-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
Cześć!💋
Lubicie motyw hate-love?
U mnie bywa różnie – raz nie mogę się oderwać od czytania książki, a innym razem nie myślę o niczym innym, niż o odłożeniu w kąt danej lektury. Przy „The Dare” miałam mieszane uczucia. Choć z początku byłam zafascynowana, to na koniec powieści wkradł się zawód. Z jednej strony autorka jest konsekwentna i gdy nadaje bohaterom jakieś cechy, to później trzyma się ram dyktowanego nimi zachowania. Jednak z drugiej strony konstrukcja historii – sposób, w jaki została poprowadzona – pozostawia trochę do życzenia. Powiem otwarcie: w pewnym momencie zaczęłam nienawidzić Vance’a – chłopak praktycznie zgwałcił główną bohaterkę, wyżył się na niej, rozładował złość, a Ava mu wszystko wybaczyła… Niestety była to zbyt duża pigułka i nie dałam rady jej przełknąć. Nie nienawidzę tej historii, ale też nie jestem zakochana – powieść „The Dare” rozgościła się w kategorii „w porządku”, „okay” i „bez większych wzdechów”.
Ava to dobra dziewczyna – ma czyste intencje, miękkie serce, zdrowe nastawienie do życia i gdy sytuacja tego wymaga, pokazuje pazurki. Gdy potrzeba, potrafi być twarda, choć kotłują się w niej różne uczucia – stara się być konsekwentna i nie słucha się serca, tylko pozwala dojść do głosu rozumowi. Bardzo podobało mi się to, że bohaterka potrafi sobie odmówić, nie jest „łatwa” i nie poddaje się chwili.
Myślałam, że wątek gry między bohaterami i tego całego „I dare you…”, czyli „wyzywam cię, abyś…”, będzie mocniej zarysowany, a wręcz zdominuje powieść. Ku mojemu zdziwieniu na palcach jednej ręki mogę policzyć, gdy bohaterowie użyli dokładnie tego sformułowania. Dodatkowo gra toczyła się raczej w rozdziałach nawiązujących do przeszłości – retrospekcjach – a nie w teraźniejszości. Myślałam, że historia będzie opierać się na tym, że Vance wyzywa Avę do robienia różnych niebezpiecznych, przerażających, gorszących wręcz rzeczy, a Ava wyzywa Vance’a i w końcu para zdaje sobie sprawę, że są dla siebie przeznaczeni. Zupełnie nic takiego nie miało miejsca – Ava rozpamiętuje grę i to, co zdarzyło się kilka lat wcześniej, gdy Vance nakazał jej zabranie przedmiotu z sypialni jej rodziców. Przez to dziewczynka dowiedziała się czegoś, przez co rozsypały się dwie rodziny.
Ava obwinia Vance’a, a Vance Avę – ani jedno ani drugie nie ma pojęcia, co myśli i czuje ta druga osoba. W tej książce mamy do czynienia z bardzo znanym z tureckich seriali problemem – bohaterowie nie rozmawiają ze sobą, tylko wszystko chowają w sobie, przez co narasta między nimi jeszcze większa niechęć, złość i frustracja. Zamiast porozmawiać jak ludzie, to toczą swego rodzaju wojnę, robią podchody, aż ma miejsce coś niedobrego.
Jednocześnie to prawda, że w przypadku Vance’a słowa i bycie szczerym nie ma żadnego efektu i nic nie daje. Jeśli Vance coś sobie ubzdura, to tak jest i kropka. Mężczyzna ma swego rodzaju zbroję – betonowe klapki na oczach i umyśle. Nie przetwarza informacji przekazywanych mu przez inne osoby – ufa tylko swojemu ojcu i chyba nikomu więcej. Jakaż to niefortunna sytuacja, że akurat jego ojciec nie jest najszczerszym z mężczyzn… i przez to cierpi Ava.
Tyle bezsensownego cierpienia znajduje się w tej książce, że ciężko to opisać – gdyby nie zamknięcie Vance’a, gdyby chłopak był chociaż troszkę bardziej otwarty, to książka z 250 stron wychudła by na 100, co z kolei świadczy o tym, czym jest ta historia. „The Dare” to długa opowieść o tym, jak skrzywdzona dziewczyna próbuje przebić się do głowy jeszcze bardziej pokrzywdzonego chłopaka. W tej historii nie dzieje się zbyt wiele – głównie koncentrujemy się na emocjach bohaterów i rozpamiętywaniu przeszłości, która mocno wpłynęła na obecny stan rzeczy.
W naprawieniu relacji między głównymi bohaterami ważną rolę odgrywają postacie drugoplanowe, chociaż one same jakoś mocno nie zapadają w pamięć. To są raczej takie masy bez wyrazu, kształtu i formy, które zapewniają w książce płynność – sprawiają, że historia leci dalej. Nie wyróżniają się niczym szczególnym, a ich imiona zapomina się na chwilę po skończeniu lektury.
W sumie ta powieść jest przyjemna – nawet dobra w kategorii romansów. Problem pojawia się gdzieś w ostatniej 1/4 historii, gdy Vance… gwałci Avę. Nie wiem, jak inaczej nazwać to, co miało miejsce. Chłopak „użył” dziewczynę, by zaspokoić swoje potrzeby seksualne i zrobił w to bardzo bestialski i agresywny sposób. Autorki niejako opisują gwałt, choć nie nazywają rzeczy po imieniu, a koniec końców historia ma szczęśliwe zakończenie – Ava przebacza Vance’owi i tyle…
Trzeba przyznać, że Vance pociąga, przyciąga, czaruje tą swoją niedostępnością, urodą i surowością. Nie zaprzeczę, że przez większość książki wzdychałam do niego, jak większość dziewczyn z okolicy, w której mieszkał Vance. Jest w tym mężczyźnie coś, co działa jak lepik ja muchy. Szkoda, że autorki tak potwornie zepsuły tę postać. Ta ostatnia 1/4 książki naprawdę spaprała sprawę, ponieważ do tamtego momentu Vance, mimo swojej upartości i klapek na oczach, interesował. Chłopak był zdeterminowany, odważny, mądry i kierował się i sercem i rozumem. Doskonale można było zrozumieć powody jego szorstkiego zachowania i wejść w jego buty.
„The Dare” to dobry romans – trzyma za serce, a bohaterowie są ciekawą mieszanką miękkości i ostrości jednocześnie. Autorki na początku historii nadają im pewne cechy i jest konsekwentna w utrzymywaniu ich zachowania – postacie zachowują się logicznie względem tego, jak zostali zbudowani. Historia została napisana lekko i przystępnie – czyta się ją bardzo szybko. Szkoda, że autorki zepsuły wszystko agresywnym i niemal zwierzęcym zachowaniem Vance’a – gdyby nie to, to „The Dare” byłoby znacznie wyżej w rankingu przeczytanych przeze mnie romansów.
Moja ocena: 6/10.
Cześć!💋
Lubicie motyw hate-love?
U mnie bywa różnie – raz nie mogę się oderwać od czytania książki, a innym razem nie myślę o niczym innym, niż o odłożeniu w kąt danej lektury. Przy „The Dare” miałam mieszane uczucia. Choć z początku byłam zafascynowana, to na koniec powieści wkradł się zawód. Z jednej strony autorka jest konsekwentna i gdy nadaje bohaterom jakieś cechy,...
Cześć!🪸
Jak oceniacie stosunkowo nowy trend na rynku wydawniczym na angielskie tytuły polskich książek? Dla mnie jest to… dziwaczne. Rozumiem nie tłumaczenie angielskich tytułów książek zagranicznych autorów na język polski - powodów takiego zaniechania może być milion, między innymi bardzo ciężko byłoby oddać znaczenie tytułu w języku polskim. Z tym nie mam problemu, ale już z polskimi autor/k/ami na umór wciskającymi angielskie słowa już tak. Nie widzę sensu w takim zabiegu - po co? Dlaczego?😅 Z takimi pytaniami podeszłam do ostatniej lektury. O Lenie M. Bielskiej słyszałam już od jakiegoś czasu i postanowiłam w końcu zapoznać się z jej twórczością - padło na „We’re just friends”. Jest to historia o dwójce znajomych, którzy odkrywają, że ich przyjaźń ma bardzo romantyczne zabarwienie. Choć historia zapowiadała się dobrze (pomijając tytuł), to stan Violet, który można opisać tylko jako „absurdalne i nigdy niekończące się zdenerwowanie” wszystko zepsuł. Jeszcze nigdy nie żałowałam tak jakiegoś bohatera - bardzo chciałam polubić dziewczynę i zrozumieć powody jej zachowania, dogadać się z nią, jednakże nie miałam do tego okazji. Między matkowaniem Ace’owi i dopiekaniem mu, Violet jest „na ciągłym ciśnieniu” - nie było nam po drodze w wielu kwestiach.
Relacja między Violet i Ace’m jest dość urocza - obydwoje są zupełnie nieświadomi, że zachowują się jak stare małżeństwo. Oczywistym jest, że są świetnie dobraną parą - niemal każda ich interakcja krzyczy czytelnikowi prosto w twarz, że chłopak i dziewczyna darzą się głębokim uczuciem. Widać, że to miłość, już od pierwszej strony.
Podobało mi się to, jak podczas czytania można było obserwować lekkie zmiany w zachowaniu postaci, gdy docierało do nich, że są w sobie zakochani - że przyjacielskie uczucia to nie wszystko, co w nich siedzi.
Całkiem sporo czasu poświęcamy na odkrywaniu wszystkich odcieni relacji między bohaterami - towarzyszymy im w codziennym życiu, widząc sytuacje sprawiające, że serce rośnie. Niestety te przyjemne i słodkie momenty należy odciąć od tego, jak Violet reagowała na Ace’a. Swoim zachowaniem dziewczyna psuła większość z tych chwil. Zachowywała się tak, jak gdyby nieustannie była na dzień przed okresem, lub przez trzy dni nic nie jadła, a ktoś trzymał jej przed nosem burgera, co krok odsuwając go, by nie mogła go dosięgnąć ustami. Moim zdaniem bohaterka doświadczała PMS w pełnym rozkwicie - dziewczyna była niemal agresywna w stosunku do Ace’a.
Rozumiem, że autorka chciała pokazać „przyjaźń” dwójki postaci - nieustanne przekomarzanie się i dopiekanie sobie, ale… to niestety zupełnie nie moje klimaty. To ciągłe odpychanie i przyciąganie się bohaterów było męczące - najpierw jedna postać „dowala” drugiej, po to, aby chwilę później spytać się, czy przypadkiem nie musi ułożyć tej drugiej do łóżka i dać smoczka do buzi. Zbyt wiele bezsensownej złości przemawia przez bohaterów, którzy są też pasywno agresywni. Nie można odebrać Violet i Ace’owi, że wspierają się nawzajem i stoją za sobą murem - jest między nimi niepowtarzalna więź. Problem w tym, że prócz tego chłopak i dziewczyna niemal odzierają się momentami ze skóry, co jest zupełnie niepotrzebne.
Nie zrozumiem, co słodkiego jest w mężczyźnie nazywającym swoją znajomą „paskudą” lub „dyńką”. A już zwłaszcza, o zgrozo, gdy chłopak wie, że dziewczyna ma problemy z odżywianiem, głodzi się i przez swoją matkę popada w stany depresyjne. Jak w takiej konstelacji Ace nie miał problemu z przezywaniem Violet dynią, to naprawdę wychodzi poza moje rozumienie. Ace warczał na matkę Violet i próbował ustawić ją do pionu, a sam nie był święty - wręcz przeciwnie! Jego „pieszczotliwe” zdrobnienia również wyrządzały krzywdę Violet. Szkoda, że chłopak tego nie widział.
W pewnym momencie nie wiedziałam już, czy w końcu Ace uprawiał z kimś seks czy nie. Bohaterowie dawali bardzo mieszane sygnały - w pewnej chwili Ace mówi, że tak naprawdę nigdy z nikim nie wylądował w łóżku, a w następnej Violet jest niemal urażona, że Ace już był z tak wieloma osobami w łóżku i robił z nimi różne rzeczy. Dodatkowo nie gra mi w tym wszystkim to, iż chłopak ma plakietkę bad-boy’a, który sypia z kim popadnie. Ciężko rozeznać się w tych wszystkich warstwach przykrywających prawdę odnośnie doświadczeń mężczyzny. W pewnym momencie byłam przekonana, że postacie same sobie zaprzeczają.
W tle rozkwitających uczuć pojawia się wątek matki Ace’a oraz ojca Violet - sprawy sprzed lat, która może rzucić się cieniem na znajomość bohaterów. I to w zupełnie innym wymiarze, niż zapewne większość czytelników podejrzewa. Moim zdaniem to jedyna rzecz, która sprawia, że książce znajdziemy jakąś akcję - przez większość czasu zupełnie nic się nie dzieje. Ace i Violet przekomarzają się nieustannie i powoli dochodzą do wniosku, że jednak są a sobie zakochani - w tym punkcie grawituje cała powieść. Reszta to tylko dodatek - nie poświecono innym wątkom czasu, przez co wydają się pospieszone i niedopracowane. Powieść nie jest nudna, ale też nie ocieka akcją.
Niestety autorka nie była jakoś bardzo oryginalna z rozłożeniem historii. Jak zawsze, ale to za każdym jednym razem w romansie, w ostatniej 1/4 książki nagle dzieje się coś, co po prostu rozrywa świat na strzępy, by po kilku stronach całość wróciła do normy i by czytelnik mógł dostać szczęśliwe zakończenie. Takie rozgrywanie powieści zaczyna robić się naprawdę męczące, przewidywalne i nudne. Nie jest to przytyk konkretnie do „We’re just friends” - książka po prostu powieliła schemat. Chodzi o szerszy problem - o przewidywalność historii i mielenie tej samej regułki przez wszystkich. Doszłam do wniosku, że wiem już dlaczego „Lev” od Belle Aurory tak bardzo przypadł mi do gustu - nie powielił schematu. W ostatniej 1/3, 1/4 książki nie ma nagłej i „nieprzewidzianej” dramy, czy bezsensownej zmiany zdania bohaterów.
Ace nie jest typem bohatera, do którego wzdycha się po nocach, ale nie można mu odmówić bycia świetnym kolegą. Dba o Violet, interesuje się nią i pilnuje, by nie stoczyła się na złą drogę. Do tego ma silny charakter, ale jest mięciutki wszędzie tam gdzie trzeba. Mnie jakoś bardzo nie pociągał.
Przykro mi było z powodu Violet - bohaterka miała spory potencjał, ale niestety został zmarnowany. Złość dominuje jej charakter - Violet jest rozhisteryzowana, a jej reakcje przejaskrawiono.
Ciekawym zabiegiem było niejako odwrócenie ról - to kobieta jest tą bogatą, a mężczyzna tym biednym. W tym zakresie autorka wyszła poza schemat i przyjemnie zaskoczyła niecodzienną relacją. Dodatkowo bohaterowie potrafią ze sobą rozmawiać - odsuwają docinki na bok i rozwiązują problemy poprzez komunikację, a nie bezsensowne rzucanie przedmiotami, trzaskanie drzwiami i zamykanie się w sobie.
Książkę połyka się szybciutko - jest lekka i przyjemna. Uważam, że autorka złapała dobrą równowagę między dialogami i opisami - nie za dużo jednego i nie za mało drugiego. Styl Leny M. Bielskiej jest dobry - czyta się gładko.
Ta książka nie jest czymś nadzwyczajnym - nie unosi ponad ziemię i nie odkrywa nowych, nieznanych terenów. Jest to historia miłosna - jedna z wielu, nieco inna, ale wciąż mniej więcej na tym samym poziomie co reszta. Czytając „We’re just friends” nie oderwałam się od rzeczywistości i nie zapomniałam o otaczającym mnie świecie.
Zakończenie pozostawia trochę do życzenia. Ma się wrażenie, jakby zostało urwane w połowie, jak gdyby autorka mogła dopisać spokojnie następne 20-30 stron, by dobrze zamknąć niektóre kwestie. Tak jak już wspomniałam, część rzeczy nie dopracowano i pospieszono.
Nadal nie rozumiem, dlaczego autorka zdecydowała się na angielski tytuł. Czy to tylko… tak po prostu? Jeśli tak, to ten zabieg do mnie nie przemówił. Cały ten trend nie trafia - brzmi to zabawnie, gdy książki po polsku, napisane przez polskich autorów w Polsce mają tytuły po angielsku. To dziwne i zabawne jednocześnie.
„We’re just friends” to książka, która jest po prostu w porządku - ani nie ekscytuje, ani nie zanudza. Jest gdzieś w tej soczystej kategorii „pomiędzy” - do bycia dobrą brakuje jej wiele, ale tak samo dużo brakuje, by nazwać ją złą. Moja ocena: 5/10.
Cześć!🪸
Jak oceniacie stosunkowo nowy trend na rynku wydawniczym na angielskie tytuły polskich książek? Dla mnie jest to… dziwaczne. Rozumiem nie tłumaczenie angielskich tytułów książek zagranicznych autorów na język polski - powodów takiego zaniechania może być milion, między innymi bardzo ciężko byłoby oddać znaczenie tytułu w języku polskim. Z tym nie mam problemu, ale...
