rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mocarna jest to rzecz o zgubnym indywidualizmie, toksycznej męskości i pułapce sukcesu.

Międzywojenna żydowska Warszawa z jej socjo-politycznymi, obyczajowymi i etnicznymi napięciami wydaje się nieco egzotycznym, a jednak znajomym miejscem akcji. Ciekawe tło historyczne jak na opowieść o superbohaterze z rozdartą tożsamością.

Postać Kuma wybitna - cyniczny kapitalista w samym sercu ideowo pogubionego ruchu robotniczego. Szapiro natomiast to taki polski Scarface - miał w życiu parter, więc chciał do góry, ale już będąc na górze nie stał się bardziej szczęśliwy, stał się więźniem swojej władzy i ambicji. Raperzy często o tym nawijają.

Metafizyczny kaszalot, który jednych irytuje, a dla mnie wydaje się dość ciekawą, ponurą reinterpretacją biblijnej przypowieści o potrzebie pogodzenia się z własnym przeznaczeniem - tutaj akceptacja własnego losu jest mechanizmem ściągającym Szapiro na dno, nie pozwalającym mu wyrwać się z Warszawy ponad jej małostkowe interesy. Litani imo jest tą częścią głowy Szapiro, która chce, żeby nic nie zmieniał w swoim życiu i dalej tkwił w tym samym bagnie. Każdy ma chyba w swojej głowie takiego potwornego kaszalota, który nie lubi nowego i dyktuje nam kim mamy być - trudno jest go przezwyciężyć, bo też trudno jest się wyrwać z nabytego habitusu.

Co do seksizmu - nie wiem jaką inną perspektywę niż seksistowską miałby reprezentować narrator będący niewykształconym, wychowanym przez ulicę gangsterem z nizin społecznych. Jak niby miałby się zachowywać i co miałby mówić? Powinien być szarmanckim feministą? XD Wydaje mi się, że Twardoch dostatecznie rekompensuje samcze klimaty wprowadzeniem postaci kobiecych z dość wysokim poziomem sprawczości. W "Królu" nienawiść jednej kobiety do przemocowego ojca niejako napędza łańcuch zdarzeń, który zapobiega przewrotowi u szczytu władzy państwowej. Burdelmama okazuje się koniec końców najbardziej zaradna życiowo z całego towarzystwa, podczas gdy idealizowana fizyczna siła Szapiro przegrywa z jego kruchą psychiką. Nawet żona Pantaleona się na nim zemściła. Ja tu widzę raczej krytykę maczyzmu, faceci nie kończą w tej powieści zbyt dobrze.

Styl pisania Twardocha z jego licznymi, zapętlającymi się powtórzeniami również siadł mi idealnie, bo jak niby miałby się wyrażać narrator z demencją starczą - jak najbardziej udany, adekwatny zabieg. A do tego to brawurowe wplatanie postaci historycznych do narracji - wyobrażam sobie, że sporo ludzi doznało z tego powodu historiograficznych konstypacji, bardzo odważne xD

Ugułem podziw dla typa, co on tutaj nawyrabiał.

Mocarna jest to rzecz o zgubnym indywidualizmie, toksycznej męskości i pułapce sukcesu.

Międzywojenna żydowska Warszawa z jej socjo-politycznymi, obyczajowymi i etnicznymi napięciami wydaje się nieco egzotycznym, a jednak znajomym miejscem akcji. Ciekawe tło historyczne jak na opowieść o superbohaterze z rozdartą tożsamością.

Postać Kuma wybitna - cyniczny kapitalista w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na chłopski rozum, chyba im więcej pamiętamy i im mniej są te wspomnienia zniekształcone przez błędy poznawcze, tym lepiej – tym bardziej zgodne z rzeczywistością narracje formujemy sobie w głowie i tym bliżej jesteśmy prawdy.

Rzecz w tym, że życie alkoholika polega przecież w dużej mierze na uciekaniu przed rzeczywistością w błogą niepamięć i nieświadomość.

A jak się ostro piło pół życia i się te pół życia niezbyt wyraźnie pamięta, to co wtedy? Z czego budować tożsamość? Na ile zgodne z prawdą mamy przekonania na temat siebie i innych? Na ile możemy samym sobie ufać?

Pamięć jest entuzjastycznie eksploatowanym tematem w literaturze współczesnej. Ale jakoś do tej pory nie natknęłam się na powieść, która udramatyzowałaby utratę pamięci w wyniku pospolitego chlania (bądź też choroby alkoholowej). I dlatego sam koncept stojący za "Informacją zwrotną" Żulczyka jest jak dla mnie totalnym sztosem.

Więcej na: kula-liryzmu.blogspot.com

Na chłopski rozum, chyba im więcej pamiętamy i im mniej są te wspomnienia zniekształcone przez błędy poznawcze, tym lepiej – tym bardziej zgodne z rzeczywistością narracje formujemy sobie w głowie i tym bliżej jesteśmy prawdy.

Rzecz w tym, że życie alkoholika polega przecież w dużej mierze na uciekaniu przed rzeczywistością w błogą niepamięć i nieświadomość.

A jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Czyż nie żyjemy w świecie, w którym wszyscy jesteśmy narcyzami? Ludźmi, którym nie udało się skonstruować autentycznej osobowości. Wszystko jest na pokaz.” – lamentuje Piotr C. w poście na blogu, w którym tłumaczy przesłanie swojej powieści z okazji premiery jej adaptacji.

Dlaczego w ogóle dochodzi do takiej sytuacji, że autor tłumaczy, co autor miał na myśli? Bo napisał powieść w wyjątkowo mało przejrzysty sposób, przez co została źle odebrana. Więc teraz musi się bronić.

Pokolenie Ikea to rzecz dość mocno specyficzna. Ma krytykować współczesne realia, w których relacje międzyludzkie zostały spłycone i utowarowione. Ma ukazywać samotność i zagubienie wielkomiejskiego korposzczura.

A zrealizowane jest to w ten sposób, że Piotr C. obsadził jako narratora mizogina, który na przestrzeni dwustu stron oddaje się głównie bezkrytycznemu uprzedmiotowianiu kobiet – każda jest głupią dupą ocenianą z wyglądu w skali od 1 do 10. Wymogi są mocno wyśrubowane. Jeśli kobieta waży o pięć kilogramów za dużo, jest o pięć lat za stara, nosi zbyt mały rozmiar biustonosza i generalnie nie wygląda jak modelka Victoria’s Secret, to notę otrzymuje niską.

Na pierwszy rzut oka nie za bardzo widać, w jaki sposób taka narracja ma realizować jakiekolwiek szczytne cele. Potrzeba naprawdę dużej wiary i zaufania wobec dobrych intencji Piotra C., by nie odebrać tej powieści wprost jako zwykła, chamska afirmacja seksizmu. Wiele kobiet nie jest skłonnych udzielić mu takiego kredytu zaufania. Nie ma się czemu dziwić.

Więcej o książce i filmowej adaptacji na: http://kondonik.pl/?p=551

„Czyż nie żyjemy w świecie, w którym wszyscy jesteśmy narcyzami? Ludźmi, którym nie udało się skonstruować autentycznej osobowości. Wszystko jest na pokaz.” – lamentuje Piotr C. w poście na blogu, w którym tłumaczy przesłanie swojej powieści z okazji premiery jej adaptacji.

Dlaczego w ogóle dochodzi do takiej sytuacji, że autor tłumaczy, co autor miał na myśli? Bo napisał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jest książka ważna i potrzebna, bo daje wgląd w umysł osoby uzależnionej i demitologizuje proces trzeźwienia. To nie jest relacja z samego środka alkoholowej matni owianej dymem marihuany - miejscem akcji sporej części książki jest publiczna przychodnia uzależnień.

Z opisu Krysi, głównej bohaterki i narratorki, wyłania się obraz nie alkoholiczki i narkomanki wstającej z kolan w glorii i chwale, ale osoby nie potrafiącej do końca nawigować rzeczywistości po wyeliminowaniu substancji, na których opierała się na co dzień. To jest o kobiecie, która przechodzi żałobę po używce i nie wie co teraz - jak ma wyglądać to trzeźwe życie i co miałoby jej zrekompensować zrezygnowanie z alko i zioła?

Imho, niestety nie jest to powieść dobrze napisana. Zacznijmy od tego, że to jest właśnie powieść, nie autobiografia. Z tego co zauważyłam, ludzie często popełniają błąd utożsamiania autorki z narratorką i bohaterką, a nie jest nią Małgosia, tylko Krysia - przedstawia się wprost na pierwszej stronie.

Ale jest zrozumiałe, dlaczego czytelnicy popełniają ten błąd, bo w zasadzie nie wiadomo po co ta postać Krysi została tutaj wprowadzona, to alter ego. Jaką funkcję ma tu spełniać odseparowanie autorki od bohaterki powieści? Bo jest dosyć jasne, że tekst opiera się na przeżyciach autorki. Naprawdę nie wydaje mi się by Halber włożyła jakikolwiek wysiłek w wykreowanie autonomicznej, odmiennej od niej postaci, co wzbudza wątpliwości w jej zdolności pisarskie.

Jakiego rodzaju to jest właściwie projekt? Bo skoro nie jest to autobiografia, skoro już została tutaj ta Krysia wprowadzona, to należałoby również rozważać jakość tego tekstu w kategoriach powieściowych. No i pierwsze co się wtedy rzuca w oczy to jak niemiłosiernie przegadany jest to tekst. I też widzę w tym braki warsztatowe, które Halber może powinna uzupełnić na kursie creative writing.

Oczywiście, to jest powieść tkwiąca dość głęboko w głowie bohaterki, mamy więc dużo jej przemyśleń i wylewnego zwierzania się czytelnikowi. W dość egzaltowany sposób, ale akurat kwestie stylistyczne mało mnie obchodzą. Można było jednak to ventingowanie Krysi najzwyczajniej w świecie jakoś urozmaicić, żeby czytelnik nie odczuwał przesytu w połowie lektury - można było wprowadzić więcej dialogów, opisów, retrospekcji, detalów. Można było niektóre sytuacje zobrazować, zamiast je po prostu opowiedzieć. No i wtedy wyglądałoby to bardziej literacko, a nie jak lekko zredagowany pamiętnik albo zbiór wpisów z fejsbukowego peja warszawskiej hipsterki.

No więc generalnie temat książki, jej zawartość bronią się, ale pod względem technicznym jest byle jak.

Mam jeszcze więcej zastrzeżeń, piszę o nich na kula-liryzmu.blogspot.com

To jest książka ważna i potrzebna, bo daje wgląd w umysł osoby uzależnionej i demitologizuje proces trzeźwienia. To nie jest relacja z samego środka alkoholowej matni owianej dymem marihuany - miejscem akcji sporej części książki jest publiczna przychodnia uzależnień.

Z opisu Krysi, głównej bohaterki i narratorki, wyłania się obraz nie alkoholiczki i narkomanki wstającej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pełno tu myślenia magicznego, co rusz jakiś cud. Generalnie to z uzależnieniami, wszelkimi chorobami i nieprzepracowanymi problemami lepiej jest iść na rekolekcje niż do lekarza czy na terapię, bo po co się szarpać, jak można się modlić i doznawać łask.

Pełno tu myślenia magicznego, co rusz jakiś cud. Generalnie to z uzależnieniami, wszelkimi chorobami i nieprzepracowanymi problemami lepiej jest iść na rekolekcje niż do lekarza czy na terapię, bo po co się szarpać, jak można się modlić i doznawać łask.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Są miejsca na świecie, gdzie walka o środowisko to nie spacer po mieście z memicznym transparentem, wypad do ciuchlandu i picie piwa w knajpie przez zero-waste słomkę z makaronu. Np. w delcie rzeki Niger nie jest zbyt fajnie. Wszystko przez to, że znajdują się tam bogate złoża ropy naftowej.

Przeciętny mieszkaniec północnej hemisfery mógłby powiedzieć: "ale jak to?! Przecież dysponowanie takimi zasobami przekłada się na petrodolary, skok gospodarczy i powszechny dobrobyt!". Ano jednak nie. Helon Habila wprost odwraca tę narrację: dla przeciętnego Nigeryjczyka dostęp do ropy naftowej staje się przekleństwem. Petrodolary jakoś nie chcą skapywać do ludzi, których wioski zostały zrównane z ziemią pod budowę rurociągów albo spłonęły w jednym z licznych wycieków.

Pastoralna utopia Delty pod naciskiem międzynarodowego przemysłu rafineryjnego przeistacza się w odhumanizowaną atopię - przestrzeń niedostępną dla zwykłych śmiertelników, obserwowaną z góry przez korporacyjne helikoptery. Byli mieszkańcy tych terenów zostali z nich wyparci siłą i podstępem lub sami uciekli przed skażonymi wodami, martwymi rybami, ubóstwem i przemocą.

Miejskie aglomeracje wsysają wykorzenioną ludność. Jak się jednak okazuje, migracja do miasta kończy się rozczarowującym doświadczeniem bycia przemielonym przez sprekaryzowany rynek pracy. Petrodolarów dalej ni widu, ni słychu, chyba że się złapało fuchę na strzeżonym osiedlu białych, zagranicznych inżynierów i menedżerów.

Niezadowolenie społeczeństwa, które ponosi największe koszty wydobycia ropy na ich ziemiach, prowadzi do tego, że w Delcie Nigru formują się oddziały eko-terrorystów, które niszczą rurociągi i walczą ze skorumpowanymi siłami rządowymi. W zasadzie toczy się tam wojna (tutaj proszę sobie zwizualizować scenki żywcem wzięte z "Czasu apokalipsy" Coppoli).

Głównym wątkiem budującym suspens jest porwanie z okupem białej kobiety przez eko-bojówkarzy. Habila rozwija jednak narrację w taki sposób, że zaginięcie kobiety stopniowo staje się najmniej w tym wszystkim interesujące. Dramaty białych zostają zepchnięte na boczny tor, żeby było sprawiedliwie. I'm lovin' it.

Są miejsca na świecie, gdzie walka o środowisko to nie spacer po mieście z memicznym transparentem, wypad do ciuchlandu i picie piwa w knajpie przez zero-waste słomkę z makaronu. Np. w delcie rzeki Niger nie jest zbyt fajnie. Wszystko przez to, że znajdują się tam bogate złoża ropy naftowej.

Przeciętny mieszkaniec północnej hemisfery mógłby powiedzieć: "ale jak to?!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak to u Banville'a, mądrze napisana powieść/nowela. Już taki najbardziej pobieżny skan tekstu podpowiada, że mnóstwo jest tu powodów do kiwania głową z uznaniem.

Still, przepłynęłam większość "Morza" bez zaangażowania, choć podoba mi się wnikliwość prozy Banville'a i jego cierpki, ale też bardzo plastyczny język.

Należałoby podkreślić, że narrator do ostatniej niemal chwili odwleka ujawnienie istotnych informacji, co buduje fajny, eksplozywny efekt na koniec. Tak więc warto jest poczekać cierpliwie.

W zasadzie pierwszy moment książki, który wygenerował u mnie "yaaasss"-reakcję nadszedł bardzo późno, kiedy wyszło na jaw, na ile narrator jest świadomy klasowo. W uproszczeniu, tak to się przedstawia w jego przypadku: "poznaj samego siebie" > jestem gówniakiem z klasy robotniczej > potrzeba awansu > awans > "od-poznaj samego siebie", oducz się się bycia biedakiem.

Wiadomo, z tego się rodzi ogrom napięcia i syndrom oszusta. A później jeszcze wychodzi na wierzch ile rzeczy narrator przeoczył. Pochłonięty mierzeniem się ze swoim poczuciem niższości, nie zarejestrował, że inni ludzie, tak jak i on, wiedli przez ten cały czas swoje niezależne, skomplikowane życia. Co z kolei prowadzi do poczucia winy i wewnętrznego konfliktu: jak nie tkwić w swojej solipsystycznej bańce, ale też pogodzić się z faktem, że nigdy nie poznamy samych siebie, a co dopiero innych ludzi w pełni? Ile niewiedzy jest spoko, a ile to już zaniechanie?

Ważne pytania, ale... zaczynają męczyć mnie autorefleksyjne, niezmiennie zaabsorbowane zawartością ludzkich głów narracje o pamięci, tożsamości i błędach poznawczych.

Triggeruje mnie, że powieść o tytule "Morze" nie podaje, przy którym morzu toczy się akcja. No bo to nie ma znaczenia najwyraźniej, bo morze to tylko metafora. Pffff, nie kupuję takich metafor: imho, dematerializują naturę i jeszcze bardziej wpychają nas w solipsystyczną bańkę 🙆 Jest świat na zewnątrz i on wymaga naszej uwagi.

Jak to u Banville'a, mądrze napisana powieść/nowela. Już taki najbardziej pobieżny skan tekstu podpowiada, że mnóstwo jest tu powodów do kiwania głową z uznaniem.

Still, przepłynęłam większość "Morza" bez zaangażowania, choć podoba mi się wnikliwość prozy Banville'a i jego cierpki, ale też bardzo plastyczny język.

Należałoby podkreślić, że narrator do ostatniej niemal...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest tu całkiem sporo obrazowych porównań i analogii, które mogą być pomocne w uporządkowaniu sobie wiedzy, poustawianiu sobie rzeczy w odpowiednich proporcjach. Dużo mam w tej książce pozakreślanych fragmentów, które przekonująco osadzają abstrakcyjnie brzmiącą wiedzę naukową w otaczającej nas rzeczywistości. Na plus, że całościowy przekaz nie jest zbyt depresyjny, ale też nie popada w wymuszony optymizm.

Ale chyba nudzi mnie już czytanie o tym, że rolą pisarza w dobie katastrofy środowiskowej jest bycie kimś w rodzaju pośrednika między naukowcem a zwykłym zjadaczem ryżu. Chciałabym, by eko-literatura była czymś więcej niż technical writing. Ten esejo-memoir to jest zbiór całkiem dobrych pomysłów w wielu przypadkach. Autorowi jednak, mam wrażenie, zabrakło inwencji i odwagi by pociągnąć je gdzieś dalej.

Jest tu całkiem sporo obrazowych porównań i analogii, które mogą być pomocne w uporządkowaniu sobie wiedzy, poustawianiu sobie rzeczy w odpowiednich proporcjach. Dużo mam w tej książce pozakreślanych fragmentów, które przekonująco osadzają abstrakcyjnie brzmiącą wiedzę naukową w otaczającej nas rzeczywistości. Na plus, że całościowy przekaz nie jest zbyt depresyjny, ale też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ajaj, urocza to jest rzecz w swojej nieuprzejmości i szelmowskiej negacji piękna. Oryginalny Shrek jest brzydki, jest zły i nie czuje z tego powodu żadnych kompleksów, a wręcz przeciwnie - jest to dla niego źródło dumy! To jest w zasadzie trzydzieści stron bajki o self-love. Nie ma tu żadnych zawiłych tragedii wynikających z braku akceptacji siebie, jak to było w filmach o Shreku. Jeśli zbyt długo siedzieliście dzisiaj na Instagramie i znowu czujecie się brzydcy i niegodni miłości, to warto sięgnąć po tę króciutką historyjkę - od razu człowiek czuje się lepiej w swoim ciele :)

Ajaj, urocza to jest rzecz w swojej nieuprzejmości i szelmowskiej negacji piękna. Oryginalny Shrek jest brzydki, jest zły i nie czuje z tego powodu żadnych kompleksów, a wręcz przeciwnie - jest to dla niego źródło dumy! To jest w zasadzie trzydzieści stron bajki o self-love. Nie ma tu żadnych zawiłych tragedii wynikających z braku akceptacji siebie, jak to było w filmach o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po lekturze tych króciutkich tekstów jestem pod wrażeniem jak wiele można zrobić w obrębie zaledwie kilku stron. Paradoksalnie, zdumiewające jest ile czuć w tych opowiadaniach przestrzeni, jakby się wchodziło do budki telefonicznej Doktora Who.

