rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Krew Niewinnych to drugi tom Hierarchii Magii i nie jestem pewna moich odczuć względem tego cyklu. Porzuciłam tę książkę po około dwustu stronach na rzecz innych, co – o ile pamięć mnie nie myli – dotąd mi się nie przytrafiło. Niemniej kiedy wróciłam do lektury, poszło mi już całkiem sprawnie. Zatem, o co chodzi?

Już podczas czytania pierwszego tomu miałam wrażenie, że czegoś mi brakuje i tym czymś były emocje. Wrażenie to nie do końca zatarło się w Krwi Niewinnych, ale bez wątpienia było lepiej i Caldan przestał być kalkulującą chłodno maszyną. Toczące go wątpliwości oraz niemoc wobec niektórych, dotykających go problemów sprawiły, że automatycznie stał się dla mnie bardziej ludzki, a tym samym łatwiej było mi z nim sympatyzować oraz mu kibicować.

Wciąż jednak nie potrafię całą sobą wsiąknąć w wykreowany przez autora świat. Tak jak zazwyczaj zanurzam się w lekturze, tak w tym przypadku odnoszę wrażenie, że stoję z boku i jestem wyłącznie biernym obserwatorem. Jednocześnie z zainteresowaniem śledzę rozwój wydarzeń i podoba mi się, jak wraz z rozwojem umiejętności Cladana mam okazję lepiej poznać ten nietuzinkowy system magiczny, będący połączeniem czarów oraz rzemiosła.

Moja „bierność” powoduje, że nie bardzo wiem, co więcej mogłabym napisać Wam o Krwi Niewinnych. Nie bez powodu w moim biogramie znajduje się sformułowanie „z uczuciem o książkach” – kiedy czytam, w mojej wyobraźni rysują się obrazy, a przez serce przewalają się adekwatne do wydarzeń ze stron książki emocje. Nigdy nie wystarczało mi, że powieść napisana jest poprawnie pod względem językowym oraz że autor pokusił się o ciekawe rozwiązania, czy to fabularne, czy to podczas kreowania świata. Kiedy sięgam po daną książkę, chcę być przez nią wywrócona na lewą stronę, chcę nie móc się po niej pozbierać i cierpieć katusze książkowego kaca. Ani Tygiel Dusz, ani Krew Niewinnych mi tego nie dały.

I bynajmniej nie ma w tym niczego złego. Nie twierdzę, że przez to Krew Niewinnych jest złą książką. Przeciwnie, uważam, że pod wieloma względami to bardzo dobra pozycja. Jedynym, czego zabrakło, to chemia pomiędzy mną, a piórem autora i nie jest to niczyja wina. Po prostu, samo życie. Nie jest to też powód, abym porzuciła tę serię. Absolutnie nie!

Chcę wiedzieć, do czego doprowadzi zawiązany przez Hogana splot wydarzeń. Chcę wiedzieć, kim dokładnie są poszczególni bohaterowie, których umiejętności i pochodzenie wciąż nie zostały do końca wyjaśnione. Chcę wiedzieć, dokąd i jak daleko Caldan zawędruje obraną przez siebie, pełną zakrętów i wzniesień ścieżką. A że podejdę do tego na spokojnie i z chłodną głową – cóż, jakoś to przeboleję 🙃

Krew Niewinnych to drugi tom Hierarchii Magii i nie jestem pewna moich odczuć względem tego cyklu. Porzuciłam tę książkę po około dwustu stronach na rzecz innych, co – o ile pamięć mnie nie myli – dotąd mi się nie przytrafiło. Niemniej kiedy wróciłam do lektury, poszło mi już całkiem sprawnie. Zatem, o co chodzi?

Już podczas czytania pierwszego tomu miałam wrażenie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po Tamte dni, tamte noce sięgnęłam wyłącznie dlatego, że mam nieodpartą ochotę na obejrzenie filmu na podstawie tej powieści i pomyślałam, że przed tym dobrze będzie zapoznać się z pierwowzorem. Zazwyczaj nie sięgam po książkę jako pierwszą, jeśli chcę obejrzeć film czy serial będący jej interpretacją, ponieważ nie starczyłoby mi życia na takie wybiegi, niemniej w tym przypadku coś mnie tknęło i będąc już po lekturze sądzę, że nie bez powodu.

