-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać311
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
Niekiedy dar i przekleństwo dwie strony tej samej monety. Jak żyć, gdy jednocześnie jesteśmy wyróżnieni i nie chcemy takimi być? Udawać, że akceptujemy to, co niezwykłe w nas czy uciekać w zaprzeczenie? Zresztą jak długo da się egzystować w zawieszeniu pomiędzy jednym i drugim? W końcu nadejdzie czas wyboru…
Wrócić do żywych to jedno, lecz odnaleźć się pośród nich to już całkiem inna historia. W samym jej środku znajduje się Charlie, zmagający się ze skutkami swojej choroby oraz niespodziewanego daru. Duchy przecież nie istnieją i tak sądzą wszyscy lub prawie wszyscy, a jeden chłopak je widzi, co więcej z niektórymi jest zaprzyjaźniony, lecz to ta przyjemniejsza strona. Mniej przyjemną jest ciągłe dostrzeganie różnorodnych zjaw, nie zawsze przyjaźnie nastawionych oraz ukrywanie nowego zmysłu przed rodziną i znajomymi ze szkoły. Charlie jest także nastolatkiem i nie omijają go uczuciowe zawirowania, a gdyby tego było mało z ulic Yorku znikają duchy. Może nie byłoby to nic dziwnego gdyby nie Sam, który nie ma zamiaru pozostawić tej sprawy samej sobie. Jeden duch mniej czy więcej nikomu nie robi różnicy, lecz czy na pewno? Jeśli mieszka się w najbardziej nawiedzonym miejscu w Europie i na dodatek widzi się więcej niż inni pozostaje tylko jedno. Od tego już krok by rozpocząć niecodzienne śledztwo i odkryć, że czy jest się żywym czy martwym tak samo jest się zagrożonym, bo przeciwnik nie cofnie się przed niczym by urzeczywistnić swój cel.
Jeżeli autor ma pomysł na książkę i jednocześnie potrafi go urzeczywistnić to zbyt duża liczba wykorzystanych motywów nie istnieje. Rosie Albo jest właśnie takim przykładem lub raczej historia, która wyszła spod jej pióra, łącząca kilka tematów nie tylko w spójną całość, lecz przede wszystkim w intrygującą opowieść. Duchy, zabytkowy York, uczuciowe rozterki, tajemnice z przeszłości i te całkiem świeże oraz zagadka, od jakiej rozwiązania zależy istnienie kilkorga przyjaciół, tych żywych jak i umarłych. Brzmi intrygująco? Nawet więcej bym powiedziała, oczywiście po opisie ze skrzydełka okładki można przypuszczać, co nas czeka, ale zapewniam, że i tak dopiero podczas lektury przekonacie, co faktycznie kryje „Sixteen souls”. Z pewnością bohaterowie nie należą do szablonowych i to pod wieloma względami, autorka miała na nich pomysł i wykorzystała go splatając z prawdziwie awanturniczymi przygodami i dodając do tego jeszcze uczuciowe rozterki oraz próby stawienia czoła swojej inności wśród rówieśników. Czy to nie przypomina czysty chaos? Ani na moment nie czuje się tego w czasie lektury, fabuła przemyślana jest w każdym szczególe i ma on do odegrania swoją rolę, w żadnym wypadku nie jest pozostawiony bez połączenia go z innymi. No i oczywiście klimat, jedyny w swoim rodzaju czyli angielskiej mgły, nawiedzonych miejsc, mrocznych cmentarzy oraz przeszłości, jaka wciąż jest odczuwalna.
Niekiedy dar i przekleństwo dwie strony tej samej monety. Jak żyć, gdy jednocześnie jesteśmy wyróżnieni i nie chcemy takimi być? Udawać, że akceptujemy to, co niezwykłe w nas czy uciekać w zaprzeczenie? Zresztą jak długo da się egzystować w zawieszeniu pomiędzy jednym i drugim? W końcu nadejdzie czas wyboru…
Wrócić do żywych to jedno, lecz odnaleźć się pośród nich to już...
Doskonały plan życie? Czy taki w ogóle istnieje? A może najważniejszy by go w ogóle mieć? Tak samo jak i marzenia, które motywują nas do pójścia dalej niż inni. Tylko czy warto robić dosłownie wszystko dla nich i bez względu na cenę?
Jak zdobyć to, czego się pragnie, kiedy dopiero stoi się na progu dorosłego życia? Wpierw trzeba wiedzieć się od niego oczekuje. Ania zaplanowała je doskonale, nawet przypadek potrafi wykorzystać na swoją korzyść. Plan jest prosty, wyjazd z małej miejscowości na studia do Krakowa plus wygodna egzystencja. Zbyt dużo na dziewczynę w tym wieku? Ależ skąd, zwłaszcza, iż ma atuty i potrafi je wykorzystać jak mało kto. Tylko czy to wystarczy i kiedy skończy się jej szczęście? A jeśli wystarczy spryt i doskonały plan oraz brak skrupułów? Z pewnością siebie Ania kroczy po to, co dla niej jest synonimem szczęścia. Nie ogląda się za siebie i krok za krokiem podbija świat, na własnych zasadach i bez zbytniego oglądania się za siebie. Czy to faktycznie takie łatwe jak się wydaje? Chyba tak, patrząc na osiągnięcia dziewczyny, zawsze wie jak postąpić tak, by wyszło na jej. Czyżby jej doskonały plan nie miał słabych punktów? Jednak podobno karma wraca… Jeżeli to prawda to może być nieciekawie, chociaż przecie to Ania, dla której nie ma rzeczy niemożliwych, a może wcale tak nie jest?
Niektórzy naprawdę potrafią życie wycisnąć jak cytrynę. Właśnie taka jest główna bohaterka najnowszej książki Izabelli Frączyk w telegraficznym skrócie, lecz tak naprawdę jest ona wiele bardziej skomplikowana niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Niemoralna i dążąca po trupach do celu, a jednak ma w sobie to „coś”, sprawiające, że z ciekawością śledzimy jej losy i może nawet trzymamy kciuki. Zbudowanie postaci, wzbudzającej bardzo mieszane uczucia i dodatkowo jeszcze poprowadzenie jej tak, by wciąż nie tylko budziła zainteresowanie, ale również uczucia, jakich byśmy nigdy się nie spodziewali, sądząc po jej czynach, jest trudnym zadaniem. Autorka „Doskonałego planu” pokazała kogoś, kto nie powinien dać się lubić i naprawdę nie stara się zasłużyć na to, ale… no właśnie jak to często bywa liczą się szczegóły oraz kulisy. Jedno i drugie perfekcyjnie uzupełniają historię dziewczyny, takiej jak na okładce, barwnej, wyróżniającej się, z tajemnicami, jeżeli już płaczącej to jedynie wtedy, gdy nikt inny ją nie widzi.
Doskonały plan życie? Czy taki w ogóle istnieje? A może najważniejszy by go w ogóle mieć? Tak samo jak i marzenia, które motywują nas do pójścia dalej niż inni. Tylko czy warto robić dosłownie wszystko dla nich i bez względu na cenę?
Jak zdobyć to, czego się pragnie, kiedy dopiero stoi się na progu dorosłego życia? Wpierw trzeba wiedzieć się od niego oczekuje. Ania...
Uwaga na marzenia mogą się spełnić. Czasem okazuje się, iż rzeczywistość nawet przerasta nasze skryte pragnienia. Tyle szczęścia na raz? Czy to nie jest zbyt piękne by mogło być prawdziwe? No cóż najlepiej jest się przekonać samemu, zwłaszcza, jeśli nie chce się później żałować, chociaż czy nie będą to miłe złego początki?
Podobno nie ma gniewu większego od tego odczuwanego przez zdradzoną kobietę. A jeśli mamy do czynienia z boginią? Taką najprawdziwsza z prawdziwych? Niech się strzeże ten, kto nie brał tego pod uwagę. Zeus jakoś pominął ten aspekt i jak się okazało nawet jego boskość nie ochroniła go przed zemstą Hery i innych zdradzonych. I to jaką! Jednak teraz mamy czasy współczesne i kto wierzy w starych bogów? Może już niewielu, ale klątwa jest jak najbardziej aktualna i trwa niezmiennie od wieków. Co jakiś czas można oczywiście przekleństwo zdjąć, lecz warunek jest dość przebiegle skonstruowany. W końcu kobiety go wymyśliły! Jak do tej pory boski pan Olimpu ma z nim ogromny problem. Jak będzie tym razem? Uda się przechytrzyć boskie furie czy znowu trzeba będzie czekać na kolejną szansę? Obecna sytuacja chyba nie do końca jest taka jak zazwyczaj, a to rodzi nowe zagrożenia, zwłaszcza dla kogoś, kto jest mu bliski oraz jest śmiertelniczką. Klątwa ma moc, lecz prawdziwe uczucie również, pytanie tylko które z nich większą? No i z gniewem zdradzonych boskich pań?
Zemsta, przekleństwo, olimpijscy bogowie i pewna kobieta. Gromowładny Zeus znany jest z mitologii z bardzo lekkiego traktowania wierności, a od tego już krok by kogoś zdenerwować. Taki zalążek fabuły obiecująco zapowiada się czyż nie? Gosia Lisińska wykorzystała potencjał znakomicie, nie zapominając oczywiście o mitycznym entourage`u, lecz jeśli ktoś spodziewa się antyku to dostanie coś o wiele bardziej interesującego. Jednak drugi plan nie jest przecież najważniejszy, clou wszystkiego to oczywiście bohaterowie, a ci są dosłownie boscy i uwodzą czytających jak tylko pojawią się na scenie. Uroku nie można im odmówić, ale autorka nie zapomniała także o ich mroczniejszej stronie, która niejednokrotnie jest w mitach widoczna. Sam tytuł „Wszystkie noce Zeusa. Boski romans” jak się przekonujemy podczas lektury jednocześnie jest dość przewrotny i bardzo dobrze oddający motyw. Oczywiście są uczucia, bogowie i boginie, śmiertelnicy wcale nie są na uboczu tej historii, a w samym centrum i daleko im do marionetek. Nie brakuje też tajemnic i zwrotów akcji. Na tym nie koniec, gdyż właśnie akcja nabiera jeszcze większego rozpędu, aż do finału, gdzie okazuje się kto i co zwyciężają, a wcale nie jest to takie oczywiste!
Uwaga na marzenia mogą się spełnić. Czasem okazuje się, iż rzeczywistość nawet przerasta nasze skryte pragnienia. Tyle szczęścia na raz? Czy to nie jest zbyt piękne by mogło być prawdziwe? No cóż najlepiej jest się przekonać samemu, zwłaszcza, jeśli nie chce się później żałować, chociaż czy nie będą to miłe złego początki?
Podobno nie ma gniewu większego od tego...
Co jest prawdą, a nie tylko subiektywnym obrazem tego, co wokół nas? Czasem zaciera się granica pomiędzy jednym oraz drugim i nie ma w tym nic złego, ale są chwile, gdy tracimy równowagę własnymi odczuciami i rzeczywistością. Wówczas zaczyna się niepewność i strach przed sobą samym, ale również przed innymi…
Czy zamieszkanie w pustym apartamentowcu z daleka od ludzi jest dobrym pomysłem? Może nie najlepszym, lecz Iza zbytnio nie ma wyboru. Po ostatnich wydarzeniach musi „trochę” zmienić swoją egzystencję. Romans trzydziestotrzylatki ze studentem nie był dobrze widziany na uczelni, skutki tego właśnie zaczyna kobieta odczuwać. To, co jej pozostało to propozycja dawnego kolegi, mieszkanie gdzieś na obrzeżach Warszawy to koło ratunkowe. jakiego właśnie potrzebuje. Samotność nie jest najgorsze co ją spotkało i to nie tylko ostatnio. Nadarza się też doskonały moment by dokończyć pisanie nowej książki – thrillera. Cisza, spokój, las za oknem, czego chcieć więcej? No właśnie nie wszystko jest takie jak miało być. Już pierwsze godziny pobytu w apartamentowcu przynoszą niepokojące sygnały. A im więcej czasu upływa wcale nie wydają się one wyolbrzymione. Czy Iza będzie w stanie zrealizować swój plan? Niekiedy pierwszego wrażenia nie powinno się ignorować, chociaż czy na pewno?
Thriller wiele ma twarzy, a ten, który wyszedł spod pióra Agaty Czykierdy – Grabowskiej okazuje się mieć niejedno oblicze. Z pewnością niepokojący nieustannie, czasem jedynie natężenie tego uczucie trochę mniejsze, lecz nawet z drugiego planu daje o sobie znać. Nie da się zapomnieć o zwrotach akcji i pojawianiu się nowych znaków zapytania, w najmniej spodziewanych momentach, bo jakżeby inaczej. Kolejne fragmenty zaczynają się układać w większą całość, lecz czy faktycznie dobrze czytelnik je dopasowuje do sobie? Może nie dostrzegamy czegoś, co skrywane jest pod tym, co wydaje się nam oczywiste? Wrażenie, że zaraz wydarzy się coś zmieniającego nasz punkt widzenia pojawia się już na samym początku i nie opuszcza czytających do samego końca. Im bardziej zagłębiamy się w „Zapach świeżych trocin” tym więcej pytań i analizowania poznanych wcześniej faktów, tylko czy one rzeczywiście nimi są? Granica pomiędzy kolejnymi warstwami przeszłości i teraźniejszości zacierają się, tak samo jak i to kto jest kim w tej historii. Agata Czykierda – Grabowska nie daje prostych odpowiedzi, nie operuje prostym biało-czarnym osądem, cała gama szarości i brunatnych śladów starek krwi rozmywa portret ludzi, uwikłanych w to, co było i niezapomniane. Stare grzechy i wszechobecne poczucie utraty czegoś, co już chyba nie jest możliwe do odzyskania przeplata się z lękiem, noszącym wiele masek. Gdzieś tak kryje się prawda, straszna, zawiniona i przede wszystkim przypominająca o wyrządzonym złu.
Co jest prawdą, a nie tylko subiektywnym obrazem tego, co wokół nas? Czasem zaciera się granica pomiędzy jednym oraz drugim i nie ma w tym nic złego, ale są chwile, gdy tracimy równowagę własnymi odczuciami i rzeczywistością. Wówczas zaczyna się niepewność i strach przed sobą samym, ale również przed innymi…
Czy zamieszkanie w pustym apartamentowcu z daleka od ludzi jest...
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Zawsze gdzieś tkwi powód, ale dostrzegany bywa czasem zbyt późno. Podobnie jest ze złem, samo z siebie nie powstaje, gdzieś ma swoje źródło. Jednak zauważany jest zbyt często gdy już czuje się pewnie i nie kryje się ze swoją obecnością.
Co by było gdyby Jakub nie wszedł do zaniedbanego ogrodu sąsiada? Nie wziąłby czegoś, co nie należało do niego i szybko straciło swój kuszący urok? Cena, jaką zapłaci za ten nierozważny krok jest dużo większa niż mógłby pomyśleć. Wystarczyła odrobina krwi by zbudziło się coś, co czekało by znowu o sobie przypomnieć. Pamięć ludzka nie do końca jest tak zawodna jak się wydaje, ale to, co w niej zostaje nie oddaje w pełni z czym przyjdzie się zmierzyć Kubie i nie jedynie jemu. Coś zaczyna o sobie przypominać, nie pozwala zapomnieć o sobie i żyć tak jak do tej pory temu, kto nieświadomie pomógł bestii wydostać się z letargu. Czy powtarzane od pokoleń mity mogą być prawdziwe? A jeśli tak to w jaki sposób można pokonać zło? Podobno w legendach kryje się ziarno prawdy, tyle, że w tych, których właśnie jest uczestnikiem Kuba ma postać koszmaru i to nie sennego, lecz bardzo rzeczywistego. Czy komuś uda się pokonać to, co przywozi z sobą czarna wołga?
Sugestywna okładka. Historia, która budzi gęsią skórkę już na samym początku. Następnie rozwinięcie akcji. No i oczywiście finał. Do tego oczywiście klimat, jedynej w swoim rodzaju grozy, wpełzającej pod skórę prawie od razu i powodujący gęsią skórkę jeszcze długo po zakończeniu czytania. „Grzechót” wcale nie jest tytułem na wyrost, gdyż od samego początku coś daje znać o sobie i ani na moment nie cichnie, wprost przeciwnie narasta. Jednak to nie wszystko, do tego trzeba jeszcze dodać wątek przygodowy oraz oczywiście cień legend miejskich i nie tylko, podkreślający główny motyw. Mogłoby się wydawać, że tam gdzie bohaterami są młodsi wiekiem rozmyje się atmosfera napięcia i koszmaru. Nic bardziej mylnego. Marcin Lewandowski odwołuje się do naszych lęków jeszcze z czasów dzieciństwa, różnorodnych zasłyszanych opowieściach, jakich nie powinniśmy słyszeć oraz całej gamy ostrzeżeń kiedy nie słuchaliśmy dorosłych. „Grzechót” to, coś więcej niż suma wszystkich dawnych strachów i mitów oraz tych jak najbardziej teraźniejszych odczuwanych bez względu na wiek. Nie lubię porównywać autorów do siebie, ale czytając najnowszą książkę Marcina Lewandowskiego otrzymujemy lekturę na równie z mistrzami grozy i nie tylko. Odnajdujemy nastrój horroru, urban fantasy, po części również gotyckość czyli to, co sprawia, że wprost pochłaniamy książkę.
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Zawsze gdzieś tkwi powód, ale dostrzegany bywa czasem zbyt późno. Podobnie jest ze złem, samo z siebie nie powstaje, gdzieś ma swoje źródło. Jednak zauważany jest zbyt często gdy już czuje się pewnie i nie kryje się ze swoją obecnością.
Co by było gdyby Jakub nie wszedł do zaniedbanego ogrodu sąsiada? Nie wziąłby czegoś, co nie należało...
Niezwiązane ze sobą wydarzenia wcale takimi nie musza być. Czasem mają punkt wspólny ukryty gdzieś pomiędzy pierwszym wrażeniem, a intuicją tego, kto na nie spojrzał. Od tego czy dostrzeże się prawdziwą sieć powiązań zależy jaki będzie ich efekt końcowy. Wymaga to poświęcenia uwagi i przede wszystkim bycia otwartym na niespodziewane zwroty akcji i ludzkie motywy, pchające do nieprzewidywalnych kroków.
W dobie wszechobecnych kamer, telefonów towarzyszących wszystkim na każdym kroku znika Felicja. Nadkomisarz Oskar Superson zdaje sobie sprawę jak ważny jest czas w takich sprawach. Wystarczy nie dostrzec jakiegoś detalu i skutki będą tragiczne. Do tego wypadek motocyklistów, a może coś więcej niż nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Do tego jeszcze śmierć kobiety, co skutkuje kolejnym dochodzeniem. Każde z nich wymaga poświęcenia uwagi i żadne nie powinno być potraktowane powierzchownie. Superson wie, że od jego zaangażowania zależy naprawdę wiele i to nie tylko jeśli chodzi o jego karierę. Stawia na szali coś dużo ważniejszego, ryzyko przyniesie pozytywne skutki czy wprost odwrotnie narazi tych, którym chciał pomóc? Czas ucieka, coraz więcej wątpliwości pojawia się, a odpowiedzi zdają sobie przeczyć nawzajem, czy nie zostało pomięte coś istotnego?
Lubicie nieoczywistych splot wątków w historii, której zakończenie zaskakuje jeszcze mocniej? "Ci, którzy zostali" są właśnie taką lekturą, jak wiedzie czytelników nieoczywistych ścieżkami po meandrach ludzkich poczynań. W naprawdę kryminale czytelnik wciąż ma uczucie, iż jest tuż tuż rozwiązania zagadki, bądź zagadek, lecz splot wydarzeń tak jest pomyślany by był on zaskakiwany i spoglądał na to, co już wie z innego punktu widzenia. Hanna Greń po mistrzowsku rozgrywa poszczególne wątki tak, by nie można być pewnym nie tylko, co je łączy, lecz również jaki będzie ich przebieg. Kilka zdawałoby się odrębnych zdarzeń, każde o kryminalnym charakterze, lecz bez punktu wspólnego, chociaż…? No właśnie, a może jednak coś je łączy? Zaginięcie. Wypadek. Porachunki. Śmierć. Osobne śledztwa, intrygujące, lecz przede wszystkim skomplikowane, zwłaszcza jeśli nie traktuje się ich powierzchownie. Dla dociekliwego śledczego, który nie zadawala się schematycznymi odpowiedziami stanowią tajemnice, jakich nie potrafi lub raczej nie chce pozostawić samym sobie. „Ci, którzy pozostali” są kryminalną historią w jakiej nie brakuje dramatyzmu, dochodzeniowych kruczków i niejednego znaku zapytania.
Niezwiązane ze sobą wydarzenia wcale takimi nie musza być. Czasem mają punkt wspólny ukryty gdzieś pomiędzy pierwszym wrażeniem, a intuicją tego, kto na nie spojrzał. Od tego czy dostrzeże się prawdziwą sieć powiązań zależy jaki będzie ich efekt końcowy. Wymaga to poświęcenia uwagi i przede wszystkim bycia otwartym na niespodziewane zwroty akcji i ludzkie motywy, pchające...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zło nie daje o sobie zapomnieć. Zapisuje się w pamięci ludzkiej na wiele sposobów. Czasem nawet nie jesteśmy świadomi jak potrafi kierować człowiekiem, a może jedynie wydobywać z niego, to, co w innych okolicznościach nigdy nie dałoby o sobie znać.
Raz, dwa, trzy. Sprawdzam. Tym razem Anka, Szczepan i Artur zdaja sobie sprawę z czym będą mieli do czynienia, problem w tym, że wciąż nie wiedzą jeszcze z kim. Nauczyciel jest zagadką, tak zresztą jak i to kiedy zamierza uderzyć. Raczej wcześniej niż później, nowy etap w zabójczej grze rozpoczął się i tym razem doświadczenie podpowiada, że łatwiej wcale nie będzie. Wprost przeciwnie, ten kto manipulował innymi z pewnością nadal będzie to robił. Pytanie tylko kto tym razem jest jego marionetką? Odpowiedź będzie cenną wskazówką w dochodzeniu, a może kryć się w przeszłości oraz historii tych, którym zerwano już maski. Jednak to, co najważniejsze wciąż przed Anką, Arturem i Szczepanem, za nimi dwa elementy zabójczej układanki, przed nimi trzeci, najważniejszy i jak do tej pory nieuchwytny. Podobno nikt nie jest bezbłędny, jakie błędy popełnią oni, a jakie Nauczyciel? Kto z nich zwycięży?
Do trzech razy sztuka? No cóż w przypadku książek Pauliny Świst wiadomo, że przy każdej następnej części będzie co najmniej tak dobra jak jej poprzedniczki, jak nie lepsza. Nowa seria przyniosła spore niespodzianki i pokazała, że autorka długo nie powie jeszcze ostatniego słowa w temacie jak zaskoczyć czytelników. Powiedzieć, że napięcie było dawkowane to tak jakby nic nie powiedzieć, a „Oblitus” jest tego doskonałym dowodem. Troje głównych bohaterów, jacy są równie nieprzewidywalni jak niestandardowi oraz ten, który do tej pory działał zza kulis. Jakie kroki podejmie w ostatecznej rozgrywce i co ma w planach? Paulina Świst tak skomponowała tę część by napięcie sięgało górnej skali „dramadetektora”, chociaż niewykluczone, że mógł zatrzymać się tam już na wstępie i nie było momentu, kiedy mógłby opaść. Z pewnością „Oblitus” ma wszystkie cechy thrillera, jakie sprawiają, że czytelnik stara się odgadnąć kto jaka rolę odgrywa i kim jest ten zły. No cóż w tym wypadku pisarka nie zamiaru niczego ułatwiać i jeszcze dodaje perspektywę tego, kogo tożsamość tak usilnie staramy się odkryć. Oczywiście pozostaje jeszcze jeden smaczek, tak naprawdę więcej, ale o tym trzeba przekonać się osobiście, czyli relacje pomiędzy trójką postaci, a tym Paulina Świst mało co, oszczędziła. Przy okazji przypominając czytelnikom, że co jak co, lecz przy jej pomysłach przy lekturze z pewnością nie będą nudzić się i zapamiętają niejeden moment „Oblitus”.
Zło nie daje o sobie zapomnieć. Zapisuje się w pamięci ludzkiej na wiele sposobów. Czasem nawet nie jesteśmy świadomi jak potrafi kierować człowiekiem, a może jedynie wydobywać z niego, to, co w innych okolicznościach nigdy nie dałoby o sobie znać.
Raz, dwa, trzy. Sprawdzam. Tym razem Anka, Szczepan i Artur zdaja sobie sprawę z czym będą mieli do czynienia, problem w tym,...
Nie tak miało być. Powinni żyć długo i szczęśliwie, tak jak to bywa w hollywoodzkich filmach, a przede wszystkim w ludzkich marzeniach. Jednak ktoś brutalnie zmienił życiowy scenariusz. Dlaczego? Kto stoi za tym, co wydarzyło się? Nic nie dzieje się bez przyczyny, a za nią kryją się emocje, mroczne, bolesne i przede wszystkim zabójcze!
Co wydarzyło się na weselnym przyjęciu na oczach gości? Nikt niczego nie zauważył, kiedy ktoś popełnił morderstwo. Jak to możliwe? Tego musi dowiedzieć się podkomisarz Monika Gniewosz. Czyżby doszło do zbrodni? Wiele na to wskazuje, że tak. Pytanie kim jest zabójca w takim razie i jaki miał motyw bądź motywy. Świeżo poślubiony mąż ofiary pochodził z Pełni, ale jego żona nie znała tutaj nikogo. Nic nie zapowiadało tragedii, chociaż czy na pewno? Zespół dochodzeniowy bierze pod lupę gości i przygląda się okolicznościom morderstwa. Gdzieś kryje się prawda, może w ludzkich sekretach? Każdy wbrew pozorom je ma, niekiedy o wiele mroczniejszy niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Jednak dotarcie do nich nie jest proste, ale kiedy uważniej policjanci zaczynają się przyglądać niepasującym do siebie fragmentom zaczynają dostrzegać niepokojące dopasowanie. Śmierć panny młodej była pomyłką czy trucizna była przeznaczona właśnie dla niej? Podkomisarz Gniewosz powinna się skupić na śledztwu, lecz niełatwo poświęcić się pracy jeśli w tym samym czasie drży się o bezpieczeństwo córki. Jak jej porwanie wpłynie na wynik dochodzenia? Dramatyczne wydarzenia zawisły nad Pełnią…
Zbrodnia. Śledztwo. Tajemnice. Strata. Przeszłość i teraźniejszość. Tyle, aż lub tylko wystarczy by stworzyć niesamowicie klimatyczny kryminał, w którym czytelnik od samego początku czuje mrowienie i czeka, kiedy przysłowiowa bomba spadnie w dół i rozpocznie się zabójczy wyścig. A ten rozpoczyna się w chwili, kiedy wydaje się nam, że jesteśmy na niego przygotowani. Nic bardziej mylnego. Małgorzata Rogala doskonale gra postaciami, tymi znanymi i całkiem nowymi oraz oczywiście łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Wszystko to składa się na kryminalną fabułę, w której nie ma prostych pytań, nawet to, kto zabił ma drugie dno. Zagadka zatacza coraz większe kręgi, zagarniając w nie coraz to nowe osoby i przypuszczalne motywy. Podczas lektury zdajemy sobie sprawę, iż tak naprawdę nikt i nic nie jest takie jak nam się wydawało. „Zbrodnia przed północą” jest wielowarstwową historią, w jakiej nie ma niczego przypadkowego, każde element, mniejszy czy większy, odgrywa rolę. Oddzielne wątki zdają się, na pierwszy rzut oka, nie mieć ze sobą dużo wspólnego i kierują czytelniczą uwagę w zupełnie innym kierunku, aż do momentu, gdy zaczynają opadać maski, a bohaterowie sięgają głębiej i dalej. Małgorzata Rogala jest pisarką, tworzącą książki, jakie nie czyta się raz, wraca się do nich i odkrywa kolejne niuanse rasowego kryminału, w jakim jak na dłoni widać jak niekiedy mało wiemy o ludziach wokół nas.
Nie tak miało być. Powinni żyć długo i szczęśliwie, tak jak to bywa w hollywoodzkich filmach, a przede wszystkim w ludzkich marzeniach. Jednak ktoś brutalnie zmienił życiowy scenariusz. Dlaczego? Kto stoi za tym, co wydarzyło się? Nic nie dzieje się bez przyczyny, a za nią kryją się emocje, mroczne, bolesne i przede wszystkim zabójcze!
Co wydarzyło się na weselnym...
Czasem tylko jedno jest pewne czyli trup, cała reszta to chaos z poplątaniem. Mówiąć w skrócie klops zupełny zwłaszcza dla tego, kto ma motyw by stać za zejściem z tego świata nieszczęśnika. Jak udowodnić, że jest się niewinnym, gdy mało albo zupełnie nic na to nie wskazuje? No cóż pozostaje poprosić o koło ratunkowe kogoś, kto je rzuci, ale czy zrobi to?
Wielbiciele jak najbardziej są mile widziani, w końcu kto nie chciałby mieć fanów? Problem zaczyna się w chwili kiedy sympatyk nie do końca nim jest i zaczyna przejawiać to w dość niepokojących poczynaniach. Róża Krull właśnie ma do czynienia z kimś takim, sława ma przecież i ciemniejsze strony, ale jak mroczne one są nie mogła nawet przypuszczać. Czym innym jest pisanie o morderstwach, a co innego kiedy samemu człowiek jest podejrzany o jedno z nich. Wiadomo, że pomyłki zdarzają się, lecz w tej sprawie jakoś tak wszystko zdaje się wskazywać właśnie na słynną pisarkę. Jak wybrnąć z opałów? Wyjście jest tylko jedno – znaleźć prawdziwego zabójcę. Tyle, że niezwykle trudno dokonać takiego wyczynu, kiedy jest się gościem aresztu, a i wydawnictwo dopomina się o nową książkę. Ale kto jak kto, lecz Róża ma przecież przyjaciół, a oni gotowi są na wiele, by udowodnić jej niewinność. Ich sposoby są może czasem dość ryzykowne, jednak nie da odmówić się im uporu, sprytu i śledczej intuicji!
Jedni bohaterowie zapadają w pamięć gdyż są charyzmatyczni, inni swoim zachowaniem, są i tacy, jakich humor nie pozwala o nich zapomnieć. No i oczywiście jest Róża Krull oraz jej świta vel zgrane grono przyjaciół. Każde z osobna jest osobowością barwną, przyciągającą uwagę, a jako grupa mało mają sobie równych. W „Miłości aż po grób” naprawdę pokazuje na co ich stać, a jak się okazuje w obliczu prawdziwie zabójczej zagadki dają z siebie jeszcze więcej niż zazwyczaj, oczywiście pozostając sobą. Tym razem zamieszanie jest większe niż zazwyczaj, chociaż z tego samego powodu czyli jedynej w swoim rodzaju, bestsellerowej pisarki. Zagadka kryminalna swoim skomplikowaniem dorównuje klasyce swego gatunku, a nie jeden sławny śledczy, bądź śledcza, mieliby porządny ból głowy od prób rozwiązania. Czytelnik także nie oprze się pokusie rozwiązania prawdziwego węzła gordyjskiego lub mówiąc inaczej odkrycia kto zabił. Tropów jest kilka, natomiast podejrzana jest jedna i wszystko wskazuje, że jest winna. Oczywiście „Miłość aż po grób” to komedia kryminalna, co oznacza, że humoru nie brakuje, wytrawnego, by nie rzec czarnego, lecz jak najbardziej splecionego nierozerwalnie z akcją. Alek Rogoziński mistrzowsko wplata znaki zapytania w rozgrywające się wydarzenia i dozuje odpowiedzi, w odpowiednich momentach dokonuje fabularnej volty, a to wszystko okraszone jest komizmem sytuacyjnym oraz oczywiście dialogami, w jakich nie brakuje ciętych ripost.
Czasem tylko jedno jest pewne czyli trup, cała reszta to chaos z poplątaniem. Mówiąć w skrócie klops zupełny zwłaszcza dla tego, kto ma motyw by stać za zejściem z tego świata nieszczęśnika. Jak udowodnić, że jest się niewinnym, gdy mało albo zupełnie nic na to nie wskazuje? No cóż pozostaje poprosić o koło ratunkowe kogoś, kto je rzuci, ale czy zrobi to?
Wielbiciele jak...
Zło często czai się w pobliżu, wśród znajomych twarzy. Rzadko, kiedy przychodzi z daleka, wówczas jest szybciej zauważalne. Jednak to pojawiające się tuż obok skrywa się czasem pod niemym przyzwoleniem albo zmową milczenia…
Mogłoby się wydawać, że w małych miejscowościach człowiek znajdzie spokój, a gorsza część ludzkiej natury pozostanie daleko. Takie założenie nie zawsze sprawdza się. Miejsce gdzie zamieszkał Igor Schutt wydaje się być ciche, ale i niepokojące. Może to sprawia Zalew Czorsztyński, powstały tam gdzie jeszcze nie tak dawno toczyło się życie? Ciemne wody zdają się nieść głosy tamtych dni i dawnych mieszkańców. Czy tak jest w rzeczywistości? Nie czas jednak nad zastanawianiem się nad tym, co innego zaprząta uwagę nowego mieszkańca. Seryjny morderca nie pasuje do małej społeczności, do jakiej zawitał, chociaż czy na pewno? Dekadę wcześniej właśnie tutaj spłonął budynek, żywioł pochłonął również ofiary. Kiedy zostaje znalezione ciało jednej z mieszkanek dają o sobie znać wspomnienia z przeszłości. Czy jest związek pomiędzy tym, co wtedy wydarzyło się, a obecną sprawą? Igor Schutt jest zaintrygowany i nie potrafi stać z boku, lecz do czego doprowadzi jego zaangażowanie? Czyżby dostrzegał więcej niż inni?
Co to będzie? Obco wszędzie... Głucho wszędzie... Zabójczo będzie! Do tego tajemniczo, intrygująco i mrocznie. Anna Olszewska precyzyjnie buduje niepokojący klimat, a im bardziej zagłębiamy się w książkę tym mocniej jest on odczuwalny. Historia bohaterów tworzy się od razu, oczywiście z cieniami sekretów, długimi i dodający jeszcze mrocznych detali. Do tego wątek obcego i małej społeczności. Jeśli jeszcze ktoś miałby wątpliwości to kolejne wydarzenia, zagęszczające jeszcze atmosferę szybko przekonają go, iż przed nim rasowy kryminał, w którym nikogo i niczego nie można być pewnym. „Osada” zwodzi czytelnika, podsuwa wiele tropów, skłania do uważnej obserwacji wszystkiego i wszystkich. Gdzieś kryje się prawda i odpowiedzialni za zło, które wydarzyło się, lecz kim oni są lub kto to jest? Dlaczego zatriumfowały najgorsze cechy człowieka? Anna Olszewska stawia niejedno pytanie pomiędzy wierszami, a plastycznie przedstawione tło jeszcze podkreśla dramaturgię wydarzeń, jakie niczym lawina w końcu osiąga masę krytyczną i porywając z sobą tych, którzy stanęli na jej drodze. Kryminalna zagadka w „Osadzie” jest wielowarstwowa, składa się na nią przeszłość i teraźniejszość oraz ludzkie czyny, zdające się być zapomniane, lecz czy faktycznie da się wymazać zło z pamięci?
Zło często czai się w pobliżu, wśród znajomych twarzy. Rzadko, kiedy przychodzi z daleka, wówczas jest szybciej zauważalne. Jednak to pojawiające się tuż obok skrywa się czasem pod niemym przyzwoleniem albo zmową milczenia…
Mogłoby się wydawać, że w małych miejscowościach człowiek znajdzie spokój, a gorsza część ludzkiej natury pozostanie daleko. Takie założenie nie zawsze...
Jak wygląda rzeczywistość prawdziwego szpiega? W wersji bondowskiej mamy glamour i pełną pościgów oraz gadgetów wersję. A ta realna? Z pewnością daleko jej do "zabili go i uciekł", cała reszta to przecież top secret, co pozostawia pole dla wyobraźni...
To, co bierzemy za prawdę często bywa bardzo zręcznym i często doskonale przygotowanym kłamstwem. Rafał Terlecki nie jest naiwny, wiele już widział, a jako dziennikarz podejmował się tematów odkrywających przed społeczeństwem niejedną tajemnicę. Tym razem temat sięga kilka dekad wstecz, lecz może ma swój ciąg dalszy obecnie. Szkoła przygotowująca agentów potrafiących się wtopić w społeczeństwo obcego państwa zakończyła swoją działalność, a co z jej uczniami? Przygotowani by wieść życie pod doskonałą przykrywką są cennymi agentami, zwłaszcza, gdy mają w ręku władzę. Czy faktycznie mogło do tego dojść? Sytuacja za wschodnią granicą Polski skłania by przyjrzeć się bliżej przekazanym informacjom, zwłaszcza, iż pochodzą z wywiadowczych kręgów. Co odkryje Terlecki w małej miejscowości w Wielkopolsce? Zna te tereny bardzo dobrze i nigdy nie przypuszczał, co działo się w jednym z poniemieckich pałaców. Minęło sporo czasu, ale teraźniejsze wydarzenia oraz ludzie biorący w nich udział skłaniają do zagłębienia się w dawne tajemnice. Jak wiadomo polityka przyciąga różnorodne charaktery, a jeżeli niektóre zostały zaprogramowane do konkretnych zadań?
Szpiedzy. Gra wywiadów. Tajne łamane przez poufne. No i tajemnice gdzie nie spojrzeć plus same niewiadome wokoło. Wszystko to budzi, co najmniej zaciekawienie, lecz lepszym słowem jest zaintrygowanie, jakie oddaje klimat sekretów, niedopowiedzeń oraz oczekiwania na coś, co kryje się gdzieś pomiędzy znanymi widokami. Piotr Gajdziński właśnie taką atmosferę przeniósł na strony swojej najnowszej książki i to wprost po mistrzowsku. Kilka zazębiających się wątków, różne plany czasowe oraz przede wszystkim bohaterowie. Do tego dodajmy realną fakty z elementami political fiction i otrzymujemy „Fabrykę szpiegów”. W tej książce zagrało dosłownie wszystko, a szczegóły budują opowieść rozgrywającą się na przestrzeni dekad i burzliwej historii powojennej nie tylko Polski czy Europy, lecz również światowej. Fikcja dorównująca prawdzie, prawda, wydająca się nieprawdopodobna oraz ludzie, niecofający się przed niczym w imię idei, czyjeś lub własnej. „Fabryka szpiegów” jest doskonałą lekturę, w której czytelnik wchodzi do świata agenturalnych rozgrywek, gdzie człowiek jest pionkiem w rękach innych, nawet, jeśli jest pewien, iż to on ma władzę.
Jak wygląda rzeczywistość prawdziwego szpiega? W wersji bondowskiej mamy glamour i pełną pościgów oraz gadgetów wersję. A ta realna? Z pewnością daleko jej do "zabili go i uciekł", cała reszta to przecież top secret, co pozostawia pole dla wyobraźni...
To, co bierzemy za prawdę często bywa bardzo zręcznym i często doskonale przygotowanym kłamstwem. Rafał Terlecki nie jest...
Czasami na podjęcie decyzji nie mamy zbyt wiele czasu, a i okoliczności nie sprzyjają głębszym refleksjom. Działamy instynktownie, nie myśląc zbyt wiele, a wybierając jedyną opcję, którą się dostrzega. Dopiero później zauważamy więcej i zaczynamy zastanawiać się. Tyle, że czasu nie da się cofnąć…
Nic nie potoczyło się tak powinno, a potem pozostało jedynie grać rolę kogoś innego. Mila w jednej chwili straciła siostrę, która na jej oczach zginęła, a w drugiej przyjęła tożsamość zmarłej. Dlaczego? Nie widziała innego wyjścia, bliźniaczki zdawało się być idealne. Natomiast to z jakim mierzyła się ona można było określić jako bycie czarną owcą. Holly niedługo miała wyjechać do wymarzonej pracy, zrozpaczona siostra decyduje się na krok wydający się co najmniej szalony, lecz co ma do stracenia, poza szansą na odmianę swojego losu? Okazuje się, że nikt i nic nie są takie jak myślała. Holly odnosiła sukcesy w pracy i była dumą rodziny, Molly jest jej przeciwieństwem, nigdy nie osiągnęła tak dużo. Prawda jest całkowicie odmienna od tego, co Moly wiedziała o najbliższej rodzinie. Praca w Japonii okazuje się mieć drugie dno, odsłaniające świat tak różny od tego, co spodziewała się dziewczyna. Siostra miała niejeden sekret, teraz przyszedł czas, gdy trzeba stawić im czoła. Jaką cenę trzeba będzie zapłacić za życie jako ktoś inny?
A gdyby tak zniknąć? Przyjąć inną tożsamość? Stać się kimś innym? Pytanie tylko czy będzie warto i czy nie będziemy żałować. Bohaterka najnowszej książki Moniki Magoskiej-Suchar podejmuje taką decyzję i staje się to punktem wyjścia do historii, w jakiej czeka nas nie jedna niespodzianka oraz emocjonalna przejażdżka niczym po krętych torach kolejki górskiej. Autorka już wielokrotnie udowodniła, iż jest mistrzynią w ukazywaniu jak skomplikowane mogą być ludzkie losy. Nie inaczej jest w przypadku „Skradzionej tożsamości” gdzie czytelnicy prawie na wstępie otrzymują sporą dawkę uczuciowych, i nie jedynie ich, komplikacji. A dalej czekają na nas sekrety, odkrywanie drugiej twarzy bliskiej osoby oraz stawianie czoła rzeczywistości, na jaką nie było się przygotowanym. Na tym nie koniec, gdyż w kolejnych rozdziałach czeka japoński entourage ze swoim klimatem i odmiennymi zasadami. No i oczywiście pełen wachlarz uczuć, kontrastowych, nieoczekiwanych i przede wszystkim popychających postaci do stawiania kroków na granicy, za którą czeka ich niewiadoma, jednocześnie kusząca, ale i mogąca przynieść ból oraz rozczarowanie.
Czasami na podjęcie decyzji nie mamy zbyt wiele czasu, a i okoliczności nie sprzyjają głębszym refleksjom. Działamy instynktownie, nie myśląc zbyt wiele, a wybierając jedyną opcję, którą się dostrzega. Dopiero później zauważamy więcej i zaczynamy zastanawiać się. Tyle, że czasu nie da się cofnąć…
Nic nie potoczyło się tak powinno, a potem pozostało jedynie grać rolę kogoś...
Wiara, miłość, przyjaźń. Życiowe kierunkowskazy, wydające się wskazywać jedynie dobre drogi. Jeżeli jest się im wiernym nic złego nie powinno stać się. A jeśli tak nie jest? Czasem wystarczy wyjąć jeden klocek by wszystko, co do tej pory doskonale było do siebie dopasowane nagle zacznie się chwiać. Czy da się temu zapobiec?
Nic nie dzieje się samo i ot tak bez przyczyny, zbyt często nie przywiązujemy uwagi do szczegółów, dopiero, kiedy jest już po fakcie patrzymy wstecz i niektóre rzeczy zmienilibyśmy. Jednak przecież to już miało miejsce, a liczy się to, co będzie. Piotr wraz przyjaciółmi wyjeżdża na zwyczajowy męski wypad, jakich wiele już za nimi. Cieniem na podróży kładzie się to, czego właśnie dowiedział, a to nie koniec komplikacji w jego życiu. Łotewskie Czarcie Jezioro ma dość intrygującą sławę, czy zasłużenie? Tajemnice je otaczające okazują się być aż nadto prawdziwe, a krążące opinie nie oddają tego, czego doświadczają odwiedzający to miejsce. Jak wpłynie przyjacielski wyjazd na życie Piotra i jego znajomych? Ile będzie znaczyć wiara, miłość i przyjaźń w okolicznościach, których nikt nie brał pod uwagę, a może wcale tak nie było…?
Ludzka natura. Sekrety. Niewyjaśnione wydarzenia. No i ludzie, stający twarzą w twarz z rozwojem sytuacji, jakiej nie brali pod uwagę. Do tego dodajmy spiralę emocji, nie tylko silnych, lecz i destrukcyjnych. Jeśli jeszcze ktoś uważałby, że to mało to jest to tak naprawdę dopiero fundament historii, w jakiej jednego należy spodziewać się – niespodziewanych zwrotów akcji, całkowicie nieprzewidywalnych i za każdym razem zaskakującym czytelników. Taka sztuka jest naprawdę trudna do osiągnięcia raz za razem, natomiast autor „Pętli” za każdym razem pokazuje, że potrafi to doskonale. Bardzo szybko przekonujemy się, iż nie będzie to lektura taka jak zwykle, daleko będzie jej do jakiekolwiek wzorca i z pewnością nie będzie kalką czegokolwiek. W. & W. Gregory napisał thriller, opierający się na skomplikowanej sieci uczuć i postaw życiowych, wzajemnie na siebie oddziaływujących, tajemnicach, destrukcyjnych i powołujących do życia demony, towarzyszących już bohaterom nieustannie.
Wiara, miłość, przyjaźń. Życiowe kierunkowskazy, wydające się wskazywać jedynie dobre drogi. Jeżeli jest się im wiernym nic złego nie powinno stać się. A jeśli tak nie jest? Czasem wystarczy wyjąć jeden klocek by wszystko, co do tej pory doskonale było do siebie dopasowane nagle zacznie się chwiać. Czy da się temu zapobiec?
Nic nie dzieje się samo i ot tak bez przyczyny,...
\
Słyszymy słowa Turcja i przez głowę przebiega nam masa skojarzeń. Kawa po turecku, otomana, wakacje, Pamukkale i Istambuł, a do tego Hagia Sofia oraz seriale tureckie. Dużo? Raczej nie, bo dodać da się jeszcze więcej. Pomieszanie z poplątaniem? Oczywiście. Kolorowy zawrót głowy i do tego pełen kontrastów? Jak najbardziej.
Wschód i Zachód? Nie do końca, chociaż z obu światów w Turcji odnajdziemy wiele, lecz także unikalna specyfikę. Zdaje się nam, iż o tym państwie, jego kulturze i historii mamy co sporo informacji. Jednak czy tak jest rzeczywiście? Marcelina Szumer-Brysz pokazuje nam, że tak naprawdę mamy wiedzę powierzchowną, ale gdyby tak lekko zdrapać „lakier” to okazuje się, iż pod tym, co zdawało się oczywiste kryje się więcej. Zwłaszcza jeśli ktoś potrafi przekazać swoją perspektywę i odkrywa codzienność, jaką najczęściej turyści pomijają skupiając się na znanych atrakcjach. Historia i teraźniejszość, religia i kultura, bohaterowie narodowi i zwykli ludzie, dla wszystkich i wszystkiego znalazło się miejsce w książce „Turcja. Na wschód od Zachodu”. Jedne tematu są mocniej rozwinięte inne mniej, lecz w żadnym wypadku pobieżnie. Każdy rozdział przybliża nam kraj w jakim kontrasty zdają się być czymś oczywistym i równocześnie intrygującym.
Jednocześnie odległa i dobrze znana. Z pewnością intrygująca i w żadnym razie nudna. No i oczywiście zaskakująca. Turcja. Nie do końca zachodnia, wschodnia także nie. Pełna skrajności oraz odmiennych barw. Marcelina Szumer-Brysz doskonale uchwyciła to, co jest istotą tego kraju i równocześnie stanowi jeden z jego dużych atutów. Czytelnik otrzymuje perspektywę osoby z zewnątrz, która czasem bazuje na obiegowych opiniach albo nie do końca rozumie specyfikę i kogoś, kto od wewnątrz spogląda na to samo, dostrzegając o wiele więcej. „Turcja. Na wschód od Zachodu” nie jest klasycznym przewodnikiem z wskazówkami to powinniście zobaczyć, a tam pojechać. Ten tytuł jest czymś więcej, w każdym tego słowa znaczeniu gdyż obala stereotypy i pomaga zrozumieć indywidualizm, na jaki nie tylko warto zwrócić uwagę, ale brać go pod uwagę, by inaczej spojrzeć Turcję. Dzięki tej książce dostajemy szansę odkryć ten kraj od strony dalekiej od prostych schematów, a kiedy już do niego zawitamy spojrzeć z innego punktu widzenie niż jedynie turystycznego.
\
Słyszymy słowa Turcja i przez głowę przebiega nam masa skojarzeń. Kawa po turecku, otomana, wakacje, Pamukkale i Istambuł, a do tego Hagia Sofia oraz seriale tureckie. Dużo? Raczej nie, bo dodać da się jeszcze więcej. Pomieszanie z poplątaniem? Oczywiście. Kolorowy zawrót głowy i do tego pełen kontrastów? Jak najbardziej.
Wschód i Zachód? Nie do końca, chociaż z obu...
Czy prawda jest tylko jedna? Wydawałoby się, że odpowiedź jest bardzo łatwa i prosta, lecz po chwili zastanowienia czasem pojawia się ale… No właśnie co jeśli jest więcej niż jedna? Jak to możliwe? Patrząc w tym samym kierunki kilka osób może dostrzec co innego, a od tego już krok by widziane obrazy różniły się, tak samo właśnie jest z prawdą…
Małżeństwo Vincenta i Elżbiety było idealne. Różnica wieku małżonkom nie przeszkadzała, chociaż nie wszyscy ją akceptowali. Jednak czy zdanie innych jest aż tak istotne jeśli dwoje ludzi łączy szczere uczucie? Kolejne lat wspólnego życia stały pod znakiem szczęścia, aż do pewnego momentu, który przyniósł diametralną zmianę. Nagle Elżbieta znika, a niedługo potem rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem. Porwanie. Jedno słowo za jakim kryje się lęk o najbliższą osobę, niepewność co powinno się zrobić oraz jedna, wielka i przerażająca niewiadoma. Żądania porywaczy nie są małe, ale najważniejsza jest ukochana kobieta. Pieniądze są jedynie środkiem by ją odzyskać. Jeden z policjantów angażuje się śledztwo, nie jest ono pierwszym w jego karierze, lecz to jest bardzo skomplikowane, a on nie poddaje się w próbach odzyskania porwanej kobiety. Co dzieje się z Elżbietą? Dlaczego wciąż nie ma efektów pracy policji i wysiłków Vincenta? Zrozpaczony mąż, porwana żona, zdeterminowany policjant. Jaki będzie finał tej sprawy? Szczęśliwy czy takiego, którego nikt nie bierze pod uwagę?
Jaka jest prawda? Trzy punkty widzenia. Troje ludzi. Życie przed i po oraz to, co działo się pomiędzy tymi dwoma przedziałami czasowymi. Pierwszoosobowa narracja daje bezpośredni wgląd w sytuację. Czytelnik dokładnie wie, co odczuwają bohaterowie i jakie kroki podejmują. Widoczna jest spirala emocji, wciąż nakręcana przez wydarzenia jakie mają miejsce. Odczuwalny jest strach, coraz mocniejszy, odbierający nadzieję, dramatyczna walka o ukochaną osobę i bezsilność gdy nie widać jakichkolwiek efektów. „Gdzie jest moja żona?” nie da się czytać spokojnie przewracając strony, odczucia postaci udzielają się czytającym, dochodzeniowa zagadka coraz mocniej intryguje, padają kolejne pytania – wprost i między wierszami. Anna Matusiak po mistrzowsku steruje emocjami, napięcie kumuluje się aż do punktu gdy musi w końcu pokazać swoją destrukcyjną siłę. Jednak to tylko jeden z wielu elementów, składających się na niesamowitą fabułę, daleką od oczywistości i stawiającą niejedno pod znakiem zapytania, te skłaniają się do zastanowienia się co było i jest niezaprzeczalnym faktem, a co jedynie kłamstwem. Jeśli wszystko przebiegło inaczej niż byliśmy pewni? Prawda niekiedy komplikuje to, co uważano za jednoznaczne i niezaprzeczalne.
Czy prawda jest tylko jedna? Wydawałoby się, że odpowiedź jest bardzo łatwa i prosta, lecz po chwili zastanowienia czasem pojawia się ale… No właśnie co jeśli jest więcej niż jedna? Jak to możliwe? Patrząc w tym samym kierunki kilka osób może dostrzec co innego, a od tego już krok by widziane obrazy różniły się, tak samo właśnie jest z prawdą…
Małżeństwo Vincenta i...
Panna, matka, staruszka. Każda ma swoją misję do wypełnienia, są na różnych etapach życia i realizują odmienne zadania. Młodość, dojrzałość, starość. Zawsze następują po sobie, nieuniknione i zatrzymać je może tylko jedno – śmierć. Żadna rola nie jest mniej ważna, wszystkie mają swój czas by pokazać jakie jest ich znaczenie…
Spokój wcale nie jest przereklamowany, zwłaszcza jeśli ma się trochę tak zwanych krzyżyków na karku. Dobromiła cieszy się z zalet swojego wieku, oczywiście w granicach rozsądku, bo raczej dolegliwości z nim związane raczej do plusów nie należą. W końcu może żyć tak jak zawsze chciała, na własnych zasadach, mając gdzieś ludzkie gadanie. Zresztą kto by się odważył ją skrytykować. Z przyjaciółkami egzystuje trochę na uboczu, nie zamierza parać się już czarami, a i Weles nie ma nic przeciwko temu, czas na odpoczynek, zasłużony i tak długo oczekiwany. Ale czy na pewno? Kiedy w okolicach dochodzi do morderstwa coś zaczyna ją niepokoić, a kiedy cień podejrzenia pada na bliskich czas na działanie. Może jest już stara, lecz moc oraz determinacja są równie silna jak dawniej albo nawet mocniejsze. Ten kto zagroził rodzinie musi mieć się na baczności. Okoliczności nie należą do typowych, zresztą czy u podnóża Łysej Góry cokolwiek jest zwyczajne? Zwłaszcza jeśli wie się gdzie spojrzeć i widzi się więcej niż inni? Niech ma się na baczności ten, kto zakłócił spokój Dobromiły i posądził o zbrodnię jej krewnego. Jaki będzie wynik niecodziennego śledztwa?
Kapłanka, wojowniczka, obrończyni, czarownica. Panna. Matka. Starucha. Niezmienny cykl, powtarzający się w kolejnych wcieleniach. W dwudziestym pierwszym wieku wiara w bogów, jakiekolwiek pochodzenia, ma inny wymiar niż ta przed wiekami. Odradzają się stare kulty, a religia, która je zastąpiła przeżywa kryzys, jak więc ma być spokojnie w takich czasach? W takim momencie dochodzą do głosu bohaterowie trzeciego tomu Gołoborza, całkowicie odmienni niż większość sądzi. Słowiański klimat, współczesny plan czasowy, morderstwo, stara wiara, nowi jej krzewiciele i ona – tytułowa Starucha. Kilka gatunków i jedna opowieść, która właśnie odsłania swój finał, lecz nim on nadejdzie narasta niepokój, mrok, emocje coraz mocniej zaciskają swoją sieć wokół postaci. Aleksandra Seliga w ostatnim tomie intrygującej trylogii domyka cykl, równocześnie serwując nieszablonową ucztę czytelniczą. Kryminał, romans, horror, fantastyka, legendy, wszystko to doprawione słowiańszczyzną, daleką od schematycznej oraz dla smaku jeszcze humorem, może i czarnym czasami, lecz doskonale wkomponowanym w całość. „Gołoborze. Starucha” jednocześnie domyka historię oraz przypomina, że tak naprawdę nic się nie kończy raz na zawsze, a jedynie czeka na moment odrodzenia.
Panna, matka, staruszka. Każda ma swoją misję do wypełnienia, są na różnych etapach życia i realizują odmienne zadania. Młodość, dojrzałość, starość. Zawsze następują po sobie, nieuniknione i zatrzymać je może tylko jedno – śmierć. Żadna rola nie jest mniej ważna, wszystkie mają swój czas by pokazać jakie jest ich znaczenie…
Spokój wcale nie jest przereklamowany, zwłaszcza...
Korona na głowie, a w sercu strach. Jedno nieopatrznie rzucone słowo może narazić na śmierć. Naprawdę dużo nie potrzeba by władca wpadł gniew, a wówczas… wówczas wszystko jest możliwe. Nikt nie pomoże, nie wyciągnie pomocnej dłoni, za to niejeden będzie chciał wykorzystać tę sytuację do własnych celów!
Pięć było przed nią. Żon i królowych. Dwie zmarły naturalne, dwie pod katowskim mieczem, jedna przeżyła, lecz żyła z dala od królewskiego dworu. Jaki będzie los Katarzyna Parr? Miała żyć spokojnie jako wdowa i pomóc swojej pasierbicy dobrze wyjść za mąż. Majątek zapewniał jej dostatnią egzystencję z daleka od królewskiego dworu. Tyle, że zwróciła na siebie uwagę kogoś, kto brał to czego zapragnął. Henryk VIII dążył do osiągnięcia celu czasem dosłownie po trupach. Trupach przyjaciół, poddanych i… żon. Co więc czeka Katarzynę kiedy stanie się zachcianką króla? Czy to, iż niejedno dramatyczne wydarzenie już za nią będzie jej zaletą i tarczą przed zagrożeniem? Dworski klimat bywa nieprzewidywalny, zwłaszcza kiedy łaska Henryka aż zbyt często zmienia front. Poprzedniczki pani Parr poznały czym są przywileje i jak łatwo je stracić. Czyżby dwukrotnej wdowie udało się przetrwać u boku coraz bardziej nieobliczalnego króla? Pytanie tylko jakim poświęceniem to okupi… Co z jej marzeniami i pragnieniami? Kiedy będzie mogła je spełnić?
Epicka opowieść o kobiecie, która dokonała tego, co pięciu nie udało się. Przeżyła jako małżonka mężczyzny, jaki bezwzględnie dążył by osiągnąć swój cel. Jaką zapłaciła cena za to zwycięstwo i czy w ogóle nim było? „Rozgrywka królowej” w pełni zasługuje na przymiotnik epicka, lecz nie tyle ze względu na opis, a bardziej na wyjątkowość głównej bohaterki i niezwykłego tła na jakim poruszała się. Nie da się ukryć, że napisanie powieści opartej nie tylko na faktach, lecz i wielokrotnie będącej motywem niejednej książki i filmów, jest niełatwym zadaniem. W końcu większość czytelników doskonale orientuje się w wątkach i zakończeniu albo przynajmniej w ogólnym zarysie. Jednak niektórzy twórcy potrafią ukazać na nowo to, co zdawało się już znaną historią i do tej grupy należy właśnie Elizabeth Fremantle. Katarzyna Parr w jej książce nabiera kolorów, mało w niej pomnikowego brązu i zimnego marmuru, w ich miejsce wchodzi kobieta, z przeszłością i po przejściach, mająca za sobą niejedną trudną decyzję. Poznajemy ją w momencie kiedy wydaje się, iż w końcu będzie mogła żyć na własnych zasadach, ale my już wiemy co ją czeka, chociaż czy na pewno? Ona nie jest jedynie szóstą żoną, pióro autorki podkreśla wyrazistość tej postaci, nie jedynie za pomocą oczywistych faktów, lecz używając osobistego punktu widzenia oraz dostrzegając ignorowane zazwyczaj detale.
Korona na głowie, a w sercu strach. Jedno nieopatrznie rzucone słowo może narazić na śmierć. Naprawdę dużo nie potrzeba by władca wpadł gniew, a wówczas… wówczas wszystko jest możliwe. Nikt nie pomoże, nie wyciągnie pomocnej dłoni, za to niejeden będzie chciał wykorzystać tę sytuację do własnych celów!
Pięć było przed nią. Żon i królowych. Dwie zmarły naturalne, dwie pod...
Niebo wcale nie jest limitem, za nim kryją się gwiazdy i planety. Po prostu kosmos lub raczej aż kosmos. Wydający się być nieskończenie daleki i wciąż tajemniczy, chociaż Ziemia jest jego częścią.
Pytania „co to jest?”, „skąd się wzięło?”, „dlaczego?” pojawiają się u naszych milusińskich często, a czasem mamy wrażenie, iż nieustannie. Odpowiedź zadawala maluchy na jakiś czas, dłuższy lub krótsze, ale także nie rzadko budzą kolejne znaki zapytania. A jakby tak zainteresować małych odkrywców zawczasu? Uprzedzenie pytań jest nie najgorszą strategią jeśli ma się zaciekawionych światem blisko siebie. Książka „Historia kosmosu” bardzo dobrze nadaje się do tego celu. Tak jak w wcześniejszej części jaką miałam okazję poznać autorzy postarali się w przystępny podać wiedzę i rozbudzić zainteresowanie tematem. Natomiast starsi czytelnicy będą mieć okazję przypomnieć sobie co nieco i dobrze spędzić czas przy lekturze z dziećmi. Mogłoby się wydawać, iż na temat kosmosu trudno pisać w przystępny sposób, zwłaszcza kiedy odbiorcami mają być najmłodsi. Z pewnością mają oni swoje wymagania i przyciągnięcie ich uwagi na dłużej zobowiązuje autorów do starannego doboru wątków i tekstu.
Wielu z nas chciało zostać kosmonautami, a nawet jako dorośli niejednokrotnie zadzieramy głowę do góry i patrzymy w niebo. Prędzej czy później maluchy zainteresują się tym, co mają nad głowami, warto zawczasu mieć odpowiednie „narzędzie”, które pomoże udzieleniu odpowiedzi, ale również poszerzy wiedzę. Catherine Barr i Steve Williams wspierani przez ilustratorkę Amy Husband niezwykle interesująco przybliżają tematykę kosmosu dzieciom. Piękne ilustracje współgrają z wiadomościami naukowymi nawzajem się uzupełniając. Dzięki takiemu połączeniu nuda nie grozi, a wyobraźnia może zacząć działać. Rysunki nie są sztampowe i z pewnością nie są jedynie nijakim tłem. Dla tych, którzy jeszcze nie potrafią czytać będą na pierwszym planie, dla reszty połączą się ze słowami w całość. „Historia kosmosu” jest kolejną książką jaka pomaga rozszerzyć dziecięce horyzonty wpierw z pomocą starszych, a później już samodzielnie. Tłumaczenie Agnieszki Walulik jest naprawdę doskonałe, dostosowane do wieku głównych odbiorców i jednocześnie z zachowaniem językowych zasad.
Niebo wcale nie jest limitem, za nim kryją się gwiazdy i planety. Po prostu kosmos lub raczej aż kosmos. Wydający się być nieskończenie daleki i wciąż tajemniczy, chociaż Ziemia jest jego częścią.
Pytania „co to jest?”, „skąd się wzięło?”, „dlaczego?” pojawiają się u naszych milusińskich często, a czasem mamy wrażenie, iż nieustannie. Odpowiedź zadawala maluchy na jakiś...
Książka dla dzieci powinna spełniać wiele wymagań. Najlepiej gdy jednocześnie uczy i bawi, co tak naprawdę wcale nie jest łatwe do osiągnięcia. To drugie często odbywa się kosztem tego pierwszego i na odwrót. Jednak są autorzy umiejący połączyć naukę z rozrywką oraz jednocześnie rozbudzają głód wiedzy.
Ewolucja i literatura dziecięca? Dlaczego nie, zwłaszcza jeśli jest przedstawiona tak jak w „Historii życia”. Okładka sugeruje kategorię wiekową, ale jak się szybko przekonujemy to raczej luźna wskazówka. Dlaczego? Przy tym tytule co najmniej dobrze, jak nie lepiej spędzą czas z pewnością młodsi czytelnicy lub słuchacze, dopiero poznający magię czytania, oraz ci starsi, nawet jeśli mieli jedynie odgrywać rolę lektora. Catherine Barr i Steve Williams dostosowali informacje naukowe do dziecięcych odbiorców, lecz w żadnym wypadku nie jest to wersja okrojona, lecz skrojona na miarę. To ostatnie widać po ilustracjach autorstwa Amy Husband, kolorowe, ale nie męczące wzroku, stonowane lub raczej bardzo naturalne. Oczywiście najważniejsza jest wiedza i zabawa, bo w połączeniu zachęcają do dalszych poszukiwań wiadomości.
Naukowe fakty, ciekawe rysunki, połączenie tekstu i komiksu. Jedynie albo aż tyle wystarczy by zainteresować niejednego czytającego i zapewnić nie tylko dobrą lekturę, ale również rozbudzić apetyt na zdobywanie wiedzy. „Historia życia” należy do kategorii tych tytułów, które obalają mity, iż nauka wymaga sztywnych ram, rozległych tomiszczy i nudzi milusińskich. Nic bardziej mylnego, takie właśnie publikacje równocześnie pozwalają połączyć rozrywkę i poszerzanie horyzontów. Nie są „jednorazówkami”, wraca się do nich, a grono odbiorców jest bardzo szerokie. Dla jednych będzie to wejście do fascynującego świata wiedzy, dla drugich radość z otwarcia drzwi do niej. Słowa uznania należą się jak najbardziej także Agnieszce Walulik, która przetłumaczyła książkę na jeżyk polski. Jeśli zobaczycie na księgarskiej półce tę pozycję zainteresujcie się nią.
Książka dla dzieci powinna spełniać wiele wymagań. Najlepiej gdy jednocześnie uczy i bawi, co tak naprawdę wcale nie jest łatwe do osiągnięcia. To drugie często odbywa się kosztem tego pierwszego i na odwrót. Jednak są autorzy umiejący połączyć naukę z rozrywką oraz jednocześnie rozbudzają głód wiedzy.
Ewolucja i literatura dziecięca? Dlaczego nie, zwłaszcza jeśli jest...
Kiedy wszystko idzie nie po naszej myśli czasem trzeba powiedzieć stop. Co potem? A może by tak wrócić tam gdzie człowiek był szczęśliwy? Czyli gdzie? Do domu rodzinnego, który jest prawdziwym gniazdem, bezpiecznym, pozwalającym być sobą i co najważniejsze, w jakim nie jesteśmy oceniani i da się naładować życiowe baterie!
W pewnych momentach życia człowiek musi podjąć nie jakieś decyzje, ale bardzo konkretne. Sława Żmijan właśnie znalazła się w takim, nie innym punkcie i stawiła mu czoła tak jak potrafiła. Wróciła do Deszczna, które wciąż było takie jak powinno i co ważniejsze byli tam ludzie, na których mogła liczyć. Czy to nie jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Skąd ta podejrzliwość? Jak się okazuje, co nieco lub o wiele więcej, wydarzyło się dzielnicy fińskich domków. Babcie jak zawsze są w samym centrum zainteresowania, a wnukowie wcale im nie ustępują, co się dzieje w tak spokojnym dotąd miejscu? Po pierwsze chodniki gadają, po drugie ten i tamten świat jakoś tak niebezpiecznie zbliżyły się do siebie oraz po ulicach grasują małe, włochate i niezwykle wściekłe oraz zajadłe coś. W takich okolicznościach pozostaje jedynie rozwiązać zagadkę, a przy okazji jedną, dwie albo i więcej tajemnic rodzinno-sąsiedzkich. Ale to jeszcze nie koniec, raczej początek wielkiej draki, w jakiej jedną z głównych ról, chcąc albo raczej nie chcąc, Sława musi wziąć udział. Czym to się skończy? Z pewnością nie tym, co poniektórym wydawało się jakby nie było magia jest dość nieobliczalna, a babcie z fińskich domków wiedzą o tym sporo i nadszedł czas na odsłonięcie dawnych sekretów!
Mała draka? Ależ skąd, ależ gdzie tam. Porządna, jak przystało na fińską dzielnicę czyli tylko z pozoru spokojną okolicę. Na wstępie powinno być ostrzeżenie „Zarezerwować sobie odpowiednią ilość czasu, inaczej grozi ciągłym odliczaniem czasu do ponownego rozpoczęcia lektury”, to tak tytułem wstępu, bo potem jest jeszcze lepiej, zagadkowo, niekiedy upiornie, z pewnością swojsko i domowo oraz niesamowicie intrygująco. Jak to wszystko można upchnąć w jednej książce? No cóż Marta Kisiel nie tyle „upchnęła” co po prostu połączyła w całość składniki, które jak się okazało pasują do siebie doskonale, chociaż zdawałoby się, że to całkowicie niemożliwe. Na tym nie koniec, to dopiero początek historii, w jakiej czytelnik zaskakiwany jest nieustannie, a kiedy zdaje mu się, że właśnie złapał oddech i zapanuje odrobina spokoju okazuje się, iż tak jakby to jedynie cisza przed kolejną burzą. „Mała draka w fińskiej dzielnicy” jest powieścią, w jakiej na równych prawach koegzystuje kilka gatunków, ale najlepsze dopiero przed nami czyli bohaterowie, równie niezwykli i barwni oraz co najważniejsze, wzbudzający naszą sympatię od samego początku swoich perypetii do samego końca i dłużej. Marta Kisiel oddała w ręce czytelników książkę, przy której będziemy śmiać się, zastanawiać co jeszcze zdarzyć się może, rozwiązywać zagadki nie z tego świata oraz odkrywać rodzinne tajemnice, lecz to i tak jeszcze nie wszystko, a zapowiedź, że to, co jest niemożliwe z pewnością będzie miało miejsce.
Kiedy wszystko idzie nie po naszej myśli czasem trzeba powiedzieć stop. Co potem? A może by tak wrócić tam gdzie człowiek był szczęśliwy? Czyli gdzie? Do domu rodzinnego, który jest prawdziwym gniazdem, bezpiecznym, pozwalającym być sobą i co najważniejsze, w jakim nie jesteśmy oceniani i da się naładować życiowe baterie!
więcej Pokaż mimo toW pewnych momentach życia człowiek musi podjąć nie...