wysokimi notami i rekomendacją znajomego. Muszę przyznać, że zrobiła ona na mnie pozytywne wrażenie. Nie jest pozbawiona wad, ale jest naprawdę dobrą przedstawicielką literatury obyczajowej, w której wewnętrzne rozterki, dramaty i romanse przeplatają się ze złowróżbną atmosferą, tak bardzo charakterystyczną dla kryminałów. To utwór o uczuciach, błędach popełnianych przez ludzi, ich słabościach, cierpieniu i uświadamianiu sobie istotnych rzeczy - nie zawsze w odpowiednim czasie. Miłość mija się tutaj z podejmowaniem racjonalnych decyzji, pomyłki idą w parze z nieporozumieniem, a strach jest następstwem niepewności niesionej zarówno przez przyszłość, jak i przeszłość. Kilkoro bohaterów, ich losy, w przebieg których aż trudno uwierzyć, i lawina emocji to główne cechy utworu Kosowskiej.

Na trzecim roku studiów medycznych Michał poznaje ambitną i piękną Katarzynę. Ich przyjaźń szybko przekształca się we wzajemne zauroczenie, ale wówczas na ich drodze stają przeszkody w postaci nieodpowiedzialnego zachowania chłopaka i nowego adoratora dziewczyny, Romana. Niemożność wyboru, liczne nieporozumienia oraz fatalne zbiegi okoliczności doprowadzają Michała do obsesji na punkcie Kasi i jego późniejszego wyjazdu do Niemiec, co pozwoli mu stanąć na nogi i zrobić karierę w branży genetycznej, a Romana - do zamieszkania w Chorwacji, gdzie mężczyzna będzie miał okazję wykazać się jako chirurg. Po kilku latach dochodzi do ich ponownego spotkania. Mimo tego, iż wcześniej rywalizowali o Katarzynę, byli zdolni przyjaźnić się ze sobą i ślady tej przyjaźni widoczne są nadal. Zatracając się w opowieściach na temat minionych lat, mężczyźni ze zdumieniem uświadamiają sobie, że po tym, jak ich drogi się rozeszły, w życiu ich ukochanej musiało zdarzyć się coś nieoczekiwanego, coś, co uniemożliwiło jej dotrzymanie im towarzystwa w obecnej sytuacji. Michał, myśląc już o najgorszym, postanawia odszukać Kasię. Czy mu się to uda? Co takiego spotkało tę młodą kobietę, odcinając ją od dawnych znajomych i chłopaka, którego kochała?

Początek utworu Kosowskiej może skłonić czytelnika do myślenia, iż będzie to romans z trójkątem - trójką bohaterów - w roli głównej. Ja odniosłam takie właśnie wrażenie, ale okazało się ono mylne. Dlatego pragnę podkreślić, że jeśli pierwsze kilkadziesiąt czy nawet sto stron będzie dla kogoś męczące, nużące czy pozbawione napięcia, warto przetrwać ich lekturę, dać książce szansę, gdyż jak najbardziej ona na nią zasługuje. Dopiero po jakimś czasie sprawy przybierają nieoczekiwany obrót - robi się mniej ckliwie, a za to niepokojąco, intrygująco i... malowniczo. Autorka sporą część akcji osadziła w Chorwacji, zatem opisy przepięknych miejsc i miast, które można w niej znaleźć, są tutaj na porządku dziennym. Czytając "Niepamięć", wielokrotnie powtarzałam sobie w myślach, że w przyszłości będę musiała choć skrawek chorwackiej ziemi zobaczyć na własne oczy. Koniecznie!

Skoro jestem już przy opisach, a więc bardziej technicznej stronie powieści, nie mogę nie wspomnieć o stylu pisarskim Kosowskiej, który jest dość nietypowy. Przede wszystkim w oczy rzuca się fakt, iż książka ma wielu narratorów - raz jest nim Michał, raz Kasia, raz dziennikarz Alen, a innym razem jeszcze ktoś inny. Nie zawsze zmiana osoby mówiącej jest zaakcentowana, co trochę utrudnia odbiór tekstu. Tekstu, na który składają się wspomnienia przechodzące w jeszcze bardziej odległe wspomnienia, ciągnące się nieraz całymi stronami monologi bohaterów oraz ich opowieści ubrane w dialogi, które często rozpoczynają się i kończą tak nagle, że łączą się, zlewają z akcją właściwą, przez co można się pogubić, kto w danej chwili mówi w czasie teraźniejszym, a kto odpowiada za retrospekcję. Dialogi w dialogach są zazwyczaj nakreślone w szczegółowy sposób, niby naturalnie, ale niejednokrotnie uzmysławiałam sobie, że przeciętni ludzie nie rozmawiają ze sobą, przytaczając wymyślne porównania, epitety czy metafory, od których nie stroni pisarka. Jej styl cechuje również swoboda przechodząca w pewnego rodzaju nieporządek - Kosowska nierzadko przytacza luźne myśli na różne tematy, tworzy krótkie zdania, wylicza po przecinku fragmenty śladów przeszłości bohaterów, jakieś przedmioty czy cechy, co z każdą kolejną stroną irytowało mnie coraz bardziej, a liczne powtórzenia w wyrażaniu uczuć i opisach poszczególnych zdarzeń czy postaci (kosmyki włosów ciągle opadają na twarz Kasi; Kasia ubiera się w bluzki i sukienki "jakby trochę za kuse") prowokuję odbiorcę do myślenia, iż autorka wymyślała je na bieżąco, przypominała sobie o nich znienacka, a później nie naniosła ewentualnych poprawek. Jej utworu z całą pewnością nie czyta się łatwo. Nieszablonowy, specyficzny styl, niemała objętość oraz wylewające się z zawartości emocje sprawiły, że na lekturę "Niepamięci" poświęciłam dobry tydzień.

O detalach fabuły tej książki pisać nie będę, gdyż trudno jest przytoczyć jakiekolwiek wydarzenie, jakikolwiek wątek spoza krótkiego streszczenia, które zawarłam na wstępie niniejszej opinii, tak, aby nie zdradzić czegoś, co może być kluczem do rozwiązania całej tej zagadki związanej ze zniknięciem Katarzyny. Nie chciałabym zepsuć niespodzianki pod postacią zaskoczeń wynikających z lektury, których sama doświadczyłam dzięki niezagłębianiu się w obszerne recenzje i skupieniu się na opisie powieści zaproponowanym przez wydawnictwo Bukowy Las. O tak skonstruowane - intrygujące i niezdradzające zbyt wiele - opisy powinny dbać wszystkie wydawnictwa, to tak na marginesie. "Niepamięć" Jolanty Kosowskiej to niebanalna historia o młodych ludziach, którzy w bardzo krótkim czasie stali się świadkami niespotykanych zrządzeń losu, doświadczyli bolesnych zmian, błędów, złych wyborów, przykrości i przeklętej miłości. Musieli sobie z nimi radzić w pojedynkę, mimo że dawniej łączyła ich sympatia. Mimo że żyli blisko siebie - ale z pewnych powodów nieświadomi tego. To historia o poświęceniu dla drugiego człowieka i tkwieniu przy nim w zdrowiu i chorobie. O potędze pamięci, której zakamarki potrafią wprowadzić jednostkę w stan euforii albo wręcz przeciwnie - doprowadzić do ruiny, oraz przykrych skutkach tytułowej niepamięci, ze szczęśliwym, a zarazem smutnym finałem, którego echo jeszcze na długo po zakończeniu czytania powieści rozbrzmiewa w umyśle czytelnika.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Jolanta Kosowska, z zawodu lekarka, ma na swoim koncie dwie powieści - "Niepamięć" i "Déjà vu". Po pierwszą z nich sięgnęłam niedawno, zachęcona jej wysokimi notami i rekomendacją znajomego. Muszę przyznać, że zrobiła ona na mnie pozytywne wrażenie. Nie jest pozbawiona wad, ale jest naprawdę dobrą przedstawicielką literatury obyczajowej, w której wewnętrzne rozterki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Debiutancka powieść Magnusa Monteliusa, "Mężczyzna z Albanii", nie jest typowym kryminałem skandynawskim, do jakich zapewne zdążyła przywyknąć większość miłośników tego gatunku literackiego. Nie wszystkim więc przypadnie do gustu. Pozytywnie zaskoczeni lekturą będą bowiem głównie ci, którzy nie stronią od historii i polityki, a co za tym idzie, książek o tematyce szpiegowskiej. Montelius za tło swojego utworu obrał historię lat sześćdziesiątych, zimnej wojny i początków lat dziewięćdziesiątych, a akcję osadził w Szwecji i Albanii, dwóch państwach powiązanych pewnym nieboszczykiem, którego śmierć, a właściwie jej przyczyny, mogą nieźle namieszać w świecie wysoko postawionych ludzi i skrzywić obraz kraju wypadającego w oczach przeciętnego człowieka korzystnie.

Sztokholm, 1990 rok. Wspomniana wyżej ofiara to mężczyzna, który spadł z tarasu widokowego. Trudno stwierdzić, czy zrobił to przypadkowo, czy popełnił samobójstwo, czy ktoś go popchnął, a więc dopuścił się morderstwa. Śledztwo w tej sprawie przypada inspektorowi Tilasowi i już wkrótce wychodzi na jaw, że zmarły miał przy sobie albański paszport wystawiony na Arona Bektashiego i najprawdopodobniej przebywał w ośrodku dla uchodźców. Ubiegał się o azyl? Był więźniem politycznym? A może kimś wpływowym? Ciekawiej robi się, gdy albańskie władze wypierają się istnienia osoby o nazwisku widniejącym na znalezionym paszporcie. Wypadkiem zaczyna się również interesować Tobias Meijtens, dziennikarz pracujący tymczasowo w redakcji jednej ze sztokholmskich gazet. Ma nadzieję na świetny materiał na artykuł, więc postanawia przyjrzeć się bliżej życiu nieboszczyka, a to, jak się szybko okazuje, wcale nie jest takie proste. Zanim Meijtens będzie mógł odpowiedzieć na pytanie, kim była ofiara, minie sporo czasu przesiąkniętego mnóstwem nerwów, tajemnic, niebezpieczeństwem, ale i towarzystwem uroczej Natalie Petrini, upartej i utalentowanej koleżanki po fachu.

Duet Meijtens-Petrini spodobał mi się od razu. Oboje są sprytni, oblatani w tematach historyczno-politycznych, zawzięci i konsekwentni. Potrafią skupić się na pracy, czyli prywatnym dziennikarskim dochodzeniu, na które pewne osoby rzucają niechętne i krzywe spojrzenia. Nie poddają się nawet wtedy, gdy na ich drodze pojawiają się przeszkody czy groźby pod postacią ustania zatrudnienia. Postać Arona Bektashiego wiąże się ze zbyt wieloma intrygującymi ludźmi i wydarzeniami z przeszłości, by odpuścić odkrywanie jej kart. Co ważne, stosunki między Tobiasem a Natalie są czysto koleżeńskie, pozbawione jakichś niekończących się miłosnych zalotów, no, może jest jedno zbliżenie, ale zapewne doskonale wiesz, drogi czytelniku, co mam na myśli - z żadnym przewidywalnym romansem nie trzeba się tutaj mierzyć. Jeśli chodzi o innych bohaterów powieści, do gustu przypadł mi również inspektor Tilas - taki trochę tajemniczy człowiek z równie tajemniczą przeszłością. Żałuję, że poprzez jego niewielką rolę trzeba zaliczyć go do bohaterów drugo-, może nawet trzecioplanowych.

Napięcie w "Mężczyźnie z Albanii" jest znikome. Nieco więcej uświadczy się go w drugiej połowie książki, kiedy to z jej treści wyłaniają się kolejne trupy, a także wzrasta liczba podejrzanych i dziwnych śladów prowadzących do rozwiązania głównej zagadki. Ale Montelius potrafi zainteresować czytelnika. W ogóle nie daje mu odczuć, że jest to powieściowy debiut. Mimo że w swą opowieść wplata mnóstwo wątków dotyczących stosunków i wpływów politycznych, socjalizmu, komunizmu i szpiegostwa sięgającego KGB, nie zanudza (no, może od czasu do czasu troszeczkę). Przyznaję, że jego utwór to nie do końca moja bajka - jeśli chodzi o kwestie, jakie porusza, zdarzało mi się czytać thrillery o podobnej tematyce, lecz jeszcze bardziej współczesne, z ucieczkami, pościgami, licznymi przekrętami i mistyfikacjami w rolach głównych - ale dałam się ponieść wyobraźni pisarza i na długie godziny przenieść się do drugiej połowy XX wieku w celu poznania ideałów politycznych ówczesnej młodzieży, a także zmierzenia się z inteligentnymi bohaterami, którym pojęcia zarówno przyjaźni, jak i zdrady, nie były obce. Myślę, że ów kryminał czytałoby mi się jeszcze przyjemniej, gdyby nie literówki, których, jak na wydawnictwo Czarna Owca, jest w nim całkiem sporo.

Świat wykreowany przez Magnusa Monteliusa to świat pełen sekretów, kłamstw, obłudy, gróźb, manipulacji, strachu oraz ludzi chroniących własne tyłki i żądnych zemsty. W "Mężczyźnie z Albanii" na jaw wychodzą fakty, które - w oczach konkretnych osób - powinny być trzymane w tajemnicy za wszelką cenę. Fakty, które mogą wstrząsnąć podwalinami Szwecji, a przy tym skompromitować i zabrudzić pozornie czyste charaktery wysokich rangą polityków i członków Służby Bezpieczeństwa. Utwór, choć pozbawiony zawrotnego tempa akcji, pod pewnymi względami ociera się o atrakcyjność i niebanalność. Zdecydowanie wyróżnia się na tle innych pozycji Czarnej Owcy przypisanych do słynnej już Czarnej Serii.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Debiutancka powieść Magnusa Monteliusa, "Mężczyzna z Albanii", nie jest typowym kryminałem skandynawskim, do jakich zapewne zdążyła przywyknąć większość miłośników tego gatunku literackiego. Nie wszystkim więc przypadnie do gustu. Pozytywnie zaskoczeni lekturą będą bowiem głównie ci, którzy nie stronią od historii i polityki, a co za tym idzie, książek o tematyce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do dnia, w którym "Sieroce pociągi" amerykańskiej pisarki, Christiny Baker Kline, pojawiły się na polskim rynku wydawniczym, nie miałam pojęcia, że zjawisko, którego tematykę porusza w swej powieści autorka, istniało naprawdę. Moje pierwsze skojarzenie z tytułowymi pociągami dotyczyło obozów koncentracyjnych z czasów II wojny światowej, do których przecież mnóstwo więźniów przewożono właśnie tym środkiem transportu. Tymczasem tutaj chodzi o coś zupełnie innego, mianowicie pewien etap w historii Stanów Zjednoczonych - akcję społeczną trwającą w latach 1854-1929, w ramach której ponad dwieście tysięcy osieroconych, porzuconych i bezdomnych dzieci przesiedlono ze wschodniego wybrzeża na Środkowy Zachód, gdzie miały one znaleźć nowe domy, zostać adoptowane. Baker Kline zainteresowała się powyższą akcją, zgłębiając tajniki kart historii rodziny jej męża. Materiały do swej powieści zbierała, przekopując biblioteki, muzea i archiwa, czytając setki wspomnień i świadectw pasażerów pociągów i biorąc udział w organizowanych przez nich zjazdach. Jestem pewna, że spotkania pisarki z ludźmi, którzy wiele lat temu musieli wsiąść do "sierocych pociągów", były przeżyciami wyjątkowymi i zapadającymi w pamięć. Nasączonymi całą gamą emocji. Sama bowiem lubię poznawać dawne czasy, ówczesne losy ludzkie, historie mające miejsce w odległej rzeczywistości; próbowałam nawet - wprawdzie tylko za pośrednictwem internetu - odszukać jakiekolwiek ślady po nieistniejącej już Hucie Szczerzeckiej, z której pochodzi moja babcia. Ekscytuje mnie to, a zarazem wywołuje dreszcze i przepełnia smutkiem. Miałam wielką nadzieję, że napisana przez Baker Kline opowieść również wprowadzi mnie w ów stan - zaciekawienia, niepokoju i wzruszenia jednocześnie. Zrobiła to, ale w mniejszym stopniu, niż oczekiwałam. Autorka miała szansę ukazać dramatyzm "sierocych pociągów" - przeprowadziła mnóstwo badań, poznała nawet kilkoro pasażerów tych pociągów, z których mogła wyciągnąć sporo informacji - ale nie do końca jej to wyszło. Przedstawiła temat pobieżnie. O tym, co działo się z przesiedlanymi dziećmi, można poczytać chociażby w internecie, a pisarka zaserwowała nam niewiele więcej szczegółów. Skupiła się za to na okresie poadopcyjnym wykreowanej przez siebie bohaterki. No ale może trochę przesadzam - jej książka to nie literatura faktu, lecz beletrystyka, a moje widzimisię zakrawa na co najmniej niezadowolenie. Przejdę więc teraz do oceny całokształtu fabuły, w którą, nie da się ukryć, zanurzałam się z dużym zainteresowaniem, czasem niedowierzaniem, troską i współczuciem.

Akcja powieści biegnie dwutorowo. Czytelnik na przemian poznaje bliżej krnąbrną nastolatkę, Molly Ayer, która od czasu utraty rodziców krążyła od jednej rodziny zastępczej do drugiej, a obecnie - w roku 2011 - mieszka z Diną i Ralphem w Spruce Harbor, w stanie Maine, oraz dziewięciojednoletnią Vivian Daly, samotną panią, której przeszłość jest ściśle powiązana z tytułem utworu Baker Kline. Drogi obu bohaterek krzyżują się, kiedy po dokonaniu kradzieży książki z biblioteki Molly trafia do domu Vivian, by odpracować karę, sprzątając jej strych. Strych kryjący w sobie niemalże nieskończone pokłady pamiątek pozwalających Vivian na snucie wspomnień z dawnych lat, kiedy to w 1929 roku, jako dziewięcioletnia Niamh Power, została sierotą, trafiła do Children's Aid, a stamtąd do "sierocego pociągu", który miał ją zawieźć do nowej, kochającej albo przynajmniej przyjacielskiej rodziny, na co dziewczynka miała nadzieję. Los jednak nie obszedł się z nią łaskawie...

Historia Vivian może się wydawać banalna - kilkakrotne adopcje, ciężka praca, szkoła, poczucie odrzucenia - ale mnie, jako osobie gustującej w dramatach rozgrywających się na przestrzeni lat, melodramatach zahaczających o miłość, wojnę, śmierć i tęsknotę, spodobała się. Niejednokrotnie było mi żal Niamh, wyobcowanej, niechcianej, traktowanej jak powietrze, wykorzystywanej do pomocy innym, ale najbardziej ubolewałam, rozpaczałam wręcz nad losem Luke'a Maynarda, innego dziecka z pociągu, który miał to nieszczęście trafić do ludzi uważających go za tylko i wyłącznie darmową siłę roboczą, którą często bez powodu należało chłostać i obrażać. Biedny Luke, kiedy wreszcie udało mu się wyjść na prostą, nie zdążył nacieszyć się wolnością, bo zgarnęła go wojna. Zarówno Vivian, jak i Molly, zostały przez autorkę nakreślone w podobny sposób, jeśli chodzi o ich charaktery, no i status sierot poszukujących bliskości i zrozumienia. Wyłapałam nawet z treści dwa fragmenty świadczące o tym, że myśli obu kobiet podążają tym samym torem. Pierwszy (o Niamh): "Takie dzieciństwo, gdy ma się świadomość, że nikt cię nie kocha, że nikt cię nie szuka, a ty sam nieustannie masz wrażenie, jakbyś wnętrze sklepu oglądał przez szybę, jest pożałowania godne. Czuję się o dekadę starsza, niż jestem w rzeczywistości. Wiem zbyt dużo - widziałam, jak z ludzi wychodzi to, co w nich najgorsze, gdy są najbardziej zdesperowani i samolubni, i ta wiedza sprawia, że staję się ostrożna. Więc uczę się udawać, uśmiechać i potakiwać, okazywać empatię, której nie odczuwam. Uczę się nie rzucać w oczy, wyglądać jak każdy, choć w środku jestem złamana"*. I drugi (o Molly): "Gdy Vivian opisuje, jak to jest być zdanym na łaskę obcych ludzi, Molly potrafi zrozumieć jej odczucia. Dobrze wie, jak to jest tłamsić swoją naturę, przybierać wymuszony uśmiech na twarzy, gdy wewnątrz czuje się tylko odrętwienie. Po krótkim czasie zatraca się umiejętność odczytywana własnych potrzeb. Pojawia się wdzięczność za każdy najdrobniejszy przejaw życzliwości, a potem, z wiekiem, rodzi się w człowieku podejrzliwość. <<Dlaczego ktoś miałby dla mnie coś zrobić, nie oczekując odpłaty? Zresztą rzadko się zdarza, żeby ktoś cokolwiek dla mnie robił>>. Częściej obserwuje się to, co w ludziach najgorsze; zauważa, że większość dorosłych kłamie, że ludzie z reguły troszczą się tylko o siebie. Że tobą interesują się tylko wówczas, gdy możesz się im do czegoś przydać. I tak właśnie kształtuje się twoja osobowość. Wiesz zbyt dużo, a ta wiedza rodzi nieufność. Stajesz się coraz bardziej bojaźliwa i sceptyczna. Wyrażanie emocji nie przychodzi już naturalnie, więc zaczynasz je udawać. Okazywać empatię, której wcale nie czujesz. Uczysz się niknąć w tłumie, wyglądać jak reszta, nawet jeśli od wewnątrz zżera cię rozpacz"**. W książce mało jest momentów radosnych, szczęśliwych, kipiących od pozytywnych emocji. Zabrakło mi w niej przyjaźni, o której zapewniają opisy "Sierocych pociągów", a która zapewne miała dotyczyć właśnie Vivian i Molly. Kontakty obu bohaterek sprowadzają się do krótkich, czasem sarkastycznych rozmów, snucia opowieści o ich niełatwym życiu, wspólnego milczenia i nieśmiałej pomocy w ostatecznym uporządkowaniu rodzinnych spraw. Przyjaźń między nimi może i rodzi się gdzieś głęboko w ich umysłach, ale nie zostało to dostateczne mocno zaakcentowane. Bohaterki nie należą do wylewnych osób, są powściągliwe w wyrażaniu uczuć i nietrudno się domyślić, dlaczego - życie przecież nauczyło je, by nie rzucać się z płaczem w ramiona każdej napotkanej osoby czy przyzwyczajać się do ludzi, których późniejsza strata może przynieść mnóstwo bólu i cierpienia.