Hej☔️
Kiedy ostatnio przeczytaliście lekko mafijny romans, w którym nie było niepotrzebnej dramy, a bohaterowie faktycznie pracowali nad budową relacji między sobą i pragnęli związku nieopierającego się jedynie na fizycznym przyciąganiu? Na palcach jednej ręki mogę policzyć książki, które odpowiadają tym kryteriom - „Lev” jest zdecydowanie jedną z nich. „Lev” to wciągająca, przyspieszająca o szybsze bicie serca, podnosząca na duchu i dobrze napisana powieść od Belle Aurory, którą mogę polecić z czystym sumieniem. Książka przewyższa wszelkie oczekiwania, które można mieć w stosunku do tego typu tytułu. Lekka, ale angażująca i dobrze rozegrana fabuła, a do tego pociągający i nieirytujący bohaterowie, to wszystko, czego potrzeba do miłego spędzenia wieczoru. 🫧
Lev jest powalającym mężczyzną. Od pierwszej strony do ostatniej nie można oderwać od niego myśli. Coś w nim sprawia, że oddech więźnie w gardle. Na pewno wiele wspólnego z tak silną i natychmiastową reakcją ma to, iż Lev ma wiele pozytywnych cech charakteru, a do tego jest piekielnie tajemniczy. Pomaga dziewczynie w potrzebie i pozwala spać jej w swoim łóżku, choć żadna inna kobieta nigdy wcześniej nie dostała na to pozwolenia. Czasami mężczyzna zachowuje się gruboskórnie, lub mówi rzeczy, których nie powinien, choć zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest jak cielę w ciemnościach - niewinne i słodkie, kompletnie nie ma pojęcia o swoich błędach. Lev dba o swoją rodzinę i pragnie widzieć w ludziach to, co najlepsze, choć nie zawsze wychodzi mu to na dobre. Jego charakter jest wielopoziomowy - mężczyzna potrafi być łagodny, miły i uprzejmy, ale jednocześnie ma problemy z kontrolowaniem agresji i bywa bardzo oschły. Jego zachowaniem kieruje kilka rzeczy na raz, przez co trudno przewidzieć, jak odpowie na pewne bodźce. Dla mnie Lev to jeden z najlepszych lekko mafijnych głównych bohaterów - naprawdę ma rozum i potrafi zrobić krok w tył, by przeanalizować sytuację. Choć skrywa w sobie wiele złości i bardzo łatwo może się wściec, to słucha głosu rozsądku (a konkretnie Miny). Poza tym ukrywa swoją przeszłość i z trudem przychodzi mu dzielenie się wspomnieniami. Skrywa sekrety i chowa emocje.🎀
Jeśli chodzi o Minę, to przekonała mnie do siebie już od pierwszego zdania. Autorka niesamowicie barwnie przedstawiła sytuację dziewczyny i poszła za zasadą „show, don’t tell”, dzięki czemu od razu jesteśmy w stanie postawić się na miejscu dziewczyny. Należy docenić silny kręgosłup moralny Miny, co również dostrzegł Lev, oraz hart ducha. Z fascynacją przyglądałam się temu, jak krok po kroku zmieniała się i rozkwitała w nowym otoczeniu. Kobieta czasami robiła głupiutkie rzeczy, przez które chciałoby się walić głową o ścianę, ale właśnie takie zachowania czynią ją wyjątkową. Poza tym Mina pokazała się od zupełnie innej, kreatywnej i artystycznej strony w późniejszych częściach książki. Dziewczyna ma wiele asów w rękawie. Dodatkowo jej przeszłość jest dość mglista, a jej pochodzenie i rodzina na pewno zaskoczy wielu czytelników. Jest co odkrywać przy Minie, przez co trudno się przy niej nudzić.🪸
Cieszę się, że w tej książce nie ma mowy o zawiłych regułach i zasadach związanych z życiem w mafijnej rodzinie. Koncentrujemy się na budowie relacji między bohaterami, którzy stopniowo orientują się w swoich uczuciach. Jak wspomniałam na samym początku, nie ma niepotrzebnej dramy, nieprzewidzianych ataków ze strony innych członków mafii, nagłych zmian w zachowaniu głównych bohaterów, czy idiotycznych pomysłów w stylu „lepiej będzie mi bez ciebie”.🫀
Miałam problem z twierdzeniem, że Mina traciła zainteresowanie Lva, ponieważ pojawiła się jego córka. By nie stracić czasu z Lev’em, bohaterka postanowiła zabrać dziewczynkę na piknik. Jakoś niespecjalnie takie zachowanie mężczyzny przypadło mi do gustu. Nie napawało mnie to optymizmem odnośnie związku Miny i Lva, a na dodatek był to natychmiastowy wyłącznik intensywniejszych emocji. Jak gdyby dziewczyna musiała błagać o atencję Lva, a pojawienie się jego dziecka kompletnie psuło atmosferę. Źle jest stawiać jego miłość do swojego potomka w takim świetle - zwłaszcza, że dziewczyna w innych momentach wcale nie jawiła się jako uciążliwa.
Doceniam to, iż autorka nie trzymała się twardo równego podziału rozdziałów między Lva i Minę. Zdecydowanie większa część historii opowiedziana jest z punktu widzenia dziewczyny, choć, zwłaszcza na początku, mężczyzna dostał swój czas z czytelnikiem.🫧
Pierwszy raz od dawna mocno polubiłam postać drugoplanową - siostrę Lev’a, Nas. Jest to twarda, silna i mocno stąpająca po ziemi kobieta, której nie da się wystraszyć. Nie można nie docenić jej podejścia do świata i walecznego nastawienia, z którym kroczy przez życie. Przeciwnościom losu należy stawiać czoła i kopać im tyłek, a nie użalać się nad sobą. By dojść do celu trzeba mocno pracować, a nie oczekiwać, że wszystko zostanie podane na srebrnej tacy. Nas jest tym małym głosikiem z tylu głowy Miny, który motywuje ją do działania i nie pozwala się poddać. Autorka świetnie wplotła tę postać w historię, nie tylko tworząc przyjaciela głównej bohaterki, ale też jej kotwicę i osobę będącą drogowskazem dla niepewnej i wygłoszonej dziewczyny. Historia Nas ma wszystkie składniki potrzebne do bycia osobną książką, toteż mam nadzieję, że będę kiedyś mogła o niej przeczytać. Znajdzie się trochę dramy, nie do końca spełniona miłość, walka ze swoimi demonami i bardzo uparta bohaterka. W powieści „Lev” Nas lśni na własny sposób - zupełnie nie przeszkadza i nie utrudnia, a wręcz pomaga historii Miny i Lev’a.☀️
Książka została napisana przyjemnie i lekko - nie ma się do czego przyczepić. Łatwo wejść w buty głównych bohaterów, gdyż autorka bardzo plastycznie nakreśla ich sytuację i kreuje świat. Powieść nie jest ani zbyt długa, ani zbyt krótka - relacja między Miną i Lev’em rozwija się w odpowiednio dopasowanym tempie, a zwroty akcji faktycznie zaskakują. Polecam miłośnikom lżejszych romansów mafijnych! Moja ocena: 9/10.🫀
Hej☔️
Kiedy ostatnio przeczytaliście lekko mafijny romans, w którym nie było niepotrzebnej dramy, a bohaterowie faktycznie pracowali nad budową relacji między sobą i pragnęli związku nieopierającego się jedynie na fizycznym przyciąganiu? Na palcach jednej ręki mogę policzyć książki, które odpowiadają tym kryteriom - „Lev” jest zdecydowanie jedną z nich. „Lev” to...
Hej🫀
Jak często sięgacie po książki o wampirach/wilkołakach? Pierwszą powieścią, którą kupiłam za swoje własne pieniądze i przeczytałam, ponieważ naprawdę chciałam, a nie dlatego, że mnie zmuszano, był Zmierzch. Od tamtej pory mam sentyment do wampirów i wilkołaków. Zawsze chętnie sięgam po książki opowiadające historie o tych stworzeniach – bardzo często trafiają się naprawdę świetne tytuły! Niestety z Mabel nie trafiłam zbyt dobrze. Historia jest dość płaska, jak i postacie. Bardzo chciałam polubić głównych bohaterów, ale zwyczajnie się nie dało. Niestety ta powieść nie wywarła na mnie dobrego wrażenia.
Ta książka łączy w sobie trochę Harrego Pottera i Zmierzchu – brakuje jej oryginalności. Wiele rzeczy opowiedziane zostało po łebkach, bez pasji i odkrywczości. Nie można nie porównywać Mabel do świata czarodziejów od J.K.Rowling. W pewnym wieku bohaterowie otrzymują list i udają się do szkoły, która ukryta jest przed wzrokiem osób „niemagicznych” lub „niewampirycznych”. Niektórzy nauczyciele pracujący w Van Helsing School są bardzo podobni do tych z Hogwartu – najbardziej rzucił mi się w oczy taki a’la Snape. Niestety wiele zabrakło w budowie ich charakterów. Lista zajęć jest przełożona na tą wampiryczną. Nie jest rozbudowana, a do tego autorka zupełnie nie włożyła pracy w to, by zabrać nas na takie zajęcia i stworzyć intrygujące opisy, momenty oraz sytuacje. Jeśli chodzi o Zmierzch, to w Mabel też mamy wampiry żywiące się krwią zwierząt i nieco podobny klimacik do powieści S.Meyer.
Opis obiecuje znacznie więcej, niż faktycznie dostajemy. W tej historii nie ma „rządów tyrana”, a jej „największy przeciwnik” od pierwszego spojrzenia lata za bohaterką jak wierny psiak.
Styl pozostawia wiele do życzenia. „(…) jego spojrzenie wędrowało po całej sali, przepełnione jakimś mrokiem i zdaje się, że czymś jeszcze.” – myślę, że autorka mogła bardziej skoncentrować się na dokładnym opisaniu tego, co Mabel widziała i czuła. Jakie miała przypuszczenia? Do czego mogła przyrównać spojrzenie dyrektora? Zastanawia mnie, dlaczego czasami w tak ważnych momentach autorka przestaje koncentrować się na opisach. W innych częściach książki jest ich naprawdę sporo. Zazwyczaj z wielką dokładnością naświetlane są te mniej istotne rzeczy. Są to opisy w stylu: to leży tu, to ma niebieski kolor, tym Mabel się zdziwiła. Nie ma w nich… magii. Nie sprawiają, że z zapartym tchem czeka się na dalsze informacje. Dodatkowo zdania są bardzo długie i rozciągnięte, tak że w pewnym momencie można się nieco zgubić i trzeba wracać do początku i dobrze się zastanowić, by zrozumieć. Kłopotów jest nieco więcej, co zaprezentuje fragment.
„Patrzył, jakby chciał wyczytać coś, co ukrywa, wydobyć z jej wnętrza jakieś tajemnice, kto wie, może nawet potrafił czytać w jej myślach. Nie miała pewności, czy nie ma takowej zdolności, jednakże nikt nie może się dowiedzieć o niej i tajemnicach związanych z nią oraz jej rodzicami. Nie może na to pozwolić, choć wiedziała, że nie miała szans w starciu z kimś takim.”
W podobnym tonie utrzymana jest większa część powieści. Na pewno duża część winy leży po stronie wydawnictwa, ponieważ podejmując się wydania książki powinni zadbać o dopieszczenie każdego rozdziału. Ha! Każdej strony i akapitu! W tym wypadku mamy niedoróbki związane z redakcją i korektą książki. Naprawdę spore niedoróbki, co unaocznia cytowany fragment. Problem leży w kilku rzeczach: zbyt długie zdania, niepotrzebne rymy, nie trzymanie wypowiedzi w tym samym czasie (przeszły i teraźniejszy są mieszane, co tutaj jest błędem). Jeśli chodzi o budowanie historii też jest cienko, ponieważ od razu zostajemy nakierowani na pewne tory myślowe, przez co w późniejszym czasie nic nie okaże się zaskakujące. Autorka zamiast tworzyć klimat, to od razu podaje czytelnikowi wszystko na tacy.
W tekście bardzo często występują powtórzenia, co w pewnym momencie zaczyna irytować. Dodatkowo na stronie 163/164 zamieszczono fragment tekstu, który jest zupełnie nielogiczny i niepotrzebny – wygląda na błąd.
Problemem jest to, iż ta historia jawi się jako dość płaska. Wszystko jest utrzymane w jednym tonie. Niesamowitość Mabel podkreśla się od niemal pierwszej strony aż po ostatnią kartkę. Nie mamy sposobności rozeznać się w świecie, ale już na dzień dobry otrzymujemy informację, że Mabel łamie wszelkie konwencje. Nawet nie zrozumieliśmy jeszcze, czym są te konwencje, ale zostajemy utwierdzeni w przekonaniu, że dziewczyna jest inna od innego. Zanim wygryziemy się w świat i dobrze poczujemy panujący klimat, już pojawiają się odstępstwa od reguły. Nie ma czasu na docenienie tej odmiennej rzeczywistości. Budowa świata niestety się nie udała. Dodatkowo zbyt mocno zachodzi to wszystko miksem Harrego Pottera i Zmierzchu.
Przez całą książkę doszło może dwa razy do interesującej konwersacji między bohaterami. Większość wymian zdań kończy się na „hej piękna” i „muszę iść”. Nie ma żadnej żywej dyskusji, rozmowy, niczego! Zasadniczo dialogi cierpią na brak zaangażowania między postaciami, o ile w ogóle się pojawiają. Całość jest dość sucha. Przez sporą część książki dialogi są nagle urywane po wymianie dwóch zdań, nierozwinięte i bardziej przypominają monologi pełne dziwnych i nieprawdopodobnych informacji lub niezbędne wstawki, aby całość książki nie zamieniła się w ściany tekstu.
W tej historii mało kto faktycznie rozmawia z Mabel, za to ona sama jest jakoś niespecjalnie ciekawska. Przyjmuje wszystko, jak leci. Nie analizuje i nie pozwala myślom na wędrówkę. Nie pyta. Nie odzywa się za dużo. Nie mówi.
List taty do Mabel i w ogóle zachowanie rodziców dziewczyny jest śmieszne. Rozbawiło mnie nie raz i nie dwa. Przede wszystkim opiekunowie Mabel zdradzają jej co chwila sekrety i rzeczy, których nie może pod żadnym pozorem nikomu mówić, bo od tego zależy jej życie i wszystkich wokoło. To trochę niemądre, biorąc pod uwagę fakt, iż bohaterka ma tylko szesnaście lat. Dodatkowo informacje na wagę złota ojciec bohaterki przekazuje jej w liście. Naprawdę? Pisze, że zapomniał wspomnieć o pewnym bardzo ważnym chłopcu…
No i właśnie. Dochodzimy do kwestii Kaina. Dla mnie wątek romantyczny jest wepchnięty na siłę. Choć gra główne skrzypce w historii, to najlepiej by było, gdyby go skrócić. Oczywiście należy pamiętać, że zarówno Mabel jak i Kain to jeszcze praktycznie dzieci, ale już od pierwszej chwili, dosłownie po jednym razie, gdy Kain zobaczył Mabel, znajomi starszego chłopaka insynuują, że się w niej zabujał. Czy to nie przesada? Nawet jak na paranormalny romans. Ledwie co oczy chłopaka spoczęły na dziewczynie, a już wszyscy wrzeszczą, że będzie z tego miłostka. Nie trzeba chyba wspominać, że Kain nie jest jakoś specjalnie czarujący? Do tego Mabel nagle stwierdza, że Kain to jej wróg i tyle. Daje mu w twarz, bo zetknął jej usta ze swoimi, jest wobec niego koszmarna, nie chce nawet poznać chłopaka, tylko w kółko mieli te same informacje. Ona nawet nie ma dobrego powodu, żeby go nie lubić. Chłopak ani razu nie wykazał złych intencji wobec Mabel, natomiast w jej oczach jest wrogiem i diabłem wcielonym. Nie rozumiem logiki bohaterki. Nie wiem, dlaczego autorka nie pozwoliła na jakąś fascynującą interakcję między postaciami, tylko wszystko utrzymano na bardzo niepasjonującym poziomie.
Problem leży troszkę w ułożeniu historii. Autorka wprowadza nas do świata, w którym nie ma dobrze ugruntowanych zasad, a na domiar złego wszystko jest nieustannym odstępstwem od reguły. Bohaterowie naginają się wedle potrzeb – nie mają twardego kręgosłupa. Ta plastelina, z której zrobiona jest ta powieść niestety brudzi i mocno lepi się do rąk – w tym negatywnym sensie. Wydawać by się mogło, że nieustannie tracimy grunt pod nogami – co uda nam się gdzieś przystanąć, tam zaraz się zapadamy. Do tego nie można mówić nawet o krztynie chemii między Mabel i Kainem. Nic. Zero. Absolutna Arktyka uczuciowa.
Książka cierpi na nadmiar uśmiechów. Wszyscy, wszędzie, o każdej porze, bez ustanku, z wielkim oddaniem uśmiechają się do siebie. Pisząc coś, sama muszę uważać na tę pułapkę wiecznego uśmiechu – to naturalny odruch, by wsadzić nieco zagiętymi ku górze kącików ust, gdy chce się powiedzieć, że ktoś zachował się przyjaźnie lub miał dobre intencje. Jakoś tak wychodzi, jednak nie zmienia to faktu, iż należy z tym walczyć. Ja akurat nawet zapisałam sobie na karteczce nad biurkiem, że „uśmiech to zdrowie, ale opisanie reszty więcej powie”. Naprawdę tak uważam! Im więcej osób się uśmiecha i w ten tylko sposób okazuje emocje, tym mniej ciekawe się to robi dla czytelnika.
Mabel nie zachwyciła. Moim zdaniem ta książka ma wiele problemów. Z redkacją. Z korektą. Ze stylem. Myślę, że jeśli autorka popracuje nad ułożeniem historii i dialogami, to może być obiecująco. Chętnie przeczytałabym inne jej książki, by zobaczyć progres.
Moja ocena: 4/10
Hej🫀
Jak często sięgacie po książki o wampirach/wilkołakach? Pierwszą powieścią, którą kupiłam za swoje własne pieniądze i przeczytałam, ponieważ naprawdę chciałam, a nie dlatego, że mnie zmuszano, był Zmierzch. Od tamtej pory mam sentyment do wampirów i wilkołaków. Zawsze chętnie sięgam po książki opowiadające historie o tych stworzeniach – bardzo często trafiają się...
Hej🦊
Jak często sięgacie po romanse paranormalne? Ja swego czasu byłam ogromną fanką wszelkich Strażników Wieczności i Władców Podziemi - mało ambitnych serii, w których wszystko kręciło się wkoło zaciągnięcia głównej bohaterki do łóżka. Jasne, całość zdobiły inne wątki, jednak główne skrzypce zawsze odgrywała jedna rzecz - seks. W „The Nine. Foxfire Burning” sytuacja jest podobna. Cały świat zamyka się na zniewalających mężczyznach i twardych sutkach głównej bohaterki. Choć powieść zapowiadała się intrygująco, to zapomniałam, że przecież mam do czynienia z C.M. Stunich oraz Tate James - autorki piszą świetne książki, ale każda z nich jest pod pewnymi względami podobna. Postacie odnajdują się w tym trudnym do sformułowania wielokącie i… tarzają się w pościeli. Myślę, że „The Nine” miała spory potencjał, ale niestety dużo zabrakło jej do bycia czymś absolutnie nie z tej ziemi. Nie trzeba się zbyt mocno nagłowić, by dopisać sobie resztę fabuły po przeczytaniu ledwie kilku stron.
Główna bohaterka teoretycznie miała wszystko, co wypadałoby docenić - ostry charakter, ponadprzeciętne zdolności w walce, magię, doświadczenie i silną wolę. Niestety każdy z tych aspektów to tylko taki napompowany balonik, który nawet nie pęka, ponieważ nie został zawiązany od spodu, tylko powoli traci powietrze wraz z kolejnymi stronami książki. Każdy rozdział to nowy zawód. Autorki chciały stworzyć silną i niezależną bohaterkę, ale zrobiły z niej ganiającego za parzeniem się psiaka - Thea pieprzyłaby się ze wszystkimi napotkanymi mężczyznami po kolei. Działa na nich jak magnes - przyciąga swoją filigranową figurą i niewyparzoną buzią. Niestety to oczywiste, niedyskretne, a wręcz ordynarne zainteresowanie sprawia, że powieść nie trzyma w napięciu, nie fascynuje, nie stwarza ciekawego klimatu. Wiadomo, że Thea skończy w łóżku z większością z panów - może nie ze wszystkimi i nie w tym samym czasie, tylko co z tego? Niczym się nie zaskoczymy przy tej historii, gdyż wszystkie karty odkryto zanim jeszcze przeczytaliśmy pierwsze cztery rozdziały. Ciężki welon podniecenia nie skrywa pod sobą nic niespodziewanego.