Daisy Johnson mistrzowsko uprawia ekonomię słowa, budując napięcie na niedopowiedzeniach, z dużym wyczuciem operując szczegółem. Potrafi też wytworzyć jakieś poczucie lokalności, tak, że ma się wrażenie, że te historie nie mogłyby być osadzone nigdzie indziej niż w The Fens.

"Fen" operuje na znacznie wyższym poziomie abstrakcji niż większość rzeczy, jakie ostatnio czytałam. Spełnione są tu wszystkie kryteria realizmu magicznego, ale nie chodzi mi tylko o to. Zaskoczyło mnie, że przeczytałam jedno opowiadanie, drugie, trzecie... i nie miałam o nich nic do powiedzenia. Nie poddają się one tak łatwo interpretacji, nie są skłonne do ustępstw.

Realizm magiczny w wydaniu Johnson jest o tyle frapujący, że najczęściej nie zapuszcza się zbyt głęboko w fantastykę, trzyma się blisko tkanki codziennego życia mieszkańców The Fens. Najbardziej nieprawdopodobna jest historia o domu, który zakochał się w mieszkającej w nim dziewczynie. Dom zostaje ożywiony i dysponuje pewną dozą sprawczości. Ale znajdą się w tym zbiorze opowiadania, które nie mają żadnych fantastycznych elementów, poza tym, że zwierzęta zachowują się w nich w nietypowy sposób – jedne są zbyt agresywne, drugie zbyt przyjacielskie.

Najłatwiej byłoby przeanalizować te teksty z perspektywy feministycznej, bo wszystkie koncentrują się na doświadczeniach kobiet, dość często nastolatek, które właśnie odkrywają swoją seksualność i cielesność.

Dobrze by się czytało "Fen" jako deser po "Krainie wód" Grahama Swifta. W tekstach Johnson jest jeszcze więcej napięcia seksualnego i fantastycznych, baśniowych historii. Kraina The Fens wydaje się jeszcze bardziej płynna, niestała i liminalna. Wraca motyw kobiety przemieniającej się w rybę, wracają duchy i wiedźmy. Pojawiają się lisy i albatrosy z lokalnych zabobonów. Atmosfera jest znacznie bardziej niepokojąca.

Całość jest utrzymana w bardzo rzeczowym tonie. Styl Johnson jest surowy i chłodny, wypłukany z naddatków, budowany na staccato krótkich zdań ze śladową ilością przymiotników. Chciałabym umieć tak pisać.

Więcej na kula-liryzmu.blogspot.com

Po lekturze tych króciutkich tekstów jestem pod wrażeniem jak wiele można zrobić w obrębie zaledwie kilku stron. Paradoksalnie, zdumiewające jest ile czuć w tych opowiadaniach przestrzeni, jakby się wchodziło do budki telefonicznej Doktora Who.

Daisy Johnson mistrzowsko uprawia ekonomię słowa, budując napięcie na niedopowiedzeniach, z dużym wyczuciem operując szczegółem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przygotowywałam się mentalnie na ładniutką rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie z elementami romansu i powieści obyczajowej. A kryje się za tym tytułem bodaj najpopularniejszy reprezentant gatunku cli-fi (climate-change fiction). Nie wiem czy mamy na polskim rynku choćby jedną taką powieść, która wyróżniałaby się bezpośrednim wykorzystaniem wiedzy o zmianie klimatu w konstruowaniu fabuły.

Mamy przekład Anny Kłosiewicz, o tyle dobrze. Natomiast niedobrze, że przepadł on na naszym rynku bez echa - zupełnie niezasłużenie.

Tak to moim zdaniem musiało wyglądać: ludzie odpowiedzialni w Wydawnictwie Prószyński i S-ka za promocję książki obrali za docelową grupę odbiorców czytelniczki literatury kobiecej. Przyodziali tę świetną powieść cli-fi w kiczowatą okładkę: motylek + uroczo nieporadnie wyglądająca blondynka miętosząca w rękach letnią sukienkę. (Ma się ta okładka do treści jak kwiatek do kożucha. Zacznijmy od tego, że bohaterka powieści jest ruda, a akcja przypada na wyjątkowo słotną zimę w Appalachach, więc nikt tam raczej w zwiewnych kieckach nie ganiał xD)

Efekt: po niesprawiedliwie zaniżonych ocenach na Lubię Czytać widać ewidentnie, że książka nie przyjęła się w obranej grupie docelowej.

Należy tutaj podkreślić, że "Lot motyla" jest niezaprzeczalnie dogłębnie kobiecą powieścią napisaną przez kobietę – o rozterkach kobiet, ich uczuciach, lękach, pragnieniach i o przeszkodach, z jakimi muszą się mierzyć w patriarchalnym społeczeństwie. Ale nie tylko o tym. A przede wszystkim nie ma tutaj wartkiej akcji, wciągających wątków miłosnych, zmysłowych opisów... – czyli tego, czego oczekują czytelniczki literatury kobiecej sięgając po książki z tej półki.

"Lot motyla" to powieść o ekologii – ale nie takiej pop-kulturowej, jak z festiwalu w uzdrowisku termalnym w Uniejowie. Ekologia jako dziedzina nauki zajmuje się badaniem zależności między różnymi organizmami lub między organizmami a ich środowiskiem życia. Kingsolver, z wykształcenia biolożka, opiera swoją powieść właśnie na takim rozumieniu terminu "ekologia".

"Lot motyla" opisuje więc relacje między główną bohaterką, Dellarobią Turnbow, a jej rodziną i innymi mieszkańcami Feathertown – prowincjonalnej miejscowości w Tennessee u podnóża Appalachów. Kingsolver pochyla się również nad zależnościami między tymi ludźmi a ich biotopem, który ulega nagłym przeobrażeniom na skutek zmiany klimatu. Feathertown nawiedzają bowiem ulewne deszcze, które niszczą plony, podtapiają domy, powalają drzewa i wywołują groźne lawiny błotne.

Mniej oczywistym i – jak może się wydawać – mniej posępnym skutkiem zmiany klimatu jest zasiedlenie sąsiednich wzgórz przez miliony monarchów, motyli o intensywnie pomarańczowym ubarwieniu. Wkrótce okaże się jednak, że cudowne objawienie się monarchów w Feathertown z perspektywy nauki nie jest błogosławieństwem, lecz niczym innym jak niepokojącą aberracją. Małomiasteczkowa Dellarobia dowiaduje się o tym od Ovida Byrona, entomologa, przybysza z obcego dla niej środowiska akademickiego.

Dochodzi tutaj kolejna warstwa do interpretacij: relacja między mieszkańcami Feathertown, typowymi redneckami, a kosmopolitycznymi turystami, slacktywistami i wykształciuchami z zewnątrz. W pewnym sensie to też jeden z efektów zmiany klimatu, jeśli odizolowane i zhomogenizowane Feathertown nagle staje się siedliskiem dla wszystkich tych obcych ludzi, którzy przyjeżdżają do prowincjonalnej miejscowości w Tennesee zwabieni motylami. Co bardziej ksenofobiczni mieszkańcy Feathertown traktują tych przybyszów jako gatunek inwazyjny.

Niespodziewane wzmożenie ruchu w Feathertown stanowi dla Kingsolver doskonałą okazję do podkreślenia istoty różnic klasowych i nierówności społecznych. Najbardziej mnie ucieszyły fragmenty, które bezpardonowo dają do zrozumienia, że wielkomiejski aktywizm najczęściej opiera się na uprzywilejowaniu – bo na protesty, manifestacje, kampanie na mediach społecznościowych, symboliczne akcje i inne wyrafinowane formy okazywania sprzeciwu wobec degradacji środowiska naturalnego trzeba mieć fundusze (i inne kapitały, np. kapitał kulturowy). Trzeba dysponować wolnym czasem, żeby odsapnąć od codziennych trudów zwykłego przetrwania w tym tygodniu czy w tym miesiącu i móc pozwolić sobie na myślenie o działaniach długoterminowych.

"Lot motyla" pokazuje, że sprekaryzowanie, niemożność myślenia o przyszłości i wyłączenie z aktywnego brania udziału w życiu społecznym to również formy nieuprzywilejowania, które w subtelny i wyrafinowany sposób degradują środowisko.

Niebywale sympatyczna jest scenka, w której jeden aktywista specjalnie kopsnął się do Feathertown, żeby stać tam cały boży dzień z ulotkami i zachęcać tubylców do przyjęcia nisko-emisyjnego stylu życia. Po krótkiej rozmowie aktywisty z Dellarobią staje się nader oczywiste, że nie ma on zielonego pojęcia o realiach funkcjonowania klasy niższej.

