Biblioteczka
2024-04-19
2023-12-27
2023-12-31
2023-12-30
2023-09-23
Lubicie, kiedy autor narzuca Wam, co powinniście myśleć, czy wręcz przeciwnie?
Moja przygoda z Mistrzem Gry dobiegła końca i cóż to było za wspaniałe przeżycie! Czwarty i zarazem ostatni tom serii dał mi wszystko, na co liczyłam, a nawet jeszcze więcej. Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak Joanna Lampka poprowadziła wątki, jak utkała fabułę i skonstruowała poszczególnych bohaterów. Po przeczytaniu Mistrza Gry wyraźnie widzę, że autorka miała cel, do którego konsekwentnie zmierzała i nic nie zostało pozostawione dziełu przypadku. Jednocześnie sprawiła, że dałam wodzić się za nos i ani razu nie przyszło mi na myśl, co za tym wszystkim stoi… Kto za tym wszystkim stoi? Dopiero, kiedy Joanna zaczęła wykładać karty na stół, łapałam się z niedowierzaniem za głowę. Wow, po prostu wow!
Na początku tej recenzji stawiam Wam pytanie, na które większość z Was najprawdopodobniej odpowie, że nie. Nie lubicie, kiedy każe się Wam myśleć w określony sposób. Osobiście niemiło wspominam ze szkoły słynne „co autor miał na myśli” wielokrotnie stawiane na zajęciach z języka polskiego, ponieważ często, a gęsto myślałam inaczej, niż rzeczony autor… W przypadku Mistrza Gry pole do popisu zostaje oddane wyłącznie Wam, drodzy czytelnicy. Kiedy wybrzmią wszystkie motywy poszczególnych bohaterów, kiedy dogłębnie poznacie ich przeszłość, gwarantuję Wam, iż będziecie tak rozbici, że chcielibyście, aby ktoś Wam powiedział, co powinniście o tym myśleć.
Mistrz Gry jest na swój sposób bolesny w odbiorze. Każdy, bez wyjątku, ma swoje za uszami. Każdy, bez wyjątku, chce postąpić właściwie, wedle własnej moralności i wedle własnych celów, przez co nie sposób ocenić, kto ma słuszność. Wydaje się, że ma ją każdy i jednocześnie nie ma jej nikt. I wreszcie, kto pośród bohaterów okaże się długo skrytym za skrupulatnie rozstawianymi po planszy pionkami Mistrzem Gry?
Jestem pod tak dużym wrażeniem tej mistrzowskiej rozgrywki, że zostałam bez słów. Zostałam bez narzędzi, za pomocą których mogłabym przekazać Wam, jak bardzo podobał mi się czwarty tom i jak duże wrażenie wywarł na mnie Mistrz Gry jako cała seria, która pozostaje mocno spięta wyrazistą klamrą.
Jeśli macie w planach tę serię, to czym prędzej po nią sięgnijcie. A jeśli w planach jej nie mieliście, natychmiast wrzućcie ją na Wasze stosy hańby. Warto, naprawdę warto. Warto spojrzeć na każdy tom z osobna i warto spojrzeć na całokształt tej serii. Myślę, że jeszcze kiedyś wrócę do Mistrza Gry i z tą wiedzą, którą mam teraz po przeczytaniu całości, będę bawić się doskonale przy odkrywaniu smaczków, na które być może nie zwracałam uwagi, kiedy dopiero zapoznawałam się z tą historią. I muszę też napisać, że… będę tęsknić.
Lubicie, kiedy autor narzuca Wam, co powinniście myśleć, czy wręcz przeciwnie?
Moja przygoda z Mistrzem Gry dobiegła końca i cóż to było za wspaniałe przeżycie! Czwarty i zarazem ostatni tom serii dał mi wszystko, na co liczyłam, a nawet jeszcze więcej. Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak Joanna Lampka poprowadziła wątki, jak utkała fabułę i skonstruowała poszczególnych...
2023-09-09
„Królowa Dzikusów” to trzeci tom cyklu „Mistrz Gry” i muszę podkreślić, że Joanna Lampka wciąż nie zwolniła tempa, które narzuciła czytelnikom w „Gwieździe Północy, Gwieździe Południa”. Śmiem twierdzić, że to będzie najlepszy długodystansowy bieg, jaki odbędę w życiu, choćbym przy finałowym tomie miała wypluć płuca. Dawno nie spotkałam się z serią, która byłaby napisana w tak równy sposób i mam tutaj na myśli dynamikę fabuły. Tak jak w przypadku pierwszego tomu zachłysnęłam się ilością akcji, tak teraz wyrównałam oddech i złapałam rytm, jednocześnie nie porzucając szaleńczego tempa – mogłabym tak pędzić bez końca! Tutaj ukłon w stronę Joanny, w której stylu pisania jest to coś, co niesamowicie absorbuje moją uwagę i sprawia, że jej książki trudno jest odłożyć. Joanno, nie wiem jak to robisz, ale robisz to dobrze i rób tak dalej!
Niemniej w porównaniu do dwóch pierwszych tomów „Królowa Dzikusów” wydaje się być osadzona w miejscu. Ze względu na specyfikę tej części, akcja skupia się wokół jednej lokacji i choć z czasem ulega to zmianie, czytelnik dostaje chwilę na złapanie oddechu. Aline staje przed kolejnymi wyzwaniami i musi wejść w zupełnie nową dla siebie rolę, jaką jest bycie matką.
Pierwszy raz zostaje podniesiona kwestia tytułowego dla całej serii Mistrza Gry i – o rany! – jak bardzo spodobał mi się sposób, w jaki zostało to zrobione! Co za tym idzie, w tej części możemy znaleźć również więcej polityki i tak jak zazwyczaj są to tematy, w których się gubię, tak w tym przypadku różnorakie zawiłości i smaczki zostały przedstawione w zrozumiały dla mnie sposób. Przy okazji autorka uchyla rąbków kilku tajemnic, nie na tyle jednak, by podać na tacy wszystkie rozwiązania, przez co to właśnie podczas lektury „Królowej Dzikusów” zaczęłam się zastanawiać, dokąd właściwie to wszystko zmierza i co ma na celu ten ciąg chaotycznych zdarzeń. Tak jakby pod całą misternie utkaną fabułą kryło się coś zdecydowanie większego, co powoli i nieśmiało zaczęło wynurzać się na powierzchnię.