Na co dzień nie czytam literatury pięknej, a właśnie do tego gatunku zaliczają się Tamte dni, tamte noce. Potrzebowałam czasu, by przyzwyczaić się do malowniczego języka oraz charakterystycznego, nieco chaotycznego tempa powieści, gdzie wydarzenia opisywane z perspektywy Elio przeplatały się z jego przemyśleniami oraz wynurzeniami na tematy wszelakie. Śledzenie nurtu myśli tego nastoletniego chłopaka było dogłębnie absorbujące i kiedy już oswoiłam się ze stylistyką książki, zaczęłam ją dosłownie pożerać. Konsekwentnie, strona po stronie, pochłaniałam kolejne zdania, niejednokrotnie dławiąc się nimi i nie potrafiąc ich przełknąć.

Tamte dni, tamte noce niosą w sobie niesamowicie emocjonalny ładunek. Ten jest na tyle ciężki, że podczas czytania nieustannie towarzyszyło mi duszące uczucie niepokoju podszytego zafascynowaniem, serce tłukło się w piersi, a głowa pulsowała tępym bólem.

Jestem przekonana, że nie wszystko zrozumiałam. Niezliczona ilość nawiązań do dzieł literackich, filozofii czy malarstwa pozostawała poza obszarem mojego pojmowania, ponieważ nie są to dziedziny, którymi się interesuję. Nie przeszkodziło mi to jednakże w odbiorze książki, która jest piękna i poruszająca, a równie często do przesady obrazowa, przez co niektóre sceny tym mocniej we mnie uderzały, wywołując mieszane uczucia.

Tamte dni, tamte noce to studium człowieczeństwa w całej jego złożoności, a jednocześnie prostocie. To filozoficzny wywód na temat tego, jak smakować życie; jak cieszyć się jego słodyczą i z trudem przełykać gorycz. Jak być; jak być sobą i jak być z kimś, jak być w obliczu świata, który ma tak wiele do zaoferowania, że nie sposób doświadczyć wszystkiego, a jednak pragnie się spróbować jak najwięcej, bez względu na cenę.

Ta książka bez wątpienia zasługuje na to, by przeczytać ją powoli i w skupieniu. Ja nie potrafiłam, żądna kolejnych bodźców płynących z lektury i przez to na pewno kiedyś wrócę do tej historii, by poznać ją z kolejnej perspektywy. Mimo że zostałam emocjonalnie przeżuta i wypluta, chcę jeszcze raz; chcę więcej.

Po Tamte dni, tamte noce sięgnęłam wyłącznie dlatego, że mam nieodpartą ochotę na obejrzenie filmu na podstawie tej powieści i pomyślałam, że przed tym dobrze będzie zapoznać się z pierwowzorem. Zazwyczaj nie sięgam po książkę jako pierwszą, jeśli chcę obejrzeć film czy serial będący jej interpretacją, ponieważ nie starczyłoby mi życia na takie wybiegi, niemniej w tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę przesłuchałam w audiobooku i myślę, że znacząco wpłynęło to na mój odbiór powieści – lektor, Wojciech Chorąży, jest fenomenalny! Głosem maluje obrazy tak wyraziste, że nie sposób nie ulec ich urokowi. Intonacja oraz modulacja głosu są na najwyższym poziomie, a tempo czytania właściwie dostosowane do danych fragmentów. Każda czytana przez Wojciecha Chorążego postać jest charakterystyczna i nacechowana wyróżniającymi ją niuansami; każde miejsce opisane tak, jakby lektor miał okazję osobiście je zwiedzić. Audiobook Agli to kawał niesamowicie dobrej, lektorskiej roboty.

Jednakże przeczytanie tej książki tak doskonale, jak zrobił to Chorąży, nie byłoby możliwe bez tytanicznej pracy autora, którą wykonał @radek_rak_ 🐛 Agla, tak po prostu, jest bardzo dobrą książką i uważam, że Radek Rak ma niesamowity warsztat pisarski. Z jego piórem polubiłam się od razu – autor bawi się słowem i należy przyznać, że zabawa ta wychodzi mu doskonale. Pod względem językowym nasi rodzimi autorzy mają ogromne pole do popisu i uwielbiam, kiedy jest to wykorzystywane. Radek Rak nie tylko czerpie garściami z dobroci języka polskiego, ale też posługuje się nim niczym najzdolniejszy wirtuoz. Dzięki temu Agla jest piękna. Przepiękna.