Dellarobia wiedzie nisko-emisyjny styl życia czy jej się to podoba, czy nie. Nie musi ograniczać ilości spożywanego mięsa, bo nie stać jej na mięso. Nie musi rezygnować z podróżowania samolotem, bo nigdzie nie podróżuje. Nie musi rezygnować z kupowania nowych ubrań, bo całe życie ubierała się w ciuchlandach. I tak punkt po punkcie wychodzi na jaw kto ma większy udział w światowym bogactwie i przez to większy ślad węglowy. Sterczenie z oderwanymi od rzeczywistości ulotkami zaczyna wręcz jawić się jako przemoc symboliczna niefrasobliwego aktywisty przeświadczonego o swojej niewinności.

Jakby tego było mało, Kingsolver sygnalizuje istnienie problematycznych relacji o międzynarodowym zasięgu, podejmując się krytyki wolnorynkowych mechanizmów i globalizacji. Jest w tej książce rozdział, którego scenerią jest amerykański odpowiednik naszego sklepu "wszystko za 5 zł". Nieszczęśliwa, niezadowolona z życia Dellarobia szuka prezentów świątecznych dla swoich dzieci. Żal matki, która nie jest w stanie dać swoim dzieciom tego, czego by naprawdę chciały jest dojmujący. Ubóstwo popycha ją do szukania czegoś w miarę wartościowego na półkach z chińskim badziewiem. Jest w tym rozdziale również gruba rozkmina o beznadziei tkwienia w konsumenckiej spirali: zubożali Amerykanie polegają na dostawie tanich produktów wytwarzanych przez zniewolonych robotników w chińskich fabrykach, przez których z kolei amerykańscy rzemieślnicy (matka Dellarobi była krawcową a ojciec stolarzem) tracą pracę, nie będąc w stanie konkurować cenowo z chińszczyzną. W ten sposób nakręca się spirala ubóstwa i wyzysku.

Mam nadzieję, że teraz widoczne jest jak bardzo ambitnym, wielopoziomowym projektem jest dzieło Kingsolver. Choć dla recenzentek z Lubię Czytać "Lot motyla" to przegadane nudy z irytującą, narzekającą na wszystko główną bohaterką, która nie chce wziąć się w garść. Heh.

No jak dla mnie całkiem ładnie i wymownie wszystko się w tej powieści zazębia – również narzekanie Dellarobi i jej potrzeba tłumaczenia sobie na bieżąco świata, w którym przyszło jej żyć, a który ulega coraz silniejszej destabilizacji.

Przygotowywałam się mentalnie na ładniutką rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie z elementami romansu i powieści obyczajowej. A kryje się za tym tytułem bodaj najpopularniejszy reprezentant gatunku cli-fi (climate-change fiction). Nie wiem czy mamy na polskim rynku choćby jedną taką powieść, która wyróżniałaby się bezpośrednim wykorzystaniem wiedzy o zmianie klimatu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W "Prowadź swój pług przez kości umarłych" zdarzają się momenty, w których Olga Tokarczuk pisze zaskakująco odważnie. Weźmy choćby te przeklinane przez większość czytelników fragmenty o astrologii. Pomimo tego, co może nam się wydawać, kiedy przyglądamy się w Polsce rosnącemu gronu zwolenników szurskich teorii, śmiem stwierdzić, że oświeceniowy racjonalizm nadal jest naszemu społeczeństwu bliski i ma dominującą pozycję w naszej kulturze. Co przejawia się tym, że kiedy słyszymy o nieubłaganych determinizmach zrodzonych z konkretnych pozycji planet, to zbywamy owe rewelacje jako hippisowskie, newage’owe bajdurzenie.

Tokarczuk o tym wie i gra tą świadomością w swojej powieści. Nie tylko wewnątrz narracji Janina Duszejko musi zderzać się co raz z niechęcią racjonalistycznego społeczeństwa, które rości sobie prawo do decydowania co jest normalne, a co nie, nie zważając na swoje własne zaślepienie; Tokarczuk musi zderzać się z taką samą niechęcią czytelników. Dlatego przy lekturze "Prowadź swój pług przez kości umarłych" starałam się swoją niechęć do astrologii potulnie odłożyć na bok. Nie można mi zarzucić braku dobrej woli.

Koniec końców stwierdzam jednak, że astrologia i horoskopy dalej nic mnie nie obchodzą i wolałabym, gdyby Tokarczuk podejmowała ryzyko zniechęcenia do siebie czytelnika jednak na polu otwartego pisania o źródłach przemocy wobec zwierząt (czyli o kapitalistycznych mechanizmach prowadzących do ich uprzedmiotowienia).

Są jednak zalety wykorzystania wiedzy astrologicznej w tej powieści: służy osadzeniu akcji powieści w jakimś szerszym, kosmicznym kontekście. Dzięki temu osłabiona zostaje domyślnie antropocentryczna, dominująca pozycja człowieka w świecie. Czytelnik musi rozważyć przynajmniej możliwość bycia podporządkowanym i biosferze i ruchom planet. A taka możliwość czyni czytelnika „ot, kawałkiem materii” czy „kruchym bytem”, jakby to nieco pretensjonalnie, lecz trafnie ujęła sama Tokarczuk.

Ja najwięcej odwagi widzę w zbudowaniu przez Tokarczuk postaci niebanalnej i transgresyjnej. Duszejko – postać w stylu tej fajnej, ekscentrycznej cioci, którą każdy chciałby mieć – okazuje się być ciocią problematyczną. Nie spodziewałam się, że czymś mnie ta powieść zaskoczy, a tu proszę! Mój apetyt na skomplikowaną postać kobiecą został zaspokojony.

Więcej na kula-liryzmu.blogspot.com, ale ostrzegam, że ze spoilerami.

W "Prowadź swój pług przez kości umarłych" zdarzają się momenty, w których Olga Tokarczuk pisze zaskakująco odważnie. Weźmy choćby te przeklinane przez większość czytelników fragmenty o astrologii. Pomimo tego, co może nam się wydawać, kiedy przyglądamy się w Polsce rosnącemu gronu zwolenników szurskich teorii, śmiem stwierdzić, że oświeceniowy racjonalizm nadal jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie chwile, kiedy bardzo jest mi niewygodnie z tym, co mam i jakie wiodę sobie życie kosztem mniej uprzywilejowanych ludzi. O takich chwilach łatwo się jednak zapomina, myśli mają zwyczaj szybko wracać na swoje ulubione tory. No więc czytanie "Ministerstwa niezrównanego szczęścia" psuje humor, bo ta powieść to taki solidny privelege check wydłużony na 460 stron.

Jest to jedna z tych fragmentarycznych, gęsto zaludnionych powieści, które czerpią siłę napędową ze stopniowego ujawniania w jaki sposób wszyscy ich bohaterowie są ze sobą powiązani. Tutaj oddziałuje na nich ponadto bardzo silnie tło socjopolityczne – na tyle silnie, że nazywanie go "tłem" wydaje się nierozważne. Lektura "Ministerstwa niezrównanego szczęścia" może wręcz służyć jako wstęp do nauki o kulturze, historii i problemach współczesnych Indii. Choć należy też podkreślić, że ilość informacji podawanych przez Roy bywa przytłaczająca. Stosunkowo szybko zrezygnowałam ze sprawdzania każdego odniesienia i obcojęzycznego słowa.

Może w sumie tak trzeba. Mnie na pewno lepiej się doświadczało tę powieść jako nie do końca dla mnie zrozumiały tygiel. Pomyślałam sobie, że w takim środowisku jak w żadnym innym mogą rosnąć i stawać się obiektem kultu baniany – gigantyczne, mordercze, poskręcane drzewa o wielu pniach. Drzewa-labirynty.

W prozie Arundhati Roy nie ma żadnej zasadności wycofywanie się za próg z polityką i zaangażowaniem społecznym, coby nie zafajdać dzieła literackiego, bo akurat to dzieło literackie jest utkane z polityki i zaangażowania. Roy zaludnia "Ministerstwo..." głównie marginesem społecznym.

Zaczynamy całą przygodę z Andźum. Początkowo jej nieuprzywilejowanie wynika głównie z bycia osobą transseksualną, jednak nie mniej problematyczna okaże się później jej przynależność do mniejszości muzułmańskiej. Kłopoty zaczynają się wraz z atakiem na World Trade Center. W Indiach to wydarzenie służy hinduskiej większości jako pretekst do rozniecenia pogromowych nastrojów.

Inną ważną postacią jest Tilottama – uboga, czarnoskóra kobieta po studiach z architektury; nonkonformistka, która stara się radzić sobie jakoś w patriarchacie. Tilo jest w swego rodzaju wolnym związku z Musą, kolegą ze studiów i bojówkarzem walczącym w podziemiu o niepodległość Kaszmiru.

W ten sposób dochodzimy gdzieś w połowie powieści do jej najsmutniejszego wątku. Roy usiłuje przybliżyć czytelnikowi na czym polega spór o Kaszmir i jak wyglądały jego różne etapy. Dominują ściskające gardło sceny okrucieństwa indyjskiego wojska. Szokujący jest również opis złożonej aparatury zaprojektowanej przez indyjski rząd do walki z powstańcami. Przeczytamy o infrastrukturze do torturowania więźniów, propagandzie, przekupowaniu informatorów i wyrafinowanym rozbijaniu kaszmirskich bojówek od wewnątrz poprzez podsycanie między nimi konfliktów światopoglądowych.

Jest w "Ministerstwie..." wiele innych, pobocznych postaci, dzięki którym wyłania się alternatywna panorama Indii z jej konfliktami, napięciami, tragediami, katastrofami i nadużyciami. Roy nie pomija przy tym zniszczonych ekosystemów i rozmaitych wynaturzeń kapitalizmu, czym zasłużyła sobie u mnie na serduszko: <3. Obrywa się mediom żerującym na ludzkim cierpieniu, obrywa się głupiutkim turystom z Zachodu, obrywa się naiwnym slacktywistom i hippisom (a więc w tym przypadku i ja oberwałam).

Co ważne, jest też miejsce na optymizm w tej powieści z nagrobkiem na okładce. Jego źródłem jest solidarność klasowa i jakaś wewnętrzna siła płynąca z doświadczonych przez życie, zahartowanych ludzi.

Kiedy zmarginalizowana i straumatyzowana Andźum zamieszkuje na cmentarzu, bo tylko tam czuje się u siebie, to nie wygląda to na rebelię. Ale po jakimś czasie Andźum się odbija i, o dziwo, nie wyprowadza się z cmentarza, tylko go "odzyskuje" (ang. "reclaim") – przejmuje tę heterotopijną przestrzeń, zagarnia ją i czyni ją własną.

Dom wybudowany na cmentarzu ciągle się rozrasta i wkrótce przeradza się w nowy utopijny projekt: oazę dla wykluczonych, egalitarną rezydencję marginesu, gdzie kwitnie nowe życie. Brzmi to nieprawdopodobnie i trochę groteskowo, ale co z tego? Udało się Arundhati Roy zaangażować mnie na tyle, by przestało mnie zupełnie obchodzić jak to brzmi.

Są takie chwile, kiedy bardzo jest mi niewygodnie z tym, co mam i jakie wiodę sobie życie kosztem mniej uprzywilejowanych ludzi. O takich chwilach łatwo się jednak zapomina, myśli mają zwyczaj szybko wracać na swoje ulubione tory. No więc czytanie "Ministerstwa niezrównanego szczęścia" psuje humor, bo ta powieść to taki solidny privelege check wydłużony na 460 stron.

Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wymęczyła mnie ta powieść okrutnie. Jest to jeden z rzadkich przypadków, kiedy o wiele bardziej podobała mi się ekranizacja. Chyba była mniej napuszona.

No co? Rozumiem, że forma musi być niestrawna i napuszona, jeśli treść tego wymaga - bo "Pod Mocnym Aniołem" traktuje nie tylko o alkoholizmie, ale też o nadwartościowaniu języka, jak mniemam. Fraza musi być kwiecista, jeśli kwiecistość frazy służy samoafirmacji narratora, podbudowaniu jego samooceny. Ale, Jezu, jakie to męczące, kiedy cały 250-stronicowy tekst podporządkowany jest takiemu założeniu.

Może podchodzę do tego z takim zblazowanym dystansem, bo przeczytałam już w tym roku gigantyczną powieść o uzależnieniu i spotkaniach Anonimowych Alkoholików - "Infinite Jest". Podejście Davida Fostera Wallace'a do pisania o tych sprawach bardziej mi odpowiadało, bo było w nim więcej humanizmu i wrażliwości. Jego narracja nie wychodziła z pozycji narcystycznej nienawiści do samego siebie, pożyczając jego własne słowa, tylko ze zrozumienia, jak wszyscy jesteśmy żałośni i jak się sami ze sobą szamoczemy w naszych ciasnych, nieprzewietrzonych głowach.

Pilch, mam wrażenie, chciał się na skonstruowanym przez siebie narratorze nieco wyżyć, dlatego uczynił go tak odpychającym w swojej sardonicznej przemądrzałości. Choć podoba mi się w jaki sposób ukazuje, że wykształcenie służy nie tyko światłym celom - czasami służy przeciw naszemu dobru. Czasami wysługujemy się wykształceniem, żeby sobie zracjonalizować nasz własny upadek.

W ogóle po przeczytaniu "Infinite Jest" myślałam, że ja to potrafię docenić, kiedy autor bez skruchy pozwala sobie przeginać. Ale chyba jednak nie. "Pod Mocnym Aniołem" jest pięć razy krótsze, a poczucie mdlącego przesytu dominuje (postmodernistyczne zabiegi narracyjne, oniryzm, ironia i ta zgrzebna pochwała miłości na koniec). I znowu, nawet jeśli jest ta powieść obliczona na taką reakcję, to mnie to jakoś nie rusza.

Wymęczyła mnie ta powieść okrutnie. Jest to jeden z rzadkich przypadków, kiedy o wiele bardziej podobała mi się ekranizacja. Chyba była mniej napuszona.

No co? Rozumiem, że forma musi być niestrawna i napuszona, jeśli treść tego wymaga - bo "Pod Mocnym Aniołem" traktuje nie tylko o alkoholizmie, ale też o nadwartościowaniu języka, jak mniemam. Fraza musi być kwiecista,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No ni chuja, nie ruszyło mnie to.

Relacja z bycia w depresji czasami bardzo trafna, ale nie porywająca. Mięcha w niej zabrakło. Jakby chociaż poszedł Houellebecq bardziej naturalistycznymi torami, to już by było trochę ciekawiej - choćby trop z kłopotami w utrzymywaniu higieny osobistej był obiecujący. Albo z tyciem pod wpływem leków antydepresyjnych.

Niestety Houellebecq chyba nie ma aż takiego drygu do pisania o brudzie i tłuszczu, chyba nie chce się aż tak bardzo nad tą depresją pochylać i nosem szorować w cielesności. Dostajemy więc wgląd w procesy myślowe przynudzającego, hemingway'owskiego narratora, który w realu spędza czas na plątaniu się z knajpy do hotelu i z powrotem i trwonieniu spadku po starych.

I tak sobie siedzimy w jego schorowanej głowie. Nie jest to przyjemne, bo też bycie w depresji nie jest przyjemne, ale - jak dla mnie - siedzenie w głowie Florenta-Claude'a nie jest też jakoś niebywale frapującym doświadczeniem.

Nawet język pisania o seksie jest tutaj jakiś taki sztubacki. Irytujące nagromadzenie "fiutów" i "cipek". Nie wiem, może to już sprawa dla krytyków przekładu, ale moim zdaniem można było czasami wprowadzić urozmaicenie w postaci "pizdy" czy "kutasa". Podejrzewam, że narrator nie miał być jakoś niesamowicie dojrzałym typem, ale serio, kto mówi w ten sposób o ruchaniu się? Polscy raperzy zdają się lepiej obsługiwać leksykalnie swoje przeżycia w tej dziedzinie.

Warto przeczytać "Serotoninę" dla całkiem spoko krytyki UE, wolnego rynku i globalizacji (extra wątek o francuskim przemyśle mleczarskim).

Dobra książka mogła z tego być.

No ni chuja, nie ruszyło mnie to.

Relacja z bycia w depresji czasami bardzo trafna, ale nie porywająca. Mięcha w niej zabrakło. Jakby chociaż poszedł Houellebecq bardziej naturalistycznymi torami, to już by było trochę ciekawiej - choćby trop z kłopotami w utrzymywaniu higieny osobistej był obiecujący. Albo z tyciem pod wpływem leków antydepresyjnych.

Niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Submergence" jest opowiadana z dwóch perspektyw. James More, agent brytyjskich tajnych służb, leci do Kismaju w południowej Somalii pod przykrywką konsultanta, który ma pomóc w rozwiązaniu tamtejszego kryzysu w dostępie do wody pitnej. Na miejscu zostaje od razu pochwycony przez dżihadystów i uwięziony w ciemnym pomieszczeniu, w horrendalnych warunkach sanitarnych.

W tym samym czasie profesor Danielle Flinders, która zajmuje się biomatematyką, przygotowuje się do wyjątkowej ekspedycji. Ma zejść w specjalnym statku podwodnym do najgłębszej strefy Oceanu Arktycznego, by zbadać najbardziej tajemnicze i najstarsze formy życia na Ziemi – drobnoustroje.

Tę dwójkę łączy krótki romans w hotelu na francuskiej prowincji, do którego od czasu do czasu wracają myślami.

Dużo w tej powieści różnych przykładów intertekstualności. Są odwołania do "Moby Dicka", "Utopii" Thomasa More’a (przodek Jamesa, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), brytyjskiej poezji metafizycznej i symbolicznego malarstwa holenderskiego. Mnie jednak najczęściej przychodziło na myśl "Jądro ciemności".

"Submergence" to historia o współczesnej kolonizacji, głównie Somalii, czyli państwa leżącego na linii frontu dżihadystów. Jest to bardzo przykry obraz regionu padającego ofiarą walki obcych frakcji – kapitalistycznych filantropów i islamskich terrorystów – usiłujących umocnić swoje zamorskie wpływy.

Jako były korespondent wojenny Ledgard czerpie wiedzę empiryczną o Somalii i terroryzmie ze swoich podróży. Dokłada jeszcze solidny naukowy research, ale nie potrafi usnuć z tego materiału dobrej opowieści. "Submergence" czyta się z ciekawości świata, a nie z ciekawości tego, co i jak przydarzy się bohaterom tej powieści, Jamesowi i Danielle – mnie były ich losy niemal zupełnie obojętne.

Danielle jest nieco gorzej zarysowaną postacią niż James, bo Ledgard daje jej mniej miejsca do wypowiedzenia się. Relacja z sytuacji w Somalii przeważa treściowo, u Danielle nic się nie dzieje. Ledgard z pewnością chciał napisać silną postać kobiecą, co się chwali, ale chyba nie miał pomysłu na to, jak nadać jej emocjonalną głębię.

Tym, co ma przełamać stereotypowy portret akademiczki zaangażowanej w dyskusję o kryzysie klimatycznym jest jej nieskrępowana seksualność. W porządku. Co mi nie pasuje: wiemy, że Danielle jest zamożna i atrakcyjna; wiemy, że obraca się w transnarodowym, kosmopolitycznym środowisku; nie wiemy natomiast, co się dzieje w jej głowie. To duże przeoczenie.