Zakończenie „Królowej Dzikusów” sprawiło, że długo nie potrafiłam się otrząsnąć. Było zdecydowanie najmocniejszym elementem całej książki, jak i w moim odczuciu najbardziej przejmującym spośród zakończeń wszystkich przeczytanych przeze mnie tomów „Mistrza Gry”. Szkliły mi się oczy, gardło ścisnęło się boleśnie, a to nie zdarza mi się często. Musiałam, po prostu miałam niezwłocznie sięgnąć po czwarty i zarazem ostatni tom cyklu...
„Królowa Dzikusów” to trzeci tom cyklu „Mistrz Gry” i muszę podkreślić, że Joanna Lampka wciąż nie zwolniła tempa, które narzuciła czytelnikom w „Gwieździe Północy, Gwieździe Południa”. Śmiem twierdzić, że to będzie najlepszy długodystansowy bieg, jaki odbędę w życiu, choćbym przy finałowym tomie miała wypluć płuca. Dawno nie spotkałam się z serią, która byłaby napisana w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-23
Czy podczas czytania serii wyobrażacie sobie Wasze wymarzone zakończenie?
Po tym, co Schusterman zaserwował nam w dwóch poprzednich tomach „Żniw śmierci” niecierpliwie czekałam na premierę finałowego „Żniwa” i ani trochę nie spodziewałam się tego, co ostatecznie dostałam. Gdyby tuż po przeczytaniu przeze mnie „Kosiarzy” ktoś zaspojlerował mi zakończenie trylogii, najpewniej roześmiałabym się serdecznie, nie uwierzywszy w ani jedno słowo. Jestem oszołomiona oraz pozytywnie zaskoczona tym, w jakim kierunku potoczyła się fabuła oraz w jaki sposób zamknęły się poprowadzone przez autora wątki. Niemniej, będąc już jakiś czas po lekturze „Żniwa”, nadal nie wiem, co myśleć o tej książce. Może to przez szok i niedowierzanie, które nieustannie odczuwam?
Nie bez powodu tę recenzję rozpoczynam od pytania o Wasze wymarzone zakończenia serii, które czytaliście lub aktualnie czytacie. Zarówno podczas lektury „Kosiarzy” jak i „Thunderhead’a” w mojej głowie malował się obraz przedstawiający zakończenie tej historii. I choć finał jest satysfakcjonujący, nie potrafię pozbyć się rozżalenia związanego z tym, że nie dostałam tego, czego chciałam. Ba!, dostałam nawet więcej i nie mogę temu zaprzeczyć, ale… Ale popełniłam jeden istotny błąd – idealizowałam oraz romantyzowałam kosiarzy, tymczasem… Tymczasem, aby zrozumieć moje rozżalenie oraz dowiedzieć się, co złamało mi serduszko, koniecznie musicie sięgnąć po „Żniwo”.
Za pomocą kalejdoskopu postaci Schusterman dość przystępnie ukazał reguły oraz schematy rządzące światem, zarówno naszym, jak i tym stworzonym na potrzeby powieści, a przy okazji wyraźnie określił bolączki, jakie toczą i będą toczyły ludzkość. W „Żniwie” możemy zderzyć się z takimi motywami jak fanatyzm religijny, dążenie do władzy po trupach (dosłownie!) czy rozwój sztucznej inteligencji. Co ważniejsze, autor przedstawia jak łatwo i niepostrzeżenie utopia może stać się dystopią, jak świat pozbawiony wad w istocie potrafi być zepsuty i staje się najgorszym koszmarem, oraz jak wiele zależy zarówno od pojedynczych jednostek, jak i całych mas.
Trylogia „Żniwa śmierci” bez wątpienia jest warta Waszej uwagi, a „Żniwo” przerosło moje oczekiwania oraz wyobrażenia, wywołując we mnie emocje, jakich dawno nie doświadczyłam. W tym roku nie było jeszcze takiej książki, która zdeptałaby moje ideały i pokazała, że tych, którym przyświecają światłe idee jest zdecydowanie mniej niż tych, którzy w każdym działaniu upatrują jedynie własnej korzyści. Nie jest to miłe uczucie, ale jakże potrzebne.
Czy podczas czytania serii wyobrażacie sobie Wasze wymarzone zakończenie?
Po tym, co Schusterman zaserwował nam w dwóch poprzednich tomach „Żniw śmierci” niecierpliwie czekałam na premierę finałowego „Żniwa” i ani trochę nie spodziewałam się tego, co ostatecznie dostałam. Gdyby tuż po przeczytaniu przeze mnie „Kosiarzy” ktoś zaspojlerował mi zakończenie trylogii,...
2023-08-08
„Pan Kamienia Wschodu” to drugi tom cyklu „Mistrz Gry” i sięgnęłam po niego od razu po przeczytaniu pierwszego tomu, ponieważ musiałam dowiedzieć się, co czekało na Aline.
Uwaga! Poniższa opinia może zawierać delikatne spojlery!
Joanna Lampka zdecydowanie nie zwalnia tempa i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku „Gwiazdy Północy, Gwiazdy Południa”, tak i w drugim tomie autorka już od pierwszych stron rzuca czytelnika w wir wydarzeń. Z ochotą dałam się porwać znanemu chaosowi, który po lekturze pierwszego tomu stał się dla mnie zdecydowanie bardziej klarowny. Poznawszy mechanikę świata, w którym się obracam, tym chętniej odkrywałam jego kolejne elementy, i to ramię w ramię z Aline, która finalnie trafia na mroźną Północ, znaną jej dotychczas jedynie z opowieści Michela.
Mając do czynienia jedynie z pierwszym tomem „Mistrza Gry” nie powiedziałabym, że świat przedstawiony jest mocno rozbudowany. Moim zdaniem Joanna skupiła się bardziej na fabule niż na kreacji otoczenia i mimo że zazwyczaj lubię, kiedy to jest rozwinięte, nie czułam, aby w „Gwieździe” mi tego brakowało – tam po prostu za dużo się dzieje! W drugim tomie autorka oddaje sprawiedliwość światu przedstawionemu i zarówno czytelnik, jak i sama Aline może eksplorować Północ, co bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Osobiście uwielbiam odkrywać owiane tajemnicą regiony, którą są odizolowane od reszty świata, przesiąknięte do szpiku pradawnymi wierzeniami i magią płynącą od przodków oraz z siły ducha. Takie krainy posiadają również specyficznych mieszkańców, co nie zostało pominięte w „Panu Kamienia Wschodu”.
Co za tym idzie, Aline musi mierzyć się z kolejnymi przeciwnościami losu, pośród których nie brakuje również wyzwań kulturowych, adekwatnych do tego, jak została zarysowana ta mroźna kraina. Nie będę ukrywać, że to właśnie ona – wspominana już wielokrotnie Północ – jest tym elementem, który kupił mnie w drugim tomie i któremu oddałam swoje serduszko.
Napomknęłam już, że akcja pędzi na łeb, na szyję i w drugim tomie dzieje się jeszcze więcej, niż w pierwszym. Podejrzewam, że nie zwolnimy już do samego końca, ale lubię tę dynamikę i to, że wręcz narzuca mi ona tempo czytania, przez co nie potrafię oderwać się od książek Joanny. Po krótkiej chwili wytchnienia, z przyjemnością sięgnę po kolejny tom, tym bardziej ze względu na Wasze zapewnienia, że im dalej, tym lepiej!
„Pan Kamienia Wschodu” to drugi tom cyklu „Mistrz Gry” i sięgnęłam po niego od razu po przeczytaniu pierwszego tomu, ponieważ musiałam dowiedzieć się, co czekało na Aline.
Uwaga! Poniższa opinia może zawierać delikatne spojlery!
Joanna Lampka zdecydowanie nie zwalnia tempa i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku „Gwiazdy Północy, Gwiazdy Południa”, tak i w drugim...
2023-06-24
Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Mroczną Wieżę” wcześniej tylko dlatego, że zniechęcała mnie jej długość – imponująca liczba ośmiu tomów ma prawo zrobić wrażenie na czytelniku, prawda? Niemniej im bardziej zagłębiam się w tę historię, tym bardziej jestem przekonana, że te osiem tomów to wcale nie za dużo – to będzie wręcz za mało i kiedy dotrę do końca, z żalu chyba pęknie mi serce!
Jestem tym typem czytelnika, który lubi eksplorować świat przedstawiony oraz potrzebuje czasu na poznanie bohaterów i zżycie się z nimi. Raz kupiona, nie daję się ani łatwo, ani tym bardziej tanio sprzedać i tak zostałam wierną fanką Rolanda z Gilead, który z każdym kolejnym tomem „Mrocznej Wieży” bardziej mnie do siebie przekonuje oraz drąży dziurkę w moim sercu, by znaleźć w nim miejsce na stałe.
„Wiatr przez dziurkę od klucza” to tom o numerze cztery i pół – celowo pozwolę sobie tutaj na zapis słowny, żeby nie wprowadzić Was w błąd – i można przeczytać go zarówno bezpośrednio po czwartym tomie, jak i na sam koniec, już po ósmym tomie cyklu. Ja zdecydowałam się na pierwszą opcję i nie żałuję, gdyż nikt inny nie potrafi snuć opowieści tak dobrze jak Roland, choć jak ten sam twierdzi, musiał się tego nauczyć.
Tym razem znowu mamy okazję wypłynąć na szerokie wody przeszłości i cofnąć się do młodości rewolwerowca, który musi uporać się z powierzonym mu przez ojca zadaniem. W Debarii czeka na niego wyzwanie, do którego Roland podchodzi z charakterystycznym dla siebie stoickim spokojem. „Wiatr przez dziurkę od klucza” to opowieść w opowieści – King pokusił się o wielopoziomowość, która zmusza czytelnika do większego skupienia i zachowania czujności. W trakcie czytania mamy okazję schodzić coraz głębiej i głębiej, jakby kolejne zdania były schodami prowadzącymi w dół – i to wcale nie do zatęchłej piwnicy! – by w pewnym momencie rozpocząć wspinaczkę w górę i nie ukrywam, że było to bardzo przyjemne doznanie.
Nie tak dawno temu spotkałam się też z opinią, że King po mistrzowsku potrafi przedstawić perspektywę dziecka i poprowadzić dziecięcego bohatera. Już wtedy się z tym zgodziłam i nadal podtrzymuję to zdanie.
Fanom Kinga – i nie tylko – niezmiennie, jak przy każdej poprzedniej recenzji kolejnych tomów, polecam „Mroczną Wieżę”, choć nie ukrywam, chyba nie potrafiłabym przeczytać jej jednym ciągiem. W tych książkach jest coś, co sprawia, że czytam je powoli i chętnie robię przerwy pomiędzy poszczególnymi tomami na inne lektury. Być może to ze względu na obszerność świata, być może ze względu na to, że nie chcę zbyt szybko rozstawać się z Rolandem oraz jego towarzyszami. A może wpływ na to ma i jedno, i drugie? W każdym razie podtrzymuję to, co napisałam na początku – będzie mi wyjątkowo smutno, kiedy ta przygoda dobiegnie końca.
Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Mroczną Wieżę” wcześniej tylko dlatego, że zniechęcała mnie jej długość – imponująca liczba ośmiu tomów ma prawo zrobić wrażenie na czytelniku, prawda? Niemniej im bardziej zagłębiam się w tę historię, tym bardziej jestem przekonana, że te osiem tomów to wcale nie za dużo – to będzie wręcz za mało i kiedy dotrę do końca, z żalu chyba pęknie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-28
Na przeczytanie „Perfect on paper” zdecydowałam się z Waszego polecenia i muszę przyznać, że ten wybór okazał się strzałem w dziesiątkę! Niech najlepszą opinię tej książki będzie stanowić fakt, że zaczęłam czytać ją w pociągu, w drodze na MTK pod Pałacem Kultury, a skończyłam o trzeciej w nocy, przy czym zaznaczam, że z targów wróciłam przed północą i zamiast położyć się spać, czytałam tak długo, aż dotarłam do ostatniej strony.
Ta historia zrobiła ze mną coś cudownego. Prawdopodobnie po raz pierwszy poczułam się otulona książką jak milusim i ciepłym kocykiem, o czym niejednokrotnie czytałam w recenzjach innych osób i wiecie, chcę otulać się tym literackim kocykiem zdecydowanie częściej!
„Perfect on paper” wzbudziło we mnie wyłącznie pozytywne emocje. Na samo wspomnienie tej książki czuję rozlewające się po ciele przyjemne, kojące ciepło, a na moją twarz mimowolnie wypływa błogi uśmiech. Każdy element tej historii, zacząwszy na fabule, a na bohaterach i ich perypetiach skończywszy, wręcz idealnie ze sobą współgra. Możemy tutaj znaleźć nastolatków z krwi i kości, którzy reagują na różnorakie życiowe sytuacje adekwatnie do swojego wieku. Czytając tę książkę weszłam w świat przedstawiony, patrzyłam oczami głównej bohaterki – Darcy – i współodczuwałam z nią tak intensywnie, że niejednokrotnie czułam przyspieszone bicie serca.
Ja nie czytałam tej książki – ja tam byłam! Ramię w ramię z Darcy przechadzałam się szkolnymi korytarzami, zaglądałam z nią do szafki 89 i prowadziłam biznes, ale także mierzyłam się z problemami i rozterkami. W moim odczucia Darcy jest „żywa” – napisana i skonstruowana w taki sposób, iż każdy z nas może w niej znaleźć cząstkę nastoletniego siebie.
Co ważne, „Perfect on paper” to nie tylko niezwykle ciepła, ale i mądra lektura. Pierwszy raz od dawna, jeśli nie pierwszy raz w ogóle miałam okazję przeczytać książkę młodzieżową z queerową reprezentacją i uważam, że autorka przedstawiła tę tematykę doskonale, a także w taki sposób, że spojrzałam na pewne kwestie z szerszej perspektywy.
Jeśli jeszcze nie czytaliście „Perfect on paper”, to z całego serca polecam Wam czym prędzej nadrobić zaległości! To wartościowa, ale także niezwykle czuła lektura, która potrafi poruszyć w sercu najwrażliwsze struny.
Na przeczytanie „Perfect on paper” zdecydowałam się z Waszego polecenia i muszę przyznać, że ten wybór okazał się strzałem w dziesiątkę! Niech najlepszą opinię tej książki będzie stanowić fakt, że zaczęłam czytać ją w pociągu, w drodze na MTK pod Pałacem Kultury, a skończyłam o trzeciej w nocy, przy czym zaznaczam, że z targów wróciłam przed północą i zamiast położyć się...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-27
„Wszystkie nasze klęski” to pozycja, przez którą i ja prawie poniosłam klęskę. Męczyłam się z tą książką przez bite dwa tygodnie i tylko ciekawość dotycząca zakończenia tej historii odwiodła mnie od zrobienia DNF, a musicie wiedzieć, że tych nie robię prawie nigdy i myślę, że mówi to samo za siebie.
W „Klęskach” wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. Odnoszę wrażenie, że napisanie tego tomu miało na celu wyłącznie to, aby każdy z bohaterów znalazł swoją drugą połówkę, i to pośród pozostałych uczestników turnieju – niegdysiejszych zatwardziałych wrogów. Kropka. Te pary nie były nawet dobrane w choć odrobinę zaskakujący sposób! Przez ponad pięćset stron czytałam o rozterkach sercowych wszystkich postaci i co z tego, że w tym samym czasie świat dosłownie walił im się na głowy. Złamanie klątwy turnieju, choć było istotnym elementem fabuły, zostało zepchnięte na drugi, a nawet trzeci plan i ograniczało się do tłuczenia nudnego schematu. Z kolei problemy każdego z nastolatków zostały przewałkowane wzdłuż i wszerz, a potem jeszcze z góry do dołu, przez co te resztki empatii, które żywiłam wobec postaci zostały szybko przekute w irytację, która z rozdziału na rozdział tylko we mnie rosła. W końcu ileż można?!
Dawno nie cieszyłam się tak, że skończyłam czytać książkę. Doszukiwanie się w „Klęskach” plusów, nawet na siłę, nie ma dla mnie najmniejszego sensu, ponieważ nic, ale to nic nie jest w stanie przyćmić tego ogromu minusów. Tak jak uważałam, że pierwszy tom ma jeszcze jakiś potencjał, tak o przeczytaniu drugiego tomu chciałabym zapomnieć – tak jak wszyscy chcielibyśmy zapomnieć o ostatnim sezonie „Gry o tron”.
Co się umęczyłam, to moje. A Wy, czytaliście już „Klęski”? Jeśli tak, jestem ciekawa Waszych wrażeń i tego, czy ta książka wywołała w Was tak skrajnie negatywne emocje, jak we mnie? A może dopiero macie "Klęski" w planach?
„Wszystkie nasze klęski” to pozycja, przez którą i ja prawie poniosłam klęskę. Męczyłam się z tą książką przez bite dwa tygodnie i tylko ciekawość dotycząca zakończenia tej historii odwiodła mnie od zrobienia DNF, a musicie wiedzieć, że tych nie robię prawie nigdy i myślę, że mówi to samo za siebie.
W „Klęskach” wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. Odnoszę wrażenie,...
2023-05-07
Zacznę bez owijania w bawełnę – to, co Neal Shusterman zrobił w „Thunderhead” zasługuje na zdjęcie czapek z głów. Dlaczego? Nie mogłabym wyobrazić sobie lepszej kontynuacji serii, której pierwszy tom tak bardzo przypadł mi do gustu. Absolutnie wszystkie moje oczekiwania wobec „Thunderhead” zostały spełnione, a poprzeczka, wysoko zawieszona przez autora już przy „Kosiarzach”, została podniesiona jeszcze wyżej.
Moim zdaniem „Thunderhead” to drugi tom marzeń każdego czytelnika i wybaczcie, jeśli w tej recenzji będę nadto rozpływać się w zachwytach, ale czuję się tą książką naprawdę dopieszczona – tak, dokładnie tego przymiotnika chcę tutaj użyć.
Znani nam z pierwszej części bohaterowie bynajmniej nie stoją w miejscu. Citra i Rowan wspaniale rozwijają się na kartach powieści, starając się na nowo zdefiniować samych siebie, co w pewnym momencie będzie od nich wymagało postawienia wyraźnej granicy pomiędzy tym, kim byli kiedyś, a tym, kim chcą stać się teraz. Równolegle do głównych postaci rozwija się zarówno fabuła, jak i świat przedstawiony. Poprzez zmyślny splot wydarzeń autor daje czytelnikom możliwość lepszego poznania struktury midmerykańskiego oraz światowego Kosodomu, a wprowadzenie nowych bohaterów pozwala zgłębić się w kult tonistów oraz zbadać motywy kierujące bezmanierowcami. Dodatkowo wstawki pomiędzy rozdziałami, pisane z perspektywy tytułowego Thunderheada, to przysłowiowa wisienka na torcie tej historii.
W powyższe składowe, tworzące naprawdę mocny szkielet powieści, autor wplótł porywającą fabułę, która nie pozwala na złapanie oddechu, ale jednocześnie wcale nie dzieje się za dużo. Każde z opisanych wydarzeń ma szansę wybrzmieć i zaznaczyć swoją obecność na tyle, by na dłużej pozostać w pamięci czytelnika, dzięki czemu elementy tworzące tę skomplikowaną układankę w odpowiednim momencie wskakują na właściwe miejsce, z czego czerpałam niebywałą satysfakcję.
„Thunderhead” dał mi wszystko to, czego chciałam i o wiele więcej, natomiast zakończenie sprawiło, że potrzebuję trzeciego tomu NA JUŻ! Napiszę Wam tylko: CZYTAJCIE, ponieważ naprawdę warto!
Zacznę bez owijania w bawełnę – to, co Neal Shusterman zrobił w „Thunderhead” zasługuje na zdjęcie czapek z głów. Dlaczego? Nie mogłabym wyobrazić sobie lepszej kontynuacji serii, której pierwszy tom tak bardzo przypadł mi do gustu. Absolutnie wszystkie moje oczekiwania wobec „Thunderhead” zostały spełnione, a poprzeczka, wysoko zawieszona przez autora już przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-25
Dziś "recenzja" w innej formie niż zazwyczaj i ciekawa jestem, czy się Wam spodoba 😊 Poniżej króciutki tekst zainspirowany pierwszym tomem cyklu "Mroczna Wieża" autorstwa Stephena Kinga.
Myślę, że jeśli jesteście fanami Kinga tak jak ja, to prędzej czy później Mroczna Wieża zacznie się pojawiać i w Waszych snach.
▪️▫️▪️▫️▪️▫️▪️
Roland oglądał się za siebie rzadko. Wtedy tylko, kiedy przeszłość kościstym palcem postukała go w ramię, a on uginał się pod naporem losowych wspomnień. Przekręcał wtedy głowę, by dostrzec drogę, którą dotąd przemierzył. Widział odbite w naniesionym wiatrem pyle ślady stóp, zarówno swoich własnych, jak i innych ludzi, których obrał sobie na towarzyszy, choć zdawało się, że częściej to oni lgnęli do niego. Jakby pchała ich ku niemu pierwotna i niepojęta siła, której wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie mogli się oprzeć. I tylko Roland widział, że wszystkie te ślady stóp w końcu się urywały.
Oprócz jego własnych.
I kogoś jeszcze. Kogoś, kogo tropem uparcie podążał, pieczołowicie stawiając stopy dokładnie tam, gdzie wcześniej swe ślady pozostawił człowiek w czerni. Był przy tym jak dziecko na plaży, w zabawie podążające za rodzicem, które celowało w zagłębienia po stopach dorosłego, z trudem robiąc tak długie kroki. I choć w ten pościg Roland musiał włożyć podobny wysiłek, próżno było w nim szukać dziecięcej beztroski - próżno było szukać czegokolwiek oprócz niesłabnącego pragnienia, aby dopaść człowieka w czerni. Aby przestać podążać jego śladem, a zamiast tego obrać wskazaną przez niego drogę.
Drogę ku Wieży.
Dziś "recenzja" w innej formie niż zazwyczaj i ciekawa jestem, czy się Wam spodoba 😊 Poniżej króciutki tekst zainspirowany pierwszym tomem cyklu "Mroczna Wieża" autorstwa Stephena Kinga.
Myślę, że jeśli jesteście fanami Kinga tak jak ja, to prędzej czy później Mroczna Wieża zacznie się pojawiać i w Waszych snach.
▪️▫️▪️▫️▪️▫️▪️
Roland oglądał się za siebie rzadko. Wtedy...
2023-02-05
W pierwszym tomie historii o Rolandzie King zręcznie przedstawia nam ostatniego rewolwerowca oraz oprowadza nas po zamieszkiwanym przez niego świecie. Podoba mi się to, w jaki sposób pierwszy tom rozbudza ciekawość czytelnika po to, by już w drugiej części cyklu mogła porwać go wartka akcja.
"Powołanie Trójki" czytałam z prawdziwą ciekawością. Oprócz samego Rolanda na pierwszy plan wyłaniają się również inni bohaterowie, którzy są niezwykle barwni i nietuzinkowi. Porwało mnie to zderzenie światów oraz osobowości, a także obserwowanie, jak poszczególne charaktery ścierają się ze sobą oraz wzajemnie kształtują. Zarówno Roland jak i jego nowi towarzysze mają okazję wiele się nauczyć, o innych, ale też o sobie.
Myślę, że każdy kto zna i lubi twórczość Kinga, a jeszcze nie czytał "Mrocznej Wieży", przyjemnie się zaskoczy, sięgając po tę lekturę. Mnie samą przed zapoznaniem się z tym cyklem powstrzymywała chyba tylko liczba składających się na niego tomów - jest ich osiem - i mimo że przeczytałam dopiero dwa z nich, wiem, że nie będę chciała szybko rozstawać się z Rolandem. To mój ulubiony typ bohatera - fanatyk idei, której podporządkowane jest całe jego życie. Dokąd go to zaprowadzi? Nie mogę się doczekać, żeby się tego dowiedzieć!
W pierwszym tomie historii o Rolandzie King zręcznie przedstawia nam ostatniego rewolwerowca oraz oprowadza nas po zamieszkiwanym przez niego świecie. Podoba mi się to, w jaki sposób pierwszy tom rozbudza ciekawość czytelnika po to, by już w drugiej części cyklu mogła porwać go wartka akcja.
"Powołanie Trójki" czytałam z prawdziwą ciekawością. Oprócz samego Rolanda na...
2023-02-26
Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami na bookstagramie, miałam pewność, że chcę sięgnąć po tę książkę i nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę ją czytać. Niestety po kilku pierwszych rozdziałach mój entuzjazm osłabł i uświadomiłam sobie, że miałam wobec Łotrów zbyt wygórowane oczekiwania. Postanowiłam się jednak nie zniechęcać, wzięłam głęboki oddech, odsunęłam na bok moje wyśrubowane wyobrażenie o tej historii i... całkiem nieźle się bawiłam!
Uważam, że autorki mają ciekawy pomysł na wykreowany przez siebie świat oraz to, w jaki sposób działa w nim magia i chętnie przeczytałabym na ten temat więcej. Mam kilka pytań, które pozostają bez odpowiedzi i sądzę, że można było poświęcić więcej miejsca na opis świata oraz reguły rządzące magią, ponieważ czuję niedosyt. Ciśnie mi się na usta pytanie, ale dlaczego świat działa akurat w ten sposób? A odpowiedź, którą dostaję, brzmi: bo tak 🤷🏻♀️ Co nie jest dla mnie satysfakcjonujące, ponieważ lubię zanurzyć się w nowym dla mnie świecie i dobrze go zbadać.
Ten niedosyt zrekompensowali mi różnorodni bohaterowie, którzy są o tyle ciekawie przedstawieni, że ani nie potrafiłam zdecydować, komu powinnam kibicować, ani kogo mogłabym znielubić 😉 Tytuł pierwszej części cyklu Villians nie jest wyssany z palca - w Ilvernath każdy ma coś za uszami! Zachowania bohaterów są rozsądnie umotywowane, a charaktery konsekwentnie poprowadzone i w tych miejscach, w których byłam przekonana, że wiem, co się wydarzy, byłam mile zaskakiwana tym, jak autorki potrafiły złamać schemat rozwoju fabuły, który mi się nasuwał. Myślałam, że taka jestem sprytna, aż okazało się, że jednak nie i spodobało mi się to, że autorkom udało się wodzić mnie za nos 😉
𝘞𝘴𝘻𝘺𝘴𝘤𝘺 𝘫𝘦𝘴𝘵𝘦ś𝘮𝘺 ł𝘰𝘵𝘳𝘢𝘮𝘪 to książka, którą czyta się szybko, a przez to przyjemnie. I choć miałam wobec niej większe oczekiwania, na pewno sięgnę po drugi tom, ponieważ jestem ciekawa, jak rozwinie się fabuła oraz potoczą się dalsze losy bohaterów. I czy aby na pewno wszyscy pozostaną Łotrami...?
Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami na bookstagramie, miałam pewność, że chcę sięgnąć po tę książkę i nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę ją czytać. Niestety po kilku pierwszych rozdziałach mój entuzjazm osłabł i uświadomiłam sobie, że miałam wobec Łotrów zbyt wygórowane oczekiwania. Postanowiłam się jednak nie zniechęcać, wzięłam głęboki oddech, odsunęłam na bok moje...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-20
Ponieważ Kosiarze byli reklamowani na bookstagramie równie mocno, co Łotrzy - a ci mnie zawiedli - obawiałam się kolejnego rozczarowania. Mogę Wam zdradzić, że na szczęście nic podobnego nie miało miejsca.
Kosiarze zdecydowanie zyskują w miarę czytania i o ile początek książki sprawił, że miałam mieszane uczucia, o tyle pewien kluczowy zwrot akcji spowodował, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko przewracać kolejne strony, by dowiedzieć się, co takiego się stanie! To tak jakby fabuła, stojąca w miejscu, dostała przysłowiowego kopa i od tego momentu było już tylko coraz lepiej.
Kosiarze charakteryzują się nie tylko wartką i wciągającą czytelnika akcją. Zostawiają też miejsce na refleksję, co osobiście bardzo lubię. W świecie, w którym pokonano wszystkie naturalne przyczyny śmierci, a przyrost populacji kontrolują tytułowi Kosiarze, zdaje się brakować pasji, a problemy egzystencjalne poszczególnych jednostek są zupełnie inne niż w Epoce Śmiertelności. I to właśnie nawiązania do czasów, w których życie nieuchronnie zmierzało ku śmierci, sprawiły, że w trakcie lektury nieraz musiałam się zatrzymać i przez chwilę po prostu pomyśleć. O tym, co dla mnie ważne. O tym, co chciałabym osiągnąć i czego doświadczyć.
Przyszło nam żyć w czasach, w których nieustannie gdzieś gnamy, w których chaotyczny pęd jest wszechobecny. Ale czy wiemy, dokąd tak właściwie biegniemy...?
Kiedy nie zastanawiałam się nad sensem życia 😉 czerpałam przyjemność z poznawania świata przedstawionego, który został ukazany z różnych perspektyw. Szczególnie ciekawe było poznanie skrajnych wyobrażeń na temat pracy Kosiarzy. Tego, jak powinna ona wyglądać i jakie podejście do wykonywania tego szczególnego zawodu będzie... poprawne i moralne. Czy Kosiarze powinni dokonywać zbiorów z współczuciem i pokorą? Czy może odbieranie życia powinno sprawiać im radość oraz przynosić satysfakcję?
Zostawię te pytania bez odpowiedzi. Myślę, że każdy powinien odpowiedzieć na nie sam, najlepiej po przeczytaniu Kosiarzy :)
Ponieważ Kosiarze byli reklamowani na bookstagramie równie mocno, co Łotrzy - a ci mnie zawiedli - obawiałam się kolejnego rozczarowania. Mogę Wam zdradzić, że na szczęście nic podobnego nie miało miejsca.
Kosiarze zdecydowanie zyskują w miarę czytania i o ile początek książki sprawił, że miałam mieszane uczucia, o tyle pewien kluczowy zwrot akcji spowodował, że nie...
2023-04-29
W tej części cyklu mamy okazję zapoznać się z przeszłością Rolanda. Kiedy tylko nadarzyła się okazja ku temu, by rewolwerowiec zaczął snuć swoją opowieść, aż zatarłam ręce! Tak, ten moment zdecydowanie był tym, na który czekałam przez trzy poprzednie części, podczas czytania których byłam karmiona jedynie szczątkowymi informacjami, przez co moja ciekawość rosła i stawała się coraz bardziej nienasycona. W „Czarnoksiężniku i krysztale” King postanowił udzielić swoim czytelnikom odpowiedzi na pytania, które mnożyły się od początku cyklu, dzięki czemu możemy poznać ledwo czternastoletniego Rolanda oraz jego przyjaciół, którzy przybywają do odległego od Gilead Mejis. Młodzi rewolwerowcy nie tylko muszą zmierzyć się z zadaniem, które wybiega daleko ponad to, co spodziewali się zastać w mieście, ale także z ka, które porwie ich niczym wicher.
Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że ten tom „Mrocznej Wieży” jest najlepszym z przeczytanej dotychczas przeze mnie czwórki. Prawdopodobnie dlatego, że odkąd zaczęłam moją przygodę z tą serią, pałam do Rolanda szczególną sympatią, a w tej części wszystko kręci się wokół tego bohatera. Naprawdę spodobał mi się zabieg, który zastosował King – mógł podać wszystko na tacy już w pierwszym tomie, ale zdecydował się z tym zaczekać i myślę, że dzięki temu historia Rolanda tylko zyskała, mając szansę wybrzmieć tak, jak na to zasługuje. Po tym, jak dość dobrze mogliśmy poznać Deschaina, wreszcie możemy dowiedzieć się, co dokładnie go ukształtowało i sprawiło, że zdecydował się wstąpić na ścieżkę prowadzącą go ku Wieży, a także co musiał w tym celu poświęcić, dokonując wyborów będących – zdawałoby się – ponad siły czternastoletniego chłopca.
Ta część sprawiła, że Roland ujął mnie za serce jeszcze bardziej i będę mu kibicować niezależnie od tego, w jaki sposób będzie postępował. Najzwyczajniej w świecie się do niego przywiązałam i ma na to wpływ zarówno jego kreacja, jak i rozmiar całego cyklu – choćbym chciała, szybko się z Rolandem nie rozstanę, co uważam za zaletę takich właśnie „książkowych grubasków” czy wielotomowych serii.
W tej części cyklu mamy okazję zapoznać się z przeszłością Rolanda. Kiedy tylko nadarzyła się okazja ku temu, by rewolwerowiec zaczął snuć swoją opowieść, aż zatarłam ręce! Tak, ten moment zdecydowanie był tym, na który czekałam przez trzy poprzednie części, podczas czytania których byłam karmiona jedynie szczątkowymi informacjami, przez co moja ciekawość rosła i stawała...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-02
Jak opisać trzeci tom kultowej serii, aby nie zawrzeć w nim spojlerów? Nie wiem. Musicie mi więc wybaczyć, jeśli ta recenzja będzie dość enigmatyczna, ale nie chcę odbierać Wam dobrej zabawy, jeśli jeszcze nie czytaliście Mrocznej Wieży i kiedyś zdecydujecie się po nią sięgnąć. Co fanom twórczości Kinga zdecydowanie polecam!
Po lekturze Ziemii jałowych, choćbym bardzo chciała, nie będę potrafiła być obiektywna. A to z tego względu, że Roland jest tym typem bohatera, za którego jestem gotowa oddać serce i duszę! Nic nie poradzę na to, że mam słabość do typów wiernych umierającej idei, którzy teoretycznie idą po trupach do celu, natomiast praktycznie nie jest to takie oczywiste i towarzyszą im liczne moralne rozterki. Pod szorstką powierzchownością Roland skrywa bogate wnętrze i nie mogę się doczekać, kiedy dowiem się jeszcze więcej o jego przeszłości. Jednocześnie jego pragmatyzm to coś, co ubóstwiam! Czyżbym chciała Rolanda za tak zwanego książkowego męża? Nie mam nic przeciwko! 👰
Nie mniej mogłabym rozpływać się nad towarzyszami rewolwerowca. To postacie napisane równie dobrze, co sam główny bohater, które proporcjonalnie dzielą z nim pierwszy plan. Szczególnie ucieszyło mnie tutaj jedno z rozwiązań fabularnych, o którym nie mogę w zasadzie nic napisać, aby nie zepsuć niespodzianki przyszłym czytelnikom, ale mogę zapewnić, że będziecie zadowoleni!
Powiem Wam szczerze, że myślałam, że te 8 tomów, które składają się na cykl Mroczna Wieża, to za dużo. Dziś, po przeczytaniu trzech książek zaczyna mi się wydawać, że to może być za mało. Niektórzy z Was pewnie nie przepadają za podobnymi, wielotomowymi molochami, ale ja lubię mieć czas na zanurzenie się w świecie przedstawionym i poznawanie bohaterów. Tym bardziej, kiedy autor nie od razu wykłada wszystkie karty na stół, a w tym przypadku King zdaje się mieć wiele asów w rękawie.
Niech samo za siebie powie to, że po przeczytaniu Ziemii jałowych od razu sięgnęłam po czwarty tom - a miałam w planach przerwę pomiędzy nimi!
Jak opisać trzeci tom kultowej serii, aby nie zawrzeć w nim spojlerów? Nie wiem. Musicie mi więc wybaczyć, jeśli ta recenzja będzie dość enigmatyczna, ale nie chcę odbierać Wam dobrej zabawy, jeśli jeszcze nie czytaliście Mrocznej Wieży i kiedyś zdecydujecie się po nią sięgnąć. Co fanom twórczości Kinga zdecydowanie polecam!
Po lekturze Ziemii jałowych, choćbym bardzo...
2022-12-20
@yanek43 jest jedynym "influencerem" w Polsce, którego książkę wiedziałam, że będę chciała przeczytać. Stąd kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, ściągnęłam "Polski SOR" na półeczkę w Legimi i oddałam się lekturze.
Przyznam szczerze, że odbiłam się od pierwszego rozdziału. Tak jakoś... Czy się nie skupiłam, czy zaczęłam w nieodpowiednim momencie... Ciężko stwierdzić. @yanek43 obiecuje, że będzie bolało, ale czy na tym miał polegać ten ból? Jak mogłam się przekonać, owszem, bolało, ale na całe szczęście nie odbicie się od książki, a wsiąkniecie w nią do tego stopnia, że widzi się te uciekające spod maszynki do golenia robaki, co owszem, przy jedzeniu śniadania, boli.
@yanek43 jest ratownikiem medycznym, który w sposób dosadny przekazuje czytelnikowi swoje doświadczenia zdobyte podczas pracy w ochronie zdrowia. Pisze bez zahamowań, zdzierając kurtynę, za którą na co dzień przeciętny Kowalski zajrzeć nie może. Nie owijawa w bawełnę ani bandaż i punktuje kolejno braki oraz rażące niedopatrzenia w systemie, z którym prędzej czy później każdy z nas będzie miał styczność i... który w końcu nas zawiedzie.
Dla osób niezwiązanych w żaden sposób ze środowiskiem medycznym to doskonała lektura, z kart której na każdej stronie bije przekaz, że medycy to przede wszystkim ludzie. Ludzie którzy są zmęczeni, przytłoczeni przez bezsilność, którzy jak my stoją po tej samej stronie barykady i walą głową w mur.
W pewnym momencie, kiedy zaznaczałam na czytniku kolejne cytaty warte uwagi pomyślałam, że ta książka to jeden wielki cytat. Od opisu działań na granicy z Białorusią, przez zwrócenie uwagi na pozycję seniorów w społeczeństwie, po rozprawienie się z alkoholizmem trawiącym cały kraj. Ta książka rzeczywiście boli. Daje do myślenia i skłania do refleksji, ale też tak po prostu smuci i przekuwa bańkę, w której potrafimy się zamknąć, by pewnych rzeczy nie widzieć, bo tak jest wygodniej.
Podsumowując, jeśli macie czytać książki "ludzi z internetów", niech to będzie książka Janka.
@yanek43 jest jedynym "influencerem" w Polsce, którego książkę wiedziałam, że będę chciała przeczytać. Stąd kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, ściągnęłam "Polski SOR" na półeczkę w Legimi i oddałam się lekturze.