Parę drobnych mankamentów (a raczej braków) utworu Christiny Baker Kline naświetliłam już we wcześniejszych akapitach niniejszej opinii, ale nie mogę nie zapomnieć o największym rozczarowaniu, czyli zakończeniu. Cała ta akcja z Vivian, komputerem i internetem w rolach głównych wydała mi się nie dość, że mało wiarygodna, to jeszcze napisana jakby w pośpiechu z powodu braku lepszego pomysłu autorki na happy end. Nagły finał niemalże zbił mnie z tropu, brutalnie przerywając poczucie mojego dotychczasowego zadowolenia wynikającego z lektury. Mimo słabych stron powieści warto jednak zwrócić na nią uwagę. Przede wszystkim ze względu na ciekawe tło historyczne, na które składa się zjawisko tytułowych pociągów (już samo uświadomienie czytelnikowi niemającemu pojęcia o tych wydarzeniach jest ogromnym plusem tej książki), poruszające losy Niamh Power znanej później jako Vivian Daly, a także tematykę wyobcowania i poszukiwania swego miejsca w świecie. Zarówno Vivian, jak i Molly starają się zrozumieć sens swego istnienia, poszukują pozytywnych akcentów w nieciekawym życiu, by uspokoić potargane przeszłością dusze, poszukują kogoś, kto zrozumiałby je jak nikt inny, bo przeżył to samo, co one, i doskonale wie, czym jest samotność, poczucie winy, strach przed jutrem i cierpienie. "Sieroce pociągi" to kawałek przyzwoitej literatury obyczajowej z domieszką historii i melodramatu, której lekturę zaliczam do udanych. Uważam, że potencjał pisarki nie został wykorzystany w pełni, dlatego jej utwór nie określiłabym mianem arcydzieła, ale dobrą powieścią jak najbardziej.

*s.150
**s.224-225

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Do dnia, w którym "Sieroce pociągi" amerykańskiej pisarki, Christiny Baker Kline, pojawiły się na polskim rynku wydawniczym, nie miałam pojęcia, że zjawisko, którego tematykę porusza w swej powieści autorka, istniało naprawdę. Moje pierwsze skojarzenie z tytułowymi pociągami dotyczyło obozów koncentracyjnych z czasów II wojny światowej, do których przecież mnóstwo więźniów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ann Cleeves to brytyjska pisarka mająca na koncie ponad dwadzieścia powieści, które są wydawane w wielu krajach na całym świecie. Za "Czerń kruka" została uhonorowana w 2006 roku nagrodą Duncana Lawrie Daggera, a rok później - szwedzką nagrodą Martina Becka. Po jej utwory często sięgają producenci filmów i seriali. Serial "Vera" od prawie trzech lat cieszy się dużą popularnością wśród mieszkańców Wielkiej Brytanii i nie tylko.

W "Stłumionych głosach", czwartej części serii o Verze, czytelnik poznaje główną bohaterkę od nieco innej strony. Vera bowiem, miłośniczka piwa i niezdrowego jedzenia, na polecenie lekarki, musi zacząć dbać o swoje zdrowie, a co za tym idzie, kondycję. Dla twardej i porywczej kobiety jest to co najmniej niepotrzebne i krępujące, ale ostatecznie decyduje się ona zapisać do klubu fitness, oczywiście położonego jak najdalej od komendy policji, po której kręcą się przecież jej współpracownicy. Wszystko to samo w sobie wydaje się komiczne, a co dopiero wyobrażanie sobie inspektor Stanhope pływającej w basenie, więc gdy w odcinku serialu poświęconym tej właśnie powieści zobaczyłam rażącą nieporadność Very jako pływaczki, miałam niezły ubaw. Pewnego dnia, chcąc skorzystać z sauny w wyżej wspomnianym klubie, policjantka natyka się na martwą kobietę. "Kobieta została zamordowana. Miała wybroczyny na białkach oczu i siniaki na szyi. Vera wiedziała, że to podłe, ale cichy głosik w jej głowie krzyknął z radości. Zawahała się przez chwilę. Ostatnia rzecz, jakiej chciała, to wywołać ogólną panikę. Nie była też gotowa powitać ratowników medycznych i kolegów w swoim czarnym kostiumie kąpielowym, w którym wyglądała jak mały balon zaporowy. Najpierw musiała się ubrać"*. Rozpoczyna się nowe dochodzenie. Stanhope jest zachwycona, gdyż zdążyła się już stęsknić za pracą w terenie polegającą na szukaniu zabójcy. Tym razem wkracza w świat rodzin i więzi łączących dzieci z rodzicami. Świat tajemnic, zdrad i zakazanych miłości.

Taka właśnie tematyka - rodzinna z problemami wychowawczymi, adopcjami i zdradami włącznie - sprawiła, że zainteresowałam się tym utworem Cleeves nieco bardziej, niż poprzednimi częściami cyklu. Byłam pewna, że nie zabraknie w nim sekretów, zgonów i nieszczęśliwych wypadków z udziałem dzieci, zaskakujących wątków związanych z zatajonym pokrewieństwem bohaterów i przykrych wydarzeń z przeszłości, o których nie sposób zapomnieć. Za sprawą śmierci czterdziestojednoletniej Jenny Lister, kierowniczki miejscowego ośrodka opieki społecznej, pod detektywistyczne skrzydła Very trafiają takie osoby, jak osiemnastoletnia córka zamordowanej, Hannah, jej narzeczony, Simon Eliot, matka chłopaka, typowa snobka, Veronica, była pracownica społeczna, Connie, oraz kilkoro pracowników klubu fitness, którego akcja z jakiegoś powodu nie chce opuścić. Tak jak Barnard Bridge i doliny Tyne w Northumberland, do którego, tak swoją drogą, mam już słabość.

Dochodzenie Very, na które głównie składają się skrupulatne przesłuchania i snucie przez policję rozmaitych, nawet tych najbardziej szalonych teorii na temat ukrywającego się w okolicy przestępcy, toczy się dość spokojnie i leniwie, czego nie da się napisać o samej pani inspektor, która gdyby mogła i posiadała niezawodną intuicję, zakończyłaby je - oczywiście z pozytywnym skutkiem - w przeciągu godziny. "Morderstwa tak na nią działały; była pełna energii, ożywiona jak ci emeryci, których [Joe] przesłuchiwał całe popołudnie. Kiedyś, po zbyt wielu kieliszkach famous grouse, powiedziała, że właśnie po to została zesłana na ziemię"**. Postaci Stanhope nie potrafię nie lubić, mimo iż jej impulsywność, nerwowość i brak cierpliwości często dają się we znaki. Bywa oschła, opryskliwa, wymagająca, ale i litościwa. Nieczęsto można usłyszeć z jej ust pochwałę czy miłe słowo - już prędzej sarkastyczny żarcik - ale zdolność rozumienia i akceptacji drugiego człowieka nie jest jej obca. Wychowana przez ojca, który nie okazał jej tyle miłości, ile powinien, po prostu nie lubi obnosić się ze swymi uczuciami i jawnie kogoś lubić. Doskonale jest to widoczne w serialu. Mam wrażenie, że jego twórcy zadbali o odrobinę łagodniejszy wizerunek Very, ale i tak nie zmieniłabym w nim ani jednej - nawet najmniej istotnej - cechy. Brenda Blethyn wpasowała się w rolę idealnie i jej naturalna gra - niepozbawiona zarówno tych niewiarygodnie irytujących, jak i chwytających za serce zachowań - zachwyca mnie za każdym razem, gdy aktorka pojawia się na ekranie. Mimo że odcinek odpowiadający "Stłumionym głosom" delikatnie zahaczał o nudę, w dalszym ciągu polecam serial "Vera" jako doskonałe uzupełnienie wiadomości o głównych bohaterach serii o tym samym tytule. Ponadto miłośnicy bezkrwawych, małomiasteczkowych kryminałów oraz Wielkiej Brytanii znajdą w nim kawał dobrego brytyjskiego klimatu i zapierające dech w piersiach zdjęcia północnej Anglii, krainy zielonych wzgórz, urwisk i potoków, otoczonej rozległymi plażami i zimnym morzem.

Ale nie samą Verą powieści Cleeves żyją. Jest jeszcze przecież sierżant Joe Ashworth, jej podwładny, któremu ciężka praca ciągle zabiera czas, jaki mógłby poświęcić żonie i dzieciom, ale mimo to lubi bycie policjantem, z każdym kolejnym śledztwem zaczyna nawet coraz bardziej rywalizować ze swoją przełożoną i pragnie się wykazać, by nie być do końca życia chłopcem na posyłki. Jest inteligentny, ale ma zbyt miękkie serce, w wyniku czego zdarza mu się błędnie zinterpretować zachowania poszczególnych postaci - ofiar czy podejrzanych. Co mnie zdziwiło, to fakt, iż w "Stłumionych głosach" pojawiły się dwie różne wersje jego nazwiska - na skrzydełku okładki mamy Ashforda, z kolei gdzieś dalej, w tekście głównym, Ashfortha. Ale to praktycznie jedyne większe błędy wynikające z niedokładnej korekty, bo ta - jak na wydawnictwo Amber - wypada tutaj bardzo dobrze. Wracając do głównych bohaterów - uważam, że zostali oni nakreśleni w ciekawy sposób. Czytelnik ma świadomość tego, co dokładnie w danej chwili czują, co zaprząta ich myśli, czego pragną bądź za czym tęsknią. Są prawdziwi, z krwi i kości, z wachlarzem emocji, nie wycackane czy wychuchane. Reszta postaci przewijających się przez książkę - a jest ich sporo - również cechuje naturalność, bo nieobce jej są ludzkie słabości, pokusy, podejmowanie niewłaściwych decyzji i obieranie złych dróg życiowych. Ktoś kradnie, kogoś szantażuje, ktoś inny znowu notorycznie kłamie, kogoś chroni, komuś zazdrości, a jeszcze inny zdradza bądź czyni zło najgorsze z możliwych, czyli zabija. Jak to już u Cleeves bywa, jej bohaterowie są pełni sprzecznych uczuć, doświadczeni przez los, obdarzeni negatywnymi emocjami, przez co roztaczają wokół siebie atmosferę ponurą i niepokojącą.