Dostajemy od Ledgarda klasyczne, kiczowate scenki w stylu „James uczy Danielle obsługiwać kij bilardowy. Dotyk jego męskich dłoni sprawia, że Danielle rozkwita”. Tylko, że chemii między nimi żadnej nie widać. Ich rozmowy polegają na wymienianiu się ciekawostkami – Jamesa o Afryce i Danielle o oceanie. Musimy uwierzyć na słowo, że te kilka dni, które ze sobą spędzili na francuskiej prowincji, mają dla nich ogromne znaczenie.

Co jest w tej powieści ciekawe: Ledgard patrząc na ocean widzi pod jego niezmierzoną, płaską powierzchnią podwodne pasma górskie i rowy głębokie na tysiące kilometrów. Widzi niezbadaną i nieskolonizowana przez człowieka przestrzeń, gdzie mikroorganizmy starsze niż jakakolwiek ludzka cywilizacja będą żyć tak jak żyły, niezależnie od tego, co by się nie wydarzyło u nas, na powierzchni. To odrębny świat wewnątrz naszego świata, o którym wiemy niewiele więcej niż o życiu pozaziemskim.

Postać Danielle ze swoją specjalistyczną wiedzą umożliwia Ledgardowi obnażenie naszego tendencyjnego patrzenia na życie w ogóle. Człowiek składa w ¾ z wody. Bez wody nie jesteśmy w stanie przeżyć. Pochodzimy z wody – większość znanych nam organizmów wypełzła z oceanów. Ale nie rozumiemy doniosłości tych faktów.

Ponieważ żyjemy na lądzie, nie obchodzi nas co dzieje się w oceanach, a to w nich mogą kryć się rozwiązania palących problemów ludzkości – od leku na raka, po naturalne metody absorbowania nadwyżek dwutlenku węgla z atmosfery. Zamiast patrzeć w głąb, wolimy eksplorować zewnętrze. Dlatego badania kosmiczne są niewymiernie lepiej dofinansowane niż oceanografia.

Choć można też tak zapatrzeć się w głąb, że zewnętrze przestaje mieć znaczenie, co jest równie niezdrowe. W środowisku naukowym, które Danielle reprezentuje, przejawia się to w formie przyczynkarstwa i fundamentalnego oderwania od rzeczywistości. Danielle należy również do tego typu naukowca, który jest w stanie poświęcić ogromną ilość czasu i funduszy, by uratować jeden egzotyczny gatunek wieloryba, ale którego zupełnie nie obchodzą konflikty zbrojne i kryzysy humanitarne.

Romans Danielle z Jamesem jest dla Ledgarda narzędziem, dzięki któremu może zbudować pomost między sterylną naukowością a zaangażowaniem społecznym. Ledgard nazywa taką twórczość „planetary writing” i stawia ją w opozycji do odpolitycznionego, bardziej osobistego nature writing. Możliwości eco-fiction zdają się być według Ledgarda najpełniej wykorzystane, kiedy tekst jest w stanie patrzeć w głąb w równej mierze co patrzeć wokół.

Świetnie, tego właśnie szukam w literaturze. Tylko, że szukam też piękna. Jak na powieść w istotnej części o oceanie, proza Ledgarda jest mało płynna, a wręcz sucha i chropowata. Dużo tu moim zdaniem niezręcznie zbudowanych zdań i niezbyt plastycznych porównań.

"Submergence" to kolaż naukowych ciekawostek i literackich aluzji zbyt niedbale przyklejonych do bazy. Koncept na książkę był znakomity, tylko wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Ale koniec końców Ledgard osiąga dobre efekty. Zostałam zmuszona do ponownej aktualizacji tego, jak postrzegam życie na Ziemi i upływ czasu. Świadomość ogromu zmarnowanego potencjału w przypadku "Submergence" jednak irytuje.

Mimo wszystko, polecam – krótka to rzecz, a myślę, że jest w stanie przezwyciężyć obojętność czytelników i czytelniczek wobec tego, co dzieje się w odległych dla nich miejscach.

kula-liryzmu.blogspot.com

"Submergence" jest opowiadana z dwóch perspektyw. James More, agent brytyjskich tajnych służb, leci do Kismaju w południowej Somalii pod przykrywką konsultanta, który ma pomóc w rozwiązaniu tamtejszego kryzysu w dostępie do wody pitnej. Na miejscu zostaje od razu pochwycony przez dżihadystów i uwięziony w ciemnym pomieszczeniu, w horrendalnych warunkach sanitarnych.

W tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozycja z listy lektur do brytyjskiej matury. Na poziomie akademickim przyjęło się ją analizować jako postmodernistyczną powieść, w której odbijają się echa zimnej wojny. Jest to również doskonały przykład eco-fiction. Rozmach "Krainy wód" pod względem tematycznym przybliża ją do brytyjskiej epopei narodowej w nowoczesnym wydaniu. Choć to raczej nie jest dla Brytyjczyków powieść aż tak ważna, by sobie na tę etykietkę zasłużyła. Trochę szkoda.

Narratorem jest Tom Crick, londyński nauczyciel historii, którego kariera właśnie dobiega końca. Po części dlatego, że akcja powieści przypada na wczesne lata rządów Margaret Thatcher (chociaż jej imię nie pada w "Krainie wód" ani razu). Czyli mamy do czynienia z brytyjskim zauroczeniem neoliberalizmem, co dla Toma Cricka materializuje się w postaci redukcji etatów. Redukcja wynika z przyjęcia przez dyrekcję szkoły strategii zaciskania pasa, której rygory wykluczają historię jako naukę nieproduktywną – wszak nie przygotowuje ucznia do wejścia na rynek pracy. Sami uczniowie, targani apokaliptycznym lękiem, postrzegają historię jako nadbagaż w obliczu końca świata (potencjalna wojna nuklearna).

Jest jeszcze jeden powód, dla którego Tom Crick będzie musiał przejść na wczesną emeryturę: Mary - jego bezpłodna żona, której zdrowie psychiczne najwyraźniej zaczęło się ni stąd, ni zowąd pogarszać - w religijnym uniesieniu porwała dziecko na zakupach w supermarkecie. To wydarzenie kończy się dla niego uprzejmie nie wypowiadaną wprost infamią.

Wobec czego stwierdza „walić to”. Zostało mu jeszcze trochę czasu, zanim będzie musiał spakować manatki. Wykorzysta go, by domknąć nauczycielską karierę na swoich warunkach. Zamiast skupić się na rewolucji francuskiej, którą właśnie zaczął omawiać, odbiega od podstawy programowej, by opowiedzieć o sobie, swojej rodzinie i baśniowej krainie The Fens, gdzie spędził młodość i zakochał się w Mary.

Dyrekcji się to nie podoba, młodzież musiała uznać go za wariata, ale też nigdy nie słuchała go tak uważnie. Crick wykorzystuje ich posłuch by stanąć w obronie historii - przede wszystkim tej lokalnej, ale i tej wielkiej, podręcznikowej. Opowiadając o sobie i swoich przodkach, opowiada też pośrednio o Wielkiej Brytanii.

Pięknie mu to wychodzi, bo to nie jest napuszony manifest ani wystudiowana apologia sfrustrowanego historyka. Crick mówi od siebie, szczerze i czule, obnażając swoją niepewność – wzbudza zaufanie. Przede wszystkim to nie jest grzeczniutka opowieść podstarzałego nauczyciela. Usiłując wyjaśnić jak doszło do tego, że jego żona stała się kidnaperką, Crick bez ogródek opowiada o cielesności i nastoletnich rytuałach inicjacyjnych.

"Kraina wód" to powieść o dość rozbudowanej kompozycji. Ramą są wyżej przedstawione wydarzenia z lat 80. Następnie Crick wspomina swoje dzieciństwo i okres dojrzewania w niezbyt dojmującym cieniu II wojny światowej, bo wojna do angielskiej prowincji zdaje się za bardzo nie przebijać – przynajmniej z perspektywy nastolatka. Przy okazji opowiada też o swoich przodkach żyjących w czasie rewolucji industrialnej. Cofa się jeszcze dalej by opowiedzieć o krainie The Fens i jej mieszkańcach sprzed czasów industrializacji.

W ten sposób stopniowo wyłania się prawda o subtelnym uwikłaniu indywidualnych losów w procesy dziejowe i niespodziewanych konsekwencjach tegoż uwikłania. Dodatkowo Crick przetyka te historie dygresjami, gdzieniegdzie uszczypliwymi komentarzami albo zwrotami do swoich uczniów, co wybija czytelnika z retrospektywnego toku narracji.

Co ważne: "Kraina wód" koncentruje się nie tylko na ludziach i ich dramatach, ale problematyzuje też relacje człowieka ze środowiskiem. Można czytać "Krainę wód" jako powieść o splocie mieszkańców The Fens z depresyjną równiną, Morzem Północnym, rzeką Ouse, szlamem, torfowiskiem i węgorzami. A ponieważ charakter przestrzeni jest liminalny (w połowie wodny, w połowie lądowy), ponieważ jest to przestrzeń niestała – jest postrzegana jako przestrzeń magiczna, gdzie ludzie ulegają transformacji. The Fens są zamieszkiwane przez wiedźmy, nawiedzane przez duchy i błędne ogniki. Co jakiś czas zdarzy się, że ktoś zmieni kształt - wskoczy do wody, przeistoczy się w rybę i zniknie.

