-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-03-23
2024-03-10
2023-12-19
2023-12-05
2023-12-14
2023-09-22
2023-11-26
2023-02-11
Podczas ostatnich zimowych wieczorów sięgałam po "Amazonki Mosadu". W książce zadbano o chronologię wydarzeń, ciekawie i wielowymiarowo opisano role fascynujących kobiet w tajnych misjach od samych początków funkcjonowana izraelskich służb wywiadowczych. Każdą z opisanych bohaterek można... trzeba uznać za legendę! W Mosadzie nazywa się je "wojowniczkami", podczas gdy "agentki" to osoby współpracujące z zewnatrz.
Szczególnie zapadł mi w pamięć, a nawet chwycił za serce, rozdział poświęcony Jehudit Nisijahu, która w 1960 roku jako pierwsza wojowniczka Mosadu dołączyła do zespołu operacyjnego z rangą i odpowiedzialnością dorównując mężczyznom. Ta tylko z wyglądu niepozorna kobieta, brała udział w najsłynniejszej akcji izraelskich służb, a było to uprowadzenie Adolfa Eichmana z Argentyny.
Względem "Amazonek Mosadu" miałam spore oczekiwania, ale to co przeczytałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Poza mniej lub bardziej szczegółowymi opisami misji niemożliwych z udziałem wojowniczek płci żeńskiej, ze stron książki wyłaniają się portrety prawdziwych kobiet, z krwi i kości, budzących nieskończenie wiele emocji.
Podczas ostatnich zimowych wieczorów sięgałam po "Amazonki Mosadu". W książce zadbano o chronologię wydarzeń, ciekawie i wielowymiarowo opisano role fascynujących kobiet w tajnych misjach od samych początków funkcjonowana izraelskich służb wywiadowczych. Każdą z opisanych bohaterek można... trzeba uznać za legendę! W Mosadzie nazywa się je "wojowniczkami", podczas gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-15
2022-10-22
2022-08-06
2022-07-17
Legendy miejskie - ciekawią, intrygują, budzą uśmiechy o natężeniu wszelkiego kalibru. Tymczasem, według fabuły książki Toshikazu Kawaguchi, w rozbudowanej i zagmatwanej sieci uliczek Tokio kryje się maleńka kawiarnia o niezwykłych właściwościach podróżowania się w czasie. W kolejnych rozdziałach, japoński autor uwzględnił cztery różne, choć delikatnie przeplatające się ze sobą opowieści. Poza głównym motywem, warto podkreślić, że dotyczą kilku najważniejszych typów relacji międzyludzkich, a co się z tym wiąże, miłości poddawanych rozmaitym próbom. Wśród bohaterów, jak sugeruje spis treści na początku, znajdziemy dziewczynę i jej chłopaka mierzących się z ich ambicjami, dojrzałe małżeństwo zmagające się z poważną chorobą jednego z nich, rodzeństwo broniące się przed przeznaczeniem oraz matkę i córkę próbujące znaleźć drogę do siebie nawzajem.
Niebywałego uroku książce nadaje pięknie skonstruowana oprawa całokształtu fabuły obfitująca w elementy kultury japońskiej, a także drobne wstawki historyczne dotyczące m.in. początków powstawania kawiarni w Japonii oraz odmian kawy i sposobów jej parzenia. Ze swojej strony mam mieszane uczucia tylko do jednej rzeczy. Tłumaczka zdecydowała się przetłumaczyć japońskie słowo „ryokan” na „zajazd”. Nie jest to zły wybór, gdyż oznacza ono obiekt noclegowo-gastronomiczny, często położony nieopodal onsenów - kąpielisk z wodami termalnymi. Co ciekawe, jako najstarszy hotel na świecie, „Księga rekordów Guinnesa” podaje właśnie jeden z japońskich ryokanów. Myślę jednak, że po tego rodzaju literaturę sięgają przede wszystkim miłośnicy Kraju kwitnącej wiśni i poradziliby sobie z przyswojeniem tej wielokrotnie powtarzającej się w tekście autentycznej nazwy określającej obiekt hotelarski.