W zasadzie przeszkadza mi to, że autorki próbują zrobić z tej książki coś, czym nie jest. Thea z początku opowiada, jak to z żadnym z tych mężczyzn nie może/nie chce/nie będzie wchodzić w intymne relacje. Jak to niektórzy są daleko poza jej zasięgiem, albo nie uważa, że się nią interesują, a później przychodzi czas wielkiego zdziwienia, że jednak ona ma ochotę na nich, a oni na nią. Problem leży w tym, iż autorki dają zbyt wiele sygnałów przy pierwszych interakcjach dziewczyny z innymi istotami, by tak naprawdę zaskoczyć czymś czytelnika. Od razu wiadomo, kto, z kim i mniej więcej kiedy będzie uprawiał seks. W pewnym sensie każdy kęs tej książki smakuje tak samo, ponieważ autorki wszędzie wciskają ten sam smaczek o seksualnym zabarwieniu.
Dodatkowo, już na wczesnych etapach budowania historii, dochodzi druga kobieca postać - seksowna kitsune z tak samo mocno zarysowanym charakterem, co Thea. Nagle, jak gdyby za dotknięciem magicznej różdżki, bohaterka staje się bi, bo przecież niektóre jej interesy miłosne też są bi. Będę zupełnie szczera - nie podoba mi się ten wątek w tej książce. Nie dość, że zabiera praktycznie całą uwagę, to jeszcze pozostawia niesmak w ustach. Autorki tak bardzo skoncentrowały się na seksualności bohaterki, podtekstach i mieleniu tych samych zdań na temat podniecenia i piękności mężczyzn, że zupełnie zapomniały o wszystkim innym. Historia zapowiadała się ciekawie, ponieważ z początku zostajemy przeniesieni do fascynującej rzeczywistości - czegoś podobnego do naszego świata w XXI wieku, ale z fantastycznymi/magicznymi/mitycznymi stworzeniami. Nie czytałam jeszcze książki o kobiecie potrafiącej zmienić się w lisa - było to dla mnie coś nowego. Pomysł z ogonami, które symbolizują poziom zdolności danej istoty, uważam za świetny. Wątek starszyzny? Interesujący. Dobieranie w pary w bardzo młodym wieku i ogólnie kultura kitsune? Intrygujące! Przy tak świetnych pomysłach, aż oczy wychodziły mi z orbit, gdy kończyłam tę powieść, ponieważ tak wiele zostało zmarnowane. Pewnie inaczej bym to oceniła, gdyby w tym wszystkim Thea zachowywała się inaczej. Odnoszę wrażenie, że ta dziewczyna to zupełnie nie mój typ bohaterki - jest wyprana z emocji. Seks to dla niej nic nowego, czy ciekawego - podnieca się przez byle błahostkę i nie potrafi uporządkować swoich uczuć. Na siłę zrobiono z niej osobę bi, co po prostu pasuje jak pięść do oka.
Nie będę rozwijać się zbytnio nad interesami miłosnymi bohaterki, ponieważ nie ma tu wiele do powiedzenia. Są piękni, silni, mężni, zaborczy, bardzo dobrzy w łóżku, przepełnia ich pragnienie i wykazują silne zainteresowanie Theą. Są boleśnie płytcy. Nikt nie dbał o to, by dobrze rozwinąć te charaktery - przedstawić je nieco głębiej, z dbałością o stworzenie oryginalnych postaci. Każdy z nich jest nieco inny - ma inną pozycję i zainteresowania - ale tak naprawdę mało się o nich dowiadujemy. Choć bohaterowie powinni zniewalać, częściej raczej można przewrócić oczami na to, co robią i przekartkować opisy, niż mocno wgryźć się w to, co się dzieje. Thea nie ma z nimi jakichś mocno rozbudowanych relacji - wszystko kończy się na odpychaniu lub seksie. W pewnym momencie ta ciężka aura naprawdę zaczęła działać mi na nerwy. Nie zrozumcie mnie źle - uwielbiam nieco pikanterii w książkach, ale to… to nawet ciężko opisać.
Opisy zbliżeń między bohaterami nie są magiczne. Choć każdy z mężczyzn zachowuje się nieco inaczej, to, jak już wspomniałam wcześniej, wszystko smakuje tak samo. W tej książce seks nie jest czymś niesamowitym i wyczekiwanym. Niekiedy, a może raczej nieustannie, to tylko pozbawiona większych uczuć czynność.
Okładka książki jest w miarę w porządku, tylko zastanawia mnie to, iż widzimy podobiznę dziewczyny raczej pochodzącą gdzieś z Europy, a nie Azjatkę. Zdziwiłam się, ponieważ autorki mocno akcentują w powieści to, iż Thea ma azjatyckie korzenie.
Powieść „The Nine” nie przypadła mi do gustu. Zabrakło w niej czegoś świeżego - jakiegoś przerywnika między wiszącym nad czytelnikiem smrodem spoconych ciał i seksu. Chciałabym zobaczyć główną bohaterkę w nieco innych sytuacjach, w czymś, co ma w sobie więcej romantyzmu. W czymś, co odrywa z Thei nieco z tej skorupki surowości, braku emocji i namiętności, w której tak uparcie siedzi. Revel wcale nie zdziałała tutaj magii, a raczej jawiła się jako spory minus historii. Dodatkowo uważam, iż autorki zmarnowały wiele intrygujących pomysłów, by zapchać czas mało emocjonującymi związkami Thei. Gdyby jeszcze wywoływało to jakieś wielkie emocje i wbijało w fotel, to pewnie zupełnie inaczej patrzyłabym na tę powieść. W chwili obecnej jest dla mnie niestety troszkę nudnawa - w głównej mierze jest to wina nastawienia Thei i jej sposobu patrzenia na świat i związki.
Moja ocena: 4/10
Hej🦊
Jak często sięgacie po romanse paranormalne? Ja swego czasu byłam ogromną fanką wszelkich Strażników Wieczności i Władców Podziemi - mało ambitnych serii, w których wszystko kręciło się wkoło zaciągnięcia głównej bohaterki do łóżka. Jasne, całość zdobiły inne wątki, jednak główne skrzypce zawsze odgrywała jedna rzecz - seks. W „The Nine. Foxfire Burning” sytuacja jest...
Hej🦄
Czy lubicie historię o Kopciuszku? Jak Wam przypadł do gustu sposób przedstawienia miłości w tej bajce? Dla mnie to trochę ciężki orzech do zgryzienia - z jednej strony uwielbiam tę opowieść, ale z drugiej… Cóż, mnie akurat nie przekonuje miłość od pierwszego wejrzenia i zawsze z niedowierzaniem przyglądałam się poczynaniom księcia. Miałam wiele pytań. Czy on tak na serio? Jeden raz zobaczył jakąś panienkę i już dla niej chce ruszyć świat w posadach? To naprawdę tak działa? Za każdym razem, gdy oglądałam bajkę, to zastanawiałam się nad tymi kwestiami i dochodziłam do wniosku, że książę to bardzo głupi mężczyzna. Gdyby trafił na kogoś niedobrego, to mógłby wyjść z tej jego fiksacji na punkcie dziewczyny niezły problem. Dokładnie te kwestie (i znacznie więcej) porusza książka „Marzenia się spełniają. Mroczne opowieści” od Elizabeth Lim. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że jest to świetnie napisana powieść - czyta się gładko i bardzo przyjemnie. Do tego pojawia się szorstki, ale przy tym bardzo cenny głos rozsądku w postaci ciotki Karola, przez co mamy szansę spojrzeć na historię z zupełnie innej perspektywy.
Autorka faktycznie włożyła czas i pracę, by stworzyć jakąś wartościową relację między Karolem i Kopciuszkiem. Doceniam to, że w książce pojawiło się krytyczne spojrzenie na miłość od pierwszego wejrzenia - serce to nie wszystko, trzeba też działać w zgodzie z rozumem. To, że Karol poznał pewnej nocy jakąś dziewczynę, o której nikt nic nie wiedział, nie znaczyło, że od razu miał się z nią żenić. Ciotka Karola podniosła wiele ważnych kwestii odnośnie zachowania tajemniczej damy na balu - krytykowała jej zachowanie, poddawała w wątpliwość motywy i srogo oceniała cechy charakteru. Choć jej wyobrażenia o dziewczynie nie były trafne (w końcu Kopciuszek może pochwalić się złotym sercem i pragnieniem czynienia dobra), to dały do myślenia głównej bohaterce i motywowały do działania. Poza tym było to bardzo trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość - powiew świeżości w pokoju pełnym woni miłości.
Powieść „Marzenia się spełniają” rozbudowuje wiele wątków, których nie znajdziemy w oryginalnej historii - myślę, że wyobraźnia autorki zadziałała świetnie.
Książę Karol nie jest najmocniejszym bohaterem - zdecydowanie bardziej interesująco jawi się jego ciotka. Postać mężczyzny jest… dość mdła. Karol nie ma mocnego charakteru i zaskakująco łatwo poddawał się Kopciuszkowi. Należy nadmienić, iż jest on słodki, uroczy i misiowaty. Dawno nie miałam styczności z kimś takim, więc chyba odzwyczaiłam się od pewnych zachowań i cech takich osobistości - miękkich, lekkich, zawsze pełnych oddania i czci. Karol nie jest trudnym mężczyzną czy wymagającym bohaterem - jest zaskakująco prosty i łatwy w obsłudze. Na dobrą sprawę wystarczy posłuchać kilku pierwszych zdań, które wypowiada w danej konwersacji, i możemy pominąć resztę - książę niczym nie zaskakuje. Jego usposobienie do świata, w ogóle cała osoba, przywodzi mi na myśl muzykę relaksacyjną, którą można puścić z YouTube’a. W tle pływają delfiny, żółwie i różnokolorowe rybki. Przyjemny odcień toni morskiej koi nerwy, a ruchy fauny i flory sprawiają, że stres zupełnie opuszcza pomieszczenie. Dokładnie taki jest książę - bezproblemowy, miły, kojący i delikatny. Nie znajdziemy w nim silnego, niezależnego mężczyzny, który stawia czasami na swoim i nie boi się kłótni. Zasadniczo nikt taki absolutnie nie jest potrzebny Kopciuszkowi - Karol z dziewczyną pasują do siebie perfekcyjnie. Zbyt mocne charaktery nie odnalazłyby się dobrze w tej historii. Nie jest to minus, ale warto zaznaczyć (gdyż nie każdy przepada za takimi delikatnymi klimatami), że główne postacie są jak surowe pianki. Mięciutkie i słodkie.
Kopciuszek to wytrwała dziewczyna - w swoim życiu doświadczyła wielu upokorzeń, a starta najbliższych i przykre doświadczenia z wrednymi siostrami oraz potworną macochą nie pozostały bez echa. W książce obserwujmy rozwój jej postaci - pod wpływem nowych znajomości i otoczenia Kopciuszek nieco się zmienia. Z szarej myszki w kogoś, kto w pokoju pełnym ważnych ludzi nie boi się zabrać głosu. Myślę, że ten proces zajął jej nieco zbyt dużo czasu i powinna była wcześniej się ujawnić. A w takim wypadku historia mogłaby jeszcze bardziej skoncentrować się na interakcji między Karolem i Kopciuszkiem. Mimo wszystko właśnie tego mi zabrakło - jeszcze więcej poznawania się, dzielenia przeżyciami i tworzenia wspólnej historii.
W książce obserwujemy kilka postaci na raz - podążamy za Kopciuszkiem, Karolem, ale też i arcyksięciem oraz księżną. Każdy dostał swój czas z czytelnikiem, by można było go dobrze poznać. Narracja jest trzecioosobowa, co akurat mi nie przeszkadzało.
Jak naprawdę rzadko, bardzo przypadła mi do gustu pewna postać drugoplanowa, a była nią księżna, ciotka Karola. Jak już wspomniałam, jej świeże spojrzenie na świat (pomimo sędziwego wieku) jest świetnym elementem tej historii i w genialny sposób posuwa ją dalej. Kobieta ma swoje wady i ciężko byłoby przy niej spędzić nawet jeden dzień przez jej trudny charakter, jednak nie można nie doceniać jej pozytywnych cech. Wszelkie niedoskonałości tej postaci zostały w moich oczach odkupione, a już zwłaszcza, gdy dowiadujemy się całej historii księżnej, ciągnącej się za nią przeszłości i doświadczonych niesprawiedliwości.
Ukłony dla tłumacza! Często zapominamy, że książki przekładane z innych języków czyta się dobrze nie tylko (a może i nawet nieczęsto) z uwagi na geniusz autora, ale też przez kunszt tłumacza.
Moja ocena: 7/10.
Hej🦄
Czy lubicie historię o Kopciuszku? Jak Wam przypadł do gustu sposób przedstawienia miłości w tej bajce? Dla mnie to trochę ciężki orzech do zgryzienia - z jednej strony uwielbiam tę opowieść, ale z drugiej… Cóż, mnie akurat nie przekonuje miłość od pierwszego wejrzenia i zawsze z niedowierzaniem przyglądałam się poczynaniom księcia. Miałam wiele pytań. Czy on tak na...
Hej🏜️
Czy Wam też sprawia trudność pisanie recenzji krytykujących książki polskich autorów? Czy tylko ja mam takie odczucia? Czasami nie można dogadać się z bohaterami pewnej książki i tyle - nie chodzi o styl pisania, bo ten może być bardzo dobry, tylko o charaktery postaci i ich kreację. Niekiedy pewne cechy zostają wyolbrzymione w mojej wyobraźni i ciężko mi wtedy zacząć inaczej patrzeć na danego bohatera. Czasami postacie są irytujące, a między nami nie ma nici porozumienia, ponieważ (przykładowo) wyznajemy zupełnie inne wartości, lub po prostu nie jesteśmy ze sobą kompatybilni. Ostatnio zaliczyłam mocne spięcie z pewnym hrabią. Gdy sobie o nim tylko pomyślę, to włos jeży mi się na głowie. Na moje odczucia o lordzie Winstonie zebrało się kilka rzeczy - jego zachowania, słowa, przemyślenia, reakcje, zamiary i sposób, w jaki traktował innych ludzi (a w szczególności Lady Ashton). Choć tytuł „Diabelski hrabia” powinien dać mi do myślenia, to byłam przekonana, że będzie on diabelski na zupełnie inne sposoby. Nie spodziewałam się infantylnego prostaka, którego każde słowo napawało mnie jeszcze większą niechęcią.
O ile kocham moralnie szarych bohaterów, niedostępnych, egocentrycznych i lekko wyniosłych mężczyzn, tak Charles był po prostu chamem, prostakiem i dzieckiem zamkniętym w ciele podstarzałego mężczyzny, który za oręż miał swojego penisa. Naprawdę go nie polubiłam i zupełnie nie rozumiałam zachwytów i podniecenia Jocelyn tym… bałwanem. Lord Winston nie miał żadnych cech, które by go mogły odkupić w moich oczach. Nic. Absolutne zero. Nawet wtedy, gdy wydawać by się mogło, że chce zrobić coś „dobrego”, to i tak czyni to tylko po to, by nękać seksualnie Jocelyn. Jego podteksty, brudne myśli i obleśne zachowania sprawiały, że w pewnym momencie zaczęłam bardzo głęboko współczuć głównej bohaterce.
Problem sięga głębiej, gdy pojawia się „oszałamiająco przystojny baron” - Nicolas. Autorka chciała chyba pokazać siłę prawdziwej miłości - to, że nawet najwspanialsze obietnice, godne traktowanie i czyste intencje nie mogą wygrać z irracjonalnym uczuciem, któremu uległa Jocelyn. Charles traktował kobietę jak panienkę do zabawiania, a momentami jak dziwkę, a ona i tak do niego wzdychała i nie potrafiła wyrzucić go ze swojej głowy. Jest dla mnie zagadką, co ona takiego w nim widziała, a już zwłaszcza, że Nicolas wydawał się pod wieloma względami lepszy. Gdy Charles mówi, że Jocelyn jest przebiegła, ponieważ zapewne uknuła plan, że lepiej jej wyjść za barona, niż zostać kochanką hrabiego, myślałam, że odstrzelę i lorda Winstona i Jocelyn. Mężczyznę za brak rozumu, a kobietę za pozwolenie lordowi Winstonowi na robienie z siebie idiotki.
Gdyby Charles miał jakieś ukryte motywy, ważne powody dla swoich zachowań, szlachetne przemyślenia, gdyby próbował coś zdziałać i wykazał się wewnętrznym pięknem (choć raz!), to inaczej bym go oceniała - on jest po prostu pusty, nie widzi niczego poza czubkiem swojego nosa i etykietkami. Nie ma w nim nic czarującego i pociągającego - w moich oczach to wieśniak, którego przebrano w wytworne ciuszki. Gdy czytałam rozdział z perspektywy lorda Winstona i stwierdził on tam, że wizja poślubienia lady Ashton nie napawa go wstrętem, nie jest jakaś bardzo okropna (czy coś w tym stylu), to odebrało mi mowę. Serio? Cały ich związek wydawał się kompletnie bez sensu, gdy mężczyzna myśli sobie coś takiego, jakby relacja poza łóżkowa z Jocelyn była jakąś karą.
Problem z Charlsem nie zamyka się tylko na jego traktowaniu Jocelyn - on naprawdę myśli i zachowuje się jak dziecko. W tym wszystkim obleśne jest to, że mężczyzna jest starszy od dziewczyny - nie wiem dlaczego, ale nie potrafiłam wyrzucić z głowy obrazu obwisłej, pomarszczonej skóry, zużytego ciała i mdłego, drapieżnego uśmieszku na wąskich ustach, gdy myślałam o lordzie Winstonie. Każde jego zachowanie, lubieżne spojrzenie i opuszczające jego usta słowo sprawiało, że gotowałam się w środku. Może to dlatego, że w moim odczuciu hrabia był kimś, komu służący podcierają tyłek po załatwieniu spraw w toalecie. Może to jego lekceważące podejście i bardzo prostolinijne myślenie. Może to przez to, że jawił się jako maminsynek. Jednym zdaniem, ten bohater absolutnie nie przypadł mi do gustu. Gdy tylko otwierał buzię, pragnęłam by szybko ją zamknął. Zupełnie nie mój typ postaci!