Graham Swift czerpie garściami z wytworów ludowej wyobraźni. Widać w tym inspirację realizmem magicznym. Tylko że magia nie jest akceptowana przez Cricka jako coś naturalnego i niepodważalnego. Jako nauczyciel i badacz historii Crick reprezentuje postawę sceptyczną. W jego narracji faktografia jest zestawiona z ludową metafizyką. Niby niekoniecznie w celu zdyskredytowania tej drugiej, ale zazwyczaj przesądność i religijność nie prowadzą w "Krainie wód" do niczego dobrego. Co też nie znaczy, że metoda naukowa jest w stanie za każdym razem w pełni wszystko Crickowi wytłumaczyć.

To wszystko jest ponadto osadzone w kontekście historii naturalnej, dla której czas płynie w zupełnie innej skali - powoli. Niektórych czytelników może więc nudzić albo irytować meandrująca, flegmatyczna narracja Cricka. Moim zdaniem w "Krainie wód" sprawdza się fenomenalnie. Analogicznie do rzeki Ouse, przy której Crick się wychowywał, jego narracja uparcie nie chce płynąć wyprostowanym, zabetonowanym korytem i z wymaganą przez współczesnego czytelnika prędkością. I bardzo dobrze.

Pozycja z listy lektur do brytyjskiej matury. Na poziomie akademickim przyjęło się ją analizować jako postmodernistyczną powieść, w której odbijają się echa zimnej wojny. Jest to również doskonały przykład eco-fiction. Rozmach "Krainy wód" pod względem tematycznym przybliża ją do brytyjskiej epopei narodowej w nowoczesnym wydaniu. Choć to raczej nie jest dla Brytyjczyków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" jest próbą przedstawienia systemu, w którym przyszło nam żyć z nieco innej perspektywy, odbiegającej od tej powszechnie przyjętej w Polsce. Kacprowi Pobłockiemu przyświecały przy tym dwa cele.

Pierwszym z nich jest „przeprowadzenie deokcydentalizacji polskiej humanistyki”. Znaczy to tyle co odrzucenie naszej fascynacji Zachodem. Jednym z przejawów tej niezdrowej fascynacji jest przeświadczenie, że jesteśmy krajem zacofanym i że musimy Zachód doganiać. Otóż nie musimy. Po części dlatego, że nie ma jednej uniwersalnej ścieżki rozwoju dla wszystkich społeczeństw tego świata; po części dlatego, że Zachód stał się synonimem dobrobytu relatywnie niedawno i według Pobłockiego nie będzie nim długo.

Drugim celem Pobłockiego jest „wyłożenie własnej narracji na temat tego, czym jest i skąd wziął się kapitalizm”. Jego narracja podkreśla, że kapitalizm opiera się na niewolnictwie (pracę najemną można traktować jako jego nieco ulepszoną formę – po angielsku nazywa się to „wage slavery”). Co znaczy, że kapitalizm jest systemem tak starym, jak stara jest instytucja niewolnictwa – nie został wymyślony przez holenderskich kupców, włoskich bankierów ani brytyjskich przedsiębiorców.

Aby nam Zachód odczarować, Pobłocki obala europocentryczne mity, ukazując, że to co nam wykwitło po rewolucji przemysłowej z XVIII. wieku było jedynie modyfikacją zastanych mechanizmów. Przy czym ten rozkwit ludzkiej "przedsiębiorczości" i "pracowitości" nie był wcale tak imponujący, jeśli porówna się go ze średniowiecznym kapitalizmem świata islamskiego czy niedawną industrializacją Chin.

Tak samo kapitalizm nie dotarł do Polski wraz z planem Balcerowicza – pierwszym polskim kapitalistą był najprawdopodobniej Mieszko I, który parał się handlem niewolnikami. To za srebro uzyskane od islamskich kupców za sprzedaż pochwyconych Słowian miał być w stanie karczować puszczę i budować grody.

Metaforą, która organizuje "Kapitalizm. Historię krótkiego" trwania jest mapa. We wstępie (zatytułowanym „Legenda”) Pobłocki przypomina o tym, jak nasze myślenie o świecie zostało ukształtowane przez mapę Merkatora z XVI. wieku. Jest to znacznie zniekształcone odwzorowanie powierzchni Ziemi. Miało ono swoją praktyczną funkcję w żegludze, ale miało też funkcję propagandową. W sferze czysto symbolicznej, panowanie w rzeczywistości maleńkich europejskich państewek nad gigantycznym kontynentem afrykańskim wydawało się trochę mniej absurdalne po tym, jak wizualna różnica między nimi została zredukowana. Niby nie jest to żadna tajemna wiedza, ale na co dzień o tym nie pamiętamy.

Kacper Pobłocki dowodzi, że tak samo jak przez europocentryczne mapy wykształciliśmy spaczone wyobrażenie o świecie, tak samo możemy mieć spaczone wyobrażenie o kapitalizmie. Wobec czego potrzebujemy nowej, zdecentralizowanej mapy, która lepiej odwzoruje rzeczywistość. Innymi słowy, Pobłocki chce być naszym kartografem. "Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" ma być tą nową mapą w wersji książkowej. Zamiast graficznej, spłaszczonej reprezentacji powierzchni Ziemi podzielonej na terytoria, dostajemy kilkadziesiąt stron wykresów i tabelek do kilkanastu rozdziałów tekstu, w którym skaczemy w czasie i przestrzeni z jednego miejsca do drugiego.

Na pierwszy rzut oka wywód Pobłockiego wydaje się chaotyczny i niezdyscyplinowany, ale jest w tym jakaś metoda. Nie przeszkadza aż tak bardzo brak linearności w książce, która krytykuje linearne myślenie o procesach historycznych. Przeszkadza, że Pobłocki pisze zwięźle najbardziej w tych momentach, w których życzyłoby się, by rozwinął daną myśl, a rozwlekle, kiedy chciałoby się już przejść gdzie indziej.

Opis procesu finansjalizacji z mojej perspektywy „ekonomicznej analfabetki” wydaje się zaledwie pobieżnie zarysowany – zupełnie do mnie nie dotarł, wymiękam. Wciąż nie rozumiem jak pieniądz pomnaża pieniądz i jak się zarabia na tworzeniu finansowych potworów Frankensteina. Miło wiedzieć, że takie zjawiska istnieją – mój wkurw uległ wzmożeniu – ale nadal czuję się analfabetką i nadal będę przełączać kanał, jeśli będzie na nim debata o zmianie stopy procentowej przez bank centralny. Natomiast o grasowaniu Piastów na terenach dzisiejszej Polski dowiedziałam się aż nadto. Nie po to sięgałam po tę książkę.

"Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" to rzecz bardzo specyficzna. Jest to zdizajnowana publikacja akademicka wydana poza głównym obiegiem akademickim. W zamierzeniu ma trafiać do szerszego grona odbiorców, choć trudno stwierdzić do jak bardzo szerokiego. Widać w niej pewne cechy literatury popularnonaukowej.

Nie żeby coś, ale wydaje mi się, że zbyt dużo jest tutaj "Karl Polanyi przedstawił to tak, z kolei Giovanni Arrighi widział to tak, ale moim zdaniem należy spojrzeć na to tak, zgodnie z trendami obowiązującymi w dzisiejszej humanistyce" żeby to miało dotrzeć gdziekolwiek poza środowisko uczelniane. Problem leży w tym, jak Pobłocki definiuje laika (albo w tym, że w ogóle nie chce go zdefiniować). Kim konkretnie miałby być ten „ekonomiczny analfabeta”, którego chce oświecać? Ktoś po studiach magisterskich czy po doktoracie? Ile miałby mieć lat i skąd pochodzić?

Nie mam pojęcia skąd ta pewność Pobłockiego, że napisał tekst przystępny i doskonale naoliwiony, ale na pewno nie jest w pozycji by o tym orzekać. To może być tekst przystępny w porównaniu z tradycyjnymi publikacjami akademickimi. To jest zapewne tekst napisany nieznośną nowomową z perspektywy ludzi z wykształceniem średnim albo ludzi, którzy studiowali nauki ścisłe. Zapewne, bo należałoby to zwyczajnie sprawdzić.

Co dodatkowo irytuje: Pobłocki starannie unika wypowiadania się z pozycji "moralnego uniesienia", co znaczy, że jednak ma na uwadze akademickie decorum. Nie należy zbyt jawnie obwiniać, nie należy wyrażać gniewu, nie należy agitować. Panie władzo, ja tu tylko opisuję mechanizmy i skomplikowaną (poli)genezę, nie śmiałbym krytykować. Tym samym kiedy Pobłocki stawia tezę „kapitalizm opiera się na niewolnictwie”, nie należy traktować tego jako krytykę, bo Pobłocki nie chce stwierdzać, że jest to coś złego.

No niby nie musi tego stwierdzać, ale w zasadzie z czym ma problem? Po co wkłada tyle wysiłku w wytwarzanie pozorów neutralności?

Odpowiedź dostajemy po wewnętrznej stronie tylnej okładki książki: bo dzięki temu „nie otrzymujemy kolejnej wersji "moralnej krucjaty" przeciw kapitalizmowi” – tak to ujął zacytowany w blurbie prof. Waldemar Kuligowski. I mean… serio? Już pomijając jaką podłą hiperbolą jest wyrażenie „moralna krucjata” w odniesieniu do krytyki antykapitalistycznej: nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, że moralność stała się czymś banalnym i niesmacznym. (Mój wkurw uległ wzmożeniu) x2.

Dobra.

Tak na spokojnie, to jest jednak kawał dobrej roboty. Mam swoje zastrzeżenia, ale dużo się nauczyłam.

kula-liryzmu.blogspot.com

"Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" jest próbą przedstawienia systemu, w którym przyszło nam żyć z nieco innej perspektywy, odbiegającej od tej powszechnie przyjętej w Polsce. Kacprowi Pobłockiemu przyświecały przy tym dwa cele.

