-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-04-09
2022-02-05
Nie lubię myśliwstwa, jeśli nie chodzi w nim o zdobywanie pożywienia. Kolekcjonowanie poroży i skrzętne odnotowywanie zabitych egzotycznych zwierząt w rozkładzie to zajęcie, które uważam za chore i niegodne człowieka. Mimo to muszę się zgodzić z wyborem redakcji serii „Naokoło świata”: relacja Schomburgka z wojaży po Czarnym Lądzie to książka ciekawa i warta przeczytania. Tym bardziej, że autor dokumentuje w niej swoją własną transformację od oczarowanego ideą polowań na grubego zwierza nastolatka, poprzez łowcę zwierząt egzotycznych dla hamburskiego ogrodu zoologicznego Hagenbecka, odkrywcę i podróżnika, aż po odejście od łowów na korzyść bezkrwawych polowań z aparatem fotograficznym i kamerą filmową.
A wszystko to działo się od końca XIX-go wieku do lat dwudziestolecia międzywojennego. Schomburgk był jednym z pionierów filmu przyrodniczego w tropikach i opis jego zmagań z obróbką błony fotograficznej w prymitywnych warunkach afrykańskiego buszu i dżungli jest arcyciekawy. Poczułem się nieco wynagrodzony za te opisy hekatomb słoni i odrywania zwierzęcych dzieci od ich zabitych matek w celu przetransportowania tych nieszczęsnych stworzeń do „cywilizacji”.
„Tętno...” to męcząca, ale i fascynująca lektura.
Nie lubię myśliwstwa, jeśli nie chodzi w nim o zdobywanie pożywienia. Kolekcjonowanie poroży i skrzętne odnotowywanie zabitych egzotycznych zwierząt w rozkładzie to zajęcie, które uważam za chore i niegodne człowieka. Mimo to muszę się zgodzić z wyborem redakcji serii „Naokoło świata”: relacja Schomburgka z wojaży po Czarnym Lądzie to książka ciekawa i warta przeczytania....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-24
Mario Marret nie jest zbyt dobrym pisarzem – jego nieco przyciężki styl nie zachwyca a prowadzenie narracji (zapożyczone częściowo od Amundsena i sprawiające czasami wrażenie, że czyta się nieco podrasowany raport z wyprawy badawczej) nie pomaga przy wyrównywaniu braków literackich. Daleko Francuzowi do pełnych zachwytu nad naturą i jej tworami gawęd Arkadego Fiedlera, nie dorasta on również Centkiewiczom i ich dramatycznym opowieściom „ze śniegu i lodu”. Jego szef, Paul-Émile Victor, pisał świetnie o Grenlandii i Inuitach – w „Siedmiu ludziach wśród pingwinów” nie znajduję takich emocji. Być może Marret, jako filmowiec, lepiej potrafił uchwycić piękno antarktycznego świata na błonie filmowej, zgodnie z zasadą: jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów.
A mimo to książka ta jest miejscami ciekawa. Francuzi zdecydowali się na przezimowanie na Ziemi Adeli w bardzo niekomfortowych warunkach po utracie bazy głównej w wyniku pożaru. Należy docenić ich wkład w poznanie biologii tamtejszego ptactwa (w tym tytułowych pingwinów), pamiętając równocześnie o tym, że w latach 50-tych ubiegłego wieku nie wiedziano o tym zagadnieniu zbyt wiele. Uczestnicy zimowania kilka razy wychodzą cudem z opresji, jakie zgotowały im ekstremalne warunki klimatyczne. Mając sporo szczęścia, uniknęli poważniejszych obrażeń. Ich odwaga i zdeterminowanie zasługują na pochwałę.
Wyczuwam u autora jednak pewien dystans w stosunku do innych uczestników ekspedycji. Być może grała tu rolę świadomość, że cała siódemka chciała w przyszłości nadal brać udział w wyprawach podbiegunowych i Marret nie chciał się nikomu narazić. Również opisy zachowania zwierząt są raczej suche i rzeczowe. Zresztą zachowanie towarzyszy autora w stosunku do fok, sępów i pingwinów dalekie jest od afekcji. Docenia się wytrzymałość tych zwierząt i ich zdolność do przetrwania w straszliwym klimacie Antarktydy – ale brak w opisach tych stworzeń większych emocji.
Chyba najlepiej broni się ta książka jako dokument ludzkiej zdolności do pokonywania przeszkód, zawziętej wytrwałości w dążeniu w bardzo trudnych warunkach do raz obranego celu.
Mario Marret nie jest zbyt dobrym pisarzem – jego nieco przyciężki styl nie zachwyca a prowadzenie narracji (zapożyczone częściowo od Amundsena i sprawiające czasami wrażenie, że czyta się nieco podrasowany raport z wyprawy badawczej) nie pomaga przy wyrównywaniu braków literackich. Daleko Francuzowi do pełnych zachwytu nad naturą i jej tworami gawęd Arkadego Fiedlera, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-10
Bardzo duży wachlarz artykułów z przeróżnych dziedzin nauki. Osobiście zainteresowało mnie historyczne spojrzenie na ruchy społecznościowe w USA i podejście socjologów amerykańskich do zagadnienia. Zaskoczył mnie (nie wiem właściwie, dlaczego, przecież nauka była w latach 50-tych i 60-tych w rękach białych) rasizm ówczesnych naukowców.
Tym razem znalazł się nawet artykuł o archeologii, opisujący najstarsze znane miasto świata. Ale tam mieli fajne domy! To musiało być miejsce na miarę dzisiejszego Nowego Jorku – kolorowe, magiczne, pełne innowacji. A wszystko to miało miejsce 9 tysięcy lat temu.
Pandemia COVID nadal wpływa na dobór artykułów. Tym razem analizuje się wpływ tej choroby na zdrowie psychiczne.
A z działu astronautyki zwracam uwagę na problem śmieci i zanieczyszczenia stratosfery przez odpady rakiet i sztucznych satelitów. O fenomenie wiadomo stosunkowo mało – a stoimy przecież u progu komercjonalizacji podróży w kosmos.
Bardzo duży wachlarz artykułów z przeróżnych dziedzin nauki. Osobiście zainteresowało mnie historyczne spojrzenie na ruchy społecznościowe w USA i podejście socjologów amerykańskich do zagadnienia. Zaskoczył mnie (nie wiem właściwie, dlaczego, przecież nauka była w latach 50-tych i 60-tych w rękach białych) rasizm ówczesnych naukowców.
Tym razem znalazł się nawet artykuł o...
2021-09-01
Nieco mniej satysfakcjonujący numer, zawierający mniej interesujących mnie tematów. A te, które są dla mnie ważne, były opisane „po łebkach”. Jedynym szczytnym wyjątkiem jest artykuł o osie szmaragdowej i jej ofierze, karaczanie amerykańskim. Autor musi być niezłym jajcarzem i bardzo chętnie poszedłbym na jego wykłady o parazytoidach, czyli... Alienie z „Obcego”.
Już po okładce widać, że jest to numer bardzo „amerykański”. Na początku kadencji Bidena było ważnym, aby nowy prezydent miał skonkretyzowane priorytety odnowy kraju po rządach Trumpa. Będę szczery: wiem, że to i dla nas ważne – ale jakoś nie pałam entuzjazmem do polityki. Od „fake news” wolę twarde naukowe fakty.
Nieco mniej satysfakcjonujący numer, zawierający mniej interesujących mnie tematów. A te, które są dla mnie ważne, były opisane „po łebkach”. Jedynym szczytnym wyjątkiem jest artykuł o osie szmaragdowej i jej ofierze, karaczanie amerykańskim. Autor musi być niezłym jajcarzem i bardzo chętnie poszedłbym na jego wykłady o parazytoidach, czyli... Alienie z „Obcego”.
Już po...
2021-08-23
Wersja książki-bestsellera "Ryby śpiewają w Ukayali" przystosowana specjalnie dla młodego czytelnika. Poza praktycznie identycznym, nieco okrojonym tekstem ze źródła zawiera kolorową mapę oraz sporo czarno-białych ilustracji. Rozumiem chwalebny zamysł autora, ale preferuję jednak wersję "dla dorosłych".
Wersja książki-bestsellera "Ryby śpiewają w Ukayali" przystosowana specjalnie dla młodego czytelnika. Poza praktycznie identycznym, nieco okrojonym tekstem ze źródła zawiera kolorową mapę oraz sporo czarno-białych ilustracji. Rozumiem chwalebny zamysł autora, ale preferuję jednak wersję "dla dorosłych".
Pokaż mimo to2021-08-15
Lutowy numer zawiera następny ciekawy artykuł astronomiczny, który wskazuje na to, że nasze wyobrażenia o ewolucji Wszechświata są jednak niekompletne. Galaktyki starzeją się zbyt szybko, supernowe zachowują nie tak jak powinny - no i super, bo oznacza to, że jest jeszcze sporo do odkrycia!
Dla amatorów dinozaurów zamieszczono tym razem artykuł o rzeczywistym wyglądzie dylofozaura, czyli plującego toksyczną śliną drapieżnika w "Jurassic Park". Cóż, prawda o tym gadzie jest oczywiście inna, niżby to sugerował film.
Z dziedziny medycyny zaoferowano dwa ważne artykuły o COVID-19 (wiem, mamy pandemii po dziurki w nosie, ale trzeba zrozumieć mechanizmy koronawirusa, aby skutecznie walczyć z tą zarazą) oraz o zadziwiających strategiach komórek nowotworowych. Być może słonie i walenie pomogą nam w walce z rakiem.
Alarmujące wyniki badań o zmianach klimatycznych w wysokich Himalajach potwierdzają tylko fakt, że przyszłe generacje będą musiały zapłacić za naszą beztroskę wysoką cenę.
Lutowy numer zawiera następny ciekawy artykuł astronomiczny, który wskazuje na to, że nasze wyobrażenia o ewolucji Wszechświata są jednak niekompletne. Galaktyki starzeją się zbyt szybko, supernowe zachowują nie tak jak powinny - no i super, bo oznacza to, że jest jeszcze sporo do odkrycia!
Dla amatorów dinozaurów zamieszczono tym razem artykuł o rzeczywistym wyglądzie...
2021-06-11
Za pomocą tej książki Fiedler „przemycił” do szarej PRL-owskiej rzeczywistości barwną treść jednej z jego przedwojennych relacji o podróży do południowej Brazylii. „Rio de Oro” różni się nieco od kilku jego wczesnych książek, bo zawiera nie tylko opisy przyrody i polowań na egzotyczne zwierzęta (wtedy jeszcze raczej polowań ze strzelbą, a nie z aparatem fotograficznym). Czytelnik znajdzie tu o wiele więcej odnośników do trudnej sytuacji ludności tubylczej. Od Indian Koroadów, których zrozumiałą nieufność autor powoli zdołał przełamać, dowiedział się on o brutalnych metodach skorumpowanych urzędników państwowych oraz o morderczych bandach na ich usługach. Wprawdzie Fiedler musiał napisać w „Rio de Oro” parę zdań wychwalających jedynie słuszny ustrój świata i wplótł w wątek o walkę Indian o przetrwanie elementy rewolucyjne, ale nie czyni to tej pozycji większej szkody. Historia pokazała, że autor przeczuwał rozwój wypadków i poprawnie opisał los plemion indiańskich w Brazylii. Obecnie ich sytuacja jest gorsza niż kiedykolwiek i znikną one prawdopodobnie jeszcze w tym wieku z map etnograficznych tego świata.
„Rio de Oro” jest tym samym nie tylko relacją z podróży, ale i ciekawym i pouczającym dokumentem o skutkach kolonizacji Nowego Świata przez Europejczyków.
Za pomocą tej książki Fiedler „przemycił” do szarej PRL-owskiej rzeczywistości barwną treść jednej z jego przedwojennych relacji o podróży do południowej Brazylii. „Rio de Oro” różni się nieco od kilku jego wczesnych książek, bo zawiera nie tylko opisy przyrody i polowań na egzotyczne zwierzęta (wtedy jeszcze raczej polowań ze strzelbą, a nie z aparatem fotograficznym)....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-05
Potwór z jeziora Loch Ness, yeti, Bigfoot, wąż morski oraz cała gromada innych, mniej znanych „zwierząt”: to temat tej książki. W momencie wydania była ona z pewnością czymś niezwykłym na polskim rynku – tak samo zresztą jak i sama kryptozoologia, która wtedy dopiero raczkowała. Jak jednak sami autorzy słusznie zauważyli, w momencie gdy odkryto latimerię, czyli prawdziwą żywą skamieniałość, temat istnienia prastarych gatunków kręgowców okazał się jak najbardziej do rzeczy. Spekulacje o dinozaurach, które być może przeżyły Wielkie Wymieranie, przestały mieć charakter pseudonaukowych mrzonek.
Dzisiaj „Poczet...” jest oczywiście literaturą popularnonaukową z lamusa, ale nie wynika to z braków merytorycznych, a tylko i wyłącznie z faktu, że od jego ukazania się przeminęło ponad 30 lat. Tomikowi szkodzi równocześnie typowa dla PRL-u koszmarna szata graficzna. Ale to by było na tyle, jeśli chodzi o minusy. Cała reszta nadal da się czytać.
Potwór z jeziora Loch Ness, yeti, Bigfoot, wąż morski oraz cała gromada innych, mniej znanych „zwierząt”: to temat tej książki. W momencie wydania była ona z pewnością czymś niezwykłym na polskim rynku – tak samo zresztą jak i sama kryptozoologia, która wtedy dopiero raczkowała. Jak jednak sami autorzy słusznie zauważyli, w momencie gdy odkryto latimerię, czyli prawdziwą...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-02
Muszę być szczery: To nie jest zbiór esejów dla mnie. Popularnonaukowe wywody Lema to lektura niełatwa, bo te elementy stylu autora, które wspaniale sprawdziły się w „Cyberiadzie” i „Bajkach robotów” niekoniecznie pomagają tutaj w odbiorze. Całość jest przeładowana specyficznym słownictwem, już w latach 90-tych zeszłego wieku zupełnie obcym dla przeciętnego użytkownika ówczesnego internetu. Wyczuwam również pewną niecierpliwość Pana Stanisława, jego chęć do dialogu z osobnikami stojącymi z nim na jednym poziomie. A o takich, niestety, nieco trudno...
„Bomba megabitowa” to specyficzne podsumowanie futurologicznego spojrzenia Lema z lat 60-tych i 70-tych na przyszłość, której dane mu było dożyć, oraz próba myślowego sięgnięcia w przyszłość w oparciu o otaczającą autora rzeczywistość. To oczywiste, że nie wszystkie prognozy mogły się spełnić; Lem i tak miał dosyć sporą ilość „trafień”. Pisząc jako prawie 80-letni starzec (nie bójmy się tego określenia – w porównaniu ze znakomitą większością rówieśników pozostał Lem umysłowo giętki i pełen energii) musiał mieć parę „okopów”, których pragnął bronić do ostatniej kropli krwi, czy raczej do ostatniego bitu. Ludzkie to, ale czasami już jednak nieco śmieszne (mówię to bez złośliwości). Późny, beletrystycznie milczący Lem to postać osamotniona, już prawie niezrozumiana przez pokolenia „dygitalnych tubylców”, którzy przyswoili sobie wirtualny świat wraz z binarnym „mlekiem” ich internetowej matki.