Przyznam szczerze, że odbiłam się od pierwszego rozdziału. Tak jakoś... Czy się nie skupiłam, czy zaczęłam w nieodpowiednim momencie... Ciężko stwierdzić....
2022-12-14
"Lekcje chemii" wpadły w moje ręce zupełnym przypadkiem, kiedy podczas podróży autobusem do Londynu szukałam na Legimi czegoś, czym mogłabym skutecznie zabić czas. Co prawda zdążyłam wtedy przeczytać ledwo kilka stron, ale wiedziałam, że koniecznie będę musiała wrócić do tej książki.
Główna bohaterka, Elizabeth Zott, jest chemikiem oraz naukowcem. Przede wszystkim jednak Elizabeth Zott jest kobietą, co w latach 50 nie tyle wydaje się, co jest jej głównym problemem. Płeć okazuje się być przeszkodą zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, choć w miarę rozwoju fabuły możemy przekonać się, że Elizabeth zdecydowanie wychodzi poza sztywne ramy narzucone jej przez patriarchat i niejednokrotnie ponosi tego przykre konsekwencje. Mimo tego Elizabeth idzie przez życie z uporem maniaka i robi to nie pod czyjeś, a wyłącznie własne dyktando.
Zapytana o to, kim jest, Zott bez zawahania odpowiada, że chemikiem. Nie kobietą, nie matką i nie partnerką, a chemikiem, co nie mieści się w głowie ówczesnego społeczeństwa, czytelnikowi zaś pozwala na zanurzenie się w świecie reakcji, wiązań oraz molekuł, co dla mnie osobiście - jako technologa chemicznego z wykształcenia - było dodatkowym smaczkiem umilającym lekturę. Należy podkreślić, że pomimo naukowej otoczki, język powieści jest przystępny, a sposób postrzegania świata przez Elizabeth jako naukowca momentami rozkłada na łopatki.
"Lekcje chemii" to przede wszystkim opowieść o życiu, o wszystkich jego zawiłościach, pod warstwą których kryją się najprostsze prawdy, o których na co dzień ludzie mają tendencję zapominać. To ciepła i zabawna, lecz momentami smutna i szczera do bólu opowieść o ludziach, o relacjach i zmieniającym się świecie. Wreszcie to historia skłaniająca do refleksji i zadumy, która rozprawia się ze stereotypami i sprawdzonymi mechanizmami, by rzucić nowe światło na rzeczy oczywiste.
Mam wrażenie, że tak jak Elizabeth Zott napawa odwagą kolejne kobiety na kartach książki, tak Bonnie Garmus robi dokładnie to samo ze swoimi czytelniczkami.
"Lekcje chemii" wpadły w moje ręce zupełnym przypadkiem, kiedy podczas podróży autobusem do Londynu szukałam na Legimi czegoś, czym mogłabym skutecznie zabić czas. Co prawda zdążyłam wtedy przeczytać ledwo kilka stron, ale wiedziałam, że koniecznie będę musiała wrócić do tej książki.
Główna bohaterka, Elizabeth Zott, jest chemikiem oraz naukowcem. Przede wszystkim jednak...
Po Tamte dni, tamte noce sięgnęłam wyłącznie dlatego, że mam nieodpartą ochotę na obejrzenie filmu na podstawie tej powieści i pomyślałam, że przed tym dobrze będzie zapoznać się z pierwowzorem. Zazwyczaj nie sięgam po książkę jako pierwszą, jeśli chcę obejrzeć film czy serial będący jej interpretacją, ponieważ nie starczyłoby mi życia na takie wybiegi, niemniej w tym przypadku coś mnie tknęło i będąc już po lekturze sądzę, że nie bez powodu.
Na co dzień nie czytam literatury pięknej, a właśnie do tego gatunku zaliczają się Tamte dni, tamte noce. Potrzebowałam czasu, by przyzwyczaić się do malowniczego języka oraz charakterystycznego, nieco chaotycznego tempa powieści, gdzie wydarzenia opisywane z perspektywy Elio przeplatały się z jego przemyśleniami oraz wynurzeniami na tematy wszelakie. Śledzenie nurtu myśli tego nastoletniego chłopaka było dogłębnie absorbujące i kiedy już oswoiłam się ze stylistyką książki, zaczęłam ją dosłownie pożerać. Konsekwentnie, strona po stronie, pochłaniałam kolejne zdania, niejednokrotnie dławiąc się nimi i nie potrafiąc ich przełknąć.
Tamte dni, tamte noce niosą w sobie niesamowicie emocjonalny ładunek. Ten jest na tyle ciężki, że podczas czytania nieustannie towarzyszyło mi duszące uczucie niepokoju podszytego zafascynowaniem, serce tłukło się w piersi, a głowa pulsowała tępym bólem.
Jestem przekonana, że nie wszystko zrozumiałam. Niezliczona ilość nawiązań do dzieł literackich, filozofii czy malarstwa pozostawała poza obszarem mojego pojmowania, ponieważ nie są to dziedziny, którymi się interesuję. Nie przeszkodziło mi to jednakże w odbiorze książki, która jest piękna i poruszająca, a równie często do przesady obrazowa, przez co niektóre sceny tym mocniej we mnie uderzały, wywołując mieszane uczucia.
Tamte dni, tamte noce to studium człowieczeństwa w całej jego złożoności, a jednocześnie prostocie. To filozoficzny wywód na temat tego, jak smakować życie; jak cieszyć się jego słodyczą i z trudem przełykać gorycz. Jak być; jak być sobą i jak być z kimś, jak być w obliczu świata, który ma tak wiele do zaoferowania, że nie sposób doświadczyć wszystkiego, a jednak pragnie się spróbować jak najwięcej, bez względu na cenę.
Ta książka bez wątpienia zasługuje na to, by przeczytać ją powoli i w skupieniu. Ja nie potrafiłam, żądna kolejnych bodźców płynących z lektury i przez to na pewno kiedyś wrócę do tej historii, by poznać ją z kolejnej perspektywy. Mimo że zostałam emocjonalnie przeżuta i wypluta, chcę jeszcze raz; chcę więcej.
Po Tamte dni, tamte noce sięgnęłam wyłącznie dlatego, że mam nieodpartą ochotę na obejrzenie filmu na podstawie tej powieści i pomyślałam, że przed tym dobrze będzie zapoznać się z pierwowzorem. Zazwyczaj nie sięgam po książkę jako pierwszą, jeśli chcę obejrzeć film czy serial będący jej interpretacją, ponieważ nie starczyłoby mi życia na takie wybiegi, niemniej w tym...
więcej Pokaż mimo to