Pierwszym z nich jest „przeprowadzenie deokcydentalizacji polskiej humanistyki”. Znaczy to tyle co odrzucenie naszej fascynacji Zachodem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(To było napisane długo przed pojawieniem się przekładu Jolanty Kozak i dotyczy oryginalnej, anglojęzycznej wersji powieści)

Dawno nikt mi tak nie zaimponował jak David Foster Wallace. Wiele razy w trakcie lektury szczęka mi opadała. Jednak o ile miałam cały czas nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z czymś niezwykłym, o tyle odczuwam pewien opór przed nadaniem Infinite Jest etykietki "arcydzieło literatury współczesnej”. Nie jestem pewna dlaczego. Kiedy skończyłam, nie skrystalizowała mi się żadna myśl w stylu "wow, genialne". Pomyślałam sobie "to już?” i potem nie pomyślałam sobie nic. Mindfuck.

Ale potem-potem pomyślałam sobie „ja chcę jeszcze raz!” i stąd te dziesięć gwiazdek.

Wallace oczarowuje już od samego początku. Pierwszy rozdział jest fantastyczny. Wprowadza w maliny i zasmuca. Miałam gulę w gardle po przeczytaniu jakichś dwóch procent powieści, zapowiadało się dobrze.

Jednak gdy miną pierwsze zachwyty i nie czuć już takiego impetu, zaczyna się robić ciężko. Trzeba się napracować, nawet z pomocą nieocenionych błogosławieństw technologii.

Zdementuję: legendarne kilkunastostronicowe odnośniki i odnośniki do odnośników nie mają takiej siły rażenia, kiedy czyta się e-booka i nie trzeba walczyć z fizyczną książką. Przez leksykalne odmęty prowadzono mnie za rączkę na Wallace Wiki, strona po stronie — też nie ma się czego obawiać.

Ale mimo wszystko potrafi być wyczerpujące przedzieranie się przez superkonstrukcje składniowe, dziwne zabiegi stylistyczne i nielinearną, fragmentaryczną narrację. Zazwyczaj czerpałam z tego dużo satysfakcji, bo Wallace był niezaprzeczalnie błyskotliwym i charyzmatycznym pisarzem, ale też często miałam go dość.

Nie chcę przesadzać ze zdawaniem relacji z trudów, bo prawda jest taka, że Infinite Jest dostarcza zaskakująco dużo rozrywki. Jeśli śmieszy was absurd, nie odrzucają was groteska i elementy body horror, jeśli potraficie docenić językową brawurę — będziecie się dobrze bawić.

W świecie przedstawionym tej powieści istnieją gigantycze zmutowane dzikie chomiki i katapultowy system utylizacji odpadów. Prezydentem USA jest Słynny Balladziarz Jan Łagodny (Johny Gentle, Famous Crooner, moje własne tłumaczenie), którego wizualizowałam sobie jako połączenie Michaela Bublé, Donalda Trumpa i Małgorzaty Rozenek.

W tym świecie wszystko może być nośnikiem reklamy, nawet czas: korporacje wykupują prawo do nazwania danego roku, na wzór nazw z chińskiego kalendarza. Większość akcji powieści przypada na Rok Pieluchomajtek Dla Dorosłych (the Year of the Depend Adult Udergarment). Statuę Rozpusty (the Libertine Statue) również przyodziano w tym roku w ogromną pieluchę w ramach promocji produktu.

Wszystko to jest opisane barwnie i z satyrycznym zacięciem i wszystko to jest równocześnie podszyte czymś smutnym i niepokojącym.

Postaci wymyślone przez Wallace’a są tak zajebiste, że połowa z nich ma potencjał na powieściowego spin-offa (albo radiowego w przypadku Madame Psychosis, która prowadzi autorską audycję). Nawet w najbardziej odpychających postaciach z Infinite Jest jest coś fascynującego.

Mindfuck po części bierze się z tego, że Infinite Jest urywa się w najlepszym momencie i nie dociąga najważniejszych wątków do końca. Miałam zupełnie inne oczekiwania. Spodziewałam się spektakularnego rozwiązania, popisu umiejętności, mistrzowskiego rozładowania napięcia kumulowanego na przestrzeni tysiąca stron. Tymczasem Wallace pod koniec zbacza w abstrakcyjne, oniryczne rejony, ekstrawagancko omijając przystanek „punkt kulminacyjny”.

Oczywiście, kiedy się to sobie przemyśli na spokojnie, taka strategia okazuje się uzasadniona i nawet elegancka. Im więcej o Infinite Jest myślę, tym więcej rozumiem i tym bardziej proza Wallace’a mi imponuje.

(Więcej na kula-liryzmu.blogspot.com)

(To było napisane długo przed pojawieniem się przekładu Jolanty Kozak i dotyczy oryginalnej, anglojęzycznej wersji powieści)

Dawno nikt mi tak nie zaimponował jak David Foster Wallace. Wiele razy w trakcie lektury szczęka mi opadała. Jednak o ile miałam cały czas nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z czymś niezwykłym, o tyle odczuwam pewien opór przed nadaniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bartosiowa wizja życia monastycznego przybiera formę inżynierii behawioralnej, która ma wyprodukować nadczłowieka wyemancypowanego od tych wszystkich brudnych, wstydliwych rzeczy, które czynią nas ludźmi. Niestety monastyczne majstrowanie przy tożsamości i psychice okazuje się nieodwracalnie człowieka rujnować.

Mnisi stają się niezdolni do samodzielnego życia poza murami klasztoru. Muszą być w nieustannym stosunku zależności względem kogoś innego, kto ma za zadanie wypełnić ich pustkę. W intymnym życiu bohatera powieści Bartosia po opuszczeniu zakonu taką rolę ma tradycyjnie pełnić kobieta.

Tymczasem Jan-Benedykt, przyzwyczajony do izolacji, nie jest nawet przysposobiony do przebywania wśród ludzi. Jest za to przysposobiony do chorobliwego nadzorowania i analizowania swoich myśli. Fizyczne ruchy świata zewnętrznego stają się rozmytym tłem dla przytłaczającego ruchu mentalnego. Spontaniczność i „dzianie się” świata zewnętrznego frapują Jana-Benedykta, niemniej pozostaje on tylko obserwatorem.

Jan-Benedykt jest zniszczony życiem w klasztornej rutynie. Były mnich w kreacji Bartosia jest trochę zjawą, trochę zepsutą maszyną.

W zasadzie można czytać tę powieść jako traktat rozważający dwa przeciwne sposoby bycia w świecie: życie w niewoli dla własnego komfortu i poczucia bezpieczeństwa vs. życie ze świadomością i ciężarem wolności. Widać w "Mnichu" inspiracje filozofią egzystencjalistyczną, którą Bartoś zajmował się jako pracownik akademicki.

Styl i forma powieści wydają mi się być podporządkowane temu, co autor głosi. Jeśli Jan-Benedykt jest martwy, to bogactwo świata przedstawionego i pogłębione opisy postaci go zamieszkujących raczej nie przystawałyby do tej jego martwoty.

"Mnich" jest kontemplacyjną powieścią o niemożności wyrwania się z życia kontemplacyjnego, o niemożności życia w świecie, o byciu niewolnikiem własnego urobionego psyche. Dlatego mamy do czynienia z trybem objaśniającym: dzieje się mało, narrator przede wszystkim wyjaśnia nam (i chyba również sobie) do czego dochodzi w umyśle jednostki zindoktrynowanej usiłującej indoktrynację odrzucić. Wychodzi z tego trochę powiastka filozoficzna.

Posądzanie o brak akcji i pełnokrwistych postaci wydaje mi się nieadekwatne w tym przypadku. A jednak mam wrażenie, że nie wykorzystano tutaj pełnego potencjału "Historii życia, którego nie było". Bartoś działa głównie jako publicysta-akademik i naturalnie się to w jego stylu pisaniu przejawia, nie jest zbyt literacki.

Problem z tego typu książkami, jak dla mnie, polega na tym, że spodziewam się wyczytać z nich to, co chciałabym wyczytać. To jak poklepywanie siebie samej po plecach, strata czasu. W przypadku "Mnicha" jest trochę inaczej, bo Bartoś nie utwierdził mnie tylko w przekonaniach jako ateistkę o krytycznym stosunku do Kościoła. Pod tym względem introspekcyjny i filozoficzny charakter "Mnicha" jest zaletą.

Ale i tak powieść Bartosia będzie bardziej ekscytująca dla wierzących – szczególnie tych, którzy traktują swoją wiarę tylko i wyłącznie jako kulturowy spadek, a nie również jako coś, co trzeba przeżywać i interpretować. Może ta książka zmusić ich do przemyślenia co nimi kieruje w ich wierze. Niestety, obawiam się, że język jakim jest napisana będzie dla nich kłopotliwy, choć widać, że Bartoś nie chce czytelnika wykluczać zbyt specjalistycznymi terminami i nieprzystępnymi metaforami.

Niekiedy pojawiają się w "Mnichu" również dość wywrotowe myśli. W momencie, w którym narrator nazywa chrześcijaństwo satanizmem mój ultra-katolicki ojciec, dla którego kupiłam tę książkę, prawdopodobnie rzuciłby nią o ścianę.

kula-liryzmu.blogspot.com

Bartosiowa wizja życia monastycznego przybiera formę inżynierii behawioralnej, która ma wyprodukować nadczłowieka wyemancypowanego od tych wszystkich brudnych, wstydliwych rzeczy, które czynią nas ludźmi. Niestety monastyczne majstrowanie przy tożsamości i psychice okazuje się nieodwracalnie człowieka rujnować.

Mnisi stają się niezdolni do samodzielnego życia poza murami...

więcej Pokaż mimo to