Muszę być szczery: To nie jest zbiór esejów dla mnie. Popularnonaukowe wywody Lema to lektura niełatwa, bo te elementy stylu autora, które wspaniale sprawdziły się w „Cyberiadzie” i „Bajkach robotów” niekoniecznie pomagają tutaj w odbiorze. Całość jest przeładowana specyficznym słownictwem, już w latach 90-tych zeszłego wieku zupełnie obcym dla przeciętnego użytkownika...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-16
O, rety! Takiej książki nie poważyłby się dzisiaj nikt wydać. Zostałby (całkiem słusznie zresztą) po prostu rozszarpany przez każdą organizację ochrony przyrody tej planety. Trzeba jednak pamiętać, kiedy „Zwierzęta...” zostały napisane. To przecież przedwojenna kompilacja dwóch jeszcze wcześniejszych relacji Fiedlera z wypraw do południowej Brazylii i nad peruwiańską Rio Ucayali.
Dzisiaj spoglądamy na ten tekst ze sporym zdziwieniem. Jest przecież tak pełen diametralnych przeciwieństw. Z jednej strony mamy do czynienia z raportem z wyprawy do tropików, której celem było zdobycie eksponatów muzealnych oraz żywych zwierząt dla polskich ogrodów zoologicznych. Czytając „Zwierzęta...” pod tym kątem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Fiedler i jego towarzysze podróży działali po amatorsku, ignorując fundamentalne potrzeby ich zwierzęcych ofiar. Serce się kraje przy czytaniu o tych wszystkich (wprawdzie niechcianych, ale jednak zadanych) śmierciach.
Z drugiej strony daje się odczuć, że autor ma nieczyste sumienie, że widzi, do czego jego „amatorszczyzna” prowadzi. Czy taka świadomość go rozgrzesza? Gdyby był on dzisiejszym podróżnikiem – na pewno nie. Ale „Zwierzęta...” powstały na podstawie wrażeń z lat 1928 i 1933. To już prawie 90 lat temu, więc to i owo trzeba autorowi, zaciskając przy tym nieco zęby, wybaczyć. Arkady Fiedler stworzył w tej książce raczej mętny melanż fascynacji bogatą przyrodą tropików oraz raportu z krwawej wyprawy łowieckiej.
Wydanie, które czytałem, jest niezwykle bogato ilustrowane. Bynajmniej nie za pomocą fotografii, lecz przy użyciu kolorowych map oraz barwnych i czarno-białych rysunków. Mimo to nie polecałbym tego tytułu młodocianemu czytelnikowi – niektóre z opisanych wydarzeń są jednak zbyt brutalne.
O, rety! Takiej książki nie poważyłby się dzisiaj nikt wydać. Zostałby (całkiem słusznie zresztą) po prostu rozszarpany przez każdą organizację ochrony przyrody tej planety. Trzeba jednak pamiętać, kiedy „Zwierzęta...” zostały napisane. To przecież przedwojenna kompilacja dwóch jeszcze wcześniejszych relacji Fiedlera z wypraw do południowej Brazylii i nad peruwiańską Rio...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-21
Dobrze pamiętam tę książkę. Postanowiłem przeczytać ją ponownie po jakichś 30-tu latach przerwy. Byłem zdumiony, ile opisanych w niej wydarzeń pozostało nadal w pamięci – ale zadziwiło mnie również to, że sporo szczegółów zupełnie umknęło mi przy poprzedniej lekturze.
„Ryby śpiewają...” to wynik długoletnich marzeń autora o wyprawie w samo serce Amazonii. Ale Fiedler nie był li-tylko marzycielem. Równocześnie postanowił naświetlić losy polskiego przedsięwzięcia kolonizacyjnego w Peru, gdzie właśnie nad brzegami rzeczonej Rio Ukayali miano realizować plan zasiedlenia amazońskiej dżungli przez chłopów znad Wisły, Warty i Bugu. Plan, który okazał się taką samą mrzonką jak poszukiwanie El Dorado.
Posiadane przeze mnie powojenne wydanie zawiera pewnikiem akapity, które autor wbudował w celu ułatwienia „przełknięcia” tekstu przez władzę ludową. Mimo to „Ryby śpiewają...” zachowało to, co w prozie Fiedlera jest najważniejsze: Absolutną fascynację wybujałą przyrodą tropików, ciekawość autora w stosunku do żyjących w regionie ludzi i charakterystyczny poetycki styl. Równocześnie trzeba zawsze pamiętać, że Fiedler miał misję do spełnienia – polskie muzea czekały na eksponaty. Dzisiaj potępiamy krwawe polowania w tropikach, ale w 1933 roku świat był po prostu inny.
Czytając taką książkę nie sposób nie porównywać wydarzeń sprzed bez mała 80-ciu lat do stanu dzisiejszego. I tu spotkała mnie największa niespodzianka: Przesłanki, że w Amazonii nastąpi to, co dzieje się tam dzisiaj, były wyraźnie widoczne już przed II wojną światową. Arkady Fiedler opisuje bezwzględność białych bogaczy w stosunku do rdzennej ludności indiańskiej, szokuje relacjami o panującym tam w najlepsze niewolnictwie i bezprawiu. Wychodzi na to, że amazoński las został skazany na eksterminację już w momencie, gdy Francisco de Orellana przepłynął po największej rzece świata z zachodu na wschód. Smutne jest to, że przyszło mi żyć w czasach, gdy ten niezwykle bogaty ekosystem walczy o przetrwanie a opisane przez polskiego podróżnika miejsca, zwierzęta i rośliny mogą odejść bezpowrotnie.
Dobrze pamiętam tę książkę. Postanowiłem przeczytać ją ponownie po jakichś 30-tu latach przerwy. Byłem zdumiony, ile opisanych w niej wydarzeń pozostało nadal w pamięci – ale zadziwiło mnie również to, że sporo szczegółów zupełnie umknęło mi przy poprzedniej lekturze.
„Ryby śpiewają...” to wynik długoletnich marzeń autora o wyprawie w samo serce Amazonii. Ale Fiedler nie...
2020-11-28
Chociaż jestem fanem prozy Pana Stanisława, to nie ukrywam, że jego felietony i eseje to dla mnie strawa raczej ciężka. Doceniam jego myślowe wybieganie w przyszłość, bo Lem z dużą trafnością potrafił wskazać kilka fenomenów, które towarzyszą naszemu dzisiejszemu życiu (lub wkrótce mogą to zrobić), a o których niewielu futurologów pisało w tym samym czasie. Jednak sam autor nieraz obserwuje zdumiony, że jego proza fantastyczna okazała się miejscami (chociaż była przecież w czasach jej powstawania zupełnie wariacką spekulacją) o wiele bardziej trafna, niż jego najśmielsze prognozy pisane na serio, dla świata nauki. Czas zweryfikował Lema jako futurologa oraz (być może nawet mocniej) jego kolegów po fachu. Myślę, że to proces, który spotyka każdą odchodzącą już powoli w przeszłość generację.
Co pozostaje to mieszanka trafnych i chybionych prognoz, zawarta w tekstach tak dla Lema charakterystycznych – pełnych specjalistycznego słownictwa, łacińskich sentencji, neologizmów i często-gęsto dywagujących od głównego wątku spostrzeżeń. Lem jest zarówno Kasandrą, przestrzegającą przed jakże aktualnym problemem niszczenia środowiska naturalnego przez człowieka, jak i nieco już zgrzybiałym starcem urągającym internetowi jako platformie do oglądania pornosów i filmików z kotkami. Jego wnikliwość czasami zdumiewa – ale równie często mimowolnie bawi mnie to zżymanie się z fenomenami, które dla młodszych pokoleń żadnym problemem już nie są.
Chociaż jestem fanem prozy Pana Stanisława, to nie ukrywam, że jego felietony i eseje to dla mnie strawa raczej ciężka. Doceniam jego myślowe wybieganie w przyszłość, bo Lem z dużą trafnością potrafił wskazać kilka fenomenów, które towarzyszą naszemu dzisiejszemu życiu (lub wkrótce mogą to zrobić), a o których niewielu futurologów pisało w tym samym czasie. Jednak sam autor...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-28
W życiu każdego aktywnego człowieka przychodzi nieuniknienie ten czas, gdy trzeba rozstać się z kijem wędrowca: czy to zdrowie już nie te, czy obowiązki rodzinne, czy może po prostu już brak ochoty dopada. Wszystko to ma się jednakże nijak do Arkadego Fiedlera – człowieka o niespożytej energii i ciekawości świata, który grubo po osiemdziesiątce potrafił jeszcze ostatni raz ruszyć do Kanady lub Afryki. A po powrocie zabrać się oczywiście do napisania kolejnej książki.
Jak się okazało, „Motyle mego życia” miała być ostatnią książką, której druku Fiedler jeszcze doczekał. Nie jest to pozycja całkowicie niezależna, ponieważ autor korzystał ze swojego bogatego dorobku literackiego i w znacznym stopniu cytował z wcześniejszych publikacji. Jednak sam pomysł, aby osnuć gawędę o podróżach do egzotycznych miejsc wokół spotkań z żyjącymi tam motylami, jest znakomity.
„Motyle mego życia” to w znaczącym stopniu autobiografia. Fiedler rozpoczyna narrację od opisów wędrówek po nadwarciańskich łąkach, podczas których jego ojciec zaszczepił mu umiłowanie przyrody i ciekawość świata, tak konieczne dla każdego podróżnika. Bez łowienia, preparowania i hodowania tych zwierząt Fiedler prawdopodobnie nie zostałby tym, kim był całe życie.
Narracja przechodzi wkrótce do pierwszych spotkań z motylami Brazylii, Peru, Gujany, Kanady i Madagaskaru – miejsc, które autor odwiedzał wielokrotnie. Fiedler opowiada, jak zwykle w bardzo żywym, barwnym stylu o „spotkaniach trzeciego stopnia” z niezwykle egzotycznymi gatunkami tych owadów, przedstawia zarówno miejsca jak i ludzi związanych z jego pasją. Czasami relacjonuje wydarzenia, które dzisiaj wołają o pomstę do nieba, jak na przykład stosowanie złapanych masowo motyli egzotycznych jako elementy zdobnicze przy produkcji mebli i pamiątek dla turystów lub zakup poczwarek tych owadów od biednych autochtonów tylko w celu sprzedania wyklutych imago zbieraczom w Europie lub USA. Sam autor wielokrotnie bije się w pierś i przyznaje, że pasja kolekcjonera, ku jego zmartwieniu, często brała i u niego górę. Brzmi to wiarygodnie, dlatego jestem pewien, że gdyby Pan Arkady żył w dzisiejszych czasach, zostałby fanatycznym obrońcą zwierząt i propagatorem ochrony przyrody.
„Motyle mego życia”, podobnie jak wydane po niej „Zwierzęta mego życia”, to znakomita okazja, aby na raptem 170 stronach zapoznać się z Arkadym Fiedlerem i miejscami, które odwiedził, oraz ze zwierzętami, które tam spotkał. W obliczu systematycznego i niezwykle szybkiego niszczenia środowiska naturalnego w tropikach jest to równocześnie książka-dokument, opisująca świat, który może już wkrótce (oby nie!) przejść na zawsze do historii.
W życiu każdego aktywnego człowieka przychodzi nieuniknienie ten czas, gdy trzeba rozstać się z kijem wędrowca: czy to zdrowie już nie te, czy obowiązki rodzinne, czy może po prostu już brak ochoty dopada. Wszystko to ma się jednakże nijak do Arkadego Fiedlera – człowieka o niespożytej energii i ciekawości świata, który grubo po osiemdziesiątce potrafił jeszcze ostatni raz...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-22
To przedostatnia książka Fiedlera, ukazała się już po jego śmierci. Jak sam tytuł wskazuje, jest to specyficzne podsumowanie podróżniczej działalności autora ze szczególnym naciskiem na spotkania z mniej lub bardziej egzotycznymi gatunkami zwierząt. To równocześnie kompilacja tekstów z kilku jego najbardziej poczytnych książek, której lektura umożliwia szybkie i przyjemne zapoznanie się z przepięknym stylem oraz z kręgami tematycznymi większości dzieł tego podróżnika. Jest to zatem idealna pozycja dla czytelników, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki na ścieżkach, jakimi podążał autor częściowo już przed wojną.
Zwierzęta, a ogólnie cała przyroda, to obok spotkań z mieszkańcami odwiedzanych krain najważniejszy temat twórczości Arkadego Fiedlera. Wielkopolanin był mistrzem sugestynych opisów, w których potrafił, jak mało kto, zawrzeć swoje oddanie obcowaniu z naturą i podróżom do egzotycznych dla ówczesnego Polaka miejsc.
Osobiście doceniam w tej książce również nieco inny aspekt, który Fiedler „podpatrzył” chyba od Archibalda Belaney'a, czyli słynnego kanadyjskiego Grey Owl: chodzi mi o stopniowe oddalanie się od myśliwstwa jako krwawego sportu. Fiedler, początkowo zapalony wędkarz i łowca, przekonuje się powoli do idei bezkrwawych polowań z aparatem fotograficznym. Targany wyrzutami sumienia, odchodzi z biegiem czasu od łapania zwierząt w celu ich spreparowania bądź przewiezienia do ogrodów zoologicznych. Ta transformacja czyni z Polaka jednego z pierwszych i bardzo wiarygodnych propagatorów idei ochrony przyrody. Wobec naszych obecnych problemów ekologiczno-ekonomicznych twórczość tego autora ma szczególne znaczenie – Fiedler opisuje miejsca, ludzi i przyrodę, które są coraz trudniejsze do znalezienia i przechodzą z przerażającą prędkością do historii. Być może warto naładować się pozytywną energią tego podróżnika, aby móc skuteczniej walczyć o lepszą przyszłość dla całej biosfery. Aby zwierzęcy przyjaciele Fiedlera mogli stać się i naszymi przyjaciółmi. I tymi naszych dzieci.
To przedostatnia książka Fiedlera, ukazała się już po jego śmierci. Jak sam tytuł wskazuje, jest to specyficzne podsumowanie podróżniczej działalności autora ze szczególnym naciskiem na spotkania z mniej lub bardziej egzotycznymi gatunkami zwierząt. To równocześnie kompilacja tekstów z kilku jego najbardziej poczytnych książek, której lektura umożliwia szybkie i przyjemne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka wprawdzie zdezaktualizowana, ale nadal ciekawa. Jest dokumentem opisującym powolną drogę świata naukowców do pełnego uznania poszukiwań obcych inteligencji w kosmosie jako jednego z najważniejszych celów współczesnej (radio)astronomii. Była to kręta i trudna droga – a na jej początku stał m.in. autor i kilku jego znajomych.
Książka wprawdzie zdezaktualizowana, ale nadal ciekawa. Jest dokumentem opisującym powolną drogę świata naukowców do pełnego uznania poszukiwań obcych inteligencji w kosmosie jako jednego z najważniejszych celów współczesnej (radio)astronomii. Była to kręta i trudna droga – a na jej początku stał m.in. autor i kilku jego znajomych.
Pokaż mimo to