W Agli mamy możliwość zanurzenia się w alternatywnym świecie, który stanowi prawdziwy misz-masz inspiracji czerpanych ze znanej nam rzeczywistości, okraszony nutą baśniowości. Klimat rodem z carskiej Rosji podbity jest komunistycznym akcentem. Myślę, że każdy pasjonat historii będzie bawił się doskonale przy odkrywaniu kolejnych smaczków, niemniej zadowolone powinny być również osoby dobrze zaznajomione z innymi dziełami literackimi – mnie kupiło oczywiste nawiązanie do Wiedźmina. Wyczuwalny jest też mocny i wyrazisty steampunkowy vibe i o rany, nie spodziewałam się, że tak bardzo przypadnie mi on do gustu.

Bohaterowie zostali nakreśleni z pewnością i przekonaniem. Charakterni i wyraziści, ale nie pozbawieni słabości. Są realni i niesamowicie ludzcy, przez co z łatwością można zaakceptować kierujące nimi motywy oraz zgodzić się z ich wyborami.

Fabuła płynie wartko niczym górski strumień, wprowadzając czytelnika w zawiłości świata przedstawionego, w którym obok środowiska naukowego prężnie funkcjonują również czarodzieje. Nie bez znaczenia dla Agli pozostaje motyw przeobrażenia – a może raczej przepoczwarzenia. Przewija się przez całą książkę, często wybrzmiewając w momentach, które potrafią przyprawić o niespokojny dreszcz. Motyw ten, z początku symboliczny i nieoczywisty, z czasem staje się nadto dosłowny, a przez to niepokojący.

Agla mnie oczarowała i zachwyciła. Dla tej książki naprawdę warto rzucić wszystko inne, więc jeśli jeszcze jej nie znacie, postarajcie się czym prędzej to zmienić.

Książkę przesłuchałam w audiobooku i myślę, że znacząco wpłynęło to na mój odbiór powieści – lektor, Wojciech Chorąży, jest fenomenalny! Głosem maluje obrazy tak wyraziste, że nie sposób nie ulec ich urokowi. Intonacja oraz modulacja głosu są na najwyższym poziomie, a tempo czytania właściwie dostosowane do danych fragmentów. Każda czytana przez Wojciecha Chorążego postać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli czytam debiut, najczęściej towarzyszę autorowi w dalszej drodze i wypatruję jego kolejnych książek, ponieważ lubię obserwować rozwój nie tylko historii, ale także warsztatu danego pisarza. Niemniej jednak uważam, że debiuty rządzą się swoimi prawami i należy mieć to na uwadze w trakcie ich czytania. Nie inaczej było w przypadku Jaszczurki którą miałam przyjemność przeczytać w ramach współpracy recenzenckiej z Ulą Gudel 🦎

W połowie lektury Jaszczurki uderzyła mnie myśl, że jest to książka pełna moich fascynacji sprzed lat, kiedy dopiero rozpoczynałam moją przygodę z fantastyką. Wtedy moja pracująca na najwyższych obrotach wyobraźnia podsuwała mi obrazy bohaterki będącej szarą myszką, która jednak zostaje osadzona w centrum wydarzeń decydujących o losach świata i tak ta nic nie znacząca dziewczyna – ale jednak dziewczyna o wielu talentach – okazuje się być odpowiedzią na pradawne proroctwa oraz wyzwolicielką uciśnionych. Ta sentymentalna myśl sprawiła, że uśmiechnęłam się do siebie z pobłażaniem.

Mimo że tytułowa Jaszczurka, a tym samym główna bohaterka, Eli, zdaje się w stu procentach odpowiadać powyższemu opisowi, finalnie wciągnęłam się w fabułę. Szczególnie interesujący jest konstrukt plemienia Ha’ami, którego członkowie biorą Eli oraz jej towarzysza w niewolę, a następnie długo debatują, co począć z tą dwójką.

W międzyczasie, ze względu na swoje pochodzenie, Eli zyskuje więcej swobody i zaczyna ramię w ramię z czytelnikiem poznawać obcą kulturę. Plemię Ha’ami rