-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1191
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
Hej⛵️
Co byście zrobili, gdybyście mogli pojechać na wymarzone wakacje, jednak miałaby towarzyszyć Wam osoba, której absolutnie nie znosicie? Ja zbyt długo bym się nie zastanawiała, tylko w mig pakowała walizki!🛸 Podobnie zrobiła Olivia i wybrała się do Maui w podróż poślubną swojej siostry, która nagle zaniemogła na weselu – podobnie jak 99% reszty gości dopadły ją bardzo nieprzyjemne konsekwencje zjedzenia pewnej toksyny. Ku rozpaczy Olive, podczas dziesięciodniowego wypadu towarzyszyć będzie jej brat męża jej siostry – Ethan. To żadna tajemnica, że dziewczyna za nim nie przepada.🗿 Pomysł na książkę wydaje się świetny – i naprawdę jest to oryginalna historia. Niecodzienni bohaterowie i lekka dawka humoru to coś, co wyróżnia ten tytuł spośród innych.⚓️
Choć książka jest do pewnego stopnia „zwariowana”, to zakochałam się w niej bardzo szybko. Pomysł, jak już wspomniałam, jest bardzo oryginalny – nie przypominam sobie drugiej podobnej powieści. Chemia między bohaterami? A) istnieje i B) jest silnie odczuwalna. Czuć każdą z emocji – złość, frustrację, żal i niechęć, ale też podniecenie, radość, rozbawienie i zachwyt. Bohaterowie przekomarzają się dość często – rzadko kiedy powiedzenie „od nienawiści do miłości jeden krok” ma tak dobre odzwierciedlenie w historii, jak ma to miejsce tutaj.
Doceniam to, iż autorka dała sobie czas, aby pozwolić bohaterom rozkwitnąć. Nie spieszymy się w kwestii uczuć – choć wzajemne przyciąganie Olive i Ethana jest bardzo silne, to nikt nie wyskakuje od razu z przesadnymi pożądliwymi spojrzeniami. Do zburzenia murów otaczających dziewczynę potrzeba buldożera – Ethan wcale nie ma rozstawionej mniejszej obrony.
Znaczną część książki spędzamy na niejako słodkich przekomarzaniach między bohaterami – obserwujemy rozwój związku między Olive i Ethanem. Od wstrętu do absolutnego uwielbienia. Ta podróż jest pełna rozbrajających momentów i kilku zabawnych sytuacji. Nie nazwałabym tej powieści komedią romantyczną – uśmiechałam się przy paru okazjach, ale na pewno nie „jak głupi do sera”. Może po prostu to nie moje klimaty, jeśli chodzi o żarty. Rozumiem, że niektórzy przykre sytuacje z rozwolnieniem i wymiotami znajdują jako wysoce komiczne, ja natomiast raczej widziałam je jako dość… smutne.
Na duży plus oceniam charakter Ethana. Olive również, choć powiedzmy, że jest to „średni” plus. Ethan fascynował mnie jako mężczyzna – oprócz nienagannego wyglądu i elegancji, emanował też wspaniałym zachowaniem. Szczery, otwarty, żartobliwy, spokojny i wytrwały. Jeśli chodzi o Olive, to czasami wypadła na małą „drama queen”, choć i tak było nieźle, biorąc pod uwagę jej hiszpańskie korzenie. Dziewczyna potrafi postawić na swoim – jest zdeterminowana i waleczna. Ostra, ale też puchata w środku. Olive zostaje nam przedstawiona jako pesymistka – burzowa chmura, która widzi w ludziach to, co najgorsze. Przez tę cechę charakteru jej spostrzeżenia są czasami nie brane na poważne przez bliskich w jej otoczeniu – wszyscy myślą, że przesadza. Ja akurat podzielałam jej spojrzenie na świat i wcale nie nazwałabym tego pesymizmem. Nawet jeśli autorka ją tak z początku przedstawia (i nazywa po imieniu jej postrzeganie rzeczywistości), to jest średnio konsekwentna w budowaniu jej charakteru. Ja jakoś mocno nie odczułam tej negatywności. Dodatkowo brak zaufania dla Olive, moim zdaniem, był podsycany przez coś zupełnie innego, niż jej nastawienie do otoczenia. Ponieważ jej siostra zawsze była brana za tą lepszą (szczuplejszą, ze świetnym szczęściem w życiu), wszyscy zarzucają Olive zazdrość. Ta powieść świetnie ukazuje to groźniejsze oblicze bycia nieco mniej wymiarowym – grubszym, kogoś nie zawsze z nastawieniem skowronka, cichego realisty, który jest porównywany do swojego kompletnego przeciwieństwa.
Zastanawia mnie to, że autorka bardzo uparcie unika opisów zbliżeń między Olive i Ethanem. Para uprawia seks w trakcie trwania książki kilka razy, jednak na stronach nie ma nawet pół zdania o ich stosunkach. Bardzo szybko przenosimy się w czasie do chwili, gdy Olive i Ethan skończyli się kochać. Nie krytykuję autorki za podjęcie takiej decyzji – niektórzy pisarze mają spory problem z opisami tego typu momentów. Niemniej nie będę ukrywać, że brakowało mi niekiedy mocniej zaakcentowanych pieszczot między bohaterami – czegoś konkretnego, z czego mogłabym czerpać garściami. Christina Lauren zostawiła dużo dla wyobraźni czytelnika. W kwestii seksu oddaje mu scenę praktycznie w całości. Trochę szkoda, ponieważ chciałabym poznać Ethana w łóżku nie od „mojej” strony, tylko od tej, w której widziała go autorka. Choć dość dobrze wygryzłam się w mężczyznę w trakcie czytania, to przecież nie znaczy, że wiem, kim staje się, gdy nikt nie patrzy.
Historia przypadła mi do gustu – raz jeszcze podkreślę fakt, że wcale nie tak łatwo znaleźć coś podobnego. To oryginalna powieść, którą przyjemnie się czyta, ponieważ została napisana lekko i przystępnie. Myślę, że osoby czytające książki w języku angielskim bardzo łatwo sobie z nią poradzą. Moja ocena: 8/10.
Hej⛵️
Co byście zrobili, gdybyście mogli pojechać na wymarzone wakacje, jednak miałaby towarzyszyć Wam osoba, której absolutnie nie znosicie? Ja zbyt długo bym się nie zastanawiała, tylko w mig pakowała walizki!🛸 Podobnie zrobiła Olivia i wybrała się do Maui w podróż poślubną swojej siostry, która nagle zaniemogła na weselu – podobnie jak 99% reszty gości dopadły ją bardzo...
2022-10-31
Hej🧠
Czy Wam też zdarza się zawieść na książce, którą zaczynaliście czytać z myślą, że będzie jedną z lepszych lektur w Waszym życiu? Ja właśnie doznałam takiego zawodu i jest to ciężka pigułka do przełknięcia. Trudno mi było poradzić sobie z żalem, który mimowolnie zagościł w mojej głowie. Autorka miała ciekawy pomysł na historię, a znając „The Love Hypothesis” miałam pewność, że i w tej powieści czymś mnie zaskoczy. Znów świetnie uplecie i stworzy jedyną w swoim rodzaju historię. Niestety rzeczywistość szybko zderzyła się z moimi oczekiwaniami, tworząc istną masakrę. „Love On The Brain” zabrakło chemii – iskrzyło, ale tylko na linii ja-bohaterowie. Między Bee i Levim nie ma nic – tylko puste powietrze.❄️
Zacznijmy od tego, że ta książka jest tak przewidywalna, że już większą niepewnością napawa mnie to, czy słońce wzejdzie jutrzejszego ranka. W powieści znajdziemy… zero. Zero zaskoczeń. Zero napięcia. Zero emocjonujących wydarzeń. Zero pełnokrwistych bohaterów. Zero klimatu. Już w pierwszych dziesięciu stronach mamy odpowiedź na praktycznie wszystkie pytania – Bee koresponduje z tajemniczą osobą na mediach społecznościowych. Ta osoba ma kota, który nie potrafi się zachować. Niedługo później w nowym laboratorium, w którym Bee dopiero zaczyna pracować, na dziewczynę spada sprzęt, po którym chodził czarny kot i to ona jest obwiniania za jego zniszczenie. Gdy Bee idzie do biura Levi’ego by coś omówić, chłopak ma rysunki czarnego kota ustawione na półce. Jest jeszcze kilka innych wskazówek, które krzyczą, że facet z internetu to Levi. Ten sam, który na domiar złego przyznał się przed Bee, że jest absolutnie zakochany w pewnej zamężnej dziewczynie. Jakiż zbieg okoliczności, że Bee była zamężna (i zgodnie ze stanem świadomości Levi’ego nadal jest). Czy to nie jest proste, jak 2+2? Nie uważam, że to, co napisałam można uznać za spoiler. Przecież nawet konik polny by się zorientował, o co chodzi.🌾
Fiksacja Bee na punkcie Marie Curie jest ciekawa, ale trochę dziwna, zwłaszcza przez to, że dziewczyna wciska ją do praktycznie każdego rozważania na dany temat. Bee prowadzi blog, na którym zadaje otwarte pytania dotyczące tego, co Marie Curie zrobiłaby w konkretnym przypadku. Przykładowo: Co Marie Curie by zrobiła, gdyby znalazła się w sytuacji, w której musi pracować ze znienawidzonym przez siebie chłopakiem? Zasadniczo pomysł jest bardzo oryginalny, ale mam pewne wątpliwości. Rozumiem, że zadawanie pytań odnośnie możliwych reakcji Marie Curie jest po prostu sposobem komunikacji i szukaniem inspiracji, jednak robienie to na przykładzie nieżyjącej już, prawdziwej osoby jest… dyskusyjne. Może zostanę uznana za osobę robiącą problem z niczego, ale Marie Curie żyła w zupełnie innych czasach – niemalże zupełnie innej rzeczywistości. Zadawanie pytań ludziom, co Marie by zrobiła, gdyby… jest niepoprawne, ponieważ w wielu przypadkach zakładamy, że znała by problemy dzisiejszego świata, a to niemożliwe. Bywa i gorzej – Bee zadała pytanie, co Marie by zrobiła, gdyby któryś z uczniów poprosił ją, by poprowadziła wykład nago. Rozumiem, że Bee podchodzi do tematu z dużą dawką luzu, jednak coś w tym zachowaniu mnie odpycha. Nie mogę jeszcze wskazać na konkretną przyczynę tego nieprzyjemnego uczucia, ale jedno jest pewne – gryzie mnie to. To tak, jakby spytać, co zrobiłby Piłsudski, gdyby kazano mu wypiąć nagi tyłek przed kilkoma oficerami. Samo zadanie takiego pytania jest… niesmaczne. Pokazuje jakąś dozę braku szacunku w stosunku do nieżyjącej już osoby? Jest po prostu nie na miejscu.✋🏻
Jeszcze słowo w kwestii zapatrzenia Bee w Marie Curie – przywoływanie w książce tej wybitnej uczonej zasługuje na uznanie. Zwłaszcza przez to, że autorka nie traktuje tematu błaho, tylko faktycznie stara się zarysować szerszy obraz, odwołując się do jej życia i osiągnięć. Czasami może nawet było tego zbyt dużo – wszędzie wciskane są fragmenty z życia Marie. Ja jednak chciałam bardziej skoncentrować się na sytuacji między Bee i Levim. Chciałam więcej uroczych momentów, CHEMII! Chciałam chemii między bohaterami, a dostałam nie do końca emocjonujące, wręcz dziwaczne, momenty przepełnione suchą niechęcią. Brakowało mi budowania charakteru zarówno Bee, jak i Levi’ego. Miałam wrażenie, że są z gliny, a nie z krwi i kości.🩻
Zachowanie Levi’ego jest… płytkie. Nie zdobył mojego serca jako mężczyzna – był zbyt mało czarujący, a jego działania powodowały mój wewnętrzny krzyk: kolego, weź się w garść! Zasadniczo sporo winy ma w tym sama Bee, z której perspektywy poznajmy tę historię. Dziewczyna ma bardzo specyficzny charakter i tok myślenia. Ponieważ wszystkie wydarzenia przechodzą najpierw przez nią, a ona sama bierze w nich czynny udział, sporo winy, którą początkowo przepisywałam Levi’emu, chyba wypada przypisać Bee. Kobieta jest inteligentna, jednak w relacjach międzyludzkich wydaje się być raczej ograniczona. Zupełnie nie potrafi połączyć ze sobą faktów, które większość czytelników romansów zestawiłaby ze sobą w przeciągu ułamka sekundy. Tutaj poniekąd obrywa się autorce, gdyż nieświadomość Bee to jedno. Ułożenie historii tak, że bohaterka wychodzi na głupiutką kozę to drugie.🐐
Nie spodobało mi się to, jak Bee trollowała osoby o innych przekonaniach niż ona. Jest w tym trochę racji, że pchanie kobiet na miejsca, tylko dlatego, że są kobietami… jest nie w porządku. Jasne, że potrzebujemy większej inkluzywości i kobiet na różnorakich stanowiskach. Tylko jeśli mamy kogoś o większych kwalifikacjach, kto nie dostaje pracy, tylko z uwagi na to, że jest mężczyzną… to taka sama dyskryminacja, jak wobec kobiet. Rozważając takie tematy, stąpamy po bardzo grząskim gruncie i nie wiem, czy warto w ogóle zagłębiać się w takie dyskusje. Książka podnosi te tematy i przedstawia bardzo jasną opinię: nie ma czegoś takiego, jak dyskryminacja wobec mężczyzn. Mężczyźni są w o wiele lepszej pozycji, niż kobiety. Kropka. O ile w dużej mierze się z tym zgadzam, to nie można uciszać głosów, które mówią o dyskryminacji wobec mężczyzn. Zasadniczo jest to temat rzeka. Czasami po prostu zastanawiam się, na jakim etapie ustanawiania równości kobiet i mężczyzn jesteśmy. Tym, gdzie kobiety pod różnymi wymówkami twierdzą, że mężczyźni muszą posmakować dyskryminacji, czy tym, gdzie już wiemy, że dyskryminacja niezależnie od płci jest zła. 🙅🏼♀️
„Love On The Brain” podnosi wiele trudnych tematów, na które można patrzeć z różnych perspektyw. Wydaje mi się, że autorka zbyt silnie próbowała przekazać wiele ideologicznych elementów, co odbiło się kosztem emocjonującej i wciągającej historii o miłości. Nie czułam motyli w brzuchu, czytając tą książkę. Nie zakochałam się w bohaterach. Tak naprawdę tej książce zabrakło wiele – i jest między nią i „The Love Hypothesis” tak potężna przepaść, że nie jestem nawet pewna, czy „Love On The Brain” i „The Love Hypothesis” pisała ta sama osoba.
Moja ocena: 4/10🧠
Hej🧠
Czy Wam też zdarza się zawieść na książce, którą zaczynaliście czytać z myślą, że będzie jedną z lepszych lektur w Waszym życiu? Ja właśnie doznałam takiego zawodu i jest to ciężka pigułka do przełknięcia. Trudno mi było poradzić sobie z żalem, który mimowolnie zagościł w mojej głowie. Autorka miała ciekawy pomysł na historię, a znając „The Love Hypothesis” miałam...
2022-10-27
Cześć.⛔️
Czytaliście kiedyś książkę, która wywołała u Was odruch wymiotny? Ja właśnie niedawno miałam tę nieprzyjemność. Zabrałam się za tytuł, który miał być emocjonującą przygodą z ostrzejszymi akcentami. Liczyłam na dobre CNC (consunsual non-consent, czyli rape play), fascynujących bohaterów i stąpanie po cienkiej linie między bólem i przyjemnością. Jakież było moje zdziwienie, gdy dostałam historię gloryfikującą gwałciciela, szczegółowo opisującą sceny gwałtu i dokładny obraz zmian zachodzących w psychice kobiety, wobec której stosuje się drastyczną przemoc. Najgorsze jest to, że autorka próbuje niejako wybielić sprawcę, choć nie przyznaje mu żadnych pozytywnych cech - nie ma mowy o „redeeming qualities”. Autorka wręcz miłuje się w tym, że główny bohater jest zły do szpiku kości. Zade tak bardzo zafiksował się na punkcie Adeline, że już w pierwszych kilku zdaniach przyznaje, że gwałciłby ją tak długo, dopóki by go nie zaakceptowała. Ta książka jest wybitnym dowodem na to, że niektórzy absolutnie nie rozumieją, czym jest CNC i jak ważne jest to, by jakiekolwiek odgrywanie scen „gwałtu” działo się po ustanowieniu reguł i wyrażeniu na to zgody obu stron. Ta książka jest tym, co tak oburza zwykłych czytelników w rape play. „Haunting Adeline” to czysta gloryfikacja gwałtu i gwałciciela. CNC to zupełnie co innego.
Zasadniczym i bardzo jasnym problemem jest to, że Zade nie traktuje Adeline jako istoty, która ma rozum. Dla niego dziewczyna jest przedmiotem do zaspokajania swoich potrzeb, który można używać wedle własnego uznania. Nie szanuje jej nawet w najmniejszym stopniu. Nie rozumie czegoś takiego, jak to, że ktoś może mieć ustalone granice i zasady. Że może potrzebuje czasu. Że pragnie czegoś więcej, niż tylko seksu. Zade wręcz szydzi z dziewczyny w pewnym momencie i sugeruje, że gdyby podszedł do niej na ulicy, zaprosił ją na kawę i dał buziaka, po czym spytał czy chciałaby się z nim przespać, to wcale nie byłaby z tego zadowolona. CO ZA TUPET! Zdania wypowiadane przez Zade’a są tak bezsensowne i absurdalne, że aż bolał mnie rozum od jego ignorancji, głupoty, całkowitego braku zrozumienia i nachalności. Zade to brud, który przylepia się ludziom do butów, gdy idą ciemnymi alejkami po niebezpiecznej dzielnicy miasta. Jest zerem w każdym calu - gwałcicielem i pełnym przemocy, zadufanym w sobie klaunem. Nie da się go polubić.
CNC to ciekawa sprawa - mnie osobiście interesują tematy przeciągania liny między kobietą i mężczyzną, łączenia bólu i przyjemności, zakazanych zachowań, surowego traktowania i lekkiej przemocy. Nie widzę w tym nic złego, gdy jedna i druga strona godzi się na podobne rzeczy, mało tego, gdy jest po prostu bardzo chętna do takiej gry! Widzę w tym coś bardzo prymitywnego, co jednocześnie zapiera dech w piersi. Coś podniecającego, co wprowadza w stan ekstazy. Taka relacja może być piękna i pasjonująca - pełna miłości i silnej więzi. Podstawową kwestią jest „informed consent” - zgoda wyrażona przez osobę, która jest w pełni świadoma tego, na co przystaje. W każdym innym wypadku możemy mówić o gwałcie.
W „Haunting Adeline” nie ma zgody na nic - Zade bierze i bierze, nie dając nic w zamian. Nie pyta się o zgodę - nie w sposób wyraźny czy domniemany. On po prostu ślepo narusza granice drugiej osoby. Rozumiem, że może nie chciał być delikatny i czuły. Zdaję sobie sprawę z tego, że mógł tak bardzo pragnąc bliskości Adeline, że narzucał się jej w różnoraki sposób. To wszystko jeszcze mieści się w jakichś granicach. Niestety gwałt, czerpanie przyjemności z rozpaczy dziewczyny i napawanie się jej bezbronnością jest niedopuszczalne, ponieważ Adeline nie wyraziła zgody na żadne z zachowań mężczyzny. Tym bardziej nie chciała uprawiać z nim seksu. Są granice, których się nie przekracza - Zade zignorował wszystko, przez co nie zasługuje, by choćby być nazywanym człowiekiem. Zade to zwierze. I nie pomogą tłumaczenia, że zabija „złych ludzi”, którzy są pedofilami. Takie wybielanie jego charakteru odnosi dokładnie odwrotny skutek! Zade doskonale wie, że branie kogoś wbrew jego woli, gwałt i wykorzystywanie jest złe. To zupełnie nie przeszkadza mu w robieniu właśnie tych rzeczy!
To okropne, co autorka zrobiła w tej książce. Naturalną odpowiedzią ciała kobiety na bliskość mężczyzny jest lubrykacja. Tak, Adeline „robiła się mokra” przez dotyk Zade’a. Jej umysł stanowczo odmawiał wszystkiego tego, co się działo, jednak ciało działało na swoich zasadach. Sutki Adeline robiły się twarde, a w jej pochwie pojawiła się wydzielina - naturalny lubrykant. Wiele kobiet doświadcza czegoś podobnego podczas gwałtu i później nie może sobie wybaczyć, że ich ciało tak zareagowało w danym momencie. Ba! Nawet wiele z nich doświadczyło orgazmu podczas gwałtu! I to wcale nie umniejsza okropności tego czynu! W „Haunting Adeline” autorka tworzy kompletnie chory i nienormalny obraz, w którym mężczyzna chełpi się tym, że kobieta odpowiada na jego agresję w ten sposób. Zade myśli, że Adeline podoba się to, że wkłada jej broń do pochwy i gwałci ją, bo w jego umyśle, pod maską strachu Adeline tak naprawdę okropnie tego pragnie. To jest ZŁE do szpiku kości. Zwłaszcza, że Adeline sama później zaczyna umniejszać krzywdy wyrządzone przez Zade’a. Zaczyna go tłumaczyć, racjonalizować, zastanawiać się, czy może faktycznie on wiedział lepiej, gdy niejako zmusił ją do zakochania się w sobie. Adeline stwierdza, że może to wcale nie było takie tragiczne, że kilkukrotnie wykorzystał ją seksualnie, zgwałcił i wyżył się na niej.
To nie jest CNC. Adeline nie wyraża zgody przed aktem - dopiero gdzieś w trakcie, gdy po długim czasie zaczyna czuć coś na kształt przyjemności. W tym nie ma nic romantycznego. Zade pierze mózg Adeline. Nie respektuje jej jako człowieka. Bo powiedzmy sobie szczerze - zrozumiałabym mężczyznę, który byłby nachalny do granic możliwości. Tak jak Zade nachodził Adeline w jej domu i zostawiał róże. Tylko przy tym musiałby się starać, by dziewczyna go naprawdę zapragnęła. Sama z siebie - umysłem, nie ciałem!
Nie mogę znieść tego żałosnego bohatera, jakim jest Zade. Do wymiotów doprowadza mnie jego tłumaczenie, że kobieta musi poznać go od najgorszej strony, bo wtedy nic nie będzie jej już straszne. Najpierw musi ją zniszczyć, żeby później odbudować ją kawałek po kawałku tak, aby idealnie pasowała do niego. Nie on do niej. O nie, nie. To ona musi się dopasować i już. Nie ma woli, nie ma prawa sprzeciwu, nie może zrobić nic. Przykro mi, ale to jest chore. Rozumiem, że każda para może mieć swój układ - niektórych przecież kręci poniżenie. Wszystko się zgadza! Problem jest w tym, że Adeline nie wyraziła na nic zgody - pośrednio czy bezpośrednio. Wręcz przeciwnie! Nie raz mówiła, błagała i prosiła, by mężczyzna zostawił ją w spokoju.
Ta książka zasługuje na cały hate, który dostaje. Jest krzywdząca wobec kobiet do granic możliwości. Obrzydliwa. Wstrętna. To, co autorka robi przez pisanie takich książek wobec ofiar gwałtu, to przestępstwo - powtórzę raz jeszcze: szarzy moralnie bohaterowie to co innego, niż zwyczajni gwałciciele. CNC może być intrygujące i dobre, ale muszą zostać zachowane pewne granice. Nachalny, łamiący zasady, pokręcony i lekko agresywny facet, z którym kobieta chce uprawiać seks, to co innego niż zwykły gwałciciel. Jeśli pod maską ostrości i niechęci kryje się przyzwolenie, to nie ma problemu. Problem pojawia się wtedy, gdy każda barykada zostaje złamana.
CNC stąpa po bardzo cienkiej linie między bólem i przyjemnością - nie jest to zabawa dla każdego i nie każdy ją zrozumie. Niemniej jest to absolutnie co innego, niż gwałt!!!
Szkoda, że nie mogę dać tej książce ujemnych punktów. 0 wydaje się być bardzo hojne, ale skale są zazwyczaj od 1 do 10, więc niech ta jedynka odbija się echem. Szczerze nie polecam.
Cześć.⛔️
Czytaliście kiedyś książkę, która wywołała u Was odruch wymiotny? Ja właśnie niedawno miałam tę nieprzyjemność. Zabrałam się za tytuł, który miał być emocjonującą przygodą z ostrzejszymi akcentami. Liczyłam na dobre CNC (consunsual non-consent, czyli rape play), fascynujących bohaterów i stąpanie po cienkiej linie między bólem i przyjemnością. Jakież było moje...
2022-10-09
Hej🫀
Czy lubicie czytać romanse mafijne? Ja czasami po nie sięgam - i to ku własnej zgubie. Po przeczytaniu większości takich książek mam ochotę zwymiotować i pociąć egzemplarz na kawałki - to przez ilość zupełnie idiotycznych zachowań bohaterów, przemocy wobec kobiet, która jest szeroko akceptowana i bardzo szybkiego przejścia z „nienawidzę cię” do „będę cię zaraz ujeżdżać”. Ku mojemu zdziwieniu, powieść „Beautifully Cruel” okazała się odchodzić od utartych szlaków i przedstawiać nieco inny obraz. Z zapałem też sięgnęłam po drugi tom. Miałam spore zmartwienie, że będę denerwowała się na sposób poprowadzenia historii - mężczyzna znów (jak to w romansach mafijnych jest nagminne) nie będzie szanował granic dziewczyny, a jej będą moknąć majtki, chociaż oprócz wyglądu, dany osobnik nie może zaoferować nic więcej. Ani bezpieczeństwa psychicznego, ani szacunku. W tym akurat zarówno powieść „Cruel Paradise”, jak i „Beautifully Cruel”, mnie zaskoczyła. Do pewnego stopnia obie przerywają ten złowrogi korowód przemocy psychicznej i fizycznej wobec kobiet, którym odznaczają się romanse mafijne. Jednak bardzo jasno należy zaznaczyć, że pierwsza książka z serii („Beautifully Cruel”) jest o wiele bardziej konsekwentna w szanowaniu granic bohaterek, podczas gdy druga („Cruel Paradise”) już nieco nagina reguły gry. Niestety „Cruel Paradise” jest wszystkim tym, czym bałam się, że będzie „Beautiffuly Cruel”. Czyli książką o pięknej miłości, której brak logiki i autentyczności. Choć bracia Black odchodzą od traktowania kobiet jak szmaty (bare minimum), to mają swoje za uszami.
Mam „Cruel Paradise” kilka rzeczy do zarzucenia.
Zacznijmy od tego, że sposób działania Jules jest idiotyczny, całość trzyma się logiki na bardzo cienkiej linie, a historia jest od pierwszych stron grubymi nićmi szyta. Jules okrada bogatych i oddaje biednym - rozumiem jej motywy i szanuję to, jak wiele energii i czasu poświęca w pomaganie innym. Niestety, jej zachowanie przypomina to zagubionego dziecka. Ze swoimi wspólniczkami działa na pierwszy rzut oka profesjonalnie, ale przy bliższym przyjrzeniu się, wypada niestety blado. Killian praktycznie wcale nie musiał się trudzić, by zdobyć wszystkie informacje, które tylko chciał. Do tego dziewczyna w ogóle nie stara się przed nim ukryć! Niby tak, ale jednak nie. Jules po prostu stwierdza, że Killian przecież i tak ją znajdzie, gdyż (jak sam wspomniał) jest najgroźniejszym gangsterem w całym wszechświecie. Czy to nie ten sam powód, dla którego powinna uciekać na drugi koniec świata? Czy to nie jest niepoważne, że okradła kogoś w swoim bliskim otoczeniu? Narażając nie tylko siebie, ale też swoje wspólniczki?
Autorka BARDZO starała się, by Killian był inny od Liam’a - tak bardzo, że kompletnie zepsuła jego postać. Killian całuje Jules bez jej zgody, zupełnie znieważając ją i psując wszystko to, na co pracował! Dodatkowo pokazuje to tylko, że jest jak chorągiewka - pod byle wietrzykiem zmienia kierunek. A gdyby Jules jednak uparcie odmawiała mu też seksu? A gdyby nigdy nie zmieniła zdania? Wcale teraz nie jestem taka pewna, czy Killian by jej po prostu nie wziął wbrew jej woli.
Słowa nie wyrażą tego, jak mocno wkurzało mnie to, jak Jules nazywała Killiana „gangsterem”. W mojej głowie brzmiało to, jak próba słabego żartu (czytałam książkę po angielsku, więc nie wiem, jak czy słowo „gangster” zostało jakoś inaczej przetłumaczone).
Szkoda mi nawet pisać o zakończeniu - o ile pierwszy tom był semi-prawdopodobny i całkiem nieźle rozstrzygnięty, o tyle drugi to kompletna bajka, nierealistyczna historyjka z HEA, którą opowiada się dzieciom na dobranoc.
Dużym problemem okazało się nagłe, niczym nieuzasadnione, nieoczekiwane i niespodziewane zauroczenie Killiana w Jules. Nie ma żadnego większego uzasadnienia dla niemal obsesyjnego zachowania mężczyzny wobec dziewczyny. Jules pierwszy raz widzi Killiana na oczy, a on prawie wkłada jej ręce w majtki, krzycząc że ją kocha. Ludzie! Ja rozumiem, że niektórzy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia, ale w tym wypadku jest to absurdalna sytuacja. Absurd. Absurd. Absurd. Do tego wszystkiego Killian w przeciągu pierwszych pięciu minut spotkania uparcie twierdzi, że Jules widzi go jako pociągającego osobnika i na pewno chce z nim uprawiać seks. Sugeruje, że ona wręcz błaga go ciałem i tylko marzy by wskoczyć na jego bardzo twardego penisa. Praktycznie wmawia jej, że ona chce go ujeżdżać już teraz, w taksówce, dwie minuty po tym, jak pierwszy raz widziała go na oczy.
Oczywiście nie można odebrać autorce tego, że potrafi pisać - nawet, jeśli pisze dość bzdurne rzeczy, to i tak da się to czytać. W powieści znajdzie się kilka ciekawych momentów - jest ekscytująco, czuć pragnienie. Strony pożerają się same, a koniec końców mimowolnie kibicuje się Killianowi. Dzięki rozdziałom z jego punktu widzenia, trudno nie polubić mężczyzny. Widać, że nie jest zły. Czasami po prostu wychodzi ze swojego charakteru.
Podkreślę, że podoba mi się w tej książce to, że kobiety nie są traktowane jak przedmioty przez mężczyzn. Killian patrzy na Jules jak na człowieka i tak też ją traktuje. Zasadniczo to naprawdę niska poprzeczka, ale przy romansach mafijnych ciężko postawić ją gdzieś wyżej.
Myślę, że patrzyłabym na tę książkę inaczej, gdybym nie znała pierwszego tomu. Liam pod pewnymi względami był lepszy - bardziej wytrwały, wyrozumiały i spokojny. Killian różni się od swojego brata - działa pod wpływem chwili, najpierw robi, a dopiero po czasie myśli. Nie przeczę, że mógłby być bardziej stonowany. Wbrew pozorom, zakończenie pozostawia wiele do życzenia - jest zbyt cukierkowe.
Moja ocena: 5/10.
Hej🫀
Czy lubicie czytać romanse mafijne? Ja czasami po nie sięgam - i to ku własnej zgubie. Po przeczytaniu większości takich książek mam ochotę zwymiotować i pociąć egzemplarz na kawałki - to przez ilość zupełnie idiotycznych zachowań bohaterów, przemocy wobec kobiet, która jest szeroko akceptowana i bardzo szybkiego przejścia z „nienawidzę cię” do „będę cię zaraz...
2022-09-28
Hej🫀
Co powiecie na bardzo prosty i przyjemny romans? Powieść obyczajową, która nie wymaga od czytelnika nic, poza odrobiną czasu? Ja się piszę!👀 Ostatnio znalazłam na jednej ze stron internetowych *bardzo* tanie książki mniej znanych autorek. Postanowiłam wziąć na próbę jedną z nich - tym sposobem na półkę w moim domu trafiła powieść „Battle (Shipped)”. Przez długi czas zabierałam się do niej jak pies do jeża - a to mi nie odpowiadały zmiany w narracji (jest to książka pisana z punku widzenia i Lucy i Rob’a), a to denerwowałam się na imię głównego bohatera. Czasami na nowo odstraszała mnie okładka. W końcu zostałam przyparta do ściany - moja znajoma chce ją ode mnie pożyczyć, więc skończyła się zabawa. Książka okazała się na tyle dobra, że przeczytałam ją w jeden wieczór. Jest boleśnie przewidywalna i absurdalnie prosta, a jednak ma w sobie to coś, co wywołuje szeroki uśmiech na twarzy.
Lucy to bardzo uparta i zdeterminowana kobieta. W swoim życiu doświadczyła już wiele - i stratę ukochanej osoby i porzucenie przez miłość swojego życia. Bez względu na wszystko, Lucy robi to, co kocha - strzyże włosy. Niestety salon, w którym pracuje, jest na granicy bankructwa. Do tego wszystkiego w miasteczku pojawia się jej były chłopak. Ku zdziwieniu dziewczyny, Rob wykazuje spore zainteresowanie jej osobą. To, co miało być chwilowymi spotkaniami gdzieś na ulicy, zmienia się w ekscytujące randki. Lucy ma nadzieję, że Rob zostanie jej przyjacielem - i usilnie stara się utrzymać interakcje z mężczyzną w granicach przyjacielskiej relacji. Niestety nie wszystko idzie po jej myśli - Rob na pewno chce czegoś więcej.
Lucy ma wiele rozterek - bardzo ekscytuje ją myśl „czegoś więcej” z Robem, ale z drugiej strony szalenie boi się porzucenia. Trudno jej się dziwić, skoro już raz została na lodzie i to w dodatku w jednym z trudniejszych momentów w swoim życiu. Kobieta co chwila zastanawia się nad naturą jej relacji z mężczyzną - ciężko jej coś zdecydować, choć znajomość idzie w jednym kierunku.
Wiadomo, że Rob i Lucy będą ze sobą - w książce nie ma zbyt wielkiej „dramy”. Przez znaczną część historii obserwujemy starania mężczyzny. Są to naprawdę słodkie momenty! Siedzimy w głowie Rob’a i wgłębiamy się w jego plany. Przy Lucy, towarzyszymy jej wielu przemyśleniach na temat chłopaka. W tej historii nic nie zaskakuje - nie ma żadnych wybuchowych momentów, czy faktycznie niespodziewanych zwrotów akcji. Jest… łatwo. Miło. Przyjemnie. Łagodnie. W powieści nie znajdziemy nawet jednej sceny seksu - wszystko kończy się na całowaniu. Moim zdaniem to dobrze - dzięki temu książka pozostaje utrzymana w bardzo lekkim tonie.
Główna bohaterka jest szarą myszką - w dodatku nie ma wielkich ambicji, by wyjechać poza mieścinę, którą kocha. Od samego początku Lucy jest przekonana, że Rob będzie chciał ją zostawić dla „wielkiego miasta”. Ona natomiast jest pewna, że nigdy nie wyjedzie z miejsca, w którym się wychowała. Dziewczyna nie ma planów, by zostać „kimś więcej”. Jest fryzjerką i to jej wystarczy. Takie przedstawienie postaci trochę mnie gryzło. Ten brak ambicji czasami dobijał - nawet niekiedy robiło mi się żal Rob’a, który jest przedstawiany jako przebojowy, niezmiernie inteligentny i ambitny chłopak. Kilka razy pojawiło się przyrównanie Lucy do kotwicy - kotwicy Rob’a, która trzyma go w martwym punkcie, uniemożliwiając spełnienie marzeń o wielkiej i poważnej pracy. Niestety, mimo zapewnień Rob’a, że tak absolutnie nie jest, ja się z tym porównaniem zgadzam. Książka opowiada trochę smutną historię - choć teoretycznie wszystko niemal idealnie się układa, powstaje kompromis między pracą i miejscem zamieszkania Rob’a i technicznie każdy jest zadowolony, to jednak sztywność dziewczyny wiele rzeczy psuje. Irytowała mnie postawa Lucy. Rob stawia wszystko na głowie, by być z nią, a ona nie potrafi nawet trochę się ugiąć. Kompromis? Dla niej nie ma takiego słowa w słowniku. Mężczyzna potrafiłby zrezygnować ze wszystkiego, a Lucy trwa przy swojej mieścinie i zakładzie fryzjerskim. Z jednej strony jej postawa jest pełna podziwu. Z drugiej jednak stawia pod znakiem zapytania tę „wielką miłość”, jaką technicznie pała do Rob’a.
Rob to uroczy chłopak, choć imię ma naprawdę nieszczególne. Jego zachowanie wobec Lucy to miód - świetnie towarzyszyć parze podczas schadzek. Mężczyzna zachowuje się niemal jak rycerz na białym koniu - jest perfekcyjnym zjadaczem serc.
Czy jest to romcom? Nie do końca. Nie znalazłam tu zbyt wielu elementów komedii – a raczej okrągłe zero.
Książka została napisana *bardzo* prostym językiem - poradzi sobie z nią osoba dopiero zaczynająca przygodę z czytaniem w języku angielskim. Historia niczym nie zaskakuje - praktycznie bez otwierania książki już wiemy, jak to wszystko się skończy. Niemniej jest to przyjemna lektura - Rob jest jak puchowy królik, którego dostajemy do wypieszczenia. Można go wręcz zagłaskać na smierć. Za to Lucy pozostawia wiele do życzenia - jej zachowanie jest po prostu brzydkie. Jest wymagająca i egocentryczna. All in all, „Battle (Shipped)” to dobra odskocznia od rzeczywistości. Moja ocena: 6/10.
Hej🫀
Co powiecie na bardzo prosty i przyjemny romans? Powieść obyczajową, która nie wymaga od czytelnika nic, poza odrobiną czasu? Ja się piszę!👀 Ostatnio znalazłam na jednej ze stron internetowych *bardzo* tanie książki mniej znanych autorek. Postanowiłam wziąć na próbę jedną z nich - tym sposobem na półkę w moim domu trafiła powieść „Battle (Shipped)”. Przez długi czas...
2022-08-30
Hej🐝
Czego najczęściej szukacie w romansach? Klimatu? Konkretnego typu bohatera? Skrajnych emocji? A może spokoju i wielu ocieplających serce sytuacji? Dla mnie przede wszystkim w dobrym romansie musi być sporo chemii pomiędzy głównymi bohaterami. Szczegóły nie są tak istotne - interes miłosny może być rybakiem, gangsterem, bezrobotnym, prezesem wielkiej firmy; może być oschły lub wylewny. Klimat? Czy lepszy, czy gorszy - nie narzekam ani na trochę dramy, ani na głębokie i zmuszające do przemyśleń rozważania. Czasami lubię dużo cukru. Jednak to wszystko kwestie poboczne - co tak naprawdę się liczy, to silna więź między postaciami. Od nienawiści do miłości i w drugą stronę. Moje serce musi bić szybciej na myśl o interesie miłosnym. Akurat Joshua z The Hating Game był postacią, która nieźle zakręciła mi w głowie. Moje serce kręciło fikołki na samą wzmiankę o mężczyźnie. Powieść The Hating Game to emocjonująca historia o rosnącym uczuciu między Joshem i Lucy - książka okazała się świetną przygodą. Takie romanse czyta się z przyjemnością!🫧
Jestem zakochana w koncepcie tej powieści - gierki prowadzone między bohaterami są emocjonujące. Czytając tę książkę, wchodzimy do zupełnie innego świata. Technicznie rzecz biorąc nie różni się niczym od tego „naszego” - cała magia tkwi w interakcjach między bohaterami i ich gierkach. Fiksacja Lucy na ich punkcie jest zaskakująca - tak jak jej spostrzegawczość i upartość. Dla dziewczyny wszystko skonstruowane jest wkoło gier między nią i Joshem - napięcie między postaciami jest namacalne, a wszystko zostało ubrane w ciekawą narrację.
Bardzo polubiłam Josha - jest twardy, surowy i niemal wyprany z emocji, niedostępny. Choć jest czasami wredny i złośliwy, to pod spodem kryje się mężczyzna pełen pasji. Joshua nie tylko wygląda dobrze, ale jest też inteligentny i zaskakujący. Wiele razy zaskoczyłam się jego zachowaniem - nie da się przewidzieć jego kolejnego ruchu. Jest nieprzenikniony, a przez to intrygujący.
Lucy to urocza dziewczyna - jest zdecydowana, momentami ostra, zdeterminowana i sympatyczna. Od razu ją polubiłam - łatwo się z nią dogadać. Jej decyzje są dość przemyślane - nie wykonuje żadnych pochopnych ruchów w kwestii jej znajomości z Joshem. To prawda, że Lucy jest troszkę roztrzepana, ale jest w tym szaleństwie jakiś ład. Poza tym dziewczyna rozświetla każde pomieszczenie, do którego wejdzie. Jest jak promień słońca - wesoła i słodka. I właśnie. Momentami jest aż zbyt słodka - niesamowicie cieszyłam się, że Josh zdecydował się pomóc jej w odnalezieniu swoich pazurków i ustanowieniu pewnych granic (zwłaszcza w pracy). Zasadniczo interakcja między Joshem i Lucy to coś wspaniałego - można się nieźle ubawić, nieco posmucić, trochę zestresować. Nie wyobrażam sobie podobnych klimacików w swojej pracy lub na uczelni. Jest to zakręcona i abstrakcyjna historia, która zdumiewa pod wieloma względami.
Poza dwójką głównych bohaterów nikt nie zapadł mi w pamięć.
Jeśli chodzi o polskie wydanie… to można tylko usiąść i płakać. Zacznijmy od okładki - nie wygląda zachęcająco i moim zdaniem nie pasuje do klimatu książki. Jest zbyt ciężka i poważna. Zwolennicy tłumaczenia angielskich tytułów pewnie się cieszą, ja natomiast ubolewam nad „Wrednymi Igraszkami”. Zupełnie nie podszedł mi ten tytuł - „The Hating Game” to jednak co innego. Zupełnie. Co. Innego.
Z ciekawości spróbowałam przeczytać po polsku kilka rozdziałów, by przekonać się sama, czy tłumaczenie jest tak złe, jak niektórzy recenzenci twierdzą. Niestety muszę się z nimi zgodzić - tłumacz nie wykonał najlepszej roboty. Z drugiej strony niesamowicie ciężko oddać ten sam klimat historii, tylko w innym języku.
The Hating Game to genialna powieść miłosna - powiew świeżości przy innych romansach. Bohaterowie przypadli mi do gustu - zakochałam się w Joshu i jego niedostępności. Lucy zaintrygowała mnie swoim dziwacznym spojrzeniem na świat i relacje z mężczyzną. Świetnie bawiłam się przy czytaniu tej książki - polecam!
Moja ocena: 9/10.
Hej🐝
Czego najczęściej szukacie w romansach? Klimatu? Konkretnego typu bohatera? Skrajnych emocji? A może spokoju i wielu ocieplających serce sytuacji? Dla mnie przede wszystkim w dobrym romansie musi być sporo chemii pomiędzy głównymi bohaterami. Szczegóły nie są tak istotne - interes miłosny może być rybakiem, gangsterem, bezrobotnym, prezesem wielkiej firmy; może być...
2022-08-01
Hej💀
Co powiecie na historię o człowieku i potężnym/pociągającym elfie? Ja na tego typu powieści piszę się pierwsza.✋🏻 Bardzo lubię trudnych bohaterów i przebojowe bohaterki – z tym połączeniem nie można pójść źle. Z taką właśnie myślą zabrałam się za „Wicked Is The Reaper” i… może się nie zawiodłam, ale na pewno nie ugięły się pode mną kolana. Książkę uważam za wyboiste początki kariery autorki – jest potencjał, a to najważniejsze!❤️ Wicked przypadł mi do gustu – Rowan również. W powieści znajdzie się kilka oryginalnych pomysłów, a historia jest napisana bardzo lekko i przystępnie.
Jasno widać, że ta książka to początki kariery autorki – nie znajdziemy w niej zbyt wielu rozbudowanych wątków, a styl i wszelkie zabiegi są dość… podstawowe. Nie jest to zapierający dech w piersi romans, ani genialne fantasy. Autorka dopiero rozpoczyna swoją przygodę z pisaniem. Trochę oryginalnych pomysłów, szczypta ciekawych postaci i dbałość o szczegóły – wszystko to znajdziemy w „Wicked Is The Reaper”. Przy zainwestowaniu czasu i pracy w warsztat literacki, autorka bez problemu napisze kilka bestsellerów.
Trochę zawiodłam się na długości książki – jest dość krótka, a przydałoby się nieco rozbudować pewne wątki i zgłębić sytuacje. W pewnym momencie przez trzy rozdziały mija nam kilkanaście tygodni. W tym czasie technicznie nie wydarzyło się nic ciekawego pomiędzy głównymi bohaterami. Ale czy na pewno? Czy w ogóle takie przemijanie czasu na dosłownie niczym ma sens? Przez ten mijający sobie obok czas i brak angażujących sytuacji między postaciami całość nabiera nieco mdławego wydźwięku. Zwłaszcza, że w tym „między”czasie Rowan zmienia swoje nastawienie do mężczyzny – i mam na myśli, że zmienia je do takiego stopnia, iż kilka zdań później on leży między jej rozłożonymi nogami.
Zasadniczo brakuje mi więcej interakcji między bohaterami – czegoś krwistego, treściwego i wyzywającego. W chwili obecnej Wicked i Rowan niby spędzają ze sobą sporo czasu, ale jakby w ogóle tego się nie odczuwa (ale w tym złym sensie). Oczekiwałam czegoś bardziej rozbudowanego – teraz czuję niedosyt.
Autorka ma kilka ciekawych i oryginalnych pomysłów. Przede wszystkim przypadło mi do gustu użycie łańcuchów i klatek oraz wątek polowania na jelenie. Doceniam twardość i nieugiętość Wicked. Polubiłam Rowan za jej trzeźwe podejście. „Wicked Is The Reaper” to zasadniczo niezła książka – nic szczególnego, choć dość przyjemnego w odbiorze. Czy mamy jakiś ponadprzeciętny klimat? Niekoniecznie. Czy zwroty akcji mocno mnie zaskoczyły? Nie do końca. W pewnym momencie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po książce. Warto zaznaczyć, że nie odebrało mi to jakoś specjalnie przyjemności z czytania. Ta powieść nie jest odkrywcza, ale jest świetna dla relaksu.
Wicked to mężczyzna, którego chce się schrupać. Nie istotny jest fakt, iż nie należy do najprzyjemniejszych istot na ziemi, czy też to, że ma stalową wolę i idzie po trupach do celu. Znajdzie się kilka „redeeming qualities” i one mi w zupełności wystarczą, by zapomnieć o jego przewinieniach. Wicked ma wszystko – interesującą osobowość, która szybko zaspokaja potrzeby rozumu i gładko przemawiający do serca wygląd.
Rowan zaskoczyła mnie swoją upartością i wytrwałością. Jej trzeźwość myślenia w trudnych sytuacjach zasługuje na oklaski. Dodatkowo dziewczyna nie zachowuje się jak jakaś dama w opałach – bierze problemy na klatę i stara się coś zdziałać w nieciekawej sytuacji, w której się znalazła.
Relacje między bohaterami są… cienkie. Zmienne. Brakuje im ciężaru. Jak gdyby autorka zapomniała naładować je energią i teraz operowały tylko na jej resztkach.
Książka mija w mgnieniu oka – ledwie zdąży się ją otworzyć, a ona już się kończy. Z jednej strony spoko – idealnie do wrzucenia na czytelniczy ząb. Z drugiej? Hm, jak już wspominałam, kilka rzeczy aż prosi się o rozwinięcie.
Polecam osobom zaczynającym przygodę z czytaniem po angielsku – książka została napisana prostym językiem.
Moja ocena: 6/10.
Hej💀
Co powiecie na historię o człowieku i potężnym/pociągającym elfie? Ja na tego typu powieści piszę się pierwsza.✋🏻 Bardzo lubię trudnych bohaterów i przebojowe bohaterki – z tym połączeniem nie można pójść źle. Z taką właśnie myślą zabrałam się za „Wicked Is The Reaper” i… może się nie zawiodłam, ale na pewno nie ugięły się pode mną kolana. Książkę uważam za wyboiste...
2022-07-10
Hej📝
Z romansami ciężko trafić naprawdę źle – romantyczna historia przemawia do różnych osób w rożny sposób, ale zasadniczo każdy może znaleźć coś dla siebie. Akurat rynek jest ostatnio przepełniony właśnie takimi powieściami – są rożnej maści i koloru. Do „The Fine Print” przekonał mnie całkiem niezły opis. Miałam nadzieję, że spędzę z tą książką kilka przyjemnych wieczorów i dokładnie tak się stało.🌼 Było miło i niezobowiązująco.
„The Fine Print” to dobrze napisany romans – bohaterowie są ciekawi, historia nie stoi w miejscu, a opisy oddziaływują na wyobraźnię. Do tego bardzo łatwo jest wejść w buty zarówno Zahry, jak i Rowana – autorka stworzyła autentyczne postacie, których emocje przelewają się na czytelnika.
Pierwszy raz w życiu zakochałam się w historii napisanej z punktu widzenia mężczyzny. W książce podział rozdziałów wynosi 50/50 – dostajemy wgląd w przemyślenia Rowana oraz Zahry. Przyznaję się, że jestem winna małego oszustwa – przeskakiwałam zdania w rozdziałach z POV Zahry, ponieważ nie mogłam się doczekać tych pisanych z POV Rowana.
Cieszę się, że autorka się z niczym nie spieszyła – przez ponad połowę książki mamy stopniowy rozwój znajomości między Rowanem i Zharą, a dopiero gdzieś około 250 strony zaczynają się mocno erotyczne sceny. Jest czas, by oswoić się z bohaterami i dobrze rozeznać w sytuacji. Nie dostajemy od razu mocnego zastrzyku intymnych sytuacji, co mnie cieszy. Gdy sceny seksu już się pojawiają, są niezłe – nie świetne, ale na pewno czerwienią policzki.
Bardzo spodobało mi się to, jak autorka ułożyła tę historię i jak wykreowała bohaterów. Zasadniczą różnicą między „The Fine Print” i wieloma romansami/erotykami jest to, że Rowan i Zahra ze sobą rozmawiają. Tak prawdziwie i szczerze – na różne tematy, ale przede wszystkim o uczuciach. Oczywiście jest kilka nieporozumień, jednak istotność rozmowy jest podkreślana w kilku ważnych momentach. Między innymi dzięki temu tak dobrze można zrozumieć się z postaciami – dokładnie wiemy, co się dzieje w ich głowach. Poza tym autorka stworzyła przemyślanych bohaterów – w tym sensie, iż kierują nimi nieco głębsze motywy, a pewne rzeczy nie dzieją się „bo tak”. Doświadczenia tworzą człowieka – w historii wielokrotnie wspominana jest przeszłość Rowana oraz Zahry, co pomaga nadać znaczenie ich zachowaniom. Po prostu jest głębszy sens w tym, jak się zachowują.
Rowan to mój nowy książkowy chłopak – dodaję go do kolekcji innych ulubionych bohaterów. Świetnie mi się o nim czytało – doskonale odnajdywałam się w jego świecie. Nie napotkałam jakichkolwiek barier, które zazwyczaj stoją między dwoma różnymi ludźmi. Zabrzmi to zapewnie dziwnie, ale przyznam, że z Rowanem czułam się niemal jednością. Naprawdę rzadko zdarza mi się coś podobnego.
Autorka napisała dobrą książkę – historia jest angażująca, a z bohaterami nietrudno przychodzi się zrozumieć. Choć momentami nieco mi się dłużyło (niektóre konwersacje między Rowanem i Zahrą mogłyby być trochę krótsze), to wciąż dobrze się bawiłam. Moja ocena: 9/10
Hej📝
Z romansami ciężko trafić naprawdę źle – romantyczna historia przemawia do różnych osób w rożny sposób, ale zasadniczo każdy może znaleźć coś dla siebie. Akurat rynek jest ostatnio przepełniony właśnie takimi powieściami – są rożnej maści i koloru. Do „The Fine Print” przekonał mnie całkiem niezły opis. Miałam nadzieję, że spędzę z tą książką kilka przyjemnych...
2022-05-31
Hej🧁
Czasami nachodzi mnie ochota na przeczytanie czegoś bardzo… prostego. Historii, w której wiem czego spodziewać się po bohaterach. Historii, w której nie ma większych zaskoczeń co do fabuły – wszelkie „zwroty akcji” są do przewidzenia. Takie „czytadełko” potrafi mnie niekiedy nieźle wciągnąć. Najbardziej doceniam w takich książkach to, że pobudzają moją wyobraźnię. W tym tygodniu potrzebowałam nieco luźniejszej pozycji – poszperałam trochę w zbiorach i z jednego z regałów wylosowałam „Secret of The Broken King”. Trafiłam idealnie! Mamy potężnego, humorzastego mężczyznę z sześciopakiem, który jest niesamowicie piękny. Znajdziemy lekko zakręconą dziewczynę o niewyparzonym języku, która sprowadza na siebie co chwilę kłopoty. Jest całkiem wciągający wątek miłosny i odpowiednia dawka intryg.
Nie spodziewałam się fajerwerków po tej lekturze – zapowiadało się na erotyk z nutką fantasy. Po podobnych opisach, historiach wydanych w podobnym formacie szykowałam się na bardzo niewymagającą lekturę. Zaskoczyłam się dość mocno! Choć książka nie wbiła mnie w fotel, to na pewno przewyższyła moje oczekiwania. Przede wszystkim to w ogóle nie jest powieść wypełniona seksem. W najbardziej emocjonującym momencie bohaterowie… całują się. Zaliczam to na plus, ponieważ zamiast wysłuchiwania łóżkowych „ochów” i „achów” mamy okazję wciągnąć się w wartką akcję. Nie jest idealnie, ale autorka stara się zarysować nieco szerszy obrazek – otrzymujemy trochę z niemal baśniowego, niesamowitego i pięknego podwodnego świata. Mamy walkę dobra ze złem, następuje kilka niespodziewanych wydarzeń, a bohaterowie muszą stawić czoła rożnym przeciwnościom – tym nadchodzącym z zewnątrz, ale też tym wyłaniającym się ze środka. Czasami największym wrogiem dla Almi okazuje się… ona sama. Dokładnie tak samo wygląda sprawa z Posejdonem – bohaterowie muszą nad sobą dużo popracować, by dojść do porozumienia i postarać się przeżyć nadchodzące próby. Chyba ten aspekt spodobał mi się w tej książce najbardziej – widzimy spory rozwój postaci. W Almi i Posejdonie zachodzą zasadnicze zmiany, gdy muszą nauczyć się siebie słuchać i ze sobą rozmawiać. Jedno ma wpływ na drugie i nic nie jest takie samo, gdy po ośmiu latach odosobnienia dziewczyna w końcu spotyka się ze swoim humorzastym i niestabilnym jak ocean podczas sztormu mężem.
Almi przypadła mi do gustu – podobało mi się to, że dziewczyna się nie poddawała, choć na jej drodze los postawił wiele przeszkód. Wątek Lily złapał mnie za serce – siostrzana miłość i więź została przedstawiona naprawdę uroczo. Choć główna bohaterka bywa dość sarkastyczna, uciążliwa i uparta, to jednak każdą z tych cech łatwo rozumieć w jej sytuacji. Podobało mi się to, że Almi bywała kąśliwa i że miała niewyparzony język. Jej charakter cechuje ostrość, pewność siebie i determinacja. Przy konfrontacji z Posejdonem tworzyło to naprawdę ciekawy obrazek.
Posejdon zachowywał się przez większość czasu, jak gdyby ktoś zmienił go w butelkę coli i nasypał do środka paczkę mentosów. Ten mężczyzna zmieniał swój humor co kilka sekund. Wystarczyło, że Almi otworzyła buzię, a on już rozbił się czerwony z frustracji. Z czasem zachowanie Posejdona się zmienia, a zupełnie niespodziewane uczucia dochodzą do głosu. Uroczo obserwowało się podróż mężczyzny. Posejdon ma wiele ukrytych motywów i jego działania sprzed ośmiu lat mają swoje wytłumaczenie. Bohater skrywa kilka sekretów, a pod maską wyniosłości kryje się niesamowita czułość, choć towarzyszy jej wybuchowość. Ta sama wybuchowość, która powoli, pod wpływem Almi przeradza się w coś nieco innego.
Posejdon choruje, tak jak Aquarius – powoli istoty zmieniają się w kamień. Na domiar złego nadchodzą The Poseidon Trials… Choć miały wyłonić kolejnych osobistych ochroniarzy mężczyzny, zmieniają się w arenę walki o przetrwanie Boga i jego żony. Pod wpływem niefortunnych zdarzeń zarówno Posejdon jak i Almi muszą wziąć udział w próbach i zawalczyć o władanie nad królestwem Aquarius. Zapomniałam chyba wspomnieć, że Almi nie ma absolutnie żadnych mocy. Technicznie jest syreną, lecz nie może się w nią przemienić. Nie może też oddychać samodzielnie pod wodą. W takim wypadku, gdy musi zmierzyć się z jednymi z najwybitniejszych morskich stworów, będzie potrzebować pomocy. Kto inny z nią przyjdzie, jak nie Posejdon?😅😁
Postać drugoplanowa, którą absolutnie uwielbiam, to rozgwiazda Kryvo – jest to magiczny bohater, która wywoływał uśmiech na mojej twarzy. Konwersacje między nim i Almi są przezabawne.
Największe plus tej historii to jej lekkość. Styl jest okay, świat również, choć mógłby zostać nieco bardziej rozbudowany. Motywy kierujące bohaterami też nie są aż tak intensywnie zgłębianie, tak jak ich profile. Znajdzie się kilka niedociągnięć, ale jak na książkę, którą w pierwszej chwili chciałam sklasyfikować tylko jako „czytadełko”, to jest naprawdę nieźle. Wyłapałam chyba trzy błędy logiczne i te odnoszące się do konstrukcji historii. Jednak na dobrą sprawę… nie sądzę, by jakoś mocno zaniżały moją ocenę tej książki.
„Secret of The Broken King” to przyjemna lektura na czytelniczy rozruch, dla relaksu i odprężenia. Czy będę siedzieć nocami i rozmyślać nad tą historią? Nie. Niemniej bardzo się cieszę, że ją przeczytałam. Jest to pierwszy tom trylogii i jest to więcej niż pewne, że sięgnę po kolejne części, by dowiedzieć się, co też stało się z Almi i Posejdonem.
Moja ocena: 7/10
Hej🧁
Czasami nachodzi mnie ochota na przeczytanie czegoś bardzo… prostego. Historii, w której wiem czego spodziewać się po bohaterach. Historii, w której nie ma większych zaskoczeń co do fabuły – wszelkie „zwroty akcji” są do przewidzenia. Takie „czytadełko” potrafi mnie niekiedy nieźle wciągnąć. Najbardziej doceniam w takich książkach to, że pobudzają moją wyobraźnię. W...
2022-05-13
Hej🗝
Czasami trafia się na książki, w których można się zakochać już po kilku stronach. Nie zdarza się to często, ale gdy już się znajdzie taki tytuł, to przyjemność z czytania jest nieporównywalna do niczego innego. U mnie zazwyczaj oznacza to też, że historia zostaje ze mną na LATA. Lubię często do takich powieści wracać – najlepsze jest to, że dla mnie nigdy się nie starzeją. Jednym z takich tytułów okazała się książka „The Inheritance Games” autorstwa Jennifer Lynn Barnes. Uwielbiam w niej praktycznie wszystko – od stylu autorki, przez bohaterów, do fabuły. Jestem pewna, że jeszcze nie raz po nią sięgnę.
Przede wszystkim spodobał mi się pomysł na książkę. Zwyczajna dziewczyna, rodzina skrywająca tajemnice, smutna przeszłość, wskazówki pozostawione przez zmarłego bogacza, czterech braci i gigantyczny spadek. Historia jest na pewno oryginalna – nie przypominam sobie drugiej takiej książki. Między innymi dlatego tak wspaniale mi się ją czytało – nie wpadała w schematy, nie mieliła milion razy tych samych wydarzeń i sytuacji. „The Inheritance Games” jest jak powiew świeżego powietrza na rynku wydawniczym.
Moje serce podbił delikatnie zarysowany wątek miłosny. Polubiłam Graysona i Jamesona w tym samym stopniu – każda z męskich postaci została porządnie wykreowana. Choć może i nie są tak wielopoziomowi jak Bel z „Hotel Magnifique”, to wciąż widać, że na ich zachowania i charaktery składają się różne wydarzenia. Nie kieruje nimi jedna „zachcianka”, nikt nagle nie doznaje „olśnienia” i zaczyna wręcz szaleć za główną bohaterką, nic nie przychodzi „samo”. Grayson musi nauczyć się ufać, a Jameson dorosnąć. Następuje rozwój postaci – nie zawsze w takich kierunkach, w jakich by można było oczekiwać.
Niektóre zwroty akcji szczerze zaskakują, inne można do pewnego stopnia wyczuć. W każdym wypadku obserwuje się wydarzenia z zapartym tchem. Tajemnice na tajemnicach gonione tajemnicami. Wskazówki zostawione przez Tobiasa są czasami naprawdę trudne do rozgryzienia. Z przyjemnością śledziłam poczynania bohaterów i nie mogłam nacieszyć się ich obecnością. Szukanie i interpretowanie kolejnych elementów układanki to zdecydowana większość książki – stopniowo odkrywamy kolejne rodzinne tajemnice. W powieści jest całkiem sporo akcji, dzięki czemu nie ma szansy na nudę.
Ta powieść to odkrywanie kolejnych kart rozłożonych przez Tobiasa. Dla bohaterów problem jest w tym, że nieustannie pojawiają się coraz to nowe poszlaki – wydawać by się mogło, że nie ma końca. Jedni się poddają, inni dopiero nabierają chęci do gry – jestem niezmiernie ciekawa, gdzie zaprowadzi bohaterów ta cała sytuacja.
Avery to spokojna i cicha dziewczyna. Ma ostry umysł i twardo stąpa po ziemi. Zazwyczaj świetnie rozumiałam jej wybory i dobrze się z nią dogadywałam. Łatwo wejść w buty bohaterki. Poza tym dziewczyna wydaje się autentyczna – z krwi i kości, niewyidealizowana, zwyczajna (choć jednak wcale nie do końca tak zwykła).
Grayson podbił moje serce. Cóż mogę powiedzieć? Faceci w garniturach, o zimnym spojrzeniu i niewymuszonej gracji są potwornie pociągający. Doceniam to, jak Grayson się ziemia pod wpływem znajomości z Avery i jak potrafi przyznać się do błędów.
W grę wchodzi również Jameson. Jameson jest do pewnego stopnia przeciwnością Graysona – ma zdecydowanie bardziej wyluzowany charakter. Jest to równie intrygująca postać – bohater, z którym równie przyjemnie spędza się czas.
Waśń między braćmi i ich natura nie wzięły się znikąd – cieszę się, że autorka zainwestowała czas i zajęła się też tłem dla różnych relacji. Wątek Emily był interesujący i dzięki niemu wiele rzeczy zaczęło mieć głębszy sens.
Przy tej książce nie mam do czego się przyczepić. Zakochałam się w bohaterach, uwielbiam tę historię, a fabuła jest po prostu świetna. Polecam czytelnikom rożnej maści – każdy znajdzie coś dla siebie.
Moja ocena: 10/10
Hej🗝
Czasami trafia się na książki, w których można się zakochać już po kilku stronach. Nie zdarza się to często, ale gdy już się znajdzie taki tytuł, to przyjemność z czytania jest nieporównywalna do niczego innego. U mnie zazwyczaj oznacza to też, że historia zostaje ze mną na LATA. Lubię często do takich powieści wracać – najlepsze jest to, że dla mnie nigdy się nie...
2022-05-06
Hej🔮
Magiczne historie zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Zwłaszcza, gdy są świetnie napisane, a bohaterowie autentyczni i krwiści. Nie mówiąc też o wątku romantycznym, który oczywiście musi się dla mnie znaleźć w powieści – tutaj dostałam coś nieco innego, niż mam w zwyczaju czytywać, ale równie emocjonującego. „Hotel Magnifique” to wspaniała historia zamknięta w ładnie wydanej książce. Porywa, angażuje i zaskakuje.
Bel to świetnie wykreowana męska postać – podobała mi się jego niejednoznaczność. Choć wydaje się być troskliwy, całkiem zaangażowany i dość opiekuńczy, to skrywa bardzo wiele sekretów. Od samego początku maskuje pewne rzeczy i nigdy nie mówi całej prawdy. Jego intencje są szczere, jednak czasami trzymanie sekretów dla siebie powoduje sporo komplikacji. Dodatkowo uczucie do Jani przybiera stopniowo na intensywności – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mimo tego, że Bel darzy miłością dziewczynę, to nie jest to w żadnym razie cukierkowa wersja romansu. Bohaterem kierują różne motywy – miłość nie zawsze jest najważniejsza. Bardzo przypadło mi do gustu to, że autorka stworzyła tak wielopoziomowe postacie, na których akcje składa się wiele rzeczy. Nie dotyczy się to tylko chłopka, ale też innych (Jani przede wszystkim). Bel jest piękny, pociągający, mroczny i pełen uroku – z zaangażowaniem śledziłam kolejne etapy „związku” bohaterów. Mężczyznę wyróżnia nie tylko wygląd, ale też ujmujący charakter – Bel jest ciekawski, momentami buntowniczy, niekiedy uległy, twardy i potężny. Spotykanie się z nim na kartach książki było czystą przyjemnością – myślę, że czasami będę wracać do „Hotel Magnifique” tylko po to, aby znów się z nim zobaczyć.
Jani to mocna bohaterka – twarda, waleczna, nieustępliwa. Doceniam to, iż autorka stworzyła tak autentyczną kreację. Postacią targają przeróżne emocje, gdy jej siostra, Zosa, zostaje zatrudniona w hotelu, a ona sama odprawiona z kwitkiem. Jest mowa o zazdrości – nikt nie idealizuje Jani, tylko przedstawia ją jako zwykłą dziewczynę, która musiała odnaleźć się w niezwykłej sytuacji. Bohaterka nie zirytowała mnie nawet jeden raz – łatwo się z nią porozumieć. Jeszcze prościej wejść w jej buty właśnie z uwagi na to, iż autorka oddała szczere emocje na kartach książki. Jani odkrywa swoją niesamowitość dopiero z czasem – z fascynacją podąża się wraz z nią przez różne sytuacje. Na szacunek zasługuje jej determinacja i siła ducha. Przyjemnie spędza się z nią czas.
Nie będę ukrywać – uwielbiam tę książkę. Ma świetny klimat. Wykreowany świat zapiera dech w piersi, jest niepowtarzalny i pełen uroku. Po przeczytaniu zaledwie kilku stron teraźniejszość rozmazuje się przed oczami, a na jej miejscu pojawia się cuchnące rybami Durc i Hotel Magnifique pełen przyjemnych kwiecistych woni. Łatwo zapomnieć o rzeczywistości i zniknąć w realiach inspirowanych Belle Epoque.
Używanie francuskich słówek w tekście jest częste, ale wcale mnie nie irytowało – jeśli już, to tylko dodawało do klimatu.
Ilość wątków, które zostały zwinnie wplecione w powieść jest spora. Cały czas coś się dzieje, przez co nie ma chwili na nudę. Nie znaczy to też, że autorka nie daje czytelnikowi odpocząć – silnie oddziaływujące opisy miejsc i ciekawe przemyślenia bohaterki pozwalają na odpoczynek pomiędzy wartką akcją.
Na pochwały zasługuje to, że autorka świetnie radzi sobie z łączeniem wielu sytuacji, postaci, miejsc, pragnień, powodów i pobudek w jedną spójną całość. Historia jest logiczna – pewne rzeczy wynikają z siebie, a zachowania bohaterów nabierają sensu z czasem. Motywy działań odkrywane są stopniowo – autorka cały czas daje wskazówki, jednak połączenie ze sobą pewnych wydarzeń nie jest takie proste. Im dalej się jest w historii, tym więcej widać. Zwroty akcji pojawiają się nagle i są naprawdę zaskakujące – zupełnie nie można się spodziewać tego, gdzie historia poprowadzi dalej. Zaliczam to na spory plus – czuć świeżość (a wręcz chrupkość).
Oryginalność to mocny atut tej powieści. Czy ktoś kiedyś słyszał o posiadającej magiczne zdolności istocie z kubkiem na herbatę, w którym trzymany jest roztwór biały jak mleko; jednak to nie mleko, a mieszanka zamieniająca palce lub oczy innych magów w porcelanę? Z takimi przemienionymi częściami ciała można zrobić wiele rzeczy – przede wszystkim zabić, zbijając porcelanę. Sama koncepcja jest bardzo ciekawa – hotel, który pojawia się w alejkach, by znów zniknąć na dłuższy czas. Goście, którzy nie pamiętają nic po dwutygodniowym pobycie. Sekrety na sekretach goniące sekretami…
Wątek romantyczny jest świetnie wyważony – obecny, jednak niegrający głównych skrzypiec. Uroczy, choć nieoczywisty. Emocjonujący, ale nie wulgarny.
Język i styl autorki jest przyjemny i obrazowy. Niemniej dla osób zaczynających przygodę z czytaniem po angielsku ta książka może się nie sprawdzić – przez dużą ilość specyficznych słówek i zwrotów tę lekturę sugeruję poziomowi C1.
Polecam tę książkę miłośnikom fantastyki i lekkich romansów. Tym lubiącym tajemnice, klimat XIX wieku i magię. „Hotel Magnifique” to świetna pozycja, którą można połknąć w dwa dni. Intryguje i fascynuje, a do tego do samego końca trzyma w napięciu.
Moja ocena: 10/10
Hej🔮
Magiczne historie zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Zwłaszcza, gdy są świetnie napisane, a bohaterowie autentyczni i krwiści. Nie mówiąc też o wątku romantycznym, który oczywiście musi się dla mnie znaleźć w powieści – tutaj dostałam coś nieco innego, niż mam w zwyczaju czytywać, ale równie emocjonującego. „Hotel Magnifique” to wspaniała historia zamknięta w...
2021-04-22
Hej🖤
Mroczna powieść z dużą ilością seksu i czterema drapieżnymi mężczyznami to teoretycznie zapowiedź na świetny wieczór. Wszystko wskazywało, że Den of Vipers będzie czymś niepowtarzalnym i totalnie niesamowitym – niestety książka jest po prostu w porządku i nie powala na kolana. Co okazało się największym problemem? Zbyt wiele miłosnych scen i zbyt mało akcji.
Roxy to przyjazna istota – rezolutna, twarda, silna, zdeterminowana, ostra, seksowna, zalotna i waleczna. Jest dosłownie wszystkim tym, czego można chcieć od głównej bohaterki – łatwo przychodzi się z nią utożsamić i można ją szybko polubić. Ok, trochę przejaskrawione zostało kilka cech jej charakteru. Dziewczyna nagle staje się kimś w rodzaju Wonder Woman – mało w tym wiarygodności. Do tego dość szybko Roxy daje z siebie zrobić członkinię Żmij – zaprzecza, gryzie, walczy, szarpie, ale… ulega. Ogółem nie można za bardzo narzekać – zbyt długie przeciąganie liny byłoby męczące, a natychmiastowe dostosowanie się do rzeczywistości to już na pewno. Po prostu… brakowało mi kilku mocniejszych sytuacji, podczas których Roxy wyraźnie zaprzeczałaby twierdzeniu, że jest jedną ze Żmij.
Jeśli chodzi o braci… po prostu kocham Rydera, Kenzo, Diesla i Garreta – każdy z nich pokręcony na swój własny sposób. Do serca i duszy każdego prowadzi kręta ścieżka, którą Roxy pragnie podążyć. Wytrwałość dziewczyny i jej chęci do roztrzaskania strefy komfortu mężczyzn to coś godnego podziwu. W ogóle fakt, że miała świadomość swojej… misji? (nie wiem, jak można by to inaczej ująć) jest dość dziwny. Nie raz mamy okazję posłuchać wewnętrznego monologu Roxy o tym, jak to wie, że to wszechświat zesłał właśnie ją do rezydencji braci, by ocalić Garreta, roztopić Rydera, zawładnąć Kenzo i oszaleć razem z Dieslem.
Diesel chyba najbardziej zapada w pamięć ze względu na swoją psychopatyczną naturę, przerażającą fascynację krwią, cierpieniem i zadawaniem bólu. W tym wszystkim to właśnie on pierwszy ze swoich braci budzi do życia miłość – dziką, namiętną i bardzo, bardzo pokręconą.
Kenzo urzeka mieszanką nienawiści i miłości – seks między nim i Roxy jest tak samo niewłaściwy, jak podniecający. Mężczyzna, który stał się wcieleniem przebiegłości i mistrzem podstępu, pod spodem kryje czułe wnętrze.
Ryder to ciekawy przypadek. Zimny jak lód, opiekuńczy, zawsze trzymający wszystko pod kontrolą, opanowany i ostry. Z zapartym tchem obserwuje się te małe zmiany, które zachodzą w nim, gdy przebywa blisko Roxy.
Garret chwyta za serce od razu – jest niedostępny, szorstki i kompletnie zagubiony w swoim świecie. Nienawidzi kobiet, dlatego Roxy musi obchodzić się z nim dość delikatnie. Dziewczyna nie ma zbyt wiele cierpliwości, więc potyczki między tą dwójką szybko okazują się nieuniknione. Roxy powoli przebija się przez mury Garreta, jednak jest to proces, który wymaga czasu. Ze względu na trudną przeszłość, mężczyzna pozostaje nieufny i zimny. Pozostali bracia widzą mrok otaczający mężczyznę i wiedzą, że stąpa po cienkiej linii między życiem, a zatraceniem siebie już na dobre. Kenzo, Ryder i Diesel wierzą, że to Roxy może uratować Garreta – właśnie dzięki swojemu temperamentowi. Choć sam zainteresowany wcale nie chce wdawać się w jakąkolwiek relację z dziewczyną, jego puste serce szybko wypełnia się uczuciami, które wcześniej doprowadziły go do upadku.
Cieszę się, że rozdziały zostały napisane z różnych punktów widzenia. Dzięki temu można lepiej poznać braci, zagłębić się w ich myśli i odczucia, choć akurat Roxy jest bardzo dobra w interpretacji ich zachowań. W zasadzie ona wie wszystko przed nimi, jeszcze zanim zdążą coś pomyśleć – trochę irytujące, ale jednocześnie urocze. W książce dominuje narracja dziewczyny, ale mężczyźni też mają swoje momenty. Nie za dużo, nie za mało – po prostu w sam raz.
Trochę denerwuje mnie fakt, że główna bohaterka tak bardzo rozgaduje się nad tym, jakie to ma hardcorowe życie seksualne, a tak naprawdę wcale nie doznaje ogromnych krzywd. Ok, pieprzy się z czterema facetami, którzy lubią bardzo szorstkie stosunki, ale przy tym nie wyrządzają jej fizycznej krzywdy, a jej gadanina takową sugeruje. Poza tym brakuje mi różnorodności – 80% książki to seks. W kółko i na okrągło ten sam – dziki, ostry i trochę wyniszczający. Nie mówię, że zanudza – to nie o to chodzi. Po prostu chciałabym zobaczyć, jak Roxy próbuje z braćmi różnych rzeczy, a nie cały czas pieprzy się z nimi tak brutalnie, że jej kobiecość non-stop jest opuchnięta (o czym nieustannie wspomina). Umarłabym ze szczęścia, czytając o Roxy i Dieslu, gdy uprawiają spokojny, delikatny i pełen miłości seks – to by było rozbrajające, biorąc pod uwagę charakter mężczyzny. Roxy i Ryder w sytuacji, gdy to właśnie ona go związuje i przejmuje kontrolę? Wow, ciężko mi to nawet sobie wyobrazić, ale brzmi cudownie. Cokolwiek by to nie było – chciałabym zobaczyć więcej pokręconych scen, wychodzenia ze schematów i czegoś zaskakującego. Przede wszystkim oczekiwałabym trochę więcej czułości – objawiała się raczej w słowach niż czynach.
Den of Vipers to obszerny romans, dobry erotyk, lekko napisana książka, której brakuje nieco więcej akcji. Dużo czasu spędzamy w sypialni (a raczej sypialniach) wraz z Roxy, Dieslem, Garretem, Ryderem i Kenzo – chciałoby się doświadczyć więcej różnorodności w kwestii stosunków między Roxy i braćmi. Raz coś naprawdę ostrego, ale później coś delikatnie czułego. Cokolwiek, ale nie w kółko to samo! Książka zapowiadała się ekscytująco, ale skończyła jako lekki zawód. Moja ocena: 6/10
Zapraszam na moją stronkę na Instagramie oraz na Facebooku :)
Hej🖤
Mroczna powieść z dużą ilością seksu i czterema drapieżnymi mężczyznami to teoretycznie zapowiedź na świetny wieczór. Wszystko wskazywało, że Den of Vipers będzie czymś niepowtarzalnym i totalnie niesamowitym – niestety książka jest po prostu w porządku i nie powala na kolana. Co okazało się największym problemem? Zbyt wiele miłosnych scen i zbyt mało akcji.
Roxy to...
2021-04-28
Laurę Thalassę znam już z kilku książek i mniej więcej wiem, na co się przygotować przy spotkaniu z nią.
Dużo emocji✅
Gorący romans✅
Wątek hate-love✅
Lekkość stylu pisania✅
Oryginalność➕/➖
Od “Wojny” nie można się oderwać – choć zasadniczo wiemy, co nas czeka w książce (gorący Jeździec Apokalipsy i dziewczyna, która będzie utrudniać mu życie, jak tylko można), to i tak czyta się z rosnącą ekscytacją i ciekawością.
Uwielbiam niejednoznacznych bohaterów – kocham, czczę, pożądam i chcę każdego dnia. Wojna to dokładnie tego typu charakter – z jednej strony delikatny i opanowany przy Miriam, a z drugiej dziki jak niedźwiedź i lampart razem wzięci. Wojna jest okrutnym mężczyzną, który zabija, torturuje, nasyła na siebie ludzi i nie ma praktycznie żadnej litości. Hm, a może jednak ma? Miriam porusza w jego sercu głęboko zakopane emocje, o których sam zainteresowany chyba nie miał pojęcia. Proces wydobywania na wierzch współczucia i dobroci jest bardzo trudny i niesamowicie długi, ale z czasem Wojna ulega… ale czy na pewno? Jeździec Apokalipsy został stworzony do spopielenia ziemi i wyrżnięcia w pień ludzkości. Nie spodziewał się, że na jego drodze stanie młoda dziewczyna i będzie otwarcie mu się przeciwstawiać – robić wszystko, by nie wygrał tej bitwy. Choć Wojna to postać, która mogłaby bez problemu nagiąć do swojej woli Miriam, jeździec nie tłamsi kobiety, tylko pozwala jej na opór. W końcu to coś, co go w niej tak interesuje.
Uwielbiałam czytać o istnej wojnie między Miriam i Wojną – to, jak ona się zachowuje i jak on podejmuje grę…
Ostrości dodaje powieści wszechobecna smierć, walka i tragedia, która rozgrywa się zarówno na pierwszym planie, jak i w tle. Wojna oczywiście używa wszystkiego przeciw Miriam, co ma, aby ta się poddała, a w to wchodzi zabijanie ludzi. Dużo przemocy. Wiele ofiar i przelanej krwi.
Miriam przypadła mi do gustu, ponieważ doskonale znała swoje granice i nie była typem bohatera, który cechuje się słomianym zapałem. Jeśli kobieta coś sobie postanowiła, to tak miało być i kropka. Oczywiście Wojna przedziera się przez jej pancerz, czy tego chce, czy też nie, jednak ten proces trwa długo – bohaterka w żadnym razie nie rzuca się przed Wojną na kolana i choć jego aparycja jest prześliczna, a on sam władczy, potężny i ociekający seksapilem, to Miriam nie rozkłada przed nim nóg. Doceniam bój, który dziewczyna toczyła ze samą sobą – wydawał się tak… autentyczny. Ekscytowała mnie jej walka z Wojną – chwyty, które stosowała i zaparcie w boju. Bohaterka nie jest irytująca, a jej działania są w większości logiczne. Nie można się przyczepić do kreacji jej charakteru, ani poddawać w wątpienie zachowań. To trudne zadanie, by stworzyć autentyczną postać przy takiej tematyce – Laurze się to udało i to tak na 6+ w skali do 6.
Tak, Laura Thalassa jest powtarzalna i to czasami aż do bólu. Znów dziewczyna, która poluje na Jeźdźca Apokalipsy? Znów mu się nie chce oddać, ale jednak się oddaje? Ponownie mężczyzna z wyznaczonym celem, który nie chce się poddać i będzie dążył do zabicia (prawie) każdego człowieka na ziemi? Kolejny raz ludzie umierają tonami? Tak, kolejny raz, znów, ponownie mamy odczynienia z takimi tematami, ale za każdym razem autorka pisze te historie tak, iż mimo powtarzalności i schematyczności pragnie się czytać dalej. Po tygodniu nadal myśli się o książce i wraca się do niej fragmentami, a nawet i całością. Dlaczego? To po prostu magia pisania autorki. Nie wiem, jak Laura to robi – serio, też tak bym chciała! – ale wychodzi magicznie, niesamowicie, żywo i autentycznie. Nie ma żadnej bariery pomiędzy bohaterami i czytelnikiem – emocje wybijają się z kart książki i zalewają każdego, kto sięgnie po powieść.
Książkę się wchłania i to w zastraszającym tempie. Nie można się oderwać i nie można przestać myśleć o Wojnie w chwilach, gdy się nie czyta. Mężczyzna został wykreowany w taki sposób, że… wow. No po prostu wow. Obraz jest tak żywy, że czasami wydawało mi się, iż jeździec stoi zaraz obok mnie.
Seks w wydaniu Laury Thalassy przypadł mi do gustu – jest coś w jej opisach, co pozwala wyobraźni na prawdziwą ucztę. Stosunki nie są brutalne, ale też nie słodkie – ekscytują, zaskakują i porywają.
Trzeba docenić plastyczność świata, który rysuje przed nami autorka. Żywe opisy z nutą grozy łatwo malują się w wyobraźni. Do tego trzeba docenić pomysłowość i kreację – Laura zwraca uwagę na otoczenie, ale nie ciągnie opisów nie wiadomo jak długo i pozwala czytelnikowi na wypełnienie reszty obrazu.
Książka jest fantastyczna – oczywiście powtarzające się elementy (których jest więcej, niż wymieniłam w recenzji) bywają irytujące i chciałoby się powiedzieć: hej, stać cię na wymyślenie czegoś innego! Z drugiej strony Jeźdźcy Apokalipsy mają swój urok i ciężko byłoby coś w tym zmieniać – ta surowość, zawzięcie i ostrość to coś, na co się po prostu czeka. Oczywiście Zaraza i Wojna to dwójka zupełnie różnych mężczyzn, jeśli chodzi o seks i miłość – polecam zapoznać się i z jednym i z drugim! Powieść na pewno nie jest nudna – czyta się gładko i szybko, a serce podczas czytania wali młotem.
Moja ocena 9/10
Laurę Thalassę znam już z kilku książek i mniej więcej wiem, na co się przygotować przy spotkaniu z nią.
Dużo emocji✅
Gorący romans✅
Wątek hate-love✅
Lekkość stylu pisania✅
Oryginalność➕/➖
Od “Wojny” nie można się oderwać – choć zasadniczo wiemy, co nas czeka w książce (gorący Jeździec Apokalipsy i dziewczyna, która będzie utrudniać mu życie, jak tylko można), to i...
2021-06-04
Hej🖤
Bardzo chciałabym wiedzieć, jak Laura Thalassa to robi? Że chce się czytać i czytać jej książki i nigdy nie kończyć? Że bohaterowie, choć tak podobni do poprzednich części serii, pochłaniają bez pamięci? Że mimo powtarzających się wątków, chce się dostać w ręce kolejną taką powieść? Że nawet małe nielogiczności nie przeszkadzają? “Famine” to kolejna świetna książka amerykańskiej pisarki, od której nie można się oderwać (i od pisarki i od książki!😂🙈)
Uwielbiam w tej książce to, iż Głód stroni od seksu na wszystkie możliwie sposoby – tym razem to dziewczyna jest tą postacią, w której głowie krążą różne nieczyste myśli. Ana była prostytutką – bezsprzecznie ma doświadczenie z mężczyznami. Obsługiwała wielu klientów za resztki jedzenia, którego stopniowo było coraz mniej – Głód działał nieustannie, skutecznie wybijając ludzkość, zabierając pożywienie i wyniszczając populację. Po sobie nie pozostawiał nic innego, jak morze krwi i ścieżkę jałowej ziemi, niezdolnej do wydania plonów. Głód i Ana spotkali się już raz. Teraz ich ścieżki ponownie się przecięły, po pięciu latach od ostatniego spotkania… w tym czasie dziewczyna zmieniła się diametralnie – z niewinnej dziewicy w kogoś wyszkolonego w zadowalaniu mężczyzn i kobiet. Zawód Any dał jej postaci charakteru – stała się kimś zupełnie innym od wielu podobnych bohaterek.
Gdy Głód zawitał do kolejnego miasta, Ana oraz jej zwierzchniczka uknuły plan i zabrały się za jego realizację. Wszystko opierało się na jednym: czy Jeździec Apokalipsy pamięta Anę? Działania kobiet szybko przemieniły się w katastrofę, z której mimo wszystko dziewczyna się otrząsnęła – i zapragnęła zemsty. Tutaj znów pojawia się ten sam motyw, który nieustannie widzimy w książkach L.T – Ana atakuje Głód, choć jej szanse na zwycięstwo są zerowe. Potężny mężczyzna postanawia przytrzymać wojowniczkę, ponieważ ta… nieco go bawi.
Z każdym kolejnym rozdziałem Ana zaczyna pielęgnować w sobie trochę inne odczucia względem Głodu, niż kiedykolwiek chciałaby przyznać. Jeździec rownież stopniowo się zmienia. Co z tego wyniknie? Zapewne wielu czytelnikom nasuwa się odpowiedź – to samo co w ”Zarazie” i ”Wojnie”. Poniekąd tak, ale i też nie.
Jak już wspomniałam na początku – Głodu nie interesuje seks (a przynajmniej stara się nie złamać swojej żelaznej woli), co czyni go zupełnie innym mężczyzną od Wojny i Zarazy. Nie znaczy to jednak, iż powieść nie ocieka napięciem seksualnym i że nie ma w niej scen seksu.😏😋
Głód jest bardzo zamknięty w sobie, ale z drugiej strony o wiele bardziej otwarty na sugestie Any, niż którykolwiek z poprzednich Jeźdźców był na argumenty swoich kobiet. Oczywiście widzimy w nim silną chęć dopełnienia swojej misji, jednak donosiłam wrażenie, że podchodzi do tego bardziej… w pewien sposób filozoficznie? Na pewno zastanawia się nad słowami Any, zwłaszcza po pewnym wydarzeniu z głową kartelu narkotykowego…
Głód jest bardzo specyficznym, niekiedy wrednym, innymi razy dość czułym meżczyzną – na pewno niełatwo się z nim dogadać, ale warto sięgnąć do jego wnętrza, ponieważ gdzieś tam, daleko, daleko, bardzo głęboko, za siedmioma górami i siedmioma lasami, to wrażliwy kochanek. Głód jest straszny, bezwzględny, okrutny, trochę dziki i jednocześnie surowy – niełatwo znaleźć w nim te “redeeming qualities”, ale zdecydowanie warto poczekać, aż zaczną się pokazywać. Uwielbiam kreację Głodu, tak samo jak uwielbiałam Wojnę i Zarazę! Bohater ma w sobie magię, za którą tak nieustannie podążam – po prostu przyciąga.
Zdecydowanie na plus zaliczam fakt, iż Ana nie była podobna do Sary i Miriam w tym zakresie, iż nie broniła ludzkości „bo tak” – tylko faktycznie zastanawiała się nad sensem świata, naturą ludzi i szkodami, które ludzie wyrządzili. W poprzednich książkach troszkę dotykamy tych aspektów, ale nie tak mocno, jak w trzeciej części. Na pewno bohaterki w poprzednich tomach nie były tak krytyczne – myślę, że nastawienie Any ma dużo wspólnego z tym, co doświadczyła przez swoją pracę. Nie idealizowała ludzkości, nie widziała tylko tych dobrych stron i rozumiała do pewnego stopnia Głód.
Ana to postać, którą łatwo polubić i jeszcze łatwiej wejść w jej buty. Pomimo tego, że mamy w tej książce do czynienia z mocno dystopijnym światem po przyjściu trzeciego z czterech Jeźdźców Apokalipsy, to autorka opisuje miejsca/wydarzenia i przedstawia bohaterów w taki sposób, iż nie ma problemu z utożsamieniem się i zobrazowaniem całości. Nie można nie czuć żalu do Any ze względu na trudną sytuację, w której się znalazła – bohaterka wzbudza wiele pozytywnych uczuć i łapie za serce, ponieważ po ludzku jest czytelnikowi jej szkoda. Z jednej strony waleczna, a z drugiej urocza i delikatna – działania Any w dużej mierze są przemyślanie, a jeśli robi coś głupiego, to czujemy każdym nerwem burzę emocji, która doprowadziła do podjęcia danej akcji.
Dziewczyna nie denerwuje i nie irytuje – nie powiem, że to moja ulubiona bohaterka, ale na pewno jest w pierwszej 20.
Przez kilkadziesiąt stron mamy coś w stylu długiego wprowadzenia do właściwej akcji – znajdzie się kilka dość obszernych retrospekcji wydarzeń, które budują nastrój do tego, co dzieje się później. Ogółem nie jestem fanką takich zabiegów, wiec przemknęłam jak najszybciej przez tą cześć, aby dotrzeć do właściwych wydarzeń. Myślę, że autorka mogła zostawić w spokoju branie się za retrospekcje, gdyż fabuła by się bez nich obeszła – nie za dużo dodało to do relacji między Aną i Głodem (te informacje mogły zostać rozsypane przez rozdziały).
W książce dzieje się całkiem sporo – jest dużo akcji, choć wszystko świetnie wyważone. Nie nudzimy się, ale też nie gubimy w gąszczu wydarzeń.
To zakończenie… Ana ma w sobie ogień!❤️🔥❤️🔥❤️🔥 Chciałabym sięgnąć po ostatni tom tej epickiej serii już!!! Najlepiej dziś! Nie mogę się doczekać historii Śmierci i ponownego spotkania z Aną.
Cóż mogę powiedzieć? KOCHAM książki L.T – autorka jest po prostu świetna! “Famine” nie zawodzi. Od bohaterów, którzy przyciągają, przez ciekawą kreację świata i GORĄCY romans, aż po zwinne zwory akcji – “Famine” jest wartą przeczytania lekturą, którą chętnie polecę każdemu, kto lubi połączenie delikatnie zarysowanej fantastyki i romansu.
Hej🖤
Bardzo chciałabym wiedzieć, jak Laura Thalassa to robi? Że chce się czytać i czytać jej książki i nigdy nie kończyć? Że bohaterowie, choć tak podobni do poprzednich części serii, pochłaniają bez pamięci? Że mimo powtarzających się wątków, chce się dostać w ręce kolejną taką powieść? Że nawet małe nielogiczności nie przeszkadzają? “Famine” to kolejna świetna książka...
2022-03-14
Nawet nie wiem gdzie zacząć, by wyrazić jak ogromna jest moja miłość do tej książki. Bohaterowie? Świetni. Fabuła? Ciekawa. Chemia między Olive i Adamem? Intensywna. Tej książki się nie czyta, ją się po prostu pożera.
Historia opisana przez Ali Hazelwood jest intryguąca - wciąga, choć jest dość prosta. Sposób, w jaki autorka ubiera w słowa przeróżne sytuacje, jak komiczne i autentyczne wydaje się to, co ma miejsce… „The love hypothesis” to po prostu genialnie napisana książka. Jest to powieść, w której wyraźnie widać, że „show and not tell” to cała magia – czytelnik podąża za bohaterami i wraz z nimi przeżywa każdą sytuację. Nie przechodzimy od razu do konkluzji, tylko odkrywamy i uczymy się wraz z nimi.
Żałuję, że tyle czasu czekałam z zamówieniem tej książki. Widziałam ją w rekomendacjach na stronie internetowej już dość długo, ale przerażała mnie naklejka z napisem „The TikTok sensation” – jakoś nie wzbudziła mojego zaufania. Często to, co popularne okazuje się… co najwyżej średnie. Za każdym razem, gdy już praktycznie klikałam na „zapłać”, w mojej głowie pojawiał się cichy i bardzo piskliwy głosik, który upierał się przy tym, że to tylko kolejny romcom – w ogóle nie śmieszny, cringe’owy, żenujący i zasadnicza strata czasu. Myślałam sobie… hej, przecież przerobiłam podobne historie już milion razy. Nuda, a do tego to na pewno coś w stylu Wattpada (bez urazy dla osób, które publikują na tej platformie. Po prostu spora część z pojawiających się tam historii ma pewne powtarzające się problemy – z dobrą konstrukcją akcji, opisami, doborem słów) – niby jest na to hype, ale ile razy już nacięłam się na podobne tytuły? Cóż za błędne przekonania!
Nawet nie wiecie jak się cieszę, że przy okazji zamawiania innych książek zdecydowałam się też na tę powieść. Zaczynając czytanie od razu zostajemy zaproszeni do serca akcji. Całowanie kogoś zupełnie nieznajomego jest dziwne, ale gdy okazuje się, że to najbardziej upiorny i surowy profesor na wydziale, sytuacja nabiera zupełnie innych kolorów.
Zachowanie Olive przez znaczną część książki jest specyficzne, trochę figlarne, urocze, słodkie i niewinne. Bardzo łatwo się dogadać z dziewczyną – ani razu nie poczułam irytacji z powodu jej zachowania czy słów. W zasadzie nieźle można się przy niej bawić – Olive to wolnych duch o szczerych intencjach, który chce dla swoich bliskich dobrze. Nieraz motywy kierujące dziewczyną łapią za serce. Do tego można łatwo utożsamić się z Olive – nie jest naiwna, niemądra, sztuczna albo bezsensownie uparta, ale też zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest nijaka. Jej interakcja z Adamem? Serduszko rośnie, a buzia się śmieje.
I właśnie… Adam Carlsen. Mężczyzna, którego wszyscy uważają za ch**a, dupka, okropnego człowieka, ponieważ jest szczery do bólu i nie ma oporów przed wytknięciem swoim doktorantom wszelkich bolesnych uwag dotyczących ich pracy. Oprócz tego jest potężny, piękny (w zestawie z sześciopakiem), mądry i z ostrym umysłem. Z zewnątrz twardy i niedostępny, ale wewnątrz… cóż, Adam ma piękne wnętrze. Można się w nim zakochać na długo przed ostatnią 1/3 książki – gdy już przeczyta się całość, to po prostu serce drze się na kawałki, że nie ma się takiego mężczyzny przy sobie. Co tak mocno może zauroczyć w Adamie? Jeszcze mocniej niż jego charakter i zachowanie w stosunku do Olive? Absolutnie rozbrajające jest to, jak mocno dbał o komfort dziewczyny i miał na uwadze pytanie o zgodę na zbliżenie. Technicznie jest to przecież oczywistość – niemniej tak rzadko widuje się w książkach opisanie tego momentu. Podkreślenie tego aspektu uważam za wielki plus powieści. I oczywiście dodaje to Adamowi milion punktów w kategorii „szacunek i świadomość”.
Dodam też, że Adam Carlsen to oficjalnie mój największy crush – przebił Rhysa z Dworów od S.J.Maas, a to już naprawdę ogromne osiągniecie. Myślałam, że skrzydlaty mężczyzna na zawsze zostanie niedoścignionym numerem jeden, ale…
Ale właśnie pojawił się Adam.
Adam Carlsen bije Rhysa na głowę. I nie ważne, że nie ma skrzydeł i nadprzyrodzonych mocy. Adama można polubić za wiele rzeczy – wyrozumiałość, delikatność, mądrość i opiekuńczość. Fascynujący jest kontrast między jego osobowością przed i po nawiązaniu znajomości z Olive. Niemniej nie dajcie się zwieść – Adam wcale nie traci swojej surowości oraz ostrości. On po prostu staje się lepszy przy Olive – z zapartym tchem obserwuje się zmiany zachodzące w jego charakterze.
Styl autorki jest lekki, zaprasza do utonięcia w uczelnianym klimacie. Nie mam zastrzeżeń co do tempa akcji, a raczej jestem z niego całkiem zadowolona. Relacja między bohaterami rozwija się swobodnie, bez gwałtownych ruchów, a kolejne wydarzenia składają się na punkt kulminacyjny.
Ta powieść jest komiczna – nie raz i nie dwa można wybuchnąć śmiechem. Autorka świetnie radzi sobie z tworzeniem zabawnych sytuacji, które wcale nie wydają się wymuszone czy sztuczne. Między tymi bardziej śmiesznymi chwilami usta wyginają się co chwila w uśmiechu z kilku względów. Przede wszystkim dlatego, że historia jest urocza (choć wcale nie cukierkowa), trochę słodka (jak pomarańcza, a nie syrop) i na pewno ekscytująca.
Pierwszy raz podczas czytania tej kategorii książek (ie romcom) nie chowałam się pod stołem z powodu zażenowania. Pierwszy raz też twarz bolała mnie od zbytniego uśmiechania się.
Bohaterowie drugoplanowi nie odgrywają znaczących ról – poznajmy Anh, dzięki której nieprawdziwy-a-może-jednak-trochę-prawdziwy związek między Olive i Adamem rozkwita. Jest też Tom, Malcolm oraz Holden, ale żadna z tych postaci nie zapisała się specjalnie w mojej pamięci.
Książkę serdecznie polecam osobom czytającym romanse – w moim przekonaniu powinna sprawdzić się świetnie. Jest to dobra odskocznia od trudnych tematów i ciężkich tytułów – relaks, uśmiech i dobra zabawa gwarantowane.
Moja ocena: 10/10
Nawet nie wiem gdzie zacząć, by wyrazić jak ogromna jest moja miłość do tej książki. Bohaterowie? Świetni. Fabuła? Ciekawa. Chemia między Olive i Adamem? Intensywna. Tej książki się nie czyta, ją się po prostu pożera.
Historia opisana przez Ali Hazelwood jest intryguąca - wciąga, choć jest dość prosta. Sposób, w jaki autorka ubiera w słowa przeróżne sytuacje, jak komiczne...
Hej🌙
Pierwszy raz trafiłam na książkę, która by mnie tak zaskoczyła. Szykowałam się na ostry erotyk, przy którym mogłabym się nieco rozerwać. Coś niewymagającego zbyt wiele myślenia i nieprzywiązującego do siebie. I wiecie co? Z przyjemnością stwierdzam, że dostałam coś absolutnie genialnego, choć zupełnie innego, niż oczekiwałam – emocjonujący romans, oczywiście z wieloma mocniejszymi akcentami (Hunter to mający obsesję na punkcie Roe, twardy, piękny i ostry mężczyzna), jednak na swój sposób tak uroczy i pasjonujący, że wbiło mnie w fotel. Totalne zaskoczenie. Szok. Przeżyłam niemały wstrząs z powodu tego, jak dobra jest ta powieść. Szorstkość i czułość walczą ze sobą na kartach książki – dodajmy do tego napięcie seksualne i jednego, powalająco przystojnego stalkera i w ten sposób dostajemy przepis na emocjonujący i rozgrzewający wieczór. „A Lovely Obsession” to świetna lektura, więc bez zbędnego przedłużania, od razu na wstępie zaznaczę, że jest to 10/10.🔥
„A Lovely Obsession” to nie jest przewidywalna książka – myślisz, że wiesz czego oczekiwać, a tu zamiast ostrego seksu i pozbawionego uczuć bohatera pojawia się pasjonujący i zawiły wątek romantyczny, w którym miłość i nienawiść przeplatają się ze sobą, tworząc coś niepowtarzalnego. Hunter ma fioła na punkcie Roe, jednak to nie jest żaden typowy stalker. Motywy Huntera są znacznie bardziej tajemnicze – chorobliwa fascynacja dziewczyną każe mu obserwować ją niemal 24h na dobę. Jednak Roe to przede wszystkim jego dług, który musi spłacać. Ten właśnie dług z czasem przerodził się w obsesję…
Hunter to chodzący orgazm w drapieżnej i niebezpiecznej formie – przez te ponad 250 stron autorka zaznaczyła to jasno, choć samego seksu w książce wcale nie jest tak wiele. I to absolutnie nie jest minus! Nic nie wydaje się przeciągane – ani dyskusje między bohaterami, ani sceny mające za zadanie budować napięcie. Całość została misternie wyważona, przez co książkę czyta się z zapartym tchem – nie jest zbyt nudna i powolna, czy też za bardzo przepełniona bezsensowną akcją.
W tle dzieje się kilka rzeczy – nad Roe wisi niebezpieczeństwo, a Hunter załatwia brudne interesy, jednak te aspekty nie odgrywają w powieści głównej roli – najwięcej czasu spędzamy przy interakcji między Roe i Hunterem. To, jak dziewczyna poznaje osobę, która za scenami kontroluje jej życie i ma obsesję na jej punkcie. Na sposobie, w który młoda kobieta powoli przeradza złość w namiętność, a mężczyzna nienawiść i obsesję w… coś innego.
Uwielbiam Huntera za to, jak traktuje Roe – słodko, ostro, źle, bardzo dobrze – zależy, z której strony patrzy się na sytuację. Z jednej Roe to największy skarb, a z drugiej uciążliwy obowiązek. Dwie skrajności, na których opierają się emocje mężczyzny, doprowadzają i jego i czytelnika do szaleństwa.
Autorka jest mistrzynią budowania napięcia – jeśli szukacie czegoś więcej, niż standardowego romansu, to warto sięgnąć po „A Lovely Obssesion”. Kocham sposób, w jaki akcje bohaterów nabierają znaczenia poprzez przeszłość i zawiłości teraźniejszości. Jak obowiązek miesza się z podnieceniem. Uwielbiam chemię między Hunterem oraz Roe – trzeba mieć talent, żeby napisać coś tak angażującego i autentycznego. „A lovely obsession” to najlepszy romans, jaki do tej pory czytałam (w kategorii romansów obyczajowych).
Hunter to szorstki facet – kontrolujący niemal każdy aspekt życia Roe. Pierwszy raz cieszyłam się, że w książce znajduje się kilka rozdziałów napisanych z punktu widzenia mężczyzny. Serio! Pierwszy raz! I ten pierwszy raz przeżyłam w niesamowitym stylu – uwielbiam Huntera i szczerze wierzę, że ten typ spodoba się wielu innym czytelniczkom. Mężczyzna jest opiekuńczy do samej kości, ostry, oschły, nieco agresywny, jednak w głębi pełen namiętności i oddania. Cudownie spędza się z nim czas – jest to świetnie wykreowana postać – żal ściska serce, iż nie ma takiego egzemplarza w rzeczywistości.
Roe również przypadła mi do gustu – doceniam jej waleczność i chęć uniezależnienia się. Podziwiam ją za wolę walki i szczerość. Łatwo przychodzi wejść w jej buty i poczuć wszystko to, co ona – na pewno ma w tym swój udział lekkie pióro autorki, angażujące opisy oraz dialogi. Zdecydowanie na plus zaliczam to, że wiele informacji jest podawane czytelnikowi z czasem – nikt nie zwala na nas tony informacji, które jakoś trzeba by było przyswoić. Niektóre sekrety pozostają nierozwiązane. Nie wszystko zostaje wyjaśnione względem przeszłości Huntera i Roe – autorka pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi, na które (mam nadzieję!) odpowie drugi tom.
Bardzo podobało mi się w książce to, że autorka nie spieszyła się z niczym – emocje i napięcie rosną powoli. Z każdym kolejnym spotkaniem z Hunterem pożądanie wybucha z podwójną siłą – jest coś w tym mężczyźnie, co sprawia, że kolana same miękną. Może to przez to, iż uczucie między bohaterami jest czymś niemoralnym, zakazanym. Może to dlatego, iż Hunter prezentuje się niczym bóg, albo to, że niełatwo przewidzieć jego dalsze poczynania. Czy będzie szorstki i ostry? Pełen agresji? Czy może pozwoli sobie na chwilę zapomnienia w pocałunku? Nie sposób tego wiedzieć, co czyni interakcje z nim o tyle bardziej interesujące.
W tej książce znajduje się kilka scen seksu (lub czegoś koło tego), ale na pewno nikt nie będzie nimi rzucał czytelnikowi prosto w twarz już na dzień dobry – powiem tak: gdy już dojdzie do zbliżenia między Roe i Hunterem, to będziecie musieli zbierać szczęki z podłogi – ja zbierałam swoją!😂 I na pewno nie stanie to się w pierwszej połowie książki – jak już wspomniałam, autorka misternie buduje napięcie. Dodatkowo Roe nie jest łatwa w kontaktach z Hunterem – za to on nie ma najmniejszej ochoty się z nią pieprzyć. Ok, może chce tego. Może nawet bardzo – jednak zanim sam się do tego przed sobą przyzna…
Nie potrafię wskazać nawet jednej rzeczy, którą bym zmieniła w tej książce – same pochwały cisną mi się na usta. „A Lovely Obsession” to coś, co zupełnie mnie zaskoczyło – to historia pełna surowych uczuć, pożądania, napięcia, nienawiści i miłości. Polecam każdemu fanowi romansów!
Moja ocena 10/10
Hej🌙
Pierwszy raz trafiłam na książkę, która by mnie tak zaskoczyła. Szykowałam się na ostry erotyk, przy którym mogłabym się nieco rozerwać. Coś niewymagającego zbyt wiele myślenia i nieprzywiązującego do siebie. I wiecie co? Z przyjemnością stwierdzam, że dostałam coś absolutnie genialnego, choć zupełnie innego, niż oczekiwałam – emocjonujący romans, oczywiście z wieloma...
Hej🌘
House of Hollow to zaskakująca pozycja – pełna mroku, zgnilizny, strachu, cierpienia, tajemnic i zmurszałych liści. Autorka zaserwowała nam istną ucztę dla wyobraźni – idealną na jesienny wieczór. Tą książkę po prostu trzeba czytać o tej porze roku! Wszystko w niej krzyczy: jesień, ciemność, deszcz, mokra ziemia, brązowe liście, szelest wiatru, zgniłe korzenie i chłód.🍂
House of Hollow to horror – nie znajdziemy tu silnie zarysowanego wątku romantycznego, ale za to jest opis napaści seksualnej. Osoby wrażliwe mogą mieć trudność z czytaniem tej książki, gdyż znajduje się w niej dość sporo przemocy. Leje się krew, a bohaterowie nie są jednoznacznie dobrzy lub źli. Mnie akurat ta ostrość baaardzo przypadła do gustu.🍇
"I'd held it close to my nose and inhaled, expecting a sweet scent like gardenia, but the stench of raw meat and garbage had made me dry heave."
Ta książka wprowadza w stan niepokoju – ciągłego oglądania się za plecy i dostrzegania kątem oka ruchu, którego tak naprawdę nie ma. Czujesz się tak, jakby pod skórą zalęgły Ci się skarabeusze i nagle zaczęły wędrówkę wzdłuż rąk, brzucha i ud. Z jednej strony House of Hollow napawa grozą, a z drugiej pokazuje piękną podróż młodej dziewczyny, która odkrywa prawdy o sobie i swoich siostrach, jednocześnie przejmując stery nad swoim życiem.
Autorka bardzo dobrze przemyślała konstrukcję książki – z każdym rozdziałem dowiadujemy się czegoś nowego o Grey oraz o relacji między siostrami. Podobało mi się częste wracanie wgłąb wspomnień Iris. To, jak krok po kroku odkrywane są nowe sekrety i zawiłości sytuacji. Autorka niespiesznie naprowadza nas na kolejne okruszki, dzięki którym powoli zbliżamy się do okrycia tajemnic.🦇
W książce cały czas coś się dzieje, choć ilość akcji nie przytłacza. Iris dużo czasu spędza na rozmyślaniu o przeszłości, przez co w niemal każdym rozdziale następują lekkie spowolnienia – retardacje – które tylko zwiększają apetyt na otrzymanie odpowiedzi na nurtujące pytania.
Najbardziej intrygujące były zmiany zachodzące w Iris pod wpływem nowych doświadczeń. To, ile przeszła ze względu na porwanie. Ile wycierpiała z uwagi na swoją naturę. I jak musiała odnaleźć w sobie siłę, by stawić czoła wrogowi – ale zupełnie nie temu wrogowi, którego się spodziewała.🌑
Kocham sposób, w jaki autorka charakteryzuje siostry – tak inne, a jednak pod tyloma względami jednakowe. Pragnienie Iris to bycia Grey nie raz zostaje podkreślone, choć z czasem nastawienie dziewczyny zmienia się znacznie. Ścieżka do poznania samej siebie i zdobycia odwagi była intrygująca. Nie mniej, niż poruszenie tematu wewnętrznej siły – dla każdego może mieć inne znaczenie, co w tej powieści jest nad wyraz widoczne. 🥀
Przede wszystkim – klimat tej książki jest wspaniały. Przepełniony zapachem zmurszałych liści, mleka i zgnilizny. Ta książka pachnie jesienią i strachem. Otwierasz strony i natychmiast znikasz w świecie upiornych mężczyzn z bawolimi czaszkami na głowie, białych kwiatów rosnących na zwłokach, których istnienie przeczy zdrowemu rozsądkowi oraz rozsypujących się ruder, które witają cię krwią i stęchlizną. Opisy świata wsiąkają do wyobraźni i zostają długo po odłożeniu powieści.🍄
Vivi, siostra Iris, to moja ulubiona drugoplanowa bohaterka – ma cięty język i ostre nastawienie do świata. Wszystko, co kocham w kobietach.
Na plus zaliczę również fakt, że w powieści znajdziemy bohaterów LGBTQ+. Iris jest biseksualna, Vivi homoseksualna, Grey heteroseksualna, a Tyler… nie wiadomo. Dodaje to książce i bohaterom – przedstawienie ich jako osób o rożnej seksualności otwiera kilka drzwi.🌿
House of Hollow to świetna, mroczna, głęboka, straszna i angażująca historia, która silnie oddziaływuje na wyobraźnię.
Na minus zaliczę fakt, iż w książce znajduje się sporo (i mam tu na myśli mega SPORO) opisów – jasne, są przeplecione dialogami, ale jakoś momentami czułam się… znudzona? przygnieciona? Nie jestem pewna, jak nazwać to uczucie, więc po prostu stwierdzę, że trzymam kciuki za to, aby w kolejnej książce od tej autorki znalazło się więcej angażujących dialogów. Nie twierdzę, że opisy były złe – wręcz przeciwnie – były bardzo plastyczne i ciekawe. Niemniej „co za dużo, to nie zdrowo”. Połowę z tego, co autorka umieściła w opisach, spokojnie można by przekształcić w dialog.🍁
Zakończenie zostawia wiele możliwości – bardzo chciałabym, aby pojawiła się kontynuacja, choć to chyba tylko piękne życzenie. Podobno książka to jednotomówka – bardzo nad tym ubolewam!🍂 Nie ukrywam, że z wielką przyjemnością wróciłabym do świata wykreowanego przez autorkę i ponownie zniknęła z nosem w książce, obserwując dalsze przygody Iris, Vivi, Grey i Tylera.
Moja ocena: 8/10
Hej🌘
House of Hollow to zaskakująca pozycja – pełna mroku, zgnilizny, strachu, cierpienia, tajemnic i zmurszałych liści. Autorka zaserwowała nam istną ucztę dla wyobraźni – idealną na jesienny wieczór. Tą książkę po prostu trzeba czytać o tej porze roku! Wszystko w niej krzyczy: jesień, ciemność, deszcz, mokra ziemia, brązowe liście, szelest wiatru, zgniłe korzenie i...
Hej🍁
Co powiecie na K-Pop? Dla mnie to było nieodkryte tyretorium – coś, czego praktycznie nie znałam, ale jakoś wcale nie było mi z tym źle. K-Pop kojarzył mi się z zakręconymi na temat Korei freak’ami, którzy lubili takie boys i girls -bandy. Nie rozumiałam tych pisków zachwytu. Piosenki i choreografia to nie była moja bajka (i nadal nie jest), ale… romans obyczajowy z wokalistą K-Popowego zespołu i dramą w tle? To brzmi jak idealna lektura! Porzuciłam swoje uprzedzenia i dzięki temu odkryłam prawdziwą perełkę. „XOXO” to wciągająca historia, dzięki której można zapoznać się z nieco innym stylem życia – z koreańską kulturą. Powieść zaskakuje i nie wypuszcza ze swoich objęć. Nie obyło się bez kilku znaczących minusów, ale koniec końców cieszę się, że sięgnęłam po ten tytuł.🪶
Tym razem zacznijmy może od minusów. Czy raczej jednego, wielkiego, czerwonego, kolosalnego minusa, którego niestety musiałam dać tej książce. Przede wszystkim stwierdzenia typu: “No American kid is this stylish” i różne podobne są poniżej krytkiki. Nie wiem co tu się w ogóle stało, ale autorka zawaliła w ten sposób dużą część książki – na pewno utrudniła mi wygryzienie się w historię i polubienie głównej bohaterki. Przez chwilę nie znosiłam Jenny przez to, że prawiła takie niedorzeczności. Postawmy sprawę jasno: żyjemy w 21 wieku i wyrośliśmy z nadawania jednej kulturze większej wagi od innej. Wiemy, że każda kultura jest piękna i cenna na swój sposób. Nie widzę sensu czy potrzeby, by umniejszać amerykańskiej kulturze po to, by pokazać jak zarąbista jest koreańska kultura – naprawdę nie rozumiem dlaczego ktoś miałby coś takiego robić. To nie jest ani zdrowe, ani ciekawe, ani potrzebne, a na domiar złego zniechęca. Poza tym, spoko, rozumiem zamiłowanie bohaterów do Korei, ale nie muszą mi krzyczeć o tym prosto w twarz, czy degradować innego kraju z tego powodu. Jest to bardzo nieumiejętne przedstawienie bohaterów i świata – mnie mocno denerwowało. Jeśli jeszcze byłby w tym jakiś głębszy sens… to co innego. Gdyby książka przedstawiała ewolucję Jenny od nietolerancyjnej, zapatrzonej w jeden punkt, naiwnej i umniejszającej innym dziewczyny do wciąż kochającej Koreę nastolatki, która potrafi znaleźć coś wartościowego zarówno w jednym jak i drugim kraju, to nic bym nie mówiła. Jednak książka nie pokazuje żadnej podobnej przemiany, a często robi wtyki pod kątem Amerykanów. Żeby nie było, ja akurat nie żywię wobec tego kraju żadnych ciepłych czy zimnych uczuć. USA wraz z mieszkańcami jest mi obojętnie. Niemniej wszystko mnie szczypie, gdy ktoś w ten sposób wypowiada się o innym państwie/narodzie, gdy nie ma na poparcie swoich słów nawet jednego dobrego argumentu, lub po prostu nie może mieć racji, bo przykładowo nie widział każdego amerykańskiego chłopaka (halo, przecież nawet nie jest to fizycznie możliwe). To znaczy, Jenny nie raz mówi, że koreańskie to czy tamto jest lepsze, BO TAK. Hmm, naprawdę świetny „argument”. Rozumiem też, że coś komuś może się w danym państwie zwyczajnie nie podobać i chciałby coś zmienić, spoko, ale shaming w niczym nie pomoże.
Wracając do głównej bohaterki, Jenny, im dłużej z nią przebywałam, tym lepiej się z nią porozumiewałam. Po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do jej specyficznego sposobu bycia, a kilka stron dalej kibicowałam jej z całych sił. Fascynował mnie sposób w jaki Jenny okrywała to, co jest tak naprawdę istotne w wykonywaniu artystycznego zawodu. To, jak przychodziło jej zrozumieć, iż można znać wszystkie kompozycje na pamięć i odwzorować idealnie czyjś śpiew, ale to i tak nic w porównaniu do ognia, który powinno się czuć wewnątrz siebie. Ta powieść to poniekąd szukanie tej iskry…
… i odnajdywanie jej za każdym razem na nowo w tym samym chłopaku – Jaewoo. Wokaliście zespołu XOXO podbijającego całą Japonię, nastolatku o specyficznym charakterze i wielu tajemnicach. Z zewnątrz idealny pupil nauczycieli i kochany przez wszystkich idol, który skrywa bardzo poplątane wnętrze – dosłownie! Uczucia Jaewoo nie łatwo spostrzec, a jeszcze trudniej go przejrzeć. Jego intencje nie są jasne, a działania zawsze skrywają jakiś cel. Nie jest to w żadnym razie typ bad-boya. Niekiedy chłopak zdaje się być bardzo filigranowy i niepewny – musi robić to, co się od niego oczekuje, choć jego serce woła do Jenny.
“When the instrumentals begin to play, I feel everything inside me go still. This is the song. I recognize the melody and the distinctive sound of a keyboard, then the boy starts to sing, and I forget to breathe. I never paid attention to the lyrics before, but now they wrap around me like silk. He sings about daring to love someone though the world
would stand against them. His voice is far from perfect, rough and not always on pitch, and yet there’s a rawness and vulnerability to every phrase, every word.
A memory washes over me, from five years ago, sitting cross-legged at the foot of my father’s hospital bed. We were playing cards on the blanket, and this song was playing in the background. And we were laughing. So hard that there were
tears in our eyes, and I remembered thinking, I’m so happy. I never want this feeling to end. I want it to last forever.
But nothing ever does.”
Wątek romantyczny gra w tej książce główne skrzypce – nie jest to prosty, przesłodzony i nudny romans. W tej historii znajduje się wiele wątków, a każda z decyzji podejmowanych przez bohaterów ma drugie dno. Jaewoo nie może sobie pozwolić na kochanie kogo zechce, a fakt, że jest już w zaaranżowanym związku nie pomoże w jego znajomosci z Jenny. W tym wydaniu miłość między nastolatkami jest urocza, ale też bardzo dojrzała – Jaewoo może i posłusznie wypełnia polecenia, ale jego serce gra w jednym rytmie tylko z Jenny.
Postać drugoplanowa, która podbiła moje serce, to Nathaniel, członek zespołu XOXO. Uwielbiam tego chłopaka – jest lekko zadziorny, bardziej w stylu bad-boya (typu mężczyzny, przed którym kolana zawsze mi miękną), zna swoją wartość i wie czego chce. Nie ma oporów przed sprzeciwieniem się woli dorosłych, którzy najlepiej całe jego życie ustawili by tak, aby przynosiło im jak najwięcej zielonych papierków do kieszeni. Takich ludzi, którzy za nic mają uczucia, które żywi do dziewczyny wybranej dla Jaewoo.
„XOXO” to ciekawa podróż wgłąb innej kultury. Opisane są tutaj zwyczaje, które dla mnie wydają się przynajmniej dziwne. Wcześniej słyszałam o nich gdzieniegdzie, ale tutaj mogłam naprawdę wgryźć się w ten klimat. Autorka pisała tę książkę z myślą o tym, iż będą ją czytać Amerykanie lub inne narodowości, więc niekiedy otrzymujemy zwięzłe, choć w zupełności wystarczające wytłumaczenia pewnych gestów czy zachowań. Fascynująca przygoda! Do tego książka opisuje realia koreańskiej szkoły i unaocznia zaskakujące zwyczaje.
Wplątanie w to wszystko wątku K-Popu jest interesujące – tworzenie związku z kimś, komu zabroniono randkować z kimkolwiek poza tą jedną dziewczyną; z kimś, kto cały czas jest w błysku fleszy i ma głos, od którego na ciele pojawia się gęsia skórka, to przepis na kłopoty. I emocjonujący wieczór w fotelu z książką w rękach. Jaewoo skradnie Wasze serca, w ten czy inny sposób, na początku, końcu lub w połowie książki – w nim nie sposób się nie zakochać.🙈
Pomimo dużego problemu z wartościowaniem kultur, książka jest przyjemna. Czyta się ją bardzo szybko, a historia wciąga. Nie jest to nudne love-story, w którym można przewidzieć to, jak potoczy się historia i co zrobią bohaterowie. Nie mamy pojęcia, gdzie zaprowadzi nas autorka i właśnie ta ekscytacja i niepewność nadają tej książce status bardzo dobrej lektury. Każdy rozdział to nowa niespodzianka i choć niekiedy akcja toczy się w katastroficznie szybkim tempie (Jenny decyduje się na wyjazd do Korei w przeciągu jednej strony, co było dla mnie trochę takie… nieoczekiwane), to nie jest to ogromny problem.
Moja ocena: 7/10🍇
Hej🍁
Co powiecie na K-Pop? Dla mnie to było nieodkryte tyretorium – coś, czego praktycznie nie znałam, ale jakoś wcale nie było mi z tym źle. K-Pop kojarzył mi się z zakręconymi na temat Korei freak’ami, którzy lubili takie boys i girls -bandy. Nie rozumiałam tych pisków zachwytu. Piosenki i choreografia to nie była moja bajka (i nadal nie jest), ale… romans obyczajowy z...
2022-03-02
Hej🧙🏻♂️
Przygotowałam dla Was kilka słów o książce w typowo jesiennym klimacie – opowiadającej o wiedźmach i magii. Romcom to nie mój pierwszy wybór w księgarni, ale bardzo się cieszę, że tym razem sięgnęłam po tę kategorię. Dobrze czasami oderwać się od wciąż powtarzającego się klimatu I podobnych historii. Sama powieść niestety nie porwała mnie bez pamięci – moje poczucie humoru jest zupełnie inne od tego Erin Sterling. Mimo wszystko książka świetnie sprawdzi się na długi wieczór i jest moim zdaniem dobra dla tych, którzy chcą rozpocząć przygodę z czytaniem w języku angielskim.
Zacznijmy od kilku dużych plusów! Styl autorki jest ciekawy – książkę pochłania się w dwa wieczory. Powieść napisano przystępnym językiem – myślę, że osoby mające problem z czytaniem po angielsku powinny sięgnąć po ten tytuł. Może dzięki niemu przemogą się i odkryją jaki to wielki „fun” w czytaniu czegoś w oryginale. Książki naprawdę uderzają w czytelnika zupełnie inaczej po tłumaczeniu – niekiedy wychodzi im to na lepsze, a niekiedy na gorsze. W końcu nie raz słyszy się, iż tłumacz poniekąd pisze powieść na nowo. Ja akurat w pełni się z tym zgadzam – oryginał i tłumaczenie to zawsze będą troszkę różne historie, wyzwalające podobne (ale nie identyczne) emocje. Dlatego też to takie świetne i intrygujące, gdy można przeczytać tę samą książkę dwa razy i zobaczyć różnicę we wrażeniach z oryginału i tłumaczenia. Akurat „The Ex Hex” nie zostało wydane po polsku, więc tutaj odnoszę się raczej do innych książek typu „Krew i popiół” od Armentrout oraz „Zaraza” od Thalassy. Niemniej recenzowana dziś lektura to bardzo przystępnie napisana i lekka historia. Świetna do rozpoczęcia przygody z czytaniem w języku angielskim.
Książka zapowiadała się naprawdę dobrze, jednak już na samym początku pojawiło się kilka małych, lecz zauważalnych problemów, które z czasem się rozprzestrzeniały i pogłębiały.
Akcja jest bardzo powolna – niemal jak ślimak. Przez długi czas nic specjalnego się nie dzieje, a gdy atmosfera zaczyna się zagęszczać, to… brakuje ekscytacji.
Nie potrafiłam dobrze wgryźć się w historię. Brakowało mi autentyczności, a zachowanie bohaterów dodatkowo psuło klimat. Krytyczne nastawienie Rhysa do sposobu życia swojego ojca, wyglądu ich wielowiekowego domu i przydzielanych mu zadań trochę mnie irytowało. Rozumiem, że autorka chciała nadać komiczny ton książce, ale dla mnie oznaczało to jedno – nieustanny cringe.
Chciałam poczuć specyficzny nastrój – tę wiedźmią aurę i poetyczność. Ciężko doświadczyć przyjemnego chłodu, wchłonąć zapach murów i urok setek lat tradycji, gdy opisująca te aspekty osoba wypowiada się o nich prześmiewczo i z lekką odrazą. Przy tym ta sama postać nie ma nic ciekawego do zaoferowania.
Zdawałam sobie sprawę, że nie będzie to krwawa lektura – widać to po opisie powieści – niemniej myślałam, że otrzymam nieco więcej treściwych i poważnych sytuacji. Na pewno nie liczyłam na faceta w okolicach trzydziestki, który będzie tak… normalny, niespecjalny i zwyczajny. Na pewno nie mam mokrych snów na myśl o Rhysie – nie mój typ faceta.
Zasadniczym problemem jest to, iż moje poczucie humoru nie nadaje na tych samych falach, co to Erin Sterling. Komiczne sytuacje niestety nie bawiły mnie, a raczej przyprawiały o face palm. Moje odczucia podczas czytania? Częsty cringe. Zwrot „you were the Full Potter, right?” przelał czarę, choć niekoniecznie goryczy. W tym momencie mnie olśniło – nie zostałam stworzona do tego typu książek.
Jeśli chodzi o Vivienne, to jakoś specjalnie mi nie przeszkadzała, ale też nie porwała.
Wątek romantyczny? Hm, na pewno nie czułam magii i przyciągania między Vivienne i Rhysem. Może byli dla mnie nieco zbyt przejrzali. Ogień między nimi niestety się wypalił, jak sam Rhys to powiedział: to, co było między nimi paliło się jasno i żywo, ale krótko. Gdy czytamy, to przemieszczamy się po zgliszczach tego, co mogło być istnym pożarem.
Żałuję, iż autorka nazwała głównego bohatera tym samym imieniem, które nosi postać z Dworów od S.J.Maas. Nie ma zbyt wielu Rhysów w książkowym świecie – w sumie znam tylko tych dwóch, a przeczytałam masę książek i jeszcze więcej blurbów. Ponieważ to imię jest tak specyficzne, mój umysł co rusz podsuwał mi obrazy skrzydlatego Rhysa. Nie wiem z jakiego powodu użycie tego imienia mnie tak drażni – w innych przypadkach, gdy autorki używają tych samych imion, co inne pisarki w swoich powieściach, zupełnie nie mam takiego problemu. Niemniej tutaj uderzyło to we mnie mocno – irytowałam się co każde kilka stron. Oczywiście nikt nie ma prawa własności do jakiegoś imienia. Każdy może nazwać swojego bohatera Rhysem. Niemniej w tym konkretnym przypadku… czuję w kościach, że Rhys zawsze będzie jeden – ten z Velaris.
Zasadniczo pozytywnym aspektem książki jest luźna atmosfera – dla mnie niekiedy nieco zbyt luźna, niemniej ciekawa i zupełnie inna od większości książek o wiedźmach. Należy przyznać autorce to, iż jest oryginalna pod pewnymi względami – nie jestem w stanie podać tytułu drugiej podobnej historii do tej, którą dostajemy w „The Ex Hex”.
Moja ocena: 5/10
Hej🧙🏻♂️
Przygotowałam dla Was kilka słów o książce w typowo jesiennym klimacie – opowiadającej o wiedźmach i magii. Romcom to nie mój pierwszy wybór w księgarni, ale bardzo się cieszę, że tym razem sięgnęłam po tę kategorię. Dobrze czasami oderwać się od wciąż powtarzającego się klimatu I podobnych historii. Sama powieść niestety nie porwała mnie bez pamięci – moje...
Hej🧌
Co powiecie na lekki romans z dużą dawką humoru? „Neanderthal seeks human” to fantastyczna książka! Główna bohaterka to ktoś, kogo tylko ze świecą szukać – oryginalna, zabawna i autentyczna. Penny Reid stworzyła intrygującą historię, z której lecą iskry, a między Janie i Quinnem jest taka chemia, że należałoby przy czytaniu siedzieć w masce gazowej. Dawno nie czytałam tak świetnego romansu, przy którym zupełnie zapomniałam o rzeczywistości. Myślę, że wrócę do tej książki nie raz i nie dwa. Zaskakuje, podnosi na duchu i sprawia, że serce rośnie!
Wbrew pozorom książka nie jest seksem i pożądaniem płynąca. Relacja między Janie i Quinnem nie opiera się wyłącznie na fizycznym przypodobaniu bohaterów. Należy zacząć od tego, że Janie to bardzo specyficzna osoba, która jest dość wstydliwa i zupełnie nieświadoma swojego seksapilu. Choć Quinn podoba się dziewczynie, to ona jest przekonana, iż ten mężczyzna w życiu by na nią łakomie nie spojrzał. Przez to dochodzi do wielu niewinnych na pierwszy rzut oka interakcji między bohaterami. Dopiero z czasem, gdy mężczyzna zaczyna coraz mocniej zaznaczać swoje zainteresowanie, Janie przychodzi po rozum do głowy. Ten proces jest dość wolny i uroczo opisany, przez co zupełnie nie przeszkadzała mi ta zaćma w umyśle bohaterki – jej niespotykana niewinność (co prawda nie jest dziewicą, ale przy Quinnie zachowywała się jak nastolatka, która nakręcała się chłopaczkiem z sąsiedztwa).
Janie to urocza, słodka, delikatna, lekko zagubiona i niewinna istota. Quinn musiał być wobec niej bardzo wyrozumiały – zwłaszcza przez to, że w przeszłości Janie doświadczyła wielu przykrych sytuacji. Autorka stworzyła świetną dynamikę między tymi dwoma postaciami – jest chemia. Jest jej sporo. Od pierwszego rozdziału aż do ostatniego czuć przyciągnie między Janie i Quinnem. Co istotne, miłośnicy opisów zbliżeń między bohaterami będą musieli objeść się smakiem – choć autorka opisuje grę wstępną, to sam stosunek został pominięty w podobny sposób, jak to miało miejsce w „Przed Świtem” Stephanie Meyer.
Historię poznajemy z punktu widzenia Janie – siedzimy w jej głowie i dowiadujemy się wszystkich szczegółów oraz mamy wgląd w każdą myśl. Przyznam, że to była zabawna przejażdżka – Janie to tak niesamowicie specyficzna osoba, że ciężko było nie raz i nie dwa powstrzymać uśmiech. Śmiałam się z Janie i wraz z nią – podobnie, jak robił to Quinn. Autorka stworzyła wielopoziomową postać, której zachowanie miało swoje korzenie w różnych sytuacjach z przeszłości. Janie nie zachowywała się jak pokręcona paranoiczka „bo tak”, tylko z dużą starannością do przedstawienia backstory, autorka szeroko nakreśliła jej charakter.
Quinn skradł moje serce – choć nie podobało mi się jego „nie kłamanie, a jednak mijanie się z prawdą”, to dzięki temu książka pod koniec stała się jeszcze bardziej intrygująca. Miałam ochotę przeczytać całość jeszcze raz, już mając tę nową wiedzę i zaskakujące informacje. Tak też z resztą zrobiłam, przez co tekst nabrał zupełnie nowego wymiaru – każda sytuacja okazała się oczywista, jednak sama w życiu bym nie wpadła na to, co Quinn tak skrzętnie ukrywał.
Historia jest dość oryginalna jak na romans – mamy mocno biurowy klimat i zawistne współpracowniczki, jednak charakter Janie, jej poglądy i usposobienie robi całą różnicę. TMTI (too much trivial information) to cecha, która najbardziej zapadła mi w pamięć i jednocześnie przypadła do gustu. Bohaterka udzielała wielu trywialnych informacji, ciekawostek, co nadało ton książce. Janie zaprezentowała się jako inteligentna i ciekawa świata osoba, z którą zwyczajnie chciałoby się porozmawiać. Uważam to za świetny sposób na przedstawienie bohatera i zilustrowanie jego cech, co jednocześnie nie wymaga obszernych opisów, tłumaczenia, czy stwarzania sztucznych sytuacji.
Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do wątku siostry Janie i końcówki książki, gdy „źli ludzie” napadli na główną bohaterkę, a jej drużyna szwaczek i kobiet lubiących szydełkować weszła do gry. Dwie linie krytyki – nierealistyczne i zbyt sztampowe. Rozumiem, że autorka chciała dodać tej uroczej powieści trochę grozy i niepewności, ale wyszło raczej cienko.
Penny Reid pisze lekko, łatwo i przystępnie. Przez tekst się po prostu płynie – nie można oderwać się od czytania.
Moja ocena: 8.5/10
Hej🧌
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCo powiecie na lekki romans z dużą dawką humoru? „Neanderthal seeks human” to fantastyczna książka! Główna bohaterka to ktoś, kogo tylko ze świecą szukać – oryginalna, zabawna i autentyczna. Penny Reid stworzyła intrygującą historię, z której lecą iskry, a między Janie i Quinnem jest taka chemia, że należałoby przy czytaniu siedzieć w masce gazowej. Dawno nie czytałam...