Zachowanie Jocelyn było nielogiczne i zupełnie nie potrafiłam się z nią dogadać w kwestii uczuć. Charles zniszczył tę bohaterkę - przez niego Jocelyn ukazała się jako słaba, robiąca głupiutkie rzeczy, nieszanująca się i łatwa dziewczyna. Jej sprzeciwy i próba przerwania intymnej relacji z lordem Winstonem nie przekonała mnie, a raczej ukazała Jocelyn w złym świetle, ponieważ dziewczyna nie potrafiła kategorycznie powiedzieć „nie” mężczyźnie, który traktował ją jak ścierkę i nie miał sobą tak naprawdę nic do zaoferowania (prócz tytułu i pieniędzy). Szkoda, szkoda, wielka szkoda! W innym wypadku Jocelyn bardzo łatwo można by polubić. Kocha zwierzęta i pragnie je chronić, co od razu dużo mówi o jej charakterze - pokazuje jej dobroć i opiekuńczość. Do tego kobieta jest obowiązkowa, pracowita i szanuje innych ludzi (w przeciwieństwie do hrabiego).
Tytuł „Diabelski hrabia” sugeruje wiele rzeczy. Między innymi liczyłam na bardzo gorące i intensywne opisy zbliżeń. Co prawda jest w tej książce trochę seksu, jednak nie odgrywa on głównych skrzypiec. Pomiędzy hrabią i Jocelyn jest chemia, ale raczej taka, która pali w język i sprawia, że oczy łzawią od oparów. Nie znalazłam w tej książce magii - jest sporo przeciągania liny, słownych potyczek i uroczych momentów, ale przez moją niechęć do Charlesa, nie zaangażowałam się zbytnio w ten związek.
Czas leci w książce bardzo szybko - czasami mija kilka godzin, a niekiedy kilkanaście dni między fragmentami historii.
Czytanie „Diabelskiego hrabiego” sprawiało mi trudność - nie dlatego, że powieść została źle napisana. To zawartość stanowiła wyzwanie, a w szczególności lord Winston. Gdy przypominam sobie wieczory z „Diabelskim hrabią”, to nie mogę powstrzymać się od śmiechu na wspomnienie swoich reakcji na treść. Po prostu wykręcało mnie na drugą stronę przez charakter hrabiego. A to naprawdę straszna szkoda, ponieważ autorka ma dobry styl - potrafi stworzyć angażującą historię. Postawmy sprawę jasno - nienawidziłam hrabiego, ale wkręciłam się w tę powieść i szybko przeczytałam całość.
Na pewno sięgnę po inne tytuły spod pióra Melisy Bel, ponieważ autorka zapowiada się obiecująco. Lord Winston zupełnie nie przypadł mi do gustu, jednak widzę światełko w tunelu. Chętnie sprawdzę, jak dogadam się z innymi bohaterami książek tej autorki.
Moja ocena: 3/10
Hej🏜️
Czy Wam też sprawia trudność pisanie recenzji krytykujących książki polskich autorów? Czy tylko ja mam takie odczucia? Czasami nie można dogadać się z bohaterami pewnej książki i tyle - nie chodzi o styl pisania, bo ten może być bardzo dobry, tylko o charaktery postaci i ich kreację. Niekiedy pewne cechy zostają wyolbrzymione w mojej wyobraźni i ciężko mi wtedy zacząć...
Hej👨🏼❤️👨🏻
Jak często sięgacie po autobiografie? Ja robię to raczej rzadko, ponieważ jakoś niespecjalnie przypadła mi do gustu ta kategoria książek. Szczerze powiedziawszy nie pasjonuje mnie życie innych ludzi, a już zwłaszcza, gdy dana osoba sama opowiada o sobie. Mam nieodparte wrażenie, że bardzo ciężko nabrać ludziom dystansu - do siebie i do świata - a przez to lektura dużo traci. Mimo obaw postanowiłam spróbować „Wyjść z ukrycia” - ciekawiło mnie, jak autor zabierze się za tematykę seksualności i jak przedstawi wyjście z ukrycia oraz problemy, które to ze sobą może przynieść. Jest sporo pozytywnych rzeczy, które można powiedzieć o tej pozycji, ale znajdzie się też kilka negatywnych. Zasadniczo cieszę się, że sięgnęłam po tę lekturę.
Książka jest czymś w rodzaju pamiętnika - autor wspomina wydarzenia ze swojego życia - dzieli się z czytelnikami bardzo intymnymi informacjami i przedstawia Nam, jak doświadczenia z dzieciństwa pokutowały w późniejszym czasie. Autor pozwala Nam wejść do swojej głowy i odkryć każde brzydkie oblicze, poczuć smutek oraz zaznajomić się z chorobami, które go toczyły, a które pojawiły się przez toksyczne relacje i nieprzychylne otoczenie. Czasami stawia tezy, które dla wielu mogą być szokujące, jak na przykład te odnoszące się do związków/relacji księży z mężczyznami. Na mnie akurat nie wywarło to większego wrażenia, gdyż podobnie jak autor mam świadomość, że księża to przede wszystkim ludzie o zwykłych ludzkich potrzebach. Niemniej nie każdy patrzy na tę sprawę tak samo.
Powiedziałabym, że spisanie trudów swojego życia ma dla autora wymiar terapeutyczny. Z tego, co zrozumiałam, to myślą przewodnią autora, do czego nawiązuje tytuł, jest przekazanie tego, jak oczyszczające, potrzebne i ważne jest życie w zgodzie ze sobą - nie tylko ze swoją orientacją seksualną, ale też poradzenie sobie z traumą i przykrymi wspomnieniami. Istotność proszenia o pomoc, terapia, to coś, co autor niemal nieustannie podkreśla. Myślę, że ta lektura na pewno mogła by być inspiracją i przynieść pomoc osobom, które są w konflikcie ze samym sobą i innymi.
Sprawa jest dość skomplikowana, ponieważ nie ma sposobu, by „ocenić” tę książkę. Jasne, możemy powiedzieć, że przeszła dobrą redakcję, a autor nie boi się powiedzieć pewnych rzeczy na głos. Jednakże zawartość... Przede wszystkim wydarzenia opisane w książce odnoszą się do faktycznych zdarzeń, osób, odczuwanych przez autora emocji - nie możemy mówić o ocenianiu zachowań „głównego bohatera”. Fabuła? To zupełnie nie ta kategoria książki. Wątki? Cóż, autor w różnych momentach wraca do opisywania relacji z osobami ze swojego otoczenia, więc można powiedzieć, że jest konsekwentny. W wielu sprawach nawiązuje do terapii, którą przeszedł, by wskazać prawidłowości wynikające z jego dzieciństwa, a odbijające się czkawką w jego dorosłym życiu.
Cała książka jest bardzo skoncentrowana na przeżyciach i odczuciach autora - wszystko, każdy aspekt kręci się wkoło niego i towarzyszących mu emocji. Nie znajdziemy tutaj dialogów czy obszernych opisów. Każda z omawianych rzeczy jest już przetworzona przez autora i nie ma surowego materiału, na którym czytelnik mógłby operować. Całość kręci się w koło percepcji świata jednej osoby - z jednej strony to nic dziwnego, w końcu to coś w rodzaju pamiętnika. Z drugiej jednak strony, przez to, że w niemal każdym zdaniu znajdziemy czasownik w pierwszej osobie liczby pojedynczej, książkę należy sobie dawkować i czytać ją mniej więcej tak, jak została napisana - kawałek po kawałku, nie wszystko na raz. W innym razie możemy zostać przytłoczeni tym nieustannym sprowadzaniem całego świata do kręcenia się wkoło jednej osoby.
Powiedziałabym, że „Wyjść z ukrycia” to ciekawe studium życia osoby zmagającej się z różnymi rodzajami traumy - jest to interesująca lektura dla osób, które lubią zagłębiać się w tematy trudnych relacji z rodziną oraz samym sobą. Chętnie sięgnęłam po „Wyjść z ukrycia”, ponieważ takie tytuły zazwyczaj mają wartość samą w sobie - zawsze można się czegoś nowego nauczyć, zainspirować, czy dostać kopniaka w tyłek, by zrobić coś ze swoim życiem. Inną kwestią jest to, że ta książka jest przeznaczona dla dość wąskiego grona czytelników - ze względu na tematykę, sposób przedstawienia historii i ilość trudnych do przełknięcia pigułek.
Co lekko mnie irytowało? Ciągle obrzucanie się winą przez autora za… w sumie wszystko. Jego pogorszenie w relacjach z Pawlem - jego wina. Smierć ojca - jego wina, ponieważ próbował pomóc matce w zakończeniu toksycznego związku. Doskwiera mi też to, że autor bardzo uogólnia - ponieważ jego doświadczenia i historie opowiadane przez innych wskazują na A, to kategorycznie znaczy, że A jest jedynie prawdziwe i koniec. Uważam, że ciężko jest sprowadzić wszystko do jednej „prawdy”.
„Wyjść z ukrycia” to interesująca lektura - z początku byłam przekonana, że całość będzie się kręciła tylko wkoło orientacji seksualnej autora, jednak książka spogląda na temat jego problemów nieco szerzej. Zagadnienie seksualności pojawia się nieustannie, choć często jest tylko tłem - najwięcej uwagi tak naprawdę poświęcamy temu w pierwszej 1/3 książki.
Czy to lektura na odprężenie? Czy czytało mi się lekko i przyjemnie? Czy nie irytowałam się czasami? Czy nigdy nie miałam dość sprowadzania wszystkiego do jednego „ja”? Niekoniecznie, ale nie wszystko w życiu powinno być łatwe - książka na pewno otwiera oczy na pewne kwestie i, jak już wspomniałam, jest ciekawym studium. Jeśli już mam ją ocenić w standardowej skali 1-10, to wypadła gdzieś w okolicy 7.
Hej👨🏼❤️👨🏻
Jak często sięgacie po autobiografie? Ja robię to raczej rzadko, ponieważ jakoś niespecjalnie przypadła mi do gustu ta kategoria książek. Szczerze powiedziawszy nie pasjonuje mnie życie innych ludzi, a już zwłaszcza, gdy dana osoba sama opowiada o sobie. Mam nieodparte wrażenie, że bardzo ciężko nabrać ludziom dystansu - do siebie i do świata - a przez to...
Hej🦄
Lubicie czytać retellingi baśni Disney’a? Dla mnie z początku było to ciężkie zadanie, ponieważ wychowałam się na Disney’u i jeśli coś w filmach było białe, to znaczy, że było białe, a jeśli różowe, to różowe. Bajki Disney’a były dla mnie czymś w rodzaju świętej księgi – znałam na pamięć i mogłam recytować dialogi, bez problemu przywoływałam najdrobniejsze szczegóły. Czytanie o moich ulubionych bohaterach, którzy znaleźli się w kompletnie wywróconym do góry nogami świecie stanowiło wyzwanie, ale z czasem stało się ciekawą przygodą. W książkach takich jak „Lustereczko, lustereczko… Mroczne opowieści” czuć świeżość, a jednocześnie serce powieści bije w głębi znanej wielu osobom z dzieciństwa historii. Połączenie „Królewny Śnieżki” z nowymi wątkami i zaskakującymi pomysłami sprawia, że książka intryguje. Choć sama w sobie nie byłaby niczym specjalnym, to gdy jest się zaznajomionym z oryginałem, staje się wyjątkowa.
W tej historii autorka niesamowicie rozbudowała wątek Złej Królowej. Wiele rozdziałów zostało poświęconych Ingrid – dostajemy wgląd w przeszłość ciotki Śnieżki, która od samego początku miała trudne życie. Możemy spojrzeć na kobietę z zupełnie innej perspektywy i oceniać jej działania dopiero poprzez pryzmat wszystkich przeżyć, których doświadczyła. Choć jak sam jej tytuł mówi, Ingrid jest po prostu zła do szpiku kości, to nie można jej nie współczuć. W książce nie znajdziemy wytłumaczenia dla przeszywającego zła Królowej – niektórzy ludzie mają predyspozycje, by stać się złymi i poprzez zbiegi okoliczności, zazdrość i niewdzięczny los zmieniają się w potwory. Podobnie stało się z Ingrid – los nie potraktował jej łatwo, co na pewno nie pomogło jej stać się lepszą, ale jednocześnie nie stanowi usprawiedliwienia dla okrutnych czynów. Autorka stworzyła wielowarstwową postać, bo choć na pierwszy rzut oka Zła Królowa jest niedobrą kobietą „i tyle”, to każdy z opisywanych przez autorkę szczegółów odgrywał ważną rolę w ukształtowaniu jej charakteru i pomagał czytelnikowi zrozumieć tę bohaterkę. W końcu otrzymaliśmy książkę, która w takim samym stopniu koncentruje się na złych postaciach, co na dobrych.
Zakończenie książki nie zaskakuje, jest bardzo pospieszone, typowo bajkowe i nudne. Nie podoba mi się to, jak autorka postąpiła z tą historią. Przykro mi, ale zakończenie jest „na odwal się”. Liczyłam na znacznie więcej, a już zwłaszcza po przeczytaniu prologu!
Przepraszam, ale Śnieżka doprowadzała mnie do szału tą swoją „niewinnością i dobrocią”. Do tego dziewczyną tak przeraźliwie łatwo było sterować, że gdyby wrzucić faktycznie inteligentną archnemesis do tej książki, to Śnieżka by się posikała i w pierwszych pięciu stronach zniknęła z powierzchni świata. Jestem z tych osób, które wyznają, że główne bohaterki muszą mieć pazur – nie chodzi o to, aby były wyniosłe, ale żeby potrafiły czasami postawić na swoim, zawalczyć o siebie. U Śnieżki widać cechy przywódcze dopiero na samym końcu powieści – wcześniej nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a raczej jawiła się jako ktoś z bardzo miękkim brzuszkiem, który zabrał się do ratowania świata, ale zamiast miecza miał za broń pluszowego misia. Ta książka była przewidywalna i skazana na HEA, choć autorka wprowadziła wiele zmian i ciekawych pomysłów do historii. Wiadomo, że dobro musiało wygrać nad złem, a czystości Śnieżki nikt nie mógł dorównać. Okay, tylko przy kleikowatości Śnieżki i jej wygranej, Zła Królowa zostaje postawiona w bardzo złym świetle. Wychodzi na to, że wcale nie była taka zła, choć usilnie starała się to wszystkim udowodnić. Wtedy też jej postać staje się raczej żałosna, aniżeli intrygująca. W książce nie ma prawdziwej walki, tylko jakieś przedziwne podchody – całość dostaje dziecinnego wydźwięku.
W jednej kwestii sprawę trzeba postawić jasno. Nie możemy mówić o jakimkolwiek romansie. Miłość między Henrym i Śnieżką jest natychmiastowa i tak jak dziewczyna, miękka, mdła i nijaka. To nagłe zauroczenie, które w ułamku sekundy zmienia się w dozgonną miłość i stawianie na szali dobrobytu całego królestwa, zupełnie do mnie nie przemówiło. Może już jestem trochę za stara na takie książki, ale brakowało mi czegoś bardziej konkretnego. Nie chodzi o seks, tylko o czyny, które świadczą o miłości. I nie mam na myśli wygłupów Śnieżki, czyli pobiegnięcia do trumny i dania się nakryć strażnikom Złej Królowej, ponieważ dziewczyna tak rozpaczała nad złapaniem Henriego… Cóż takiego ten Henry zrobił, aby zasłużyć na tak ogromną rozpacz i oddanie? Przecież chyba nikt nie powie, że królewicz zapracował sobie na uczucie Śnieżki.
Książka sama w sobie nie jest niczym specjalnym – bohaterowie zostali jako-tako nakreśleni, znajdziemy kilka zwrotów akcji, a całość czyta się łatwo, choć trudno się mocno zaangażować. Problem w tym, że w tej historii nie ma nic wybuchowego… do czasu, aż przypomnimy sobie oryginał. Choć „Lustereczko” czytane bez znajomosci „Królewny Śnieżki” byłoby bardzo słabo wypadającą książką, to ze znajomością tego klasyku postrzeganie nieco się zmienia. Należy docenić to, jak autorka pogłębiła niektóre tematy i jak rozbudowuje pewne wątki. Duże plusy za kreatywne myślenie i, przykładowo, skarmienie zatrutym jabłkiem królewicza, a nie Śnieżkę.
Duże plusy za oprawę graficzną i barwione brzegi – książka prezentuje się ślicznie i na pewno jest genialnym pomysłem na prezent, pod warunkiem że ktoś lubi dość delikatne i mocno baśniowe klimaty. Jeśli chodzi o redakcję, też nie można się do niczego przyczepić.
Moja ocena: 5/10
Hej🦄
Lubicie czytać retellingi baśni Disney’a? Dla mnie z początku było to ciężkie zadanie, ponieważ wychowałam się na Disney’u i jeśli coś w filmach było białe, to znaczy, że było białe, a jeśli różowe, to różowe. Bajki Disney’a były dla mnie czymś w rodzaju świętej księgi – znałam na pamięć i mogłam recytować dialogi, bez problemu przywoływałam najdrobniejsze szczegóły....
Hej🧌
Co powiecie na lekki romans z dużą dawką humoru? „Neanderthal seeks human” to fantastyczna książka! Główna bohaterka to ktoś, kogo tylko ze świecą szukać – oryginalna, zabawna i autentyczna. Penny Reid stworzyła intrygującą historię, z której lecą iskry, a między Janie i Quinnem jest taka chemia, że należałoby przy czytaniu siedzieć w masce gazowej. Dawno nie czytałam tak świetnego romansu, przy którym zupełnie zapomniałam o rzeczywistości. Myślę, że wrócę do tej książki nie raz i nie dwa. Zaskakuje, podnosi na duchu i sprawia, że serce rośnie!
Wbrew pozorom książka nie jest seksem i pożądaniem płynąca. Relacja między Janie i Quinnem nie opiera się wyłącznie na fizycznym przypodobaniu bohaterów. Należy zacząć od tego, że Janie to bardzo specyficzna osoba, która jest dość wstydliwa i zupełnie nieświadoma swojego seksapilu. Choć Quinn podoba się dziewczynie, to ona jest przekonana, iż ten mężczyzna w życiu by na nią łakomie nie spojrzał. Przez to dochodzi do wielu niewinnych na pierwszy rzut oka interakcji między bohaterami. Dopiero z czasem, gdy mężczyzna zaczyna coraz mocniej zaznaczać swoje zainteresowanie, Janie przychodzi po rozum do głowy. Ten proces jest dość wolny i uroczo opisany, przez co zupełnie nie przeszkadzała mi ta zaćma w umyśle bohaterki – jej niespotykana niewinność (co prawda nie jest dziewicą, ale przy Quinnie zachowywała się jak nastolatka, która nakręcała się chłopaczkiem z sąsiedztwa).