Niezależnie od tego czy podróże w czasie są możliwe czy nie, „Zanim wystygnie kawa” może skłaniać do refleksji i odbywania, od czasu lub raz a dobrze, swoich osobistych podróży w czasie, we własnych myślach, do miejsc oraz ludzi, których już nie ma lub którzy się po prostu zmienili. Toshikazu Kawaguchi wielokrotnie mnie i zaskoczył, a także dostarczył wielu wzruszeń podczas lektury tej niewielkiej książki o potężnej treści. Gdybym miała rozpocząć jej czytanie od nowa, zwróciłabym większą uwagę na ilość cukru dosypywanego do kawy przez tych bohaterów, którzy słodzili.
Legendy miejskie - ciekawią, intrygują, budzą uśmiechy o natężeniu wszelkiego kalibru. Tymczasem, według fabuły książki Toshikazu Kawaguchi, w rozbudowanej i zagmatwanej sieci uliczek Tokio kryje się maleńka kawiarnia o niezwykłych właściwościach podróżowania się w czasie. W kolejnych rozdziałach, japoński autor uwzględnił cztery różne, choć delikatnie przeplatające się ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-14
"Wtedy te upalne, zakurzone dni, tygodnie i miesiące, które zostawiliśmy za sobą na Wielkim Północnym Zachodzie, wydały się nagle niczym, tak jak zapewne życie wyda się nam niczym, gdy nadejdzie jego kres."
Australia, wbrew dość powszechnej legendzie, nie jest i nigdy nie była krainą mlekiem i miodem płynącą, ani też krainą wiecznej szczęśliwości. Historia tego rozległego kraju, obejmującego powierzchnią cały kontynent, rysuje się mrocznie i brutalnie. Współcześnie, jego obywatele pochodzenia anglosaskiego coraz częściej biją się w piersi z powodu okrucieństw, których ich przodkowie dopuszczali się na rdzennych mieszkańcach Australii, jednocześnie uważając fakt, że w większości są potomkami skazańców, za raczej zabawny. Motywy kryminalne towarzyszą każdemu próbującemu zgłębić tajemnice tego centralnego zakątka antypodów, gdyż chociażby najważniejszymi australijskimi zabytkami, wpisanymi w liczbie jedenastu na Listę Kulturowego Dziedzictwa UNESCO, są obiekty o charakterze więziennym rozsiane od Tasmanii na wschodzie po Fremantle na zachodzie. Ze względu na bogate zasoby surowców naturalnych, Australia obecnie znajduje się w światowej czołówce wiodących eksporterów tych dóbr. Jednakże, gdyby pewnego dnia zabrakło ludzi do pracy w kopalniach, kraj ten popadłby w kompletną ruinę. Współczesna legenda Australii została zbudowana na nieprawdopodobnie ciężkiej pracy w trudnych warunkach całych pokoleń ludzi, których przodków los przywiódł w poszukiwaniu zarobku w głąb australijskiego interioru. O tych zwykłych, zazwyczaj prostych, często zrezygnowanych i raczej skromnych osobach pisał Henry Lawson w swojej twórczości.
Polski tytuł zbioru opowiadań Henrego Lawsona, który ukazał się nakładem wydawnictwa „Glowbook”, został zapożyczony z jednej z opowieści. Myślę, że wybór ten okazał się trafny dla podkreślenia charakteru całokształtu prac tego autora, krótko i zwięźle ukazuje typowe dla nich miejsce, czas i bohaterów, a także bezwzględne okoliczności.
Na szczególną uwagę zasługuje to, że w XIX-wiecznej Australii, w świecie zdominowanym przez mężczyzn, u Lawsonia nie brakuje postaci kobiecych. Co prawda nie grają one pierwszych skrzypiec we wszystkich opowiadaniach, ale wiele z nich w ogóle by nie powstało, gdyby nie główna bohaterka płci pięknej. Jak przystało na tamte czasy, niewiasty przede wszystkim zajmują się domowymi czynnościami i jawią się jako ekspertki do spraw dzieci i chorób. Jednakże, niemal za każdym razem, gdy w kolejnych opowiadaniach wprowadzane są bohaterki kobiece, narrator podkreśla, iż tematyka poszukiwania złota, przetrwania w buszu i związane z nią problemy typowo męskie nie są im obce. W tej i wielu innych kwestiach, z pewnością ogromny wpływ na Lawsona wywarła jego matka Louisa, poetka i pisarka, a także działaczka społeczna i feministka.
Polskie tłumaczenie czytało mi się generalnie bardzo dobrze i lekko. W tekście natknęłam się jednak na podjęte przez tłumaczkę próby indywidualizacji języka wybranych bohaterów np. wyjątkowo prostego człowieka czy małego dziecka. W mojej ocenie, osiągnięty efekt jest odwrotny do zamierzonego, gdyż zamiast płynnie przejść do kolejnego zdania wyobrażając sobie te postaci, zatrzymywałam się ogarnięta wrażeniem, że natknęłam się na niefortunne błędy w druku.
Styl Henrego Lawsona bywa przyrównywany do Ernesta Hemingwaya, ale ja jednak bardziej doszukiwałabym się podobieństw, w jego twórczości i przedstawianiu świata takim jaki jest, do Johna Steinbecka, a może i do Edwarda Stachury. Nie da się jednak ukryć, że Lawson był pierwszy i zdaje się, że stawiał prawdę ponad wszystko inne.
/ Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl /
"Wtedy te upalne, zakurzone dni, tygodnie i miesiące, które zostawiliśmy za sobą na Wielkim Północnym Zachodzie, wydały się nagle niczym, tak jak zapewne życie wyda się nam niczym, gdy nadejdzie jego kres."
Australia, wbrew dość powszechnej legendzie, nie jest i nigdy nie była krainą mlekiem i miodem płynącą, ani też krainą wiecznej szczęśliwości. Historia tego rozległego...
2022-07-07
“Gdyby rzeczywiście istniał taki Merkucjo i gdyby istniał Raj, to Merkucjo mógłby dziś spędzać czas z nastoletnimi ofiarami wojny wietnamskiej, z którymi miałby szansę sobie pogadać o tym, jak to jest umierać przez czyjąś głupotę i próżność.”
„Łowca jeleni” i „Good Morning Vietnam” to pierwsze przychodzące mi na myśl filmy o II wojnie indochińskiej czyli tzw. (przez świat zachodni) wojnie wietnamskiej. A książki? Od teraz książką nawiązującą do tego piekielnego wydarzenia, którą będę wspominać, stanie się „Hokus-Pokus” Kurta Vonneguta. Co więcej, nie po raz pierwszy, kończąc czytanie lektury tego autora, mam ochotę natychmiast rozpocząć od początku, bo nie mam wątpliwości, że umknęła mi niezliczona liczba elementów wartych uwagi.
W swojej powieści, Kurt Vonnegut wykreował na głównego bohatera złożoną, fikcyjną postać Eugena Debsa Hartke zwanego „Gene” ur. w 1940 roku, inspirowaną weteranami wojny w Wietnamie, a także autentycznymi postaciami z amerykańskiego świata polityki ze stanu Indiana. Pierwszą z tych historycznych osób stał się Eugene V. Debs - polityczny aktywista, lider związkowy i wielokrotny kandydat na prezydenta USA w latach 1900-1920. Temu człowiekowi Vonnegut poświęca swoją książkę rozpoczynając ją słowami wypowiedzianymi przez Debsa przed sądem w 1918 roku: „Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”. Drugą postacią historyczną, do której nawiązuje Vonnegut kreując sylwetkę Gena Hartke w „Hokus-Pokus” stanowi Vance Hartke – nazywany antywojennym senatorem z Indiany (w latach 1959-1977), m.in. w związku ze skonfliktowaniem się z prezydentem Lyndonem Johnsonem w kwestii wojny wietnamskiej.
Opowieść zawarta w „Hokus-Pokus” nie wydarzyła się naprawdę. Przyznam szczerze, że na pewnych etapach książki miałam problemy z oddzieleniem fikcji i tego co autentyczne, co mi osobiście, mimo wszystko, nie przeszkadzało w lekturze. Jeżeli dla kogoś taki stan rzeczy jest nie do zaakceptowania i pod żadnym pozorem nie chce poczuć się ignorantem, to nie musi czytać dalej tej recenzji, ani sięgać po książkę, jeśli jednak taka ewentualność jest do przeżycia to zapraszam do kontynuowania.
Całkowicie fikcyjny bohater, jeśli w ogóle można tak powiedzieć o tego rodzaju postaci- Eugene zwany przez znajomych po prostu Gene, urodził się w 1940 roku, a więc po beztroskich czasach spędzonych w liceum - głównie na graniu w kapeli muzycznej i związanych z tym aktywnościach, nietypowym zbiegiem okoliczności, kolejne najpiękniejsze lata swojego życia spędził w West Point, a następnie znalazł się w skrajnie nie sprzyjającej nikomu i niczemu sytuacji na Półwyspie Indochińskim zwanej wojną wietnamską, którą przywołuje w swoich wspomnieniach od drugiej do ostatniej strony książki. Po powrocie z wojny, kolejne zrządzenie losu stwarza Genowi ofertę objęcia posady wykładowcy w dość nietypowej uczelni, przeznaczonej dla ścisłego grona młodzieży z dysfunkcjami, pochodzącej z najbogatszych Amerykańskich rodzin. W wyniku pewnych kolei rzeczy, zostaje jednak usunięty z uczelni i podejmuje się funkcji nauczyciela w pobliskim więzieniu dla Afro-Amerykanów, jednakże zarządzanym przez japońską korporację i człowieka, który w dzieciństwie przeżył atak atomowy na Nagasaki. Wszystkie te instytucje funkcjonują w otoczeniu wielokrotnie wzmiankowanego, cennego przyrodniczo Irokeskiego Lasu Narodowego, przywołującego na myśl rdzennych mieszkańców tych terenów i to co po nich pozostało w XX wieku.
W przypadku, gdyby ktoś uznał powyższe zdania za spoiler, sygnalizuję, że te informacje, choć nieco odmiennie podane, znajdują się również na okładce książki. Ze swojej strony wzbogaciłam je o kilka detali, które w mojej ocenie mogą jeszcze bardziej zachęcić potencjalnych czytelników do lektury. Osoby dopiero zaczynające swoją przygodę z tym autorem kieruję do jego pierwszych dzieł, gdyż w każdym kolejnym znajdują się nawiązania do wcześniejszych.
Czytając „Hokus-Pokus”, podobnie jak większość książek Kurta Vonneguta, nie sposób przy pierwszym spotkaniu przyswoić całość kompleksowego przesłania czy raczej mnogich przesłań, czy nawet tony czarnego humoru, które autor pragnął przekazać czytelnikom, ale zdecydowanie warto próbować poprzez powracanie do tych lektur co jakiś czas. Dla mnie „Hokus-Pokus” stanowi wyborną literacką ucztę, której recenzja mogłaby nigdy się nie kończyć, bo tak wiele spostrzeżeń chciałabym w niej zawrzeć.
“Gdyby rzeczywiście istniał taki Merkucjo i gdyby istniał Raj, to Merkucjo mógłby dziś spędzać czas z nastoletnimi ofiarami wojny wietnamskiej, z którymi miałby szansę sobie pogadać o tym, jak to jest umierać przez czyjąś głupotę i próżność.”
„Łowca jeleni” i „Good Morning Vietnam” to pierwsze przychodzące mi na myśl filmy o II wojnie indochińskiej czyli tzw. (przez świat...
2022-06-16
Od około dekady odnoszę wrażenie, że niewielka Islandia, w pewnym sensie, osacza mnie z wszystkich stron i nie ukrywam, że ten rodzaj panującej mody jest dosyć przyjemny.
Islandzkie plenery, na które składają się czarne plaże, surowe i niesamowite formacje skalne, zorze polarne czy też obfite wodospady, pojawiają się w bardzo wielu filmach ze względu na korzystne przepisy tego kraju wobec hollywoodzkich producentów. Jednakże, na wielkim ekranie Islandia nie zawsze gra samą siebie, a co za tym idzie nie ma szansy pokazania swojego prawdziwego oblicza. Na szczęście, ostatnio ukazała się niebywale ciekawa książka rodowitego Islandczyka – Egilla Bjarnasona, która otwiera wrota tej niesamowitej wyspy, przed czytelnikami pragnącymi ją poznać bliżej lub jeszcze lepiej.
W „Wielkiej historii małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat”, autorstwa wspomnianego Bjarnasona, odnalazłam wspaniałą miksturę składającą się ze znaczącej porcji humoru, potężnej dawki wiedzy historycznej, garści ciekawostek z przeszłości, ale i takich na miarę przyszłości. W wyjątkowo przystępny sposób, autor opracował rozdział poświęcony średniowiecznej historii Islandii czyli jej początkom. Na wielu przykładach, ukazał średniowiecznych Islandczyków jako osoby ufne, otwarte na zmiany, potrafiące godzić tradycję z nowościami na miarę swojej epoki. Właśnie ten stricte historyczny rozdział szczególnie przypadł mi do gustu. W drugiej kolejności najbardziej spodobał mi się fragment poświęcony bardziej współczesnym wydarzeniom politycznym, a konkretnie pierwszym demokratycznym wyborom prezydenckim, w których wygrała kobieta - Vigdís Finnbogadóttir. Zapewniam, że za tą wygraną kryją się zaskakujące i dosyć zabawne fakty. Poza ekscytującą, momentami zabawną, polityką, w "Wielkie historii..." nie brakuje również atrakcyjnej wiedzy przyrodniczej obejmującej nie tylko wulkany i gejzery, ale i urocze islandzkie koniki. Ponadto, Islandia uchodzi za kraj miłośników nowości od czasów średniowiecza, aż po dzień dzisiejszy, co autor przybliża na przykładach z różnych epok.