Lektura "Stłumionych głosów" minęła mi szybko i czas, jaki na nią poświęciłam, zaliczam do dobrze wykorzystanego. Nietuzinkowe śledztwo, wydarzenia płynnie przechodzące z jednego do drugiego, ciągnące za sobą nieobliczalność, obłęd i strach bohaterów, to mocne strony kryminału Ann Cleeves, moim zdaniem jednego z lepszych z cyklu o Verze. Przygodę z tą nadzwyczajną panią detektyw będę więc jak najbardziej kontynuować i już cieszę się na wydanie kolejnego tomu serii - "Szklany pokój" już za tydzień w księgarniach!

*s.11
**s.63

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Ann Cleeves to brytyjska pisarka mająca na koncie ponad dwadzieścia powieści, które są wydawane w wielu krajach na całym świecie. Za "Czerń kruka" została uhonorowana w 2006 roku nagrodą Duncana Lawrie Daggera, a rok później - szwedzką nagrodą Martina Becka. Po jej utwory często sięgają producenci filmów i seriali. Serial "Vera" od prawie trzech lat cieszy się dużą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Dziesięć płytkich oddechów" autorstwa kanadyjskiej pisarki, Kathleen A. Tucker, jest powieścią otwierającą serię o tym samym tytule, w skład której wchodzą obecnie cztery utwory. Historia Kacey Cleary na pierwszy rzut oka wydaje się typową, idealnie wpasowującą się w schemat charakterystyczny dla książek z niebywale popularnego nurtu new adult - jest piękna dziewczyna z bolesną przeszłością, jest przystojny chłopak skrywający pewną tajemnicę, której wyjście na jaw może nieźle namieszać w życiu bohaterów, jest więc romans i jest cierpienie. Ale Tucker zadbała przede wszystkim o emocjonalną i psychologiczną stronę opowieści, skreślając ją w ten sposób z listy bezwartościowych i słodkich do bólu romansów młodzieżowych, w których na pierwszy plan wysuwają się zachwyty nad płcią przeciwną i seks. W "Dziesięciu płytkich oddechach", mimo że wątek romantyczny się w nich pojawia, uwagę czytelnika przyciągają głównie myśli i zachowanie Kacey borykającej się z zespołem stresu pourazowego, które zostały przedstawione w sposób realistyczny i dotkliwie raniący serce i duszę odbiorcy.

Kacey ma dwadzieścia lat, piętnastoletnią siostrę, Livie, i przytłaczający bagaż nieprzyjemnych, smutnych doświadczeń. Cztery lata temu uczestniczyła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę, w którym zginęli jej rodzice, chłopak i najbliższa przyjaciółka. Od tamtej pory jest nieufna, unika bliskości drugiego człowieka, a żeby choć na chwilę zapomnieć o bólu związanym ze stratą i nienawiści żywionej do pijanego kierowcy, oddaje się wysiłkowi fizycznemu na siłowni. Kolejne niemiłe doświadczenie sprawia, że wraz z siostrą decyduje się na ucieczkę z domu wujostwa - z Michigan na Florydę, do Miami. To tutaj właśnie na drodze Kacey staje pewnego dnia dwudziestopięcioletni Trent Emerson, dla którego dziewczyna już po pierwszym spotkaniu traci głowę. Ale czy znajdzie w sobie tyle siły, odwagi i samozaparcia, by oddać mu również swoje serce?

Trent. Przyznam szczerze, że troszeczkę ubolewałam nad faktem, iż autorka uczyniła z niego mega przystojnego, seksownego, pięknego wręcz młodego mężczyznę, na widok którego Kacey za każdym razem zapomina języka w gębie, zapiera jej dech w piersiach i - co po parokrotnym zasygnalizowaniu stało się jej cechą charakterystyczną - miękną jej kolana. Tak wykreowana postać aż prosi się o banalnie brzmiący romans, którego wizja w trakcie lektury przeszła i przez moją myśl, na szczęście Tucker wyprowadziła mnie z błędu, serwując historię bardziej dramatyczną niż przypominającą harlequin dla młodzieży. Żeby Trent nie był chodzącym ideałem, zaopatrzyła go w owianą tajemnicą przeszłość. To, że skrywa on jakiś sekret - i to zapewne poważny, istotny - widać na pierwszy rzut oka, dlatego zdziwiło mnie niedowierzanie Kacey, kiedy się o tym dowiedziała. Oboje przeżywają ciężkie chwile, bo muszą nauczyć się nowego życia u boku ukochanej osoby, co nie jest rzeczą łatwą do wykonania, gdy nad ich myślami i uczuciami krążą demony przeszłości. Po nieszczęśliwym wypadku, po którym przez dobre dwa lata dochodziła do zdrowia fizycznego, Kacey stała się dziewczyną trudną i sprawiającą kłopoty. Bryłą lodu. Chmurą burzową. Unikała ludzi, uważając, że przywiązanie się do nich ponownie zaprowadzi ją do cierpienia. I jej przypadek pozwala na zgodzenie się z jej tokiem rozumowania. Ale po przeprowadzce do Miami pewnie rzeczy zaczynają się zmieniać. Bohaterka poznaje chłopaka, w którym mogłaby się zakochać, barmankę-striptizerkę, Storm, dzięki której podejmuje dobrze płatną pracę, jej pięcioletnią córeczkę, Mię, która szybko zdobywa serce Livie, oraz paru innych ludzi, przed którymi stara się chronić i którzy powoli, ale skutecznie wkradają się pod jej budowany przez lata pancerz chłodu i dystansu. Kacey każdego dnia na nowo uczy się miłości i przyjaźni, dopuszczając do siebie - zarówno fizycznie, jak i psychicznie - osoby godne zaufania, strach i troskę o ich bezpieczeństwo, a także uświadamiając sobie siłę własnego zaburzenia lękowego, nad zwalczeniem którego można popracować inaczej niż poprzez zamykanie się na otaczający świat oraz duszenie w sobie żalu i wrogości.

Pierwszoosobowa narracja "Dziesięciu płytkich oddechów" uwypukla wewnętrzną walkę emocjonalną głównej bohaterki, sprawia, że czytelnik doskonale ją rozumie, współczuje jej i kibicuje z całego serducha. I nie tylko jej, muszę dodać. Zasługuje na to przecież Trent, zasługuje także Storm, samotna matka, do której niespodziewanie uśmiecha się szczęście. Mimo że bohaterowie książki Tucker zmagają się z różnego rodzaju problemami i nie mogą pochwalić się beztroskimi i bezbolesnymi historiami dotyczącymi ich życia, przyciągają uwagę odbiorcy. Szkoda więc, że pisarka czasami jakby zapominała o tych drugoplanowych postaciach na rzecz rozterek Kacey i Trenta - bywało, że w kilku następujących po sobie rozdziałach powieści istnieli tylko oni dwoje - i nie rozbudowała bardziej wątków z niektórymi z nich, na przykład Storm, której przeszłość streściła w kilkunastu zdaniach. Nie pogniewałabym się, gdyby z tego właśnie powodu utwór stał się nieco dłuższy, gdyż i tak czyta się go szybko i z dużym zainteresowaniem. Nie brakuje w nim zabawnych sytuacji i rozmówek rozluźniających na ogół przepełnioną smutkiem atmosferę, nie brakuje też spięć i konfliktów oraz zaskoczeń wynikających z przebiegu fabuły. Ach, i nie mogę nie wspomnieć o cudownej okładce książki - cieszę się, że wydawnictwo Filia zdecydowało się zachować jej oryginalny wzór. Tych, którzy uważają podobnie - a wierzę, że jest wiele takich osób - zachęcam do zapoznania się z urzekającym portfolio autorki okładkowej fotografii, Eleny Kalis, które z łatwością można namierzyć w sieci.

K.A. Tucker stworzyła powieść wcale nie płytką jak tytułowe oddechy, lecz ciekawą, skłaniającą do refleksji i poruszającą. Dobitnie uświadamiającą, jak tragiczne mogą być skutki prowadzenia pojazdu pod wpływem alkoholu, jak bolesna może być strata najbliższych i trauma po niej następująca. "Dziesięć płytkich oddechów" traktuje o miłości, uczuciu silniejszym od wszystkiego, przebaczeniu, zrozumieniu i poświęceniu dla drugiego człowieka. O rozwijaniu skrzydeł, kiedy są one na tyle ciężkie od wody, że wydaje się, iż nie ma szans na powtórne wzbicie się w powietrze i odetchnięcie pełną piersią. Z racji tego, iż pierwsza część serii kanadyjskiej pisarki przypadła mi do gustu, chętnie przeczytam kolejną - "Jedno małe kłamstwo" - tym razem z Livie Cleary w roli głównej. Czekam więc na jej polskie wydanie, które ukaże się już za niecały miesiąc.

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

"Dziesięć płytkich oddechów" autorstwa kanadyjskiej pisarki, Kathleen A. Tucker, jest powieścią otwierającą serię o tym samym tytule, w skład której wchodzą obecnie cztery utwory. Historia Kacey Cleary na pierwszy rzut oka wydaje się typową, idealnie wpasowującą się w schemat charakterystyczny dla książek z niebywale popularnego nurtu new adult - jest piękna dziewczyna z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Julie Cohen dorastała w Rumford, małym miasteczku w stanie Maine. Swoją pierwszą powieść - osadzoną w świecie czarodziejek i czarowników - napisała w wieku jedenastu lat. Ale zarówno ta, jak i kilka późniejszych, nie są jej powodem do dumy. Ukończyła z wyróżnieniem studia z anglistyki na Uniwersytecie Browna. W 1992 roku przeprowadziła się do Wielkiej Brytanii i podjęła studia podyplomowe z literatury angielskiej. Została nauczycielką, ale przygody z pisarstwem nie przerwała. Dziś jest autorką kilkunastu książek wydanych pod własnym nazwiskiem bądź pseudonimami, dzięki którym była nominowana do wielu nagród i została laureatką m.in. Romantic Novelists' Association's Romance Prize, National Readers' Choice Award i HOLT Medallion.

Jedną z nowszych powieści Cohen jest "Drogie Maleństwo", utwór poruszający tematykę macierzyństwa - od problemów związanych z zajściem w ciążę, przez bezskuteczne leczenie i nieudane próby zapłodnienia in-vitro, aż po decyzje i wątpliwości dotyczące macierzyństwa zastępczego. Całość okraszona została potężną dawką emocji czerpanych z ich niekończących się pokładów, skrywanych we wnętrzach bohaterów. Czytelnik ma okazję być świadkiem mniej lub bardziej przyjemnych zdarzeń wynikających z chęci posiadania potomstwa, jak i uświadomić sobie, że wszelkie nieprawidłowości związane z pragnieniem zostania rodzicem mogą przyczynić się nie tylko do upadku duszy, wartości, jaką sam w sobie jest człowiek, ale też do konfliktów, zachwiania więzi rodzinnych, czy - co jest o wiele bardziej optymistycznym rezultatem - do zrozumienia nowej sytuacji życiowej i odnalezienia w niej własnego ja.

Claire i Ben to kochające się małżeństwo, któremu do pełni szczęścia brakuje dziecka. Po wielu latach nieudanych - także tych pod okiem lekarza - prób zajścia w ciążę bezradna i zmęczona Claire poddaje się i rezygnuje z dalszych starań. Ale jej mężowi niełatwo jest pogodzić się z utratą możliwości zostania ojcem. I wtedy jego najlepsza przyjaciółka, Romily, samotna matka wychowująca córkę, składa mu zaskakującą propozycję - urodzi jemu i Claire dziecko. Zaakceptowanie tej niezwykłej oferty nie jest rzeczą banalnie prostą, ale ostatecznie przyszli rodzice decydują się skorzystać z usług przyjaciółki-surogatki. Nie mają jednak pojęcia, że Romily od bardzo długiego czasu zmaga się z nieodwzajemnioną miłością do Bena i dlatego jest w stanie zrobić dla niego dosłownie wszystko. Czy będąc matką zastępczą, kobieta wreszcie zrozumie, że jej ukochany darzy silnym uczuciem kogoś innego i nic tego nie zmieni, a może wręcz przeciwnie, zakwitnie w niej nadzieja, że poprzez wspólne dziecko Ben przekroczy granicę ich przyjaźni?

Brzmi co najmniej nadzwyczajnie, prawda? I niezbyt optymistycznie, jeśli wziąć pod uwagę osobę Claire, która, decydując się na surogatkę w postaci przyjaciółki męża, nie wie, w co tak naprawdę się pakuje. Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że jest ona bohaterką najbardziej poszkodowaną i czytelnikowi ma prawo zrobić się jej żal. To ona w związku małżeńskim jest tą pechową osobą, której organizm płata figle. To ona musi mierzyć się z myślami, że nigdy nie urodzi ślicznego bobasa. To ona plącze się w domysłach i wątpliwościach, kiedy w jej życie na dłużej, a może nawet na stałe, wkrada się Romily, z którą do tej pory nie miała dobrego kontaktu. Claire martwi się o wszystkich wokół - o maleństwo rozwijające się w łonie matki zastępczej, które z genetycznego punktu widzenia nie jest z nią spokrewnione, o Rom, która powoli zaczyna mieć dość jej nadopiekuńczości, o Bena, który szaleje na punkcie nienarodzonego jeszcze dziecka, oddalając się od małżonki, nawet o nastoletniego Maxa, ucznia szkoły, w której uczy, chłopca, któremu brakuje takiej matki, jaką mogłaby być Claire. Wątek Maxa, pozwolę sobie dodać, jest jednym z nielicznych wątków pobocznych powieści Cohen, za to wartościowym i poruszającym. Z każdym kolejnym tygodniem i miesiącem Claire przeżywa emocjonalną huśtawkę. Raz jest gotowa zaprzyjaźnić się z Romily, innym razem traci do niej - a nawet do Bena - zaufanie. Nie może przestać wyobrażać sobie, że surogatka nie odda jej dziecka. Gorzej - że Ben zechce się z nią związać, bo przecież to ona ofiaruje mu to, czego tak pragnie, czego nie może dać mu własna żona. Jej obawy są całkowicie zrozumiałe i - o czym wie tylko czytelnik - jak najbardziej słuszne.

Jeśli chodzi o Romily, jej postać może - ale nie musi, oczywiście, bo przecież ilu czytelników, tyle gustów - nie doczekać się wielu zwolenników. Podejmowanie ważnych decyzji, które wywrócą życie innych ludzi do góry nogami, kiedy uczucie miłości bierze górę nad rozsądkiem, nie jest dobrym posunięciem. A to właśnie robi ta bohaterka, beznadziejnie zakochana w Benie, pielęgnująca nadzieję na to, że ów mężczyzna w końcu ją pokocha. Gdyby tak wziąć pod uwagę teraźniejszość plus przeszłość tej kobiety, można by pokusić się o stwierdzenie, że życie w kłamstwie to jej domena. Nie będę zdradzać, co też takiego uczyniła ona kilka lat wcześniej, zaznaczę tylko, że tamte wydarzenia mają wpływ na czasy obecne. Gdyby nie one, gdyby nie pewna postać, która po jakimś czasie dołącza do grupy bohaterów drugoplanowych, kto wie, jak potoczyłyby się losy tytułowego maleństwa i jego rodziców? W wyniku powyższych spostrzeżeń nie udało mi się polubić Romily, darzyłam ją co najwyżej obojętnością, mimo że bywały chwile, w których odbierałam jej postać całkiem pozytywnie. W których wydawało się, że wszystko zakończy się pomyślnie, wszyscy będą zadowoleni i szczęśliwi. Dość chłodno potraktowałam również Bena, który na początku książki jawi się jako mężczyzna idealny. Zraziła mnie jego niesprawiedliwość - starając się o dziecko, on i Claire nie brali pod uwagę adopcji, ponieważ koniecznie chcieli własnego maluszka, ale na propozycję przyjaciółki Ben reaguje niemal natychmiast i próbuje przekonać do niej żonę, wiedząc, że dziecko, które przyjdzie na świat dzięki Rom, nie będzie z Claire spokrewnione. Jest on przykładem mężczyzny, który oddałby wiele, by móc zostać ojcem, i to się chwali. Ale tak bardzo pragnie potomstwa, że w pewnym momencie zapomina, z kim chciał je mieć, a to staje się już przykre. Nie podobały mi się jego zażyłe stosunki z Romily, które ostatecznie doprowadziły go do zagubienia. Na ogół nie wierzę w powodzenie przyjaźni damsko-męskiej w przypadku, gdy przynajmniej jedna strona nie ma partnera, dlatego nie mogłam nadziwić się temu, co Rom zrobiła dla Bena, jak i jego niedostatecznej uwadze poświęconej zamiarom tej kobiety.

Bohaterowie utworu "Drogie Maleństwo" nie są, jak widać, ludźmi perfekcyjnymi i pozbawionymi wad. Mają swoje słabości, popełniają błędy, czasem budzą podziw, a czasem wywołują w czytelniku oburzenie. Jak każdy z nas posiadają uczucia, a one sprawiają przecież, że nie zawsze obieramy właściwą drogę i podejmujemy dobre decyzje. Autorka rewelacyjnie nakreśliła ich portrety psychologiczne. Napisała powieść niełatwą, bo przepełnioną plątaniną emocji, cierpieniem i marzeniami, które rzadko się spełniają. Powieść o miłości, zazdrości, próbach zrozumienia drugiego człowieka, wewnętrznym rozdarciu, uświadamianiu sobie życiowych ról i tego, co lub kto jest najważniejszy w życiu, odnajdywaniu własnej tożsamości, sile marzeń, pragnień i chęci zaspokojenia własnych potrzeb. Claire, Ben i Romily muszą uporać się z sytuacją, w jakiej się znaleźli. Sytuacją nie do pozazdroszczenia, z której trudno wybrnąć, nie krzywdząc przy tym bliskich i unikając bólu. Mimo że zirytowała mnie scena następująca zaraz po narodzinach dziecka, w czasie lektury której miałam ochotę porządnie potrząsnąć zarówno Romily, jak i Claire, oraz inaczej - bardziej dramatycznie - wyobrażałam sobie zakończenie książki, zaledwie kilkugodzinne obcowanie z nią uważam za ciekawe doświadczenie. Dlatego już cieszę się na myśl o wydaniu innych utworów Julie Cohen, co zrobić obiecuje wydawnictwo Filia.

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Julie Cohen dorastała w Rumford, małym miasteczku w stanie Maine. Swoją pierwszą powieść - osadzoną w świecie czarodziejek i czarowników - napisała w wieku jedenastu lat. Ale zarówno ta, jak i kilka późniejszych, nie są jej powodem do dumy. Ukończyła z wyróżnieniem studia z anglistyki na Uniwersytecie Browna. W 1992 roku przeprowadziła się do Wielkiej Brytanii i podjęła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Elizabeth Haran, urodzona w 1954 roku w Bulawayo, obecnie mieszkająca w Australii, jest autorką kilkunastu powieści przygodowych i obyczajowych, których akcja toczy się zazwyczaj w XIX lub XX wieku. Jej książki zyskują coraz większą popularność w krajach europejskich. W samych Niemczech sprzedano już półtora miliona egzemplarzy. Polski rynek wydawniczy natomiast wkrótce stanie się bogatszy o kolejną - drugą - pozycję jej autorstwa, na którą czekam z niecierpliwością, czyli "Pod płonącym niebem".

Miałam dobre przeczucie co do "Szeptu wiatru". Jak tylko zauważyłam tę książkę w zapowiedziach wydawniczych, wiedziałam, że muszę ją mieć, a gdy już zacznę ją czytać, przepadnę na długie godziny. I tak rzeczywiście było. Uwielbiam sagi rodzinne i obszerne powieści obyczajowe, w których rodzinne perypetie, romanse, kłamstwa i tajemnice wysuwają się na pierwszy plan. Utwór Haran może i nie jest sagą obejmującą kilkanaście czy kilkadziesiąt lat życia bohaterów, ale odznacza się tą atmosferą - jednocześnie ciepłą i intrygującą - charakterystyczną dla tego właśnie gatunku. To opowieść o dwóch kobietach, które w wyniku nieszczęśliwych wypadków stają w obliczu drastycznych życiowych zmian. Zmian, które mogą doprowadzić je na szczyt szczęścia, bądź w przypadku nierozważnego postępowania - do zguby.

Australia, sierpień 1845 roku. Celem parowca, na pokładzie którego znajdują się główne bohaterki, jest Wyspa Kangura. Kapryśna, bezczelna i wywyższająca się dziewiętnastoletnia Amelia Divine płynie wraz ze służącą, Lucy, do nowych opiekunów, państwa Ashbych. Kilka tygodni temu straciła rodziców i brata i nie jest zadowolona z opuszczenia rodzinnego miasta. Jej nieustannego marudzenia ma serdecznie dość inna pasażerka, Sara Jones, młoda więźniarka, której po pięciu latach pobytu w więzieniu wręczono bilet do wolności. Ostatnie dwa lata kary ma przepracować na farmie wdowca, Evana Finnlaya, opiekując się sześciorgiem jego dzieci i wykonując domowe obowiązki. Niespodziewanie statek uderza w częściowo zatopioną rafę i rozbija się. Traf chce, że również łódź ratunkowa, na którą udaje się dostać Amelii i Sarze, ulega wypadkowi, ale jakimś cudem obie kobiety zostają uratowane przez miejscowego latarnika. Pojawia się jednak niemały problem - w wyniku uderzenia w głowę panna Divine traci pamięć. Wykorzystując znajomość paru niezbędnych faktów dotyczących jej życia i fizyczne podobieństwo, Sara decyduje się na przejęcie tożsamości poszkodowanej. Ciesząc się na doświadczenie wygodnego i luksusowego życia, jakie do tej pory miała Amelia, skazuje tę niemającą pojęcia o gotowaniu czy pieleniu ogródka dziewczynę na dwa lata ciężkiej pracy fizycznej na farmie. Zamiana ról przynosi nieoczekiwane i zaskakujące rezultaty. Uświadamia bohaterkom, co tak naprawdę liczy się w życiu najbardziej i że zawiść nie jest najlepszą drogą do spełnienia marzeń i zaznania spokoju.

Motyw kradzieży tożsamości natychmiast przypomniał mi o pewnej komedii romantycznej, "Pani Winterbourne", którą oglądałam kilka lat temu. Pamiętam, że ów film zrobił na mnie pozytywne wrażenie. To samo mogę teraz napisać o książce Haran, zapowiadającej się świetnie i kończącej się w podobnym stylu. Język autorki jest nieskomplikowany, przystępny i współczesny. Nieco ugrzeczniony, ale w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi to w niepozbawionym przyjemności odbiorze powieści.

Powieści, która ze względu na niewłaściwe postępowanie Sary nie może nie być intrygująca. Czytelnik od razu wyraża zainteresowanie losami kobiet i pragnie dowiedzieć się, jak poradzą sobie w nowych wcieleniach. Jest przekonany, że będzie się działo i kipiało emocjami. I rzeczywiście - czytając "Szept wiatru", nudy się nie uświadczy. W utworze naprzemiennie są ukazane dni z życia owładniętej amnezją Amelii Divine oraz przebiegłej Sary Jones. Muszę przyznać, że przypadek pierwszej z nich wydał mi się ciekawszy, za to wyczyny panny Jones - bardziej niepokojące i trzymające w napięciu. Stało się tak głównie dlatego, że każdą z bohaterek darzyłam mniejszą i większą sympatią. Okazuje się bowiem, że zamiana tożsamości jest równoznaczna ze zmianami zachodzącymi w charakterach obu panien. Praca na farmie Finnlaya wychodzi Amelii na dobre i dziewczyna z marudnej i zarozumiałej bogaczki przeistacza się w zaradną kobietę, zwracającą uwagę na uczucia innych ludzi, w tym serdeczność płynącą prosto z serca pewnego mężczyzny. Sara z kolei z czasem zaczyna przypominać dawną Amelię. Kiedy czytelnik poznaje ją na początku powieści, wydaje mu się ona osobą porządną i uczciwą, ale jej późniejsze sekrety i chciwość, która bierze górę nad rozsądkiem, sprawiają, że bohaterka traci w jego oczach - jest bowiem w stanie zrobić dosłownie wszystko (niewiarygodne, do jakich czynów potrafi się dopuścić), by prawda o niej i Amelii nigdy nie wyszła na jaw). Zapomina jednak, że kłamstwo ma krótkie nogi...

"Szept wiatru" jest książką, którą czytałam z wielkim zapałem i niesłabnącą fascynacją, przez co jej niemałej objętości praktycznie nie odczułam. Pisarka zadbała o urozmaicenie fabuły wątkami romantycznymi, humorystycznymi i mrożącymi krew w żyłach. Każda strona rodzi mnóstwo pytań: czy Amelia poradzi sobie na farmie? Polubią ją dzieci Evana? Odzyska pamięć? A jeśli tak, to kiedy i co będzie tego przyczyną? Czy misterne plany Sary powiodą się? Czy dziewczyna kogoś skrzywdzi? A może pokocha? W historii opowiedzianej przez Elizabeth Haran miłość ma różne oblicza - bohaterowie kochają prawdziwie, nieszczęśliwie bądź stają się zaborczy w stosunku do bliskich. Przyjaźń, szczęście, radość i sukcesy przeplatają się z nienawiścią, cierpieniem, troskami i poczuciem odrzucenia. To powieść o próbach zrozumienia drugiego człowieka, pragnieniach, poświęceniu i wybaczaniu z cudownymi australijskimi krajobrazami (których na moje oko mogłoby być więcej) w tle. Polecam.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Elizabeth Haran, urodzona w 1954 roku w Bulawayo, obecnie mieszkająca w Australii, jest autorką kilkunastu powieści przygodowych i obyczajowych, których akcja toczy się zazwyczaj w XIX lub XX wieku. Jej książki zyskują coraz większą popularność w krajach europejskich. W samych Niemczech sprzedano już półtora miliona egzemplarzy. Polski rynek wydawniczy natomiast wkrótce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Leszek Szymowski to urodzony w 1981 roku polski dziennikarz śledczy i fotograf. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pisywał m.in. dla "Gazety Polskiej", "Wprost", "Angory" i "Warszawskiej Gazety", współpracował z TVP przy programach śledczych "Misja Specjalna" i "30 minut extra". Interesował się takimi osobami, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko, detektyw Krzysztof Rutkowski, Krzysztof Olewnik, Marek Papała, a od 2010 roku przygląda się katastrofie smoleńskiej. Jest autorem takich książek, jak "Zamach w Smoleńsku", "Media wobec bezpieki", "Imperium marnotrawstwa", "Agenci SB kontra Jan Paweł II", "Zabić komendanta" i "Oszust matrymonialny".

Do napisania tej ostatniej przyczyniło się przypadkowe poznanie jej głównego bohatera, a także narratora. Tak, powieść ta jest oparta na faktach i przedstawia losy mężczyzny, który w latach 2002-2010 uwiódł mnóstwo kobiet, po czym oszukał je, okradając z dużych sum pieniędzy. Imiona i nazwiska postaci przewijających się przez książkę zostały zmienione. Tytułowy oszust to Kamil Ciepliński. Szymowski natknął się na niego w zakładzie karnym, do którego przychodził na rozmowy z pewnym bandytą z gangu mokotowskiego. Historia Cieplińskiego zainteresowała go do tego stopnia, że postanowił uczynić ją powieścią. Można w niej znaleźć elementy typowe dla biografii i kryminału, a więc czytelnik może potraktować ją jako niewymagającą - czasami irytującą, czasami zabawną - lekturę albo wręcz przeciwnie - jako utwór ostrzegający przed ludźmi, do jakich należał Kamil zanim dobrała się do niego policja. Kobiety, miejcie się na baczności! Ładna buźka faceta i jego dobre maniery nie zawsze są wystarczającym powodem do zaufania i stworzenia z nim idealnego związku. Pożyczanie drugiej osobie sporej ilości pieniędzy po zaledwie trzymiesięcznej znajomości - choćby nie wiem jak bardzo udanej - z całą pewnością nie jest rozsądnym posunięciem. A o takich i podobnych przypadkach traktuje "Oszust matrymonialny", utwór z leniwym, chciwym, wygadanym i na swój sposób inteligentnym Cieplińskim w roli głównej i niepozostającymi bez winy, pragnącymi miłości, a co za tym idzie, naiwnymi przedstawicielkami płci pięknej w rolach drugoplanowych.

Będąc dwudziestokilkulatkiem, Kamil miał tego pecha szczęśliwie - jak sądził - zakochać się w Agnieszce i poślubić ją. Jednak zaraz po zawarciu małżeństwa wyszła na jaw prawdziwa natura dziewczyny, która, co tu dużo pisać, za najważniejszy cel swego życia obrała sobie karierę i zupełnie nie interesowało jej to, że poświęcając się pracy, zaniedbywała męża, praktycznie szybko się nim znudziła. Rozstanie z Agnieszką nastąpiło w nieprzyjemnych okolicznościach, dla Kamila było fatalne w skutkach i zapoczątkowało jego awersję do trwałych związków. Wiążąc się jakiś czas później z kolejną kobietą, Kasią, Ciepliński wpadł już na pewien pomysł, który miał mu pomóc stanąć na nogi po rozwodzie, a więc, co chyba najistotniejsze, wzbogacić się. Posmakowanie zwycięstwa nad płcią przeciwną i łatwego zarobku przyczyniło się do kontynuowania miłosnych podbojów - poszukiwania na internetowych portalach randkowych odpowiednio urodziwych i zamożnych pań, a następnie długotrwałego flirtowania podszytego kłamstwami - zakończonych zdobyciem przez uwiedzione kobiety statusu ofiary.

Historia tytułowego oszusta jest ciekawa sama w sobie - iście sensacyjna, przerażająca, momentami aż niewiarygodna. Odbiorca ma okazję poznać osobiste pobudki narratora i kulisy jego "pracy", o których nie dowiedziałby się z telewizyjnych wiadomości czy artykułu internetowego. Książka Szymowskiego zapowiadała się naprawdę intrygująco, ale mniej więcej w połowie zaczęła tracić na wartości i przynudzać, w wyniku czego zastanawiałam się, czy owe "przygody" Cieplińskiego były dobrym materiałem na powieść, czy może lepszym rozwiązaniem byłoby wspomnienie o nich właśnie w telewizji albo jakiejś gazecie. Moje wątpliwości nie narodziły się bez powodu. Fabuła, mimo że przyciągająca uwagę, dzięki kulejącemu z każdą kolejną stroną stylowi pisarskiemu zaczęła irytować i zniechęcać mnie do dalszej lektury. Prosty język stał się jeszcze bardziej uproszczony, pełen powtórzeń i podobnie sformułowanych zdań ("Zostałem współwłaścicielem eleganckiego hotelu. Drugim współwłaścicielem został emerytowany Niemiec, który na mocy porozumienia między nami został dyrektorem hotelu. Obaj zaciągnęliśmy kredyt, który miał być spłacany z pieniędzy zarobionych przez nasz hotel"*). Wszelkie zabiegi i zamiary głównego bohatera względem kobiet wyglądały podobnie, ale nie przeszkodziło mu to w opisywaniu ich praktycznie tak samo za każdym razem. A autor niczego nie pominął, nie zadbał o to, żeby tę historię urozmaicić bogatszym słownictwem, ożywić czy uporządkować chaotyczne wypowiedzi Kamila, które często wyglądały mniej więcej tak: "Moją korespondencję przerywały co chwila SMS-y. Anita pisała, że nie może już się doczekać spotkania ze mną. Zaproponowałem jej randkę kolejnego dnia. Z Ewą nie mogłem się spotkać przed weekendem, więc z Anitą mogłem się spokojnie umówić. Umówiłem się też z Grażyną na rozmowę na chacie internetowym na następny dzień. Wszystko kręciło się coraz lepiej. Jedną zakochaną we mnie panienkę właśnie przekręciłem na kasę, a w kolejce ustawiały się trzy następne"**. Odniosłam wrażenie, że pisarz nagrał opowieść więźnia, a następnie przepisał ją bez kombinacji i poprawek, które by się przydały. Im bliżej końca, tym Ciepliński jakby nie mógł się doczekać dobrnięcia do finału, nie dbając o przyzwoity styl wypowiedzi, wyrażając się pospiesznie i byle jak, a Szymowski wszystko to w swej książce uwiecznił.

Sięgając po "Oszusta matrymonialnego", trzeba uzbroić się w potężną dawkę cierpliwości. Po pierwsze dlatego, że we znaki dają się niezliczone błędy w tekście, począwszy od składniowych, przez ortograficzne, po interpunkcyjne. Przykłady: "W pozwie zawartych było sporo argumentów o tym, jaki to ze mnie zły i paskudny człowiek ze mnie"***, "popołudniu", literówki oraz denerwujące i niekończące się braki znaków zapytania w dialogach, braki przecinków, a gdzieniegdzie nawet spacji. Ponadto narrator nie zwraca uwagi na to, w jaki sposób w danym momencie się wypowiada - bywa bowiem, że przybiera postać przyjemnego dla oka czy ucha gawędziarza, innym razem posługuje się językiem potocznym (nazywając panią sędzię sędziną, dziewczyny - laskami), a jeszcze innym wysławia się niczym poeta ("spojrzyj na siebie"). Po drugie - ze względu na samego Kamila Cieplińskiego, który osobą godną sympatii i podziwu nie jest, wiadomo. Ale jemu cierpliwości, sprytu i umiejętności opowiadania bajek odmówić nie można. Kobiety traktował jako źródło szybkiego zarobienia dużej kasy (jego jedno oszustwo było warte kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy złotych), a wypowiadał się na ich temat w następujący sposób: "Kiedy jeszcze spotykałem się z Ewą, zalogowałem się ponownie na kilku portalach i zacząłem znowu pisać do lasek. Tym razem miałem już ściśle określony profil kandydatki, której szukam. Chciałem, aby miała trochę więcej niż 30 lat, aby wyglądała na tyle ładnie, żebym nie wstydził się z nią pokazać, oczywiście żeby cierpiała na długotrwały brak faceta, no i żeby dawała możliwości zarobienia jakiejś kasy. Marzyłem o kobiecie z pozycją"****. Czytając o jego podbojach, nie mogłam nadziwić się sile jego perswazji oraz jego naiwnym (dojrzałym!) ofiarom, którym na widok otrzymanych kwiatów i po usłyszeniu komplementów w stylu "piękna księżniczko", "moja królowo", "boginko" miękły nogi, serca i przy okazji mózgi. Owszem, od czasu do czasu było mi żal tych omamionych i oszukanych kobiet - pragnęły przecież być kochane przez wyjątkowego mężczyznę i wydawało im się, że Ciepliński był w stanie im tę miłość ofiarować. Zaślepione nią, nie zawsze, niestety, postępowały rozważnie. Szymowski włączył do swej powieści kilka mailowych i listownych wiadomości od poszkodowanych kobiet, do których udało mu się dotrzeć, gdy badał wiarygodność działalności Kamila, ale nie wniosły one nic konkretnego poza potwierdzeniem, że ofiary nie chcą mieć już nigdy do czynienia z oszustem i zastrzeżeniem o nieujawnianiu w książce ich prawdziwych danych osobowych. Brakuje więc w niej innego - tego kobiecego spojrzenia na całą tę sprawę. Na pewno nadałoby ono powieści ciekawszego i dramatycznego charakteru.

"Oszusta matrymonialnego" czytało mi się dobrze, ale do czasu. Z wyżej wymienionych powodów mniej więcej od połowy książki nie mogłam się doczekać jej zakończenia, które okazało się wręcz spektakularne - nie dość, że mnie zaskoczyło, to na dodatek (oj, chyba jestem złośliwa) rozbawiło. Leszek Szymowski uraczył nas opowieścią o młodym mężczyźnie, który postanowił pójść na łatwiznę i żyć czyimś kosztem. Mężczyźnie, który w ciągu ośmiu lat doprowadził do rozpaczy kilka kobiet, ukradł mnóstwo pieniędzy, a następnie - poprzez chciwość i nieuwagę - stracił wszystko, co do grosza, nawet... Tego już nie zdradzę. Fabułę można streścić w paru zdaniach, więc jeśli ktoś nie zamierza brnąć w ten niezbyt apetycznie wyglądający (pod względem technicznym i stylistycznym) tekst, proszę o wiadomość, wówczas chętnie napiszę, jak życie tego warszawskiego uwodziciela wyglądało.

*s.170
**s.95
***s.26
****s.126

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Leszek Szymowski to urodzony w 1981 roku polski dziennikarz śledczy i fotograf. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pisywał m.in. dla "Gazety Polskiej", "Wprost", "Angory" i "Warszawskiej Gazety", współpracował z TVP przy programach śledczych "Misja Specjalna" i "30 minut extra". Interesował się takimi osobami, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko, detektyw Krzysztof Rutkowski,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Emmy Laybourne to amerykańska pisarka i scenarzystka. Studia z zakresu scenopisarstwa na Uniwersytecie Kalifornijskim ukończyła w 2006 roku. Laureatka Eleanor Perry Award i była aktorka, dla której niewielkie role znalazły się w takich filmach, jak "Supergwiazda", "Numer stulecia, "Teściowie", i serialach "Apt. 2F", "Running with Scissors" czy "DAG". "Monument 14" z kolei to początek jej przygody z pisaniem powieści. Czy udany? Przede wszystkim warto zauważyć, że autorka wpasowała się w obecne trendy panujące w literaturze. Stworzyła bowiem historię o młodzieży, a więc przeznaczoną głównie dla młodzieży właśnie, w klimacie postapokaliptycznym. Historię, w której młodzi bohaterowie stają nagle w obliczu katastrofy, niebezpieczeństwa powodującego odseparowanie ich od innych ludzi, rodzinnych domów, a nawet miast. Tego typu schemat można odnaleźć w takich popularnych seriach, jak "Gone. Zniknęli" Michaela Granta i "Jutro" Johna Marsdena. Czy książki Laybourne - "Odcięci od świata" są pierwszą z nich - które zostały pozytywnie odebrane przez zagranicznych czytelników, zyskają również polskich fanów? Mam nadzieję, że tak.

Kolorado, rok 2024. Dzień jak co dzień. Poranek. Dzieciaki wybierają się do szkół, ale tym razem nie jest im dane bezpiecznie do nich dotrzeć. W wyniku potężnego gradobicia wypadkowi ulega autobus wiozący licealistów. Z kilkanaściorga przeżywa tylko sześcioro. Dzięki pomocy kierowcy innego autobusu, zapełnionego gimnazjalistami i dziećmi uczęszczającymi do szkoły podstawowej, udaje im się schronić w hipermarkecie Greenway. Późniejsze okoliczności - odejście dorosłego opiekuna oraz poznanie wiadomości o ogromnym tsunami atakującym Stany Zjednoczone i niebezpiecznym wycieku chemicznym z pewnego zakładu - sprawiają, że Dean Grieder, Jake (przystojniak, gwiazda futbolu), Brayden (żądny sensacji, lekkomyślny i porywczy kolega Jake'a), Niko (milczek zwany Dzielnym Myśliwym), Josie (ranna w głowę zamyka się w sobie) i Astrid (dziewczyna marzeń Deana) zostają uwięzieni w sklepie wraz z kilkorgiem młodszych dzieci, którymi muszą się zaopiekować. Pytanie - na jak długo? Czy sobie poradzą? Czy zmiany, jakie czekają po tych licznych nieszczęściach świat zewnętrzny, okażą się drastyczne?

Prawdę pisząc, na temat tego, jak wygląda Kolorado po kataklizmie, Laybourne często się nie wypowiada. Poza faktem, że tajemniczy wyciek chemikaliów wpływa na ludzi z różnym skutkiem (począwszy od zagrożenia bezpłodnością, przez wypryski na skórze, aż po ataki zwierzęcej furii), a gradobicie czy trzęsienie ziemi spowodowały mnóstwo szkód materialnych, czytelnik nie wie zbyt wiele. Powodem tego jest skupienie się pisarki na grupce ocalałych i przekazanie pierwszoosobowej narracji Deanowi, który tkwiąc w markecie zamkniętym na cztery spusty, ma nikłe pojęcie o tym, co dzieje się na zewnątrz. Logiczne, prawda? Jest on jednak wnikliwym obserwatorem, prowadzi też dziennik, więc odbiorca jego słów ma okazję przyjrzeć się poczynaniom chłopaka i jego znajomych z bliska. Będąc niczym ukryty podglądacz w samym centrum supermarketu. Dean to niezbyt popularny licealista, w dodatku nieszczęśliwie zakochany, więc styl pisarski, jakim się posługuje, jest zwięzły i konkretny, banalny, typowo młodzieżowy; nie brakuje w nim licznych dialogów (zapewne dały się tutaj we znaki scenopisarskie zapędy Laybourne) oraz osobistych uwag i komentarzy do sytuacji, które chłopaka zachwycają, irytują bądź po prostu wkurzają.

Do bohaterów - a jest ich niemało - można przywyknąć, chociaż jeśli chodzi o ich zapamiętanie, dopasowanie imion do postaci, w przypadku dzieci z podstawówki nie zawsze w mig łapałam, kto jest kim. Przez to też tym małym bohaterom przypięłam łatkę drugoplanowych, mało ważnych, choć może niesprawiedliwie, bo mimo nieustającego marudzenia związanego z prośbą o powrót do domu te malce potrafiły się przydać do wielu rzeczy i wykonać kawał dobrej roboty podczas realizacji powierzonych im przez starszaków zadań. Najmilej wspominam Maxa - za każdym razem, kiedy snuł króciutkie opowieści dotyczące wydarzeń, jakich był świadkiem w swym dotychczasowym życiu, jego szczerość i niewinność powalały mnie na łopatki.

Jest duży kontrast pomiędzy tym, co zaprząta umysły dzieci małych i nastoletnich. Do tych pierwszych nie dociera jeszcze powaga i tragizm wydarzeń, w centrum których się znajdują. U tych drugich z kolei, przy wyobraźni pracującej na wysokich obrotach, budzi się instynkt przetrwania. Wiadomo, wiek odgrywa tutaj najważniejszą rolę, ale tak naprawdę w sytuacji realnego zagrożenia może on stracić znaczenie. Okazuje się bowiem, że będąc odciętym od świata, licealista ma prawo do słabości, zachować się "niestosownie" do wieku i zapłakać, zatęsknić za rodziną, która nawet nie wiadomo, czy nadal żyje. Ma też prawo radzić sobie z tą niecodzienną sytuacją poprzez zapomnienie i oddawanie się rozrywkom (co do pewnego czasu szczególnie kręci Jake'a i Braydena). W Greenway'u niejednokrotnie dochodzi więc do spięć, kłótni, a nawet bójek, mających jednak swoje dobre strony, jak chociażby tę, która uświadamia młodym ludziom, że mają tylko siebie i powinni nawzajem o siebie dbać. Miłosne rozterki i kompleksy, czyli typowe problemy współczesnej młodzieży (według autorki i za dziesięć lat się one nie zmienią), przeplatają się z poważnymi obowiązkami, takimi jak zabawianie najmłodszych podopiecznych, gotowanie, organizacja "mieszkań" i racjonalne korzystanie z dóbr marketu. Przyjemnie było śledzić - wprawdzie tylko kilkunastodniowe, ale zawsze - losy Deana i pozostałych, którzy z dnia na dzień musieli dorosnąć i pośród absurdów zorganizować sobie nowe życie.

Pozytywnie zaskoczyło mnie wydanie powieści - przyciągająca wzrok okładka, oznaczenia dni akcji na każdej stronie plus dwustronicowy (rozkładany!) plan budynku Greenway, wyrastający gdzieś spomiędzy treści. Treści ciekawej, pomysłowej, zahaczającej o surrealizm i niepozbawionej napięcia. Poszczególne rozdziały są krótkie, akcja na przemian dynamiczna i mniej szalona, ale lektura "Monumentu 14. Odciętych od świata" i tak mija w mgnieniu oka. Niepokojące wypadki pod koniec książki i jej interesujący finał sprawiły, że stała się ona jeszcze bardziej intrygująca, krzycząca wręcz, że żarty się skończyły, i, rzecz jasna, zachęcająca do natychmiastowego sięgnięcia po kolejny utwór Emmy Laybourne. Polskie wydanie "Nieba w ogniu" już niedługo!

Recenzja napisana dla portalu IRKA (irka.com.pl), pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Emmy Laybourne to amerykańska pisarka i scenarzystka. Studia z zakresu scenopisarstwa na Uniwersytecie Kalifornijskim ukończyła w 2006 roku. Laureatka Eleanor Perry Award i była aktorka, dla której niewielkie role znalazły się w takich filmach, jak "Supergwiazda", "Numer stulecia, "Teściowie", i serialach "Apt. 2F", "Running with Scissors" czy "DAG". "Monument 14" z kolei...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pierre Lemaitre to urodzony w 1956 roku francuski pisarz i scenarzysta, autor kilku powieści kryminalnych. Po zdobyciu wykształcenia w takich dziedzinach naukowych, jak psychologia i edukacja dorosłych - literatura, kultura, komunikacja - w 2006 roku rozpoczął karierę pisarską. Jego utwory zdobyły wiele nagród, m.in. Prix du polar européen za europejski kryminał 2010 roku, CWA International Dagger 2013 i Nagrodę Goncourtów 2013.

"Ofiara" to trzecia (czwarta, jeśli wziąć pod uwagę nowelę, "Les grands moyens") część cyklu o Camille'u Verhoevenie, paryskim komisarzu policji ściganym przez ogromnego i bardzo brzydkiego pecha. Nie potrafię niczego sensownego napisać na temat części pierwszej, "Travail soigné", która nie została jeszcze wydana w Polsce (dziwna kolejność, tak swoją drogą), ale w porównaniu do "Alex", "Ofiara" wypada troszeczkę słabiej, jeśli chodzi o dynamikę fabuły. Rzeczą niefajną jest tutaj fakt, że brakuje wspomnianej już pierwszej części serii, gdyż ta najnowsza jest z nią powiązana - może nie aż do tego stopnia, że czytelnik nie będzie miał zielonego pojęcia o tym, co czyta, ale będzie żałował, że o pewnych wątkach czy postaciach nie wiedział i został z nimi zaznajomiony w dużym skrócie, zdradzającym jednak dość dużo o treści książki, która zapoczątkowała cykl o Verhoevenie. Trochę szkoda, no ale co zrobić.

Tytułowi omawianej powieści można przypisać kilka znaczeń. Ofiarą wypadku jest Anne Forestier, partnerka Camille'a, która pewnego dnia przez przypadek natyka się na bandytów napadających na jubilera w pasażu handlowym i zostaje przez jednego z nich brutalnie pobita. Ofiarą losu jest Verhoeven, który po raz drugi musi zmierzyć się z faktem, że jego ukochana znalazła się w niebezpieczeństwie - kilka lat temu zamordowano mu żonę, teraz Anne cudem uniknęła śmierci, ale wszystko wskazuje na to, że ktoś nadal czyha na jej życie. Również ofiar manipulacji tu nie brakuje, a zaliczyć do nich można chociażby współpracowników Verhoevena, przed którymi mężczyzna ukrywa swój związek z poszkodowaną i postępuje wbrew wszelkim zasadom, by ów sekret nie wyszedł na jaw. Czy droga, którą obrał, jest słuszna?

Komisarz to interesująca postać. Mimo swych stu czterdziestu pięciu centymetrów wzrostu budzi respekt wśród podwładnych i nie tylko. Doskonale wie, po co wykonuje taki, a nie inny zawód, swój talent, na który składają się doskonała pamięć, inteligencja i umiejętność prowadzenia skutecznych konwersacji, zręcznie wykorzystuje podczas prowadzonych dochodzeń. Jest świetnym gliną, wprawdzie nie kryształowym, bo niejednokrotnie ucieka się do nieuczciwych zagrywek i konszachtów ze światkiem przestępczym, ale znającym się na rzeczy. Można mu zaufać i uwierzyć, kiedy mówi, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uratować, wyprowadzić na prostą daną sytuację. Verhoeven to także dobry człowiek. Milczący, nieco porywczy, mimo ciężkich przeżyć jest w stanie żywić głębsze uczucia wobec bliskich mu osób. Jest więc na swój sposób uroczy (szczególnie w opinii kobiet) i czasami rozczulający, zwłaszcza gdy wypowiada się na temat swego młodszego współpracownika, Louisa Marianiego, jakoby chciałby go zaadoptować, zostać jego ojcem.

Camille dzielnie walczy - z nieuchwytnym przeciwnikiem, który niemalże dorównuje mu sprytem, ale wywyższa się brutalnością, co cechą godną pochwały już nie jest. Bandyta - tak, ten od skoku na jubilera i pobicia Anne - to wielka zagadka utworu Lemaitre'a. Czytelnik do samego końca nie ma pojęcia, kim ta osoba jest i dlaczego tak mocno uwzięła się na Anne, która nie była przecież jakoś bardzo zagrażającym świadkiem jego napadu. Od czasu do czasu jednak, kiedy to pisarz wtrąca do tekstu narrację pierwszoosobową, czyli punkt widzenia bandyty, odbiorca ma okazję poznać jego myśli i dzięki nim dowiedzieć się, że przestępcę cechują czarne poczucie humoru, powiązania z wydarzeniami z przeszłości, do których z czasem dochodzi policja, a także jakiś uraz do samego Verhoevena. Sprawa robi się coraz bardziej poważna, a co za tym idzie, coraz bardziej niepokojąca i zadziwiająca. Szczególnie druga połowa kryminału jest niesamowicie wciągająca, zwieńczona, jak to zazwyczaj w prozie Lemaitre'a bywa, efektownym finałem.

Myślę, że nie przesadzę, jeśli napiszę, że sposób, w jaki ten francuski autor w ogóle posługuje się piórem, jest niezwykle fascynujący. Lemaitre z całą pewnością ma swój styl. Bardzo charakterystyczny, przykuwający wzrok i, dla mnie, osoby, która poznała trzy jego powieści, rozpoznawalny. Pisarz potrafi opowiadać. Szczegółowo opowiadać, trzeba dodać. Gdyby się tak uprzeć, można by mu zarzucić brak wylewności czy pewnego rodzaju beznamiętność, ale na pewno nie lapidarność i sztampowość. Tym, co robi chyba największe wrażenie na czytelniku, są drobiazgowe opisy sytuacji, najistotniejszych wydarzeń. Doskonałym przykładem jest w "Ofierze" scena okrutnego pobicia Anne, po przeczytaniu której czułam się tak, jakby ktoś przepuścił mnie przez wyżymaczkę. Na to, że autor jest dobry w swoim fachu, wskazuje również lekkość, z jaką operuje czasami i perspektywami - w jednej chwili snuje opowieść o tym, co właśnie miało miejsce, a w drugiej, z niewymuszoną swobodą, napomyka, co wydarzy się w następnej sekundzie lub za kilkanaście minut. Zabieg całkowicie naturalny, nieprzeszkadzający w lekturze.

"Ofiara" to kolejny - po "Ślubnej sukni" i "Alex" - przyzwoity thriller Pierre'a Lemaitre'a. Poziomem nie dorównuje tym wcześniejszym, ale warto zwrócić na niego uwagę chociażby ze względu na językową stronę utworu i pomysłowość pisarza. Nie brakuje w nim zagadek, kłamstw, gróźb i manipulacji, których tylko po części można się domyślić. A żeby książka dostarczyła jeszcze więcej zaskoczeń, radzę pominąć czytanie okładkowego opisu, który, jak to było i w przypadku "Alex", zdradza zbyt wiele, w tym pewien fakt, o którym czytelnik dowiaduje się dopiero pod koniec powieści. Ciekawa pozycja o niekonwencjonalnych, że tak to ujmę, metodach pracy policji i poświęceniu dla drugiego człowieka. Mimo że już wiem, czego dotyczy fabuła pierwszej części cyklu o Verhoevenie, z niecierpliwością będę oczekiwać jej polskiego wydania.

Recenzja pochodzi z tajusczyta.blogspot.com.

Pierre Lemaitre to urodzony w 1956 roku francuski pisarz i scenarzysta, autor kilku powieści kryminalnych. Po zdobyciu wykształcenia w takich dziedzinach naukowych, jak psychologia i edukacja dorosłych - literatura, kultura, komunikacja - w 2006 roku rozpoczął karierę pisarską. Jego utwory zdobyły wiele nagród, m.in. Prix du polar européen za europejski kryminał 2010 roku,...

więcej Pokaż mimo to