Janie to urocza, słodka, delikatna, lekko zagubiona i niewinna istota. Quinn musiał być wobec niej bardzo wyrozumiały – zwłaszcza przez to, że w przeszłości Janie doświadczyła wielu przykrych sytuacji. Autorka stworzyła świetną dynamikę między tymi dwoma postaciami – jest chemia. Jest jej sporo. Od pierwszego rozdziału aż do ostatniego czuć przyciągnie między Janie i Quinnem. Co istotne, miłośnicy opisów zbliżeń między bohaterami będą musieli objeść się smakiem – choć autorka opisuje grę wstępną, to sam stosunek został pominięty w podobny sposób, jak to miało miejsce w „Przed Świtem” Stephanie Meyer.
Historię poznajemy z punktu widzenia Janie – siedzimy w jej głowie i dowiadujemy się wszystkich szczegółów oraz mamy wgląd w każdą myśl. Przyznam, że to była zabawna przejażdżka – Janie to tak niesamowicie specyficzna osoba, że ciężko było nie raz i nie dwa powstrzymać uśmiech. Śmiałam się z Janie i wraz z nią – podobnie, jak robił to Quinn. Autorka stworzyła wielopoziomową postać, której zachowanie miało swoje korzenie w różnych sytuacjach z przeszłości. Janie nie zachowywała się jak pokręcona paranoiczka „bo tak”, tylko z dużą starannością do przedstawienia backstory, autorka szeroko nakreśliła jej charakter.
Quinn skradł moje serce – choć nie podobało mi się jego „nie kłamanie, a jednak mijanie się z prawdą”, to dzięki temu książka pod koniec stała się jeszcze bardziej intrygująca. Miałam ochotę przeczytać całość jeszcze raz, już mając tę nową wiedzę i zaskakujące informacje. Tak też z resztą zrobiłam, przez co tekst nabrał zupełnie nowego wymiaru – każda sytuacja okazała się oczywista, jednak sama w życiu bym nie wpadła na to, co Quinn tak skrzętnie ukrywał.
Historia jest dość oryginalna jak na romans – mamy mocno biurowy klimat i zawistne współpracowniczki, jednak charakter Janie, jej poglądy i usposobienie robi całą różnicę. TMTI (too much trivial information) to cecha, która najbardziej zapadła mi w pamięć i jednocześnie przypadła do gustu. Bohaterka udzielała wielu trywialnych informacji, ciekawostek, co nadało ton książce. Janie zaprezentowała się jako inteligentna i ciekawa świata osoba, z którą zwyczajnie chciałoby się porozmawiać. Uważam to za świetny sposób na przedstawienie bohatera i zilustrowanie jego cech, co jednocześnie nie wymaga obszernych opisów, tłumaczenia, czy stwarzania sztucznych sytuacji.
Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do wątku siostry Janie i końcówki książki, gdy „źli ludzie” napadli na główną bohaterkę, a jej drużyna szwaczek i kobiet lubiących szydełkować weszła do gry. Dwie linie krytyki – nierealistyczne i zbyt sztampowe. Rozumiem, że autorka chciała dodać tej uroczej powieści trochę grozy i niepewności, ale wyszło raczej cienko.
Penny Reid pisze lekko, łatwo i przystępnie. Przez tekst się po prostu płynie – nie można oderwać się od czytania.
Moja ocena: 8.5/10
Hej🧌
Co powiecie na lekki romans z dużą dawką humoru? „Neanderthal seeks human” to fantastyczna książka! Główna bohaterka to ktoś, kogo tylko ze świecą szukać – oryginalna, zabawna i autentyczna. Penny Reid stworzyła intrygującą historię, z której lecą iskry, a między Janie i Quinnem jest taka chemia, że należałoby przy czytaniu siedzieć w masce gazowej. Dawno nie czytałam...
Hej🫀
Czego najczęściej szukacie w książkach? Angażujących treści? Emocjonalnego rollercoastera? Niejednoznacznych bohaterów? Ukrytych motywów i tajemnic? Trudnych tematów i niepowtarzalnego klimatu? Ostatnio przeczytałam powieść, która zapytana o powyższe rzeczy, na wszystko odpowiada „tak, znajdziesz to właśnie tutaj, u mnie”. Wstrząsająca, potworna do szpiku kości, niesamowita i trzymająca w napięciu historia, która porusza światem w posadach – „Fetor” od Catherine Reiss nie jest łatwą lekturą, ale zdecydowanie taką, która powinna znaleźć się na liście powieści miłośników thrillerów psychologicznych.
„Fetor” to bardzo mroczna powieść, która wywołuje sprzeczne uczucia. Na początku w głowie czytelnika, jak pożar, rozprzestrzenia się niepokój, lekki strach, zamęt i podenerwowanie. Zasady moralne? To coś obcego dla sióstr mieszkających w klasztorze. Zachowanie kobiet wzbudza podejrzliwość, a im dalej jest się w książce, tym więcej mroku można dostrzec. Oprócz mrożących krew w żyłach sytuacji i toksycznych więzi, pojawiały się też relacje podnoszące na duchu i momenty, w których robiło mi się ciepło na sercu.
Książka jest głęboko niepokojąca z uwagi na normalizację agresywnych/krzywdzących wobec dzieci zachowań i wszechobecną znieczulicę. Powieść ukazuje zło w czystej postaci, które kryje się w miejscu uważanym za jedno z najczystszych. W klasztorze panuje bardzo specyficzna atmosfera – surowa, ciężka, pełna wrogości. Można ją z łatwością poczuć – jest jak chłodna mgła wylewająca się z kartek.
Autorka w świetny sposób manewruje między wątkami – zasadniczo powieść koncentruje się na przeżyciach Aleksa, choć do głosu dochodzą też inne postacie. Przeszłość każdej z nich okazuje się kluczowa dla zrozumienia historii – nie ma jasnych odpowiedzi i łatwych rozwiązań. Ta historia jest jak pajęczyna – wszystkie nici są ze sobą połączone w jakimś punkcie. Im dłużej czytamy, tym większą część sieci możemy zobaczyć.
Zazwyczaj przy książkach miewam taki „acha” moment, gdy w końcu zaczynam rozumieć, o co chodzi z tytułem powieści. Niekiedy wyjaśnienie nasuwa się samo – tytuł nie ma większej głębi lub znaczenia. W przypadku „Fetoru” byłam przekonana, że chodzi po prostu o obłudę panującą w klasztorze, która "śmierdzi". Może coś związanego z satanistycznym kultem? Teraz już rozumiem, że chodziło o coś zdecydowanie bardziej mrocznego. Odkrycie znaczenia tytułu pod koniec książki było jak wisienka na torcie!
Autorka świetnie poradziła sobie ze stworzeniem autentycznej historii – z łatwością można wejść w buty bohaterów, poczuć ich emocje i zrozumieć motywy ich działań. Co prawda niekiedy skakanie z narracji trzecioosobowej do pierwszoosobowej lekko zbijało mnie z tropu i nieco mąciło obrazek, to koniec końców doceniam taki zabieg. Dzięki temu lepiej poznałam poszczególne postacie i dosłownie weszłam do ich głów, mogąc zrozumieć powody, dla których znalazły się w nieciekawej sytuacji.
W drugiej połowie książki autorka mocno zabrała się za budowanie backstory i pozwoliła na lepsze poznanie zakonnic. Każda historia jest tragiczna na swój sposób i łapie czytelnika za serce trochę inaczej. Przy „Fetorze” przechodzimy przez kilka rodzajów bólu. Ta książka to odcienie cierpienia przedstawione w fascynujący i angażujący sposób.
„Fetor” zaskakuje. Jest to zupełnie inny rodzaj książki, niż mam w zwyczaju czytać, ale równie dobry. Cieszę się, że sięgnęłam po tę powieść. Choć nie jest lekką lekturą, to spisze się świetnie dla osób poszukujących mocniejszych wrażeń.
Hej🫀
Czego najczęściej szukacie w książkach? Angażujących treści? Emocjonalnego rollercoastera? Niejednoznacznych bohaterów? Ukrytych motywów i tajemnic? Trudnych tematów i niepowtarzalnego klimatu? Ostatnio przeczytałam powieść, która zapytana o powyższe rzeczy, na wszystko odpowiada „tak, znajdziesz to właśnie tutaj, u mnie”. Wstrząsająca, potworna do szpiku kości,...
Hej🦄
Sięgacie po polską fantastykę? Czy może macie jakiś uraz z przeszłości, przez który trudno Wam podjąć taką lekturę? Ja przez długi czas miałam problem z czytaniem książek fantastycznych napisanych przez polskich autorów. Gdy zaczynałam przygodę z czytaniem, natrafiłam na kilka tytułów, które na następne pare lat sprawiły, że na samą myśl o połączeniu „polski autor” i „fantastyka” miałam ciarki. Zbyt trudne książki z miliardem wątków i spleśniałym sposobem na kreowanie relacji między bohaterami to coś, czego nikomu nie życzę. Cieszę się, że udało mi się przemóc ten uraz! Między innymi dlatego, że dało mi to możliwość przeczytania „Zaufać wrogowi”. Już sam tytuł przypadł mi do gustu. Choć mam kilka uwag, to zasadniczo jest to intrygująca lektura, którą czytelnicy fantastyki powinni polubić. „Zaufać wrogowi” to książka, przy której nie można się nudzić - jest niesamowicie rozbudowana i gdy już wciągnie czytelnika w swój świat, to niełatwo go wypuszcza.
Całość ma bardzo podniosły ton - nie wiem, czy zostało to zrobione celowo, czy może tak po prostu wyszło, ale jest świetnie. Jedno jest pewne, styl autorek jest ciekawy i zdecydowanie odróżnia się na tle innych podobnych książek. Powieść owija się wkoło czytelnika i tworzy swego rodzaju kokon - w dużej mierze dzieje się tak poprzez sformułowania i szyk zdań. Nie można nie poczuć lekkiego zapachu stęchlizny zamierzchłych czasów, do których (wydaje mi się) autorki nawiązują. Nastrój zdecydowanie przywodzi na myśl średniowiecze - broń, specyficzne stroje i styl życia, który nie można pomylić z niczym innym. Mnie ten klimat przypadł do gustu. Średniowiecze to świetny okres do osadzania podobnych historii. W życiu nie przypasowałabym elfa do karabinu maszynowego - miecze, strzały, ewentualnie smoła. Obraz wampirów jest nieco inny - z powodu wielu książek, które umieszczają wampiry w „naszych” czasach (i nie mówię tu tylko o „Zmierzchu”!), łatwiej jest mi je sobie wyobrazić w garniturze i z pistoletem w dłoni.🪶
W „Zaufać wrogowi” autorki bardzo dokładnie, z dużą starannością do szczegółów, kreują swój wszechświat. Stopniowo przedstawiane są czytelnikowi kolejne zakamarki rzeczywistości - podobnej, choć tak odmiennej od tej, którą znamy. Autorkom należą się duże brawa za to, że zdecydowały się podjąć trudne zadanie zbudowania swojego uniwersum, co przy dwóch osobach piszących jedną powieść musiało być pod wieloma względami wyzwaniem. Na dodatek wyszło im to naprawdę nieźle! Dla mnie złożoność świata przedstawionego jest fascynująca. Ilość imion i miejsc, które trzeba spamiętać, jest dość spora, ale możliwa do ogarnięcia. 🐉
Książka koncentruje się na kilku bohaterach, a autorki zdecydowały się na narrację trzecioosobową. To był bardzo dobry wybór, ponieważ w innym wypadku bardzo trudno byłoby zamieścić tyle istotnych informacji i tak gładko poprowadzić czytelnika przez tę historię. W moim przekonaniu nie ma nic bardziej denerwującego, niż nieustanne skakanie między punktami widzenia różnych bohaterów. Dzięki wszechwiedzącemu narratorowi nie musimy się o to martwić, a do tego możemy jednocześnie podążać za różnymi postaciami. Z drugiej strony trudno mówić o głębokim połączeniu z którymś z bohaterów, ponieważ nie ma czasu na zbudowanie bardzo silnej więzi. Nie siedzimy w głowie jednej osoby, nie poznajemy emocji siedzących w jej wnętrzu. Nawet pocałunki między głównymi bohaterami wydają się… puste. Jak gdyby oddzielała nas od emocji postaci szklana ściana. Widzimy cały obraz wraz ze wszelkimi szczegółami. Problem w tym, że nie możemy poczuć tej namiętności, gorąca, spragnionych i opuchniętych od całowania ust, mocnego uścisku i ciepłego oddechu na twarzy.🌹
Spodobała mi się ognistość bohaterów. Poena, Fuebo i Marvia to silne postacie, które twardo stąpają po ziemi. Każda z nich ma swoją przeszłość, która ich ukształtowała i ma wpływ na podejmowane decyzje. Każdy z charakterów różni się znacznie od pozostałych, dzięki czemu historia jest interesująca. Liczyłam na nieco więcej „dramy” w zakresie uczuć - zwłaszcza jeśli chodzi o Fuebo i Poenę. Wydaje mi się, że nieco zbyt szybko, a wręcz w tępie ekspresowym (gdzieś około 120strony?) wiemy, że ta dwójka będzie ze sobą. Wszelkie uczucia wypowiedziane, większość rzeczy wiadoma - w tym zakresie nie było żadnych zaskoczeń. Podobnie zresztą jest w kwestii Marvii. Ma swojego wybranka i bez większych wybojów kończy w jego ramionach.🌱
Książka zdecydowanie kładzie nacisk na przygody, historię i politykę. Ilość wydarzeń jest niesamowita. Do tego dostajemy cząstka po cząstce wgląd w to, co miało miejsce przed właściwą akcją. Intrygi polityczne pojawiają się na każdym kroku - jest to wielopoziomowa rozgrywka, w której nie każdy gracz pokazuje swoje prawdziwe oblicze, a wielu ma ukryte plany. Podziwiam autorki za to, że potrafiły stworzyć tak wielowątkową powieść, w której na koniec dnia wszystko ma sens. Logika to podstawa - bez niej nawet najlepsza historia pada. Myślę, że czujne oko redaktorów z AlterNatywnego na pewno miało też w tym swój udział.☺️
Trzeba zaznaczyć, że książce brakuje pewnej… płynności. Nagle, zupełnie niezapowiedzianie zostają poczynione istotne ustalenia. Bohaterowie ze zdania na zdanie zmieniają swoje nastawienie i podejmują decyzje, które rzutują na całą resztę historii. W pewnym momencie zostaje czytelnikowi przedstawiona postać, która jest istotna, ale nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o niej słowa, nawet małej wzmianki. Nagle czytelnik dostaje akapit lub dwa objaśnienia całej sytuacji i już. Taki sam zabieg pojawia się przy podejmowaniu decyzji przez bohaterów. Dana postać decyduje się zrobić rzecz C, a nie B, ponieważ G. Wszystko świetnie, tylko warto by było ująć G nieco wcześniej, wpleść je gdzieś w fabułę, by nie bombardować czytelnika wyjaśnieniami, a pozwolić logice świata na samoistne wskazanie drogi. Przez te objaśnienia całość jest dość fragmentaryczna i brakuje jej nieco zgrabności. Niemniej nie należy narzekać na to zbyt mocno, ponieważ to pomniejsze problemy, które autorki rozpracują z czasem. Warto zauważyć też, że im dalej jesteśmy w książce, tym mniej takich akapitowych objaśnień ma miejsce.
Nieczęsto znajduję cytaty, które tak bardzo przypadają mi do gustu, ale ten jest po prostu świetny: „Mam nadzieję, córko, że mnie nie zawiedziesz. Ja bym tego nie zniósł, a ty być nie przeżyła.”🕷️
Cieszę się niezmiernie, że autorki zamknęły historię na kartach jednej książki. Nie musimy martwić się o cliffhanger. Wszystko ma swoje rozwiązanie przed ostatnią stroną, co uważam za kolejny atut. Większość powieści fantasy jest rozbita na kilka tomów, co ma swoje minusy.
Moja ocena: 7/10.
Hej🦄
Sięgacie po polską fantastykę? Czy może macie jakiś uraz z przeszłości, przez który trudno Wam podjąć taką lekturę? Ja przez długi czas miałam problem z czytaniem książek fantastycznych napisanych przez polskich autorów. Gdy zaczynałam przygodę z czytaniem, natrafiłam na kilka tytułów, które na następne pare lat sprawiły, że na samą myśl o połączeniu „polski autor” i...
Hej⛵️
Co byście zrobili, gdybyście mogli pojechać na wymarzone wakacje, jednak miałaby towarzyszyć Wam osoba, której absolutnie nie znosicie? Ja zbyt długo bym się nie zastanawiała, tylko w mig pakowała walizki!🛸 Podobnie zrobiła Olivia i wybrała się do Maui w podróż poślubną swojej siostry, która nagle zaniemogła na weselu – podobnie jak 99% reszty gości dopadły ją bardzo nieprzyjemne konsekwencje zjedzenia pewnej toksyny. Ku rozpaczy Olive, podczas dziesięciodniowego wypadu towarzyszyć będzie jej brat męża jej siostry – Ethan. To żadna tajemnica, że dziewczyna za nim nie przepada.🗿 Pomysł na książkę wydaje się świetny – i naprawdę jest to oryginalna historia. Niecodzienni bohaterowie i lekka dawka humoru to coś, co wyróżnia ten tytuł spośród innych.⚓️
Choć książka jest do pewnego stopnia „zwariowana”, to zakochałam się w niej bardzo szybko. Pomysł, jak już wspomniałam, jest bardzo oryginalny – nie przypominam sobie drugiej podobnej powieści. Chemia między bohaterami? A) istnieje i B) jest silnie odczuwalna. Czuć każdą z emocji – złość, frustrację, żal i niechęć, ale też podniecenie, radość, rozbawienie i zachwyt. Bohaterowie przekomarzają się dość często – rzadko kiedy powiedzenie „od nienawiści do miłości jeden krok” ma tak dobre odzwierciedlenie w historii, jak ma to miejsce tutaj.
Doceniam to, iż autorka dała sobie czas, aby pozwolić bohaterom rozkwitnąć. Nie spieszymy się w kwestii uczuć – choć wzajemne przyciąganie Olive i Ethana jest bardzo silne, to nikt nie wyskakuje od razu z przesadnymi pożądliwymi spojrzeniami. Do zburzenia murów otaczających dziewczynę potrzeba buldożera – Ethan wcale nie ma rozstawionej mniejszej obrony.
Znaczną część książki spędzamy na niejako słodkich przekomarzaniach między bohaterami – obserwujemy rozwój związku między Olive i Ethanem. Od wstrętu do absolutnego uwielbienia. Ta podróż jest pełna rozbrajających momentów i kilku zabawnych sytuacji. Nie nazwałabym tej powieści komedią romantyczną – uśmiechałam się przy paru okazjach, ale na pewno nie „jak głupi do sera”. Może po prostu to nie moje klimaty, jeśli chodzi o żarty. Rozumiem, że niektórzy przykre sytuacje z rozwolnieniem i wymiotami znajdują jako wysoce komiczne, ja natomiast raczej widziałam je jako dość… smutne.
Na duży plus oceniam charakter Ethana. Olive również, choć powiedzmy, że jest to „średni” plus. Ethan fascynował mnie jako mężczyzna – oprócz nienagannego wyglądu i elegancji, emanował też wspaniałym zachowaniem. Szczery, otwarty, żartobliwy, spokojny i wytrwały. Jeśli chodzi o Olive, to czasami wypadła na małą „drama queen”, choć i tak było nieźle, biorąc pod uwagę jej hiszpańskie korzenie. Dziewczyna potrafi postawić na swoim – jest zdeterminowana i waleczna. Ostra, ale też puchata w środku. Olive zostaje nam przedstawiona jako pesymistka – burzowa chmura, która widzi w ludziach to, co najgorsze. Przez tę cechę charakteru jej spostrzeżenia są czasami nie brane na poważne przez bliskich w jej otoczeniu – wszyscy myślą, że przesadza. Ja akurat podzielałam jej spojrzenie na świat i wcale nie nazwałabym tego pesymizmem. Nawet jeśli autorka ją tak z początku przedstawia (i nazywa po imieniu jej postrzeganie rzeczywistości), to jest średnio konsekwentna w budowaniu jej charakteru. Ja jakoś mocno nie odczułam tej negatywności. Dodatkowo brak zaufania dla Olive, moim zdaniem, był podsycany przez coś zupełnie innego, niż jej nastawienie do otoczenia. Ponieważ jej siostra zawsze była brana za tą lepszą (szczuplejszą, ze świetnym szczęściem w życiu), wszyscy zarzucają Olive zazdrość. Ta powieść świetnie ukazuje to groźniejsze oblicze bycia nieco mniej wymiarowym – grubszym, kogoś nie zawsze z nastawieniem skowronka, cichego realisty, który jest porównywany do swojego kompletnego przeciwieństwa.
Zastanawia mnie to, że autorka bardzo uparcie unika opisów zbliżeń między Olive i Ethanem. Para uprawia seks w trakcie trwania książki kilka razy, jednak na stronach nie ma nawet pół zdania o ich stosunkach. Bardzo szybko przenosimy się w czasie do chwili, gdy Olive i Ethan skończyli się kochać. Nie krytykuję autorki za podjęcie takiej decyzji – niektórzy pisarze mają spory problem z opisami tego typu momentów. Niemniej nie będę ukrywać, że brakowało mi niekiedy mocniej zaakcentowanych pieszczot między bohaterami – czegoś konkretnego, z czego mogłabym czerpać garściami. Christina Lauren zostawiła dużo dla wyobraźni czytelnika. W kwestii seksu oddaje mu scenę praktycznie w całości. Trochę szkoda, ponieważ chciałabym poznać Ethana w łóżku nie od „mojej” strony, tylko od tej, w której widziała go autorka. Choć dość dobrze wygryzłam się w mężczyznę w trakcie czytania, to przecież nie znaczy, że wiem, kim staje się, gdy nikt nie patrzy.
Historia przypadła mi do gustu – raz jeszcze podkreślę fakt, że wcale nie tak łatwo znaleźć coś podobnego. To oryginalna powieść, którą przyjemnie się czyta, ponieważ została napisana lekko i przystępnie. Myślę, że osoby czytające książki w języku angielskim bardzo łatwo sobie z nią poradzą. Moja ocena: 8/10.
Hej⛵️
Co byście zrobili, gdybyście mogli pojechać na wymarzone wakacje, jednak miałaby towarzyszyć Wam osoba, której absolutnie nie znosicie? Ja zbyt długo bym się nie zastanawiała, tylko w mig pakowała walizki!🛸 Podobnie zrobiła Olivia i wybrała się do Maui w podróż poślubną swojej siostry, która nagle zaniemogła na weselu – podobnie jak 99% reszty gości dopadły ją bardzo...
2022-10-31
Hej🧠
Czy Wam też zdarza się zawieść na książce, którą zaczynaliście czytać z myślą, że będzie jedną z lepszych lektur w Waszym życiu? Ja właśnie doznałam takiego zawodu i jest to ciężka pigułka do przełknięcia. Trudno mi było poradzić sobie z żalem, który mimowolnie zagościł w mojej głowie. Autorka miała ciekawy pomysł na historię, a znając „The Love Hypothesis” miałam pewność, że i w tej powieści czymś mnie zaskoczy. Znów świetnie uplecie i stworzy jedyną w swoim rodzaju historię. Niestety rzeczywistość szybko zderzyła się z moimi oczekiwaniami, tworząc istną masakrę. „Love On The Brain” zabrakło chemii – iskrzyło, ale tylko na linii ja-bohaterowie. Między Bee i Levim nie ma nic – tylko puste powietrze.❄️
Zacznijmy od tego, że ta książka jest tak przewidywalna, że już większą niepewnością napawa mnie to, czy słońce wzejdzie jutrzejszego ranka. W powieści znajdziemy… zero. Zero zaskoczeń. Zero napięcia. Zero emocjonujących wydarzeń. Zero pełnokrwistych bohaterów. Zero klimatu. Już w pierwszych dziesięciu stronach mamy odpowiedź na praktycznie wszystkie pytania – Bee koresponduje z tajemniczą osobą na mediach społecznościowych. Ta osoba ma kota, który nie potrafi się zachować. Niedługo później w nowym laboratorium, w którym Bee dopiero zaczyna pracować, na dziewczynę spada sprzęt, po którym chodził czarny kot i to ona jest obwiniania za jego zniszczenie. Gdy Bee idzie do biura Levi’ego by coś omówić, chłopak ma rysunki czarnego kota ustawione na półce. Jest jeszcze kilka innych wskazówek, które krzyczą, że facet z internetu to Levi. Ten sam, który na domiar złego przyznał się przed Bee, że jest absolutnie zakochany w pewnej zamężnej dziewczynie. Jakiż zbieg okoliczności, że Bee była zamężna (i zgodnie ze stanem świadomości Levi’ego nadal jest). Czy to nie jest proste, jak 2+2? Nie uważam, że to, co napisałam można uznać za spoiler. Przecież nawet konik polny by się zorientował, o co chodzi.🌾
Fiksacja Bee na punkcie Marie Curie jest ciekawa, ale trochę dziwna, zwłaszcza przez to, że dziewczyna wciska ją do praktycznie każdego rozważania na dany temat. Bee prowadzi blog, na którym zadaje otwarte pytania dotyczące tego, co Marie Curie zrobiłaby w konkretnym przypadku. Przykładowo: Co Marie Curie by zrobiła, gdyby znalazła się w sytuacji, w której musi pracować ze znienawidzonym przez siebie chłopakiem? Zasadniczo pomysł jest bardzo oryginalny, ale mam pewne wątpliwości. Rozumiem, że zadawanie pytań odnośnie możliwych reakcji Marie Curie jest po prostu sposobem komunikacji i szukaniem inspiracji, jednak robienie to na przykładzie nieżyjącej już, prawdziwej osoby jest… dyskusyjne. Może zostanę uznana za osobę robiącą problem z niczego, ale Marie Curie żyła w zupełnie innych czasach – niemalże zupełnie innej rzeczywistości. Zadawanie pytań ludziom, co Marie by zrobiła, gdyby… jest niepoprawne, ponieważ w wielu przypadkach zakładamy, że znała by problemy dzisiejszego świata, a to niemożliwe. Bywa i gorzej – Bee zadała pytanie, co Marie by zrobiła, gdyby któryś z uczniów poprosił ją, by poprowadziła wykład nago. Rozumiem, że Bee podchodzi do tematu z dużą dawką luzu, jednak coś w tym zachowaniu mnie odpycha. Nie mogę jeszcze wskazać na konkretną przyczynę tego nieprzyjemnego uczucia, ale jedno jest pewne – gryzie mnie to. To tak, jakby spytać, co zrobiłby Piłsudski, gdyby kazano mu wypiąć nagi tyłek przed kilkoma oficerami. Samo zadanie takiego pytania jest… niesmaczne. Pokazuje jakąś dozę braku szacunku w stosunku do nieżyjącej już osoby? Jest po prostu nie na miejscu.✋🏻
Jeszcze słowo w kwestii zapatrzenia Bee w Marie Curie – przywoływanie w książce tej wybitnej uczonej zasługuje na uznanie. Zwłaszcza przez to, że autorka nie traktuje tematu błaho, tylko faktycznie stara się zarysować szerszy obraz, odwołując się do jej życia i osiągnięć. Czasami może nawet było tego zbyt dużo – wszędzie wciskane są fragmenty z życia Marie. Ja jednak chciałam bardziej skoncentrować się na sytuacji między Bee i Levim. Chciałam więcej uroczych momentów, CHEMII! Chciałam chemii między bohaterami, a dostałam nie do końca emocjonujące, wręcz dziwaczne, momenty przepełnione suchą niechęcią. Brakowało mi budowania charakteru zarówno Bee, jak i Levi’ego. Miałam wrażenie, że są z gliny, a nie z krwi i kości.🩻
Zachowanie Levi’ego jest… płytkie. Nie zdobył mojego serca jako mężczyzna – był zbyt mało czarujący, a jego działania powodowały mój wewnętrzny krzyk: kolego, weź się w garść! Zasadniczo sporo winy ma w tym sama Bee, z której perspektywy poznajmy tę historię. Dziewczyna ma bardzo specyficzny charakter i tok myślenia. Ponieważ wszystkie wydarzenia przechodzą najpierw przez nią, a ona sama bierze w nich czynny udział, sporo winy, którą początkowo przepisywałam Levi’emu, chyba wypada przypisać Bee. Kobieta jest inteligentna, jednak w relacjach międzyludzkich wydaje się być raczej ograniczona. Zupełnie nie potrafi połączyć ze sobą faktów, które większość czytelników romansów zestawiłaby ze sobą w przeciągu ułamka sekundy. Tutaj poniekąd obrywa się autorce, gdyż nieświadomość Bee to jedno. Ułożenie historii tak, że bohaterka wychodzi na głupiutką kozę to drugie.🐐
Nie spodobało mi się to, jak Bee trollowała osoby o innych przekonaniach niż ona. Jest w tym trochę racji, że pchanie kobiet na miejsca, tylko dlatego, że są kobietami… jest nie w porządku. Jasne, że potrzebujemy większej inkluzywości i kobiet na różnorakich stanowiskach. Tylko jeśli mamy kogoś o większych kwalifikacjach, kto nie dostaje pracy, tylko z uwagi na to, że jest mężczyzną… to taka sama dyskryminacja, jak wobec kobiet. Rozważając takie tematy, stąpamy po bardzo grząskim gruncie i nie wiem, czy warto w ogóle zagłębiać się w takie dyskusje. Książka podnosi te tematy i przedstawia bardzo jasną opinię: nie ma czegoś takiego, jak dyskryminacja wobec mężczyzn. Mężczyźni są w o wiele lepszej pozycji, niż kobiety. Kropka. O ile w dużej mierze się z tym zgadzam, to nie można uciszać głosów, które mówią o dyskryminacji wobec mężczyzn. Zasadniczo jest to temat rzeka. Czasami po prostu zastanawiam się, na jakim etapie ustanawiania równości kobiet i mężczyzn jesteśmy. Tym, gdzie kobiety pod różnymi wymówkami twierdzą, że mężczyźni muszą posmakować dyskryminacji, czy tym, gdzie już wiemy, że dyskryminacja niezależnie od płci jest zła. 🙅🏼♀️
„Love On The Brain” podnosi wiele trudnych tematów, na które można patrzeć z różnych perspektyw. Wydaje mi się, że autorka zbyt silnie próbowała przekazać wiele ideologicznych elementów, co odbiło się kosztem emocjonującej i wciągającej historii o miłości. Nie czułam motyli w brzuchu, czytając tą książkę. Nie zakochałam się w bohaterach. Tak naprawdę tej książce zabrakło wiele – i jest między nią i „The Love Hypothesis” tak potężna przepaść, że nie jestem nawet pewna, czy „Love On The Brain” i „The Love Hypothesis” pisała ta sama osoba.
Moja ocena: 4/10🧠
Hej🧠
Czy Wam też zdarza się zawieść na książce, którą zaczynaliście czytać z myślą, że będzie jedną z lepszych lektur w Waszym życiu? Ja właśnie doznałam takiego zawodu i jest to ciężka pigułka do przełknięcia. Trudno mi było poradzić sobie z żalem, który mimowolnie zagościł w mojej głowie. Autorka miała ciekawy pomysł na historię, a znając „The Love Hypothesis” miałam...
2022-10-27
Cześć.⛔️
Czytaliście kiedyś książkę, która wywołała u Was odruch wymiotny? Ja właśnie niedawno miałam tę nieprzyjemność. Zabrałam się za tytuł, który miał być emocjonującą przygodą z ostrzejszymi akcentami. Liczyłam na dobre CNC (consunsual non-consent, czyli rape play), fascynujących bohaterów i stąpanie po cienkiej linie między bólem i przyjemnością. Jakież było moje zdziwienie, gdy dostałam historię gloryfikującą gwałciciela, szczegółowo opisującą sceny gwałtu i dokładny obraz zmian zachodzących w psychice kobiety, wobec której stosuje się drastyczną przemoc. Najgorsze jest to, że autorka próbuje niejako wybielić sprawcę, choć nie przyznaje mu żadnych pozytywnych cech - nie ma mowy o „redeeming qualities”. Autorka wręcz miłuje się w tym, że główny bohater jest zły do szpiku kości. Zade tak bardzo zafiksował się na punkcie Adeline, że już w pierwszych kilku zdaniach przyznaje, że gwałciłby ją tak długo, dopóki by go nie zaakceptowała. Ta książka jest wybitnym dowodem na to, że niektórzy absolutnie nie rozumieją, czym jest CNC i jak ważne jest to, by jakiekolwiek odgrywanie scen „gwałtu” działo się po ustanowieniu reguł i wyrażeniu na to zgody obu stron. Ta książka jest tym, co tak oburza zwykłych czytelników w rape play. „Haunting Adeline” to czysta gloryfikacja gwałtu i gwałciciela. CNC to zupełnie co innego.
Zasadniczym i bardzo jasnym problemem jest to, że Zade nie traktuje Adeline jako istoty, która ma rozum. Dla niego dziewczyna jest przedmiotem do zaspokajania swoich potrzeb, który można używać wedle własnego uznania. Nie szanuje jej nawet w najmniejszym stopniu. Nie rozumie czegoś takiego, jak to, że ktoś może mieć ustalone granice i zasady. Że może potrzebuje czasu. Że pragnie czegoś więcej, niż tylko seksu. Zade wręcz szydzi z dziewczyny w pewnym momencie i sugeruje, że gdyby podszedł do niej na ulicy, zaprosił ją na kawę i dał buziaka, po czym spytał czy chciałaby się z nim przespać, to wcale nie byłaby z tego zadowolona. CO ZA TUPET! Zdania wypowiadane przez Zade’a są tak bezsensowne i absurdalne, że aż bolał mnie rozum od jego ignorancji, głupoty, całkowitego braku zrozumienia i nachalności. Zade to brud, który przylepia się ludziom do butów, gdy idą ciemnymi alejkami po niebezpiecznej dzielnicy miasta. Jest zerem w każdym calu - gwałcicielem i pełnym przemocy, zadufanym w sobie klaunem. Nie da się go polubić.
CNC to ciekawa sprawa - mnie osobiście interesują tematy przeciągania liny między kobietą i mężczyzną, łączenia bólu i przyjemności, zakazanych zachowań, surowego traktowania i lekkiej przemocy. Nie widzę w tym nic złego, gdy jedna i druga strona godzi się na podobne rzeczy, mało tego, gdy jest po prostu bardzo chętna do takiej gry! Widzę w tym coś bardzo prymitywnego, co jednocześnie zapiera dech w piersi. Coś podniecającego, co wprowadza w stan ekstazy. Taka relacja może być piękna i pasjonująca - pełna miłości i silnej więzi. Podstawową kwestią jest „informed consent” - zgoda wyrażona przez osobę, która jest w pełni świadoma tego, na co przystaje. W każdym innym wypadku możemy mówić o gwałcie.
W „Haunting Adeline” nie ma zgody na nic - Zade bierze i bierze, nie dając nic w zamian. Nie pyta się o zgodę - nie w sposób wyraźny czy domniemany. On po prostu ślepo narusza granice drugiej osoby. Rozumiem, że może nie chciał być delikatny i czuły. Zdaję sobie sprawę z tego, że mógł tak bardzo pragnąc bliskości Adeline, że narzucał się jej w różnoraki sposób. To wszystko jeszcze mieści się w jakichś granicach. Niestety gwałt, czerpanie przyjemności z rozpaczy dziewczyny i napawanie się jej bezbronnością jest niedopuszczalne, ponieważ Adeline nie wyraziła zgody na żadne z zachowań mężczyzny. Tym bardziej nie chciała uprawiać z nim seksu. Są granice, których się nie przekracza - Zade zignorował wszystko, przez co nie zasługuje, by choćby być nazywanym człowiekiem. Zade to zwierze. I nie pomogą tłumaczenia, że zabija „złych ludzi”, którzy są pedofilami. Takie wybielanie jego charakteru odnosi dokładnie odwrotny skutek! Zade doskonale wie, że branie kogoś wbrew jego woli, gwałt i wykorzystywanie jest złe. To zupełnie nie przeszkadza mu w robieniu właśnie tych rzeczy!
To okropne, co autorka zrobiła w tej książce. Naturalną odpowiedzią ciała kobiety na bliskość mężczyzny jest lubrykacja. Tak, Adeline „robiła się mokra” przez dotyk Zade’a. Jej umysł stanowczo odmawiał wszystkiego tego, co się działo, jednak ciało działało na swoich zasadach. Sutki Adeline robiły się twarde, a w jej pochwie pojawiła się wydzielina - naturalny lubrykant. Wiele kobiet doświadcza czegoś podobnego podczas gwałtu i później nie może sobie wybaczyć, że ich ciało tak zareagowało w danym momencie. Ba! Nawet wiele z nich doświadczyło orgazmu podczas gwałtu! I to wcale nie umniejsza okropności tego czynu! W „Haunting Adeline” autorka tworzy kompletnie chory i nienormalny obraz, w którym mężczyzna chełpi się tym, że kobieta odpowiada na jego agresję w ten sposób. Zade myśli, że Adeline podoba się to, że wkłada jej broń do pochwy i gwałci ją, bo w jego umyśle, pod maską strachu Adeline tak naprawdę okropnie tego pragnie. To jest ZŁE do szpiku kości. Zwłaszcza, że Adeline sama później zaczyna umniejszać krzywdy wyrządzone przez Zade’a. Zaczyna go tłumaczyć, racjonalizować, zastanawiać się, czy może faktycznie on wiedział lepiej, gdy niejako zmusił ją do zakochania się w sobie. Adeline stwierdza, że może to wcale nie było takie tragiczne, że kilkukrotnie wykorzystał ją seksualnie, zgwałcił i wyżył się na niej.
To nie jest CNC. Adeline nie wyraża zgody przed aktem - dopiero gdzieś w trakcie, gdy po długim czasie zaczyna czuć coś na kształt przyjemności. W tym nie ma nic romantycznego. Zade pierze mózg Adeline. Nie respektuje jej jako człowieka. Bo powiedzmy sobie szczerze - zrozumiałabym mężczyznę, który byłby nachalny do granic możliwości. Tak jak Zade nachodził Adeline w jej domu i zostawiał róże. Tylko przy tym musiałby się starać, by dziewczyna go naprawdę zapragnęła. Sama z siebie - umysłem, nie ciałem!
Nie mogę znieść tego żałosnego bohatera, jakim jest Zade. Do wymiotów doprowadza mnie jego tłumaczenie, że kobieta musi poznać go od najgorszej strony, bo wtedy nic nie będzie jej już straszne. Najpierw musi ją zniszczyć, żeby później odbudować ją kawałek po kawałku tak, aby idealnie pasowała do niego. Nie on do niej. O nie, nie. To ona musi się dopasować i już. Nie ma woli, nie ma prawa sprzeciwu, nie może zrobić nic. Przykro mi, ale to jest chore. Rozumiem, że każda para może mieć swój układ - niektórych przecież kręci poniżenie. Wszystko się zgadza! Problem jest w tym, że Adeline nie wyraziła na nic zgody - pośrednio czy bezpośrednio. Wręcz przeciwnie! Nie raz mówiła, błagała i prosiła, by mężczyzna zostawił ją w spokoju.
Ta książka zasługuje na cały hate, który dostaje. Jest krzywdząca wobec kobiet do granic możliwości. Obrzydliwa. Wstrętna. To, co autorka robi przez pisanie takich książek wobec ofiar gwałtu, to przestępstwo - powtórzę raz jeszcze: szarzy moralnie bohaterowie to co innego, niż zwyczajni gwałciciele. CNC może być intrygujące i dobre, ale muszą zostać zachowane pewne granice. Nachalny, łamiący zasady, pokręcony i lekko agresywny facet, z którym kobieta chce uprawiać seks, to co innego niż zwykły gwałciciel. Jeśli pod maską ostrości i niechęci kryje się przyzwolenie, to nie ma problemu. Problem pojawia się wtedy, gdy każda barykada zostaje złamana.
CNC stąpa po bardzo cienkiej linie między bólem i przyjemnością - nie jest to zabawa dla każdego i nie każdy ją zrozumie. Niemniej jest to absolutnie co innego, niż gwałt!!!
Szkoda, że nie mogę dać tej książce ujemnych punktów. 0 wydaje się być bardzo hojne, ale skale są zazwyczaj od 1 do 10, więc niech ta jedynka odbija się echem. Szczerze nie polecam.
Cześć.⛔️
Czytaliście kiedyś książkę, która wywołała u Was odruch wymiotny? Ja właśnie niedawno miałam tę nieprzyjemność. Zabrałam się za tytuł, który miał być emocjonującą przygodą z ostrzejszymi akcentami. Liczyłam na dobre CNC (consunsual non-consent, czyli rape play), fascynujących bohaterów i stąpanie po cienkiej linie między bólem i przyjemnością. Jakież było moje...
2022-10-09
Hej🫀
Czy lubicie czytać romanse mafijne? Ja czasami po nie sięgam - i to ku własnej zgubie. Po przeczytaniu większości takich książek mam ochotę zwymiotować i pociąć egzemplarz na kawałki - to przez ilość zupełnie idiotycznych zachowań bohaterów, przemocy wobec kobiet, która jest szeroko akceptowana i bardzo szybkiego przejścia z „nienawidzę cię” do „będę cię zaraz ujeżdżać”. Ku mojemu zdziwieniu, powieść „Beautifully Cruel” okazała się odchodzić od utartych szlaków i przedstawiać nieco inny obraz. Z zapałem też sięgnęłam po drugi tom. Miałam spore zmartwienie, że będę denerwowała się na sposób poprowadzenia historii - mężczyzna znów (jak to w romansach mafijnych jest nagminne) nie będzie szanował granic dziewczyny, a jej będą moknąć majtki, chociaż oprócz wyglądu, dany osobnik nie może zaoferować nic więcej. Ani bezpieczeństwa psychicznego, ani szacunku. W tym akurat zarówno powieść „Cruel Paradise”, jak i „Beautifully Cruel”, mnie zaskoczyła. Do pewnego stopnia obie przerywają ten złowrogi korowód przemocy psychicznej i fizycznej wobec kobiet, którym odznaczają się romanse mafijne. Jednak bardzo jasno należy zaznaczyć, że pierwsza książka z serii („Beautifully Cruel”) jest o wiele bardziej konsekwentna w szanowaniu granic bohaterek, podczas gdy druga („Cruel Paradise”) już nieco nagina reguły gry. Niestety „Cruel Paradise” jest wszystkim tym, czym bałam się, że będzie „Beautiffuly Cruel”. Czyli książką o pięknej miłości, której brak logiki i autentyczności. Choć bracia Black odchodzą od traktowania kobiet jak szmaty (bare minimum), to mają swoje za uszami.
Mam „Cruel Paradise” kilka rzeczy do zarzucenia.
Zacznijmy od tego, że sposób działania Jules jest idiotyczny, całość trzyma się logiki na bardzo cienkiej linie, a historia jest od pierwszych stron grubymi nićmi szyta. Jules okrada bogatych i oddaje biednym - rozumiem jej motywy i szanuję to, jak wiele energii i czasu poświęca w pomaganie innym. Niestety, jej zachowanie przypomina to zagubionego dziecka. Ze swoimi wspólniczkami działa na pierwszy rzut oka profesjonalnie, ale przy bliższym przyjrzeniu się, wypada niestety blado. Killian praktycznie wcale nie musiał się trudzić, by zdobyć wszystkie informacje, które tylko chciał. Do tego dziewczyna w ogóle nie stara się przed nim ukryć! Niby tak, ale jednak nie. Jules po prostu stwierdza, że Killian przecież i tak ją znajdzie, gdyż (jak sam wspomniał) jest najgroźniejszym gangsterem w całym wszechświecie. Czy to nie ten sam powód, dla którego powinna uciekać na drugi koniec świata? Czy to nie jest niepoważne, że okradła kogoś w swoim bliskim otoczeniu? Narażając nie tylko siebie, ale też swoje wspólniczki?
Autorka BARDZO starała się, by Killian był inny od Liam’a - tak bardzo, że kompletnie zepsuła jego postać. Killian całuje Jules bez jej zgody, zupełnie znieważając ją i psując wszystko to, na co pracował! Dodatkowo pokazuje to tylko, że jest jak chorągiewka - pod byle wietrzykiem zmienia kierunek. A gdyby Jules jednak uparcie odmawiała mu też seksu? A gdyby nigdy nie zmieniła zdania? Wcale teraz nie jestem taka pewna, czy Killian by jej po prostu nie wziął wbrew jej woli.
Słowa nie wyrażą tego, jak mocno wkurzało mnie to, jak Jules nazywała Killiana „gangsterem”. W mojej głowie brzmiało to, jak próba słabego żartu (czytałam książkę po angielsku, więc nie wiem, jak czy słowo „gangster” zostało jakoś inaczej przetłumaczone).
Szkoda mi nawet pisać o zakończeniu - o ile pierwszy tom był semi-prawdopodobny i całkiem nieźle rozstrzygnięty, o tyle drugi to kompletna bajka, nierealistyczna historyjka z HEA, którą opowiada się dzieciom na dobranoc.
Dużym problemem okazało się nagłe, niczym nieuzasadnione, nieoczekiwane i niespodziewane zauroczenie Killiana w Jules. Nie ma żadnego większego uzasadnienia dla niemal obsesyjnego zachowania mężczyzny wobec dziewczyny. Jules pierwszy raz widzi Killiana na oczy, a on prawie wkłada jej ręce w majtki, krzycząc że ją kocha. Ludzie! Ja rozumiem, że niektórzy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia, ale w tym wypadku jest to absurdalna sytuacja. Absurd. Absurd. Absurd. Do tego wszystkiego Killian w przeciągu pierwszych pięciu minut spotkania uparcie twierdzi, że Jules widzi go jako pociągającego osobnika i na pewno chce z nim uprawiać seks. Sugeruje, że ona wręcz błaga go ciałem i tylko marzy by wskoczyć na jego bardzo twardego penisa. Praktycznie wmawia jej, że ona chce go ujeżdżać już teraz, w taksówce, dwie minuty po tym, jak pierwszy raz widziała go na oczy.
Oczywiście nie można odebrać autorce tego, że potrafi pisać - nawet, jeśli pisze dość bzdurne rzeczy, to i tak da się to czytać. W powieści znajdzie się kilka ciekawych momentów - jest ekscytująco, czuć pragnienie. Strony pożerają się same, a koniec końców mimowolnie kibicuje się Killianowi. Dzięki rozdziałom z jego punktu widzenia, trudno nie polubić mężczyzny. Widać, że nie jest zły. Czasami po prostu wychodzi ze swojego charakteru.
Podkreślę, że podoba mi się w tej książce to, że kobiety nie są traktowane jak przedmioty przez mężczyzn. Killian patrzy na Jules jak na człowieka i tak też ją traktuje. Zasadniczo to naprawdę niska poprzeczka, ale przy romansach mafijnych ciężko postawić ją gdzieś wyżej.
Myślę, że patrzyłabym na tę książkę inaczej, gdybym nie znała pierwszego tomu. Liam pod pewnymi względami był lepszy - bardziej wytrwały, wyrozumiały i spokojny. Killian różni się od swojego brata - działa pod wpływem chwili, najpierw robi, a dopiero po czasie myśli. Nie przeczę, że mógłby być bardziej stonowany. Wbrew pozorom, zakończenie pozostawia wiele do życzenia - jest zbyt cukierkowe.
Moja ocena: 5/10.
Hej🫀
Czy lubicie czytać romanse mafijne? Ja czasami po nie sięgam - i to ku własnej zgubie. Po przeczytaniu większości takich książek mam ochotę zwymiotować i pociąć egzemplarz na kawałki - to przez ilość zupełnie idiotycznych zachowań bohaterów, przemocy wobec kobiet, która jest szeroko akceptowana i bardzo szybkiego przejścia z „nienawidzę cię” do „będę cię zaraz...
2022-09-28
Hej🫀
Co powiecie na bardzo prosty i przyjemny romans? Powieść obyczajową, która nie wymaga od czytelnika nic, poza odrobiną czasu? Ja się piszę!👀 Ostatnio znalazłam na jednej ze stron internetowych *bardzo* tanie książki mniej znanych autorek. Postanowiłam wziąć na próbę jedną z nich - tym sposobem na półkę w moim domu trafiła powieść „Battle (Shipped)”. Przez długi czas zabierałam się do niej jak pies do jeża - a to mi nie odpowiadały zmiany w narracji (jest to książka pisana z punku widzenia i Lucy i Rob’a), a to denerwowałam się na imię głównego bohatera. Czasami na nowo odstraszała mnie okładka. W końcu zostałam przyparta do ściany - moja znajoma chce ją ode mnie pożyczyć, więc skończyła się zabawa. Książka okazała się na tyle dobra, że przeczytałam ją w jeden wieczór. Jest boleśnie przewidywalna i absurdalnie prosta, a jednak ma w sobie to coś, co wywołuje szeroki uśmiech na twarzy.
Lucy to bardzo uparta i zdeterminowana kobieta. W swoim życiu doświadczyła już wiele - i stratę ukochanej osoby i porzucenie przez miłość swojego życia. Bez względu na wszystko, Lucy robi to, co kocha - strzyże włosy. Niestety salon, w którym pracuje, jest na granicy bankructwa. Do tego wszystkiego w miasteczku pojawia się jej były chłopak. Ku zdziwieniu dziewczyny, Rob wykazuje spore zainteresowanie jej osobą. To, co miało być chwilowymi spotkaniami gdzieś na ulicy, zmienia się w ekscytujące randki. Lucy ma nadzieję, że Rob zostanie jej przyjacielem - i usilnie stara się utrzymać interakcje z mężczyzną w granicach przyjacielskiej relacji. Niestety nie wszystko idzie po jej myśli - Rob na pewno chce czegoś więcej.
Lucy ma wiele rozterek - bardzo ekscytuje ją myśl „czegoś więcej” z Robem, ale z drugiej strony szalenie boi się porzucenia. Trudno jej się dziwić, skoro już raz została na lodzie i to w dodatku w jednym z trudniejszych momentów w swoim życiu. Kobieta co chwila zastanawia się nad naturą jej relacji z mężczyzną - ciężko jej coś zdecydować, choć znajomość idzie w jednym kierunku.
Wiadomo, że Rob i Lucy będą ze sobą - w książce nie ma zbyt wielkiej „dramy”. Przez znaczną część historii obserwujemy starania mężczyzny. Są to naprawdę słodkie momenty! Siedzimy w głowie Rob’a i wgłębiamy się w jego plany. Przy Lucy, towarzyszymy jej wielu przemyśleniach na temat chłopaka. W tej historii nic nie zaskakuje - nie ma żadnych wybuchowych momentów, czy faktycznie niespodziewanych zwrotów akcji. Jest… łatwo. Miło. Przyjemnie. Łagodnie. W powieści nie znajdziemy nawet jednej sceny seksu - wszystko kończy się na całowaniu. Moim zdaniem to dobrze - dzięki temu książka pozostaje utrzymana w bardzo lekkim tonie.
Główna bohaterka jest szarą myszką - w dodatku nie ma wielkich ambicji, by wyjechać poza mieścinę, którą kocha. Od samego początku Lucy jest przekonana, że Rob będzie chciał ją zostawić dla „wielkiego miasta”. Ona natomiast jest pewna, że nigdy nie wyjedzie z miejsca, w którym się wychowała. Dziewczyna nie ma planów, by zostać „kimś więcej”. Jest fryzjerką i to jej wystarczy. Takie przedstawienie postaci trochę mnie gryzło. Ten brak ambicji czasami dobijał - nawet niekiedy robiło mi się żal Rob’a, który jest przedstawiany jako przebojowy, niezmiernie inteligentny i ambitny chłopak. Kilka razy pojawiło się przyrównanie Lucy do kotwicy - kotwicy Rob’a, która trzyma go w martwym punkcie, uniemożliwiając spełnienie marzeń o wielkiej i poważnej pracy. Niestety, mimo zapewnień Rob’a, że tak absolutnie nie jest, ja się z tym porównaniem zgadzam. Książka opowiada trochę smutną historię - choć teoretycznie wszystko niemal idealnie się układa, powstaje kompromis między pracą i miejscem zamieszkania Rob’a i technicznie każdy jest zadowolony, to jednak sztywność dziewczyny wiele rzeczy psuje. Irytowała mnie postawa Lucy. Rob stawia wszystko na głowie, by być z nią, a ona nie potrafi nawet trochę się ugiąć. Kompromis? Dla niej nie ma takiego słowa w słowniku. Mężczyzna potrafiłby zrezygnować ze wszystkiego, a Lucy trwa przy swojej mieścinie i zakładzie fryzjerskim. Z jednej strony jej postawa jest pełna podziwu. Z drugiej jednak stawia pod znakiem zapytania tę „wielką miłość”, jaką technicznie pała do Rob’a.
Rob to uroczy chłopak, choć imię ma naprawdę nieszczególne. Jego zachowanie wobec Lucy to miód - świetnie towarzyszyć parze podczas schadzek. Mężczyzna zachowuje się niemal jak rycerz na białym koniu - jest perfekcyjnym zjadaczem serc.
Czy jest to romcom? Nie do końca. Nie znalazłam tu zbyt wielu elementów komedii – a raczej okrągłe zero.
Książka została napisana *bardzo* prostym językiem - poradzi sobie z nią osoba dopiero zaczynająca przygodę z czytaniem w języku angielskim. Historia niczym nie zaskakuje - praktycznie bez otwierania książki już wiemy, jak to wszystko się skończy. Niemniej jest to przyjemna lektura - Rob jest jak puchowy królik, którego dostajemy do wypieszczenia. Można go wręcz zagłaskać na smierć. Za to Lucy pozostawia wiele do życzenia - jej zachowanie jest po prostu brzydkie. Jest wymagająca i egocentryczna. All in all, „Battle (Shipped)” to dobra odskocznia od rzeczywistości. Moja ocena: 6/10.
Hej🫀
Co powiecie na bardzo prosty i przyjemny romans? Powieść obyczajową, która nie wymaga od czytelnika nic, poza odrobiną czasu? Ja się piszę!👀 Ostatnio znalazłam na jednej ze stron internetowych *bardzo* tanie książki mniej znanych autorek. Postanowiłam wziąć na próbę jedną z nich - tym sposobem na półkę w moim domu trafiła powieść „Battle (Shipped)”. Przez długi czas...
2022-09-21
Hej👾
Czy zdarza Wam się sięgać po drugi tom jakiejś serii, mimo że nie przeczytaliście pierwszego? U mnie to dość częste - zwłaszcza w przypadku polskich książek. Czasami nie mogę nigdzie znaleźć pierwszego w kolejności tomu, jest trudno dostępny, a niekiedy nie mam sposobności go zamówić. Akurat z powieścią „Dwuświat” nie ma takiego problemu - księga pierwsza czeka w Polsce aż ją odbiorę. Ponieważ przez najbliższy czas nie wybieram się w tamte rejony, postanowiłam zacząć od księgi drugiej. Tym sposobem „Pokun” wciągnął mnie między swoje strony i długo nie chciał wypuścić. Książka jest tłuściutka (573 strony), ale nie czuć jej ciężkości. Autorowi można pozazdrościć świetnego stylu i wyobraźni. Bez wątpienia jest to najlepsze sci-fi/fantastyka, z którą ostatnio miałam do czynienia. Świat jest niesamowicie rozbudowany, ilość wątków niemal przygniata, a w tym wszystkim nie wyłapałam nawet jednego błędu logicznego. „Dwuświat” to ciekawa przygoda - coś zupełnie innego i świeżego.
Nie można powiedzieć, że historia ma głównego bohatera - bohaterów jest kilku i każdy odgrywa równie ważną rolę w książce. Śledzimy losy Jasmin, Ae, Claire Gibbondy, Evy Noovack, Harisa i wielu, wielu innych postaci. Decyzje i działania jednej osoby mają wpływ na innych. Przychodzi mi na myśl efekt motyla - niewinne posunięcie z jednej strony wywołuje huragan gdzieś na dalszej drodze. Czasami nieznaczne wydarzenia mają przeogromny wpływ na całość. Podziwiam autora za to, że potrafił skonstruować coś tak misternego. To niesamowite - absolutnie fantastyczne, że ktoś jest w stanie połączyć ze sobą tyle nitek. Każda zaczyna się gdzie indziej, ale razem przeplatają się, tworząc jedną i do tego spójną całość.
Otwierając tę książkę, wchodzimy do innego świata - powieść owija się wkoło nas i tworzy kokon, w którym zostajemy zamknięci na czas czytania. Wykreowany świat żyje swoim życiem - jest autentyczny, ponieważ wydarzenia nie wydają się wymuszone przez autora, a wypływają niejako z reguł przedstawionego świata. Autor stworzył historię, w której rzeczywistość jest „kompletna” - ma swoją mitologię, specyficzne przedmioty codziennego użytku, kulturę oraz przyrodę. W momencie otworzenia pierwszej strony, jesteśmy niejako teleportowani na zupełnie inną, a jednak tak bliską pod wieloma względami, planetę.
Ta bliskość pojawia się w kilku momentach. Czasami można odkryć rażące podobieństwa w zakresie polityki. Nie da się ukryć, że Eva Noovack i jej sposób działania niemal krzyczą czytelnikowi prosto w twarz, że są odzwierciedleniem działań pewnej partii obecnie rządzącej w Polsce.
Ciekawym konceptem jest odwrócenie ról w społeczeństwie - w Inco to mężczyźni są tymi, których zamyka się w złotych klatkach. Nie mogą pracować - pojawia się nawet pomysł, aby to małe dziewczynki wykorzystywać do działań wojennych. Mężczyzn traktuje się jak święte zbiorniki ze spermą, których wartość jest absolutnie nieoceniona. We Floris to mężczyźni mają mocniejszą pozycję, choć są pod rządami kapłanki.
Zastanawia mnie sposób przedstawienia kobiet w tej książce. Moim zdaniem powieść przekazuje nieco przykry, surowy i niereprezentatywny portret kobiet. Osoby płci żeńskiej są „sukami”, które bawią się mężczyznami i są wręcz bezduszne. Świat rządzony przez kobiety to świat pełen absurdów, opresji, cierpienia mężczyzn i idiotycznych pomysłów. Dodajmy też lekką nieudolność i dążenie do celu po trupach. We Floris, gdzie mężczyźni mają dominującą pozycję, na politycznym czele stoi kapłanka. Osoba, której bezbożne działania stawiają wszystko na głowie. Nawet z początku pozytywne kobiecie postacie szybko okazują się zgniłe w środku - jak na przykład Haag, która wydawała się pomagać Jasmin.
Jeśli chodzi o samą Jasmin, to niekoniecznie oceniałbym ją jako postać pozytywną w tej książce - jest raczej… bezduszna. Tu mam jedną uwagę do autora - momenty oburzenia Jasmin są dziwne. Dziewczyna przeklina sporo, ale nie ma w tym duszy. Jej słowa wydają się zupełnie nie na miejscu i wyrwane z charakteru.
Co prawda mężczyzn nie pokazuje się jako świętych, ale ich postacie przedstawia się bardziej w świetle niewinnych ofiar, inteligentnych intrygantów, walecznych i posłusznych istot. W tej książce mężczyzn oglądamy w zupełnie innym, zdecydowanie korzystnym dla nich świetle.
Przez prawie 600 stron nieustannie przewija się jeden motyw - seks. Zasadniczo wszystko sprowadza się do potrzeby wydobycia spermy i zaspokojenia seksualnych potrzeb mężczyzn i kobiet. Dodatkowo dochodzi istotność prokreacji i wyuzdanie. Choć autor stronił od opisów scen seksu, to zapach spoconych ciał czuć wszędzie. Niestety od tego aż mnie mdliło. Wydawać by się mogło, że ktoś ma obsesje na punkcie seksu, spermy i zapładniania - wszystko sprowadza się tylko do tego. Każde działanie i sytuacje - i to czy w bliższej czy dalszej perspektywie.
Mimo tego, że prokreacja jest bardzo istotna, a męscy potomkowie astronomicznie ważni, to na szczęście nie spędzamy zbyt dużo czasu z maluchami. Historia zdecydowanie bardziej koncentruje się na intrygach, wojnie, niebezpiecznych sytuacjach i akcji.
Książka ma swoje plusy i minusy - myślę, że każdy czytelnik wydobędzie z niej coś nieco innego. Ja jestem pod wrażeniem tego, jak mocno został rozbudowany świat i jak wiele wątków jednocześnie przewija się na kartach książki. Autor ma fantastyczne zdolności. Na minus zapisuję to, jak w książce zostały przedstawione kobiety - coś w tym świecie mnie gryzie, choć nie na tyle, by nie sięgnąć po inne tytuły z tej serii.
Moja ocena: 7/10👾
Hej👾
Czy zdarza Wam się sięgać po drugi tom jakiejś serii, mimo że nie przeczytaliście pierwszego? U mnie to dość częste - zwłaszcza w przypadku polskich książek. Czasami nie mogę nigdzie znaleźć pierwszego w kolejności tomu, jest trudno dostępny, a niekiedy nie mam sposobności go zamówić. Akurat z powieścią „Dwuświat” nie ma takiego problemu - księga pierwsza czeka w...
2022-08-30
Hej🐝
Czego najczęściej szukacie w romansach? Klimatu? Konkretnego typu bohatera? Skrajnych emocji? A może spokoju i wielu ocieplających serce sytuacji? Dla mnie przede wszystkim w dobrym romansie musi być sporo chemii pomiędzy głównymi bohaterami. Szczegóły nie są tak istotne - interes miłosny może być rybakiem, gangsterem, bezrobotnym, prezesem wielkiej firmy; może być oschły lub wylewny. Klimat? Czy lepszy, czy gorszy - nie narzekam ani na trochę dramy, ani na głębokie i zmuszające do przemyśleń rozważania. Czasami lubię dużo cukru. Jednak to wszystko kwestie poboczne - co tak naprawdę się liczy, to silna więź między postaciami. Od nienawiści do miłości i w drugą stronę. Moje serce musi bić szybciej na myśl o interesie miłosnym. Akurat Joshua z The Hating Game był postacią, która nieźle zakręciła mi w głowie. Moje serce kręciło fikołki na samą wzmiankę o mężczyźnie. Powieść The Hating Game to emocjonująca historia o rosnącym uczuciu między Joshem i Lucy - książka okazała się świetną przygodą. Takie romanse czyta się z przyjemnością!🫧
Jestem zakochana w koncepcie tej powieści - gierki prowadzone między bohaterami są emocjonujące. Czytając tę książkę, wchodzimy do zupełnie innego świata. Technicznie rzecz biorąc nie różni się niczym od tego „naszego” - cała magia tkwi w interakcjach między bohaterami i ich gierkach. Fiksacja Lucy na ich punkcie jest zaskakująca - tak jak jej spostrzegawczość i upartość. Dla dziewczyny wszystko skonstruowane jest wkoło gier między nią i Joshem - napięcie między postaciami jest namacalne, a wszystko zostało ubrane w ciekawą narrację.
Bardzo polubiłam Josha - jest twardy, surowy i niemal wyprany z emocji, niedostępny. Choć jest czasami wredny i złośliwy, to pod spodem kryje się mężczyzna pełen pasji. Joshua nie tylko wygląda dobrze, ale jest też inteligentny i zaskakujący. Wiele razy zaskoczyłam się jego zachowaniem - nie da się przewidzieć jego kolejnego ruchu. Jest nieprzenikniony, a przez to intrygujący.
Lucy to urocza dziewczyna - jest zdecydowana, momentami ostra, zdeterminowana i sympatyczna. Od razu ją polubiłam - łatwo się z nią dogadać. Jej decyzje są dość przemyślane - nie wykonuje żadnych pochopnych ruchów w kwestii jej znajomości z Joshem. To prawda, że Lucy jest troszkę roztrzepana, ale jest w tym szaleństwie jakiś ład. Poza tym dziewczyna rozświetla każde pomieszczenie, do którego wejdzie. Jest jak promień słońca - wesoła i słodka. I właśnie. Momentami jest aż zbyt słodka - niesamowicie cieszyłam się, że Josh zdecydował się pomóc jej w odnalezieniu swoich pazurków i ustanowieniu pewnych granic (zwłaszcza w pracy). Zasadniczo interakcja między Joshem i Lucy to coś wspaniałego - można się nieźle ubawić, nieco posmucić, trochę zestresować. Nie wyobrażam sobie podobnych klimacików w swojej pracy lub na uczelni. Jest to zakręcona i abstrakcyjna historia, która zdumiewa pod wieloma względami.
Poza dwójką głównych bohaterów nikt nie zapadł mi w pamięć.
Jeśli chodzi o polskie wydanie… to można tylko usiąść i płakać. Zacznijmy od okładki - nie wygląda zachęcająco i moim zdaniem nie pasuje do klimatu książki. Jest zbyt ciężka i poważna. Zwolennicy tłumaczenia angielskich tytułów pewnie się cieszą, ja natomiast ubolewam nad „Wrednymi Igraszkami”. Zupełnie nie podszedł mi ten tytuł - „The Hating Game” to jednak co innego. Zupełnie. Co. Innego.
Z ciekawości spróbowałam przeczytać po polsku kilka rozdziałów, by przekonać się sama, czy tłumaczenie jest tak złe, jak niektórzy recenzenci twierdzą. Niestety muszę się z nimi zgodzić - tłumacz nie wykonał najlepszej roboty. Z drugiej strony niesamowicie ciężko oddać ten sam klimat historii, tylko w innym języku.
The Hating Game to genialna powieść miłosna - powiew świeżości przy innych romansach. Bohaterowie przypadli mi do gustu - zakochałam się w Joshu i jego niedostępności. Lucy zaintrygowała mnie swoim dziwacznym spojrzeniem na świat i relacje z mężczyzną. Świetnie bawiłam się przy czytaniu tej książki - polecam!
Moja ocena: 9/10.
Hej🐝
Czego najczęściej szukacie w romansach? Klimatu? Konkretnego typu bohatera? Skrajnych emocji? A może spokoju i wielu ocieplających serce sytuacji? Dla mnie przede wszystkim w dobrym romansie musi być sporo chemii pomiędzy głównymi bohaterami. Szczegóły nie są tak istotne - interes miłosny może być rybakiem, gangsterem, bezrobotnym, prezesem wielkiej firmy; może być...
Cześć✈️
Lubicie podróżować? Często wyjeżdżacie poza granice Polski? Ja od kilku już lat mieszkam/studiuję w Holandii i chyba zrosłam się z tym krajem – na pewno z mentalnością (choć nie z typowym holenderskim dusigroszem) i sposobem życia. Lubię Holandię za szeroko rozumianą wolność i stabilność finansową, którą można tutaj osiągnąć. Największym minusem, o którym również mowa w książce, którą chcę dzisiaj zrecenzować, jest kuchnia. W reportażu „Polacy na emigracji. Dlaczego i po co wyjeżdżamy” pojawiło się trafne zdanie: „Mieszkanie tutaj [w Holandii] jest bolesne dla kogoś, kto lubi jeść”. Nigdy z nikim nie chciałam się bardziej zgodzić! Kuchnia holenderska ma do zaoferowania okrągłe zero. Podczas czytania książki autorstwa Agnieszki Kołodziejskiej nie raz i nie dwa śmiałam się pod nosem, przytakiwałam, albo zaznaczałem fragmenty, które na pewno w przyszłości przydadzą mi się, by zobrazować komuś życie w Holandii. W reportażu znajdziemy informacje zarówno o tym, jak i o wielu innych krajach – poznamy przeróżne historie ludzi, którym można pozazdrościć, ale też współczuć.
Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że zachwyciła mnie autentyczność reportażu – na swoim przykładzie wiem, że autorka nie wyolbrzymia i nie spisuje jakichś na wpół wymyślonych historii, które miały miejsce raz albo dwa. Niektóre sytuacje, realia, mentalność danego narodu, normy, kultura może wydawać się „zdjęta z choinki” – na tym polega fenomen tej książki. Reportaż jest dokładnie tym – zderzeniem z zupełnie inną rzeczywistością w ciepłym kącie swojego domu. Książka wciąga od samego początku – temat jest bardzo ciekawy, a gdy dodamy do tego lekki styl, niesamowite pokłady wiedzy, ciężką pracę i sumienne opisanie sytuacji polskich emigrantów, to wychodzi publikacja, od której czytania nie można się oderwać.
Moim zdaniem ciekawość to jedna z tych cech człowieka, która pcha ludzkość nieustannie do przodu – nie ważne w jakim kierunku. To motor napędowy i koniec końców 98% egzystencji sprowadza się do zaspokajania tej ciekawości – świadomie lub nie (telewizja stała się dobrym narzędziem do zaspokajania tej potrzeby). „Polacy na emigracji” to taki „zaspokajacz”, który pomaga szeroko otworzyć oczy i zrozumieć świat poza „naszą”, polską kulturą. Możemy zobaczyć, jak wygląda zderzenie różnych kultur, jak ciężko czasami się zasymilować, a niekiedy jak łatwo przestawić się do mieszkania za granicą.
„Polacy na emigracji. Dlaczego i po co wyjeżdżamy” to intrygująca lektura, która wzbudza mnóstwo emocji – śmieszy, smuci, denerwuje, rozczula, rozżala, podbudowuje na duchu, wprawia w stan kompletnego osłupienia, pobudza zazdrość, ale też sprawia, że zaczyna się doceniać to, co się ma. Ponadto można wyciągnąć z reportażu wiele interesujących informacji, które w innym wydaniu ciężko by było przyswoić, znaleźć, lub zapamiętać. Przy czytaniu książki Agnieszki Kołodziejskiej dużo ciekawostek zostaje w głowie – mnie zainteresowało (i mocno mną wstrząsnęło) zjawisko kobietobójstwa w Meksyku. Odszukałam inne źródła, by zgłębić temat.
Bardzo przypadło mi do gustu w „Polakach na emigracji” to, że nie ślęczymy przy jednej historii przez kilka stron, nie poznajemy życia danej pary/osoby od A do Z i nie dostajemy wszystkich informacji na raz. Co rozdział, to wskakujemy w inny temat związany z mieszkaniem poza granicami Polski. Autorka niemal na każdej stronie przywołuje inną postać i jej historię – czasami wracamy do tych samych osób w kolejnych rozdziałach, a czasami pojawia się ktoś zupełnie nowy. Powiem szczerze, że to naprawdę godne podziwu – po pierwsze to, żeby zebrać te wszystkie historie i informacje, a po drugie to, żeby opracować je w sposób, w jaki zostało to zrobione w tej książce. Lekkość z jaką Agnieszka Kołodziejska przechodzi przez różne historie, jak gładko przemieszcza się po mapie ludzi, a wraz z nimi krajów, jest niesamowita – ta łatwość w snuciu opowieści wskazuje, że autorka ma naprawdę obszerną wiedzę.
Książka podzielona jest na rozdziały tematyczne – na początku dowiadujemy się gdzie i dlaczego Polacy wyjeżdżają na obczyznę. W późniejszych rozdziałach mowa jest o pracy, jej warunkach i wyboistej drodze, porażkach oraz sielance co poniektórych emigrantów. Autorka porusza temat związków emigrantów zarówno z obcokrajowcami, jak i z rodakami; aborcji, dzieci ludzi mieszkających zagranicą, życia codziennego (czyli całej masy różnych aspektów) oraz tego, jak bezpiecznie można czuć się w danym kraju (zwłaszcza będąc kobietą).
Myślę, że książka przypadła mi do gustu tak bardzo, ponieważ od razu „polubiłam się” z autorką. Agnieszka Kołodziejska jest świetna w tym, co robi w tej książce – czyli w pisaniu i opowiadaniu niesamowitych, niekiedy smutnych, a czasami budujących historii. Autorka dzieli się swoimi przeżyciami (jak i tymi swojej rodziny), nie kryje swojego zdania w pewnych kwestiach (jak na przykład w temacie posiadania dzieci) i pozwala się poznać. Przyjemnie czyta się tę książkę właśnie przez sposób narracji – poznajemy trochę Agnieszkę Kołodziejską, ale głównie koncentrujemy się na przeżyciach innych, a konkretnie tych, którzy mieszkają za granicą. Autorka nie zrobiła z siebie celebrytki, wkoło której kręci się cały reportaż (a takowe książki też kiedyś mi się nawijały i naprawdę ciężko mi się je czytało) – jest trochę prywaty, ale nie kłuje w oczy, a raczej jest wręcz na miejscu.
Autorka z niespotykaną lekkością przesuwa się między kolejnymi historiami, nakreślając okoliczności sytuacji osób mieszkających za granicą krótko i treściwie, ale w zupełności wystarczająco, by móc zrozumieć dany przypadek.
W książce poruszane są dość istotne kwestie, takie jak równouprawnienie, akceptacja osób ze środowiska LGBTQ+ i prawo kobiet do aborcji – jasno wyczuwalne jest liberalne nastawienie Agnieszki Kołodziejskiej. Ja akurat „dogadałam się” z autorką w tym zakresie znakomicie, ale warto mieć to na względzie, jeśli chce się kupić tę książkę komuś na prezent.
„Polacy na emigracji” to świetnie zredagowana, dobrze napisana, ładnie wydana książka, którą czyta się z przyjemnością. Historie zawarte na kartach tego tytułu fascynują – niektóre mogą być dobrą inspiracją do wzięcia się w garść. Moja ocena 10/10.🛸
Cześć✈️
więcej Pokaż mimo toLubicie podróżować? Często wyjeżdżacie poza granice Polski? Ja od kilku już lat mieszkam/studiuję w Holandii i chyba zrosłam się z tym krajem – na pewno z mentalnością (choć nie z typowym holenderskim dusigroszem) i sposobem życia. Lubię Holandię za szeroko rozumianą wolność i stabilność finansową, którą można tutaj osiągnąć. Największym minusem, o którym również...