Uważam, że takie książki jak ta napisana przez Egilla Bjarnasona są dzisiaj bardzo potrzebne, gdyż jednocześnie ukazują, iż z miłości do swojej ojczyzny można zarówno czerpać radość i dumę, jak i to, że od czasu do czasu spojrzeć na sprawy kraju z przymrużeniem oka.
Zachęcam do sięgnięcia po „Wielką historię małej wyspy” właściwie każdego kto ma na nią choćby najmniejszą ochotę. Przed tą lekturą wydawało mi się, że sporo wiem o Islandii, a jednak podczas czytania, szczegółowość tej książki niejednokrotnie wprawiała mnie w zdumienie.
Od około dekady odnoszę wrażenie, że niewielka Islandia, w pewnym sensie, osacza mnie z wszystkich stron i nie ukrywam, że ten rodzaj panującej mody jest dosyć przyjemny.
Islandzkie plenery, na które składają się czarne plaże, surowe i niesamowite formacje skalne, zorze polarne czy też obfite wodospady, pojawiają się w bardzo wielu filmach ze względu na korzystne...
2022-06-03
Fantastyczna! „Poławiaczka pereł” stanowi jedyną w swoim rodzaju ponadczasową książkę przygodową, której motywem przewodnim jest poszukiwanie najpiękniejszej perły na świecie, odbywające się raz w każdym pokoleniu wedle życzenia królowej. Opowieść ta zachwyciła mnie nie tylko niepowtarzalną fabułą i wyrazistymi, silnymi bohaterkami, ale przede wszystkim swoją wielowymiarowością. Tocząca się walka dobra ze złem przybiera tu formę starcia się odpowiedzialności i rozsądku z narzuconymi przez otoczenie pragnieniami i chciwością.
Główne bohaterki - Miranda i Syrsa – nie są siostrami, dzieli je około 10 lat różnicy wieku i poznają siebie nawzajem równolegle z czytelnikiem. Mimo braku pokrewieństwa, bardzo wiele łączy obie dziewczyny, choć starsza z nich ma spore kłopoty z przyjęciem tego do wiadomości. Miranda to doświadczona poławiaczka pereł, najlepsza ze wszystkich, nawet po brutalnym ataku rekina nie porzuca swojego pragnienia o odnalezieniu legendarnej perły. Pewnego dnia poznaje Syrsę i w ramach wyświadczenia przysługi, podejmuje się wprowadzenia jej w tajniki nurkowania. Dość szybko odkrywa, że towarzystwo dziewczynki zapewnia jej niebywałe korzyści, z których chciałaby skorzystać, aby osiągnąć swój cel. Na kolejnych karkach książki, Miranda przechodzi ogromną przemianę i to ona, a nie mała Syrsa, odkrywa co naprawdę się liczy i warte jest podejmowania ryzyka. Całą przygodę dwóch wspaniałych bohaterek oprawiono w pięknie wykreowany świat podwodny i na lądzie.
W jednym z wywiadów z pisarką Karin Erlandsson, która stworzyła „Poławiaczkę pereł” w swoim letnim domku na Wyspach Alandzkich, wyczytałam, że zależy jej na wprowadzeniu do literatury dziecięcej bohaterek żeńskich, które mogą podziwiać chłopcy, gdyż do tej pory, w przeciwieństwie do dziewczynek, utożsamiali się oni raczej tylko z męskimi postaciami. Ponadto, autorka zadbała o poruszenie ważnych i delikatnych tematów, w tym m.in. radzenia sobie z niepełnosprawnością czy też utratą rodziców i wiążącym się z tym poczuciem porzucenia. Relacja Mirandy i Syrsy może okazać się szczególnie inspirująca dla starszego rodzeństwa i jedynaków, którzy do pewnego etapu życia spędzali czas na zabawach w pojedynkę. Nie mam wątpliwości, że „Poławiaczka pereł” powstała z myślą o wszystkich dzieciach. Osobiście, do lektury tej pięknej książki, i pójścia "w toń za perłą o cudu urodzie" zachęcam również dorosłych.
/Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl/
Fantastyczna! „Poławiaczka pereł” stanowi jedyną w swoim rodzaju ponadczasową książkę przygodową, której motywem przewodnim jest poszukiwanie najpiękniejszej perły na świecie, odbywające się raz w każdym pokoleniu wedle życzenia królowej. Opowieść ta zachwyciła mnie nie tylko niepowtarzalną fabułą i wyrazistymi, silnymi bohaterkami, ale przede wszystkim swoją...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-30
W powieściach historycznych Ewy Stachniak bohaterkami pierwszoplanowymi są kobiety, aczkolwiek nie brakuje też mężczyzn niezbędnych w konstrukcji misternej fabuły w każdej z książek. Podobnie jest i w przypadku „Szkoły luster” obejmującej niezwykle znaczący okres w historii Francji z Wielką Rewolucją włącznie.
Znalazły się tu najsłynniejsze historyczne postaci, o których słyszał niemal każdy tj. królowie Ludwik XV i jego wnuk Ludwik XVI, pojawia się królowa Francji Maria Leszczyńska czyli małżonka Ludwika XV, a także jego metresa markiza de Pompadour. Spośród przywódców Wielkiej Rewolucji autorka zdecydowała się najbardziej przybliżyć czytelnikom rodzinę Georgesa Dantona wraz z jego małżonką Gabrielle. Jednakże to nie te osoby grają pierwsze skrzypce w najnowszej powieści Ewy Stachniak, lecz kobiety w większości zapomniane, wręcz pominięte na przestrzeni wieków.
Szczególnie wartościowy wątek, uwzględnia autentyczną postać Angélique du Coudray, która za zgodą króla Ludwika XV, stworzyła innowacyjny cykl szkoleń przygotowujących kobiety na francuskiej prowincji do pracy w roli certyfikowanych położnych. W „Szkole luster” przynajmniej połowa książki została ściśle powiązana z dworem królewskim i jego pracownikami pełniącymi wszelkie możliwe role. Zaciekawił mnie wielokrotnie przytaczany system ich wynagradzania finansowego przez najmożniejszych, myślę, że już od pierwszych stron warto zwracać uwagę na wartości towarów, aby później przy coraz wyższych kwotach, mieć punkt odniesienia.
Nie da się ukryć, gdyż blurb na okładce na to wskazuje, w centrum wydarzeń znajduje się postać młodziutkiej, nastoletniej Veronique, która trafia w okolice Wersalu, aby dotrzymywać towarzystwa, jak jej się zdaje, tajemniczemu hrabiemu, a w rzeczywistości królowi Ludwikowi XV we własnej osobie. Tym samym, Ewa Stachniak mieszkająca od 1981 roku w Kanadzie, zdecydowała się zabrać głos wpisujący się w kontekst ruchu #MeToo. Autorka podkreśla swoją powieścią fakt, że problem molestowania seksualnego, w tym nieletnich, jest starszy, niż Rewolucja Francuska i nie wynika on z fanaberii pojedynczych ludzi, lecz z przyzwolenia na nie całych grup wpływowych osób czerpiących w związku z tym, bezpośrednio lub pośrednio, indywidualne korzyści.
Treści zawarte w powieści „Szkoła luster” wybrzmiewają nawet po zakończeniu jej lektury, więc z tego względu z pełną śmiałością polecam tę powieść historyczną, przemyślanie wpisującą się we współczesne wydarzenia.
W powieściach historycznych Ewy Stachniak bohaterkami pierwszoplanowymi są kobiety, aczkolwiek nie brakuje też mężczyzn niezbędnych w konstrukcji misternej fabuły w każdej z książek. Podobnie jest i w przypadku „Szkoły luster” obejmującej niezwykle znaczący okres w historii Francji z Wielką Rewolucją włącznie.
Znalazły się tu najsłynniejsze historyczne postaci, o których...
Zaskakująca książka, zupełnie inna od wcześniejszych tomów, gdyż tym razem panowie Koper i Stańczyk zdecydowali się na wybór formy przewodnika po tzw. Inflantach z naciskiem na ślady polskości. Z ogromnym zaciekawieniem przeczytałam o miejscach, których nie znalazłabym samodzielnie, ani z pomocą zwykłych przewodników na Łotwie i w Estonii. Momentami może za dużo pojawiało się wstawek kulinarnych, bo czytać o jedzeniu nie mogąc go spróbować nie jest łatwą sprawą, jednakże merytorycznie fragmenty te są bardzo atrakcyne.
Zaskakująca książka, zupełnie inna od wcześniejszych tomów, gdyż tym razem panowie Koper i Stańczyk zdecydowali się na wybór formy przewodnika po tzw. Inflantach z naciskiem na ślady polskości. Z ogromnym zaciekawieniem przeczytałam o miejscach, których nie znalazłabym samodzielnie, ani z pomocą zwykłych przewodników na Łotwie i w Estonii. Momentami może za dużo pojawiało...
więcej mniej Pokaż mimo to
Świadomie, choć z umiarkowaną wnikliwością, od kilku dekad, obserwuję rozwój Korei Południowej. Cały ten proces najlepiej obrazują migawki produktów Samsung, które zapisały się w mojej pamięci tj. około 25 lat temu były to słabej jakości telefony komórkowe z obciachową klapką dla wątpliwej dekoracji, obecnie są to wysokiej klasy smartphony łączące się nawet z elektryczną szczotką do zębów.
Reportaż „Cool po koreańsku” to lekki reportaż wielkiej wagi o niesłychanej skrajnej przemianie gospodarczej kraju i mentalnej całego narodu. Strategia obrana przez przywódców Korei Pd., kładąca nacisk na popkulturę okazała się strzałem w dziesiątkę. Aktualnie i niezmiennie od kliku lat Korea Pd. jest najbardziej dynamicznie rozwijającym się krajem na świecie. Co prawda, sporo się zmieniło, od czasu gdy książka została oddana do druku ok. 2014 roku, ale są to imponujące zmiany, z których Koreańczycy mogą być dumni. Autorka mogłaby rozpocząć pracę nad kolejną świetną książką, o kolejnej dekadzie koreańskiego sukcesu, bo jest o czym pisać!
Świadomie, choć z umiarkowaną wnikliwością, od kilku dekad, obserwuję rozwój Korei Południowej. Cały ten proces najlepiej obrazują migawki produktów Samsung, które zapisały się w mojej pamięci tj. około 25 lat temu były to słabej jakości telefony komórkowe z obciachową klapką dla wątpliwej dekoracji, obecnie są to wysokiej klasy smartphony łączące się nawet z elektryczną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pablo Picasso opuścił świat ponad 142 lata temu, a mimo tego nie ma dnia, w którym ktoś nie wspominałby jego imienia i nie podziwiał jego prac, chociażby ogromnej pracy "Guernica" w Muzeum Reina Sofia w Madrycie.
Młody Picasso przybył z Hiszpanii do Francji w wieku 19 lat. Jego życiu od tego momentu przyjrzała się pisarka i tropicielka powiazań sztuki z jej tłem społecznym, Annie Cohen- Solal. Autorka postanowiła spróbować zrozumieć zmagania i poszukiwania tożsamości artystycznej Pabla, kształtującej się właśnie od 1900 roku, gdy oficjalnie wkroczył w dorosłość, przez kolejne burzliwe lata, aż do śmierci. Annie Cohen- Solal opiera swoje absorbujące poszukiwania na niezliczonych pytaniach, ustaleniach bazujących na dokumentach pozyskanych z archiwów np. Muzeum Picassa w Paryżu czy archiwów policyjnych.
Od ponad wieku, twórczość Pabla Picassa prowokuje, eksperymentuje, skłania otoczenie do dyskusji, burzy konwenanse. Niewątpliwie, jeszcze za życia stał się artystą w pełnym tego słowa znaczeniu i warto o tym poczytać.
Pablo Picasso opuścił świat ponad 142 lata temu, a mimo tego nie ma dnia, w którym ktoś nie wspominałby jego imienia i nie podziwiał jego prac, chociażby ogromnej pracy "Guernica" w Muzeum Reina Sofia w Madrycie.
więcej Pokaż mimo toMłody Picasso przybył z Hiszpanii do Francji w wieku 19 lat. Jego życiu od tego momentu przyjrzała się pisarka i tropicielka powiazań sztuki z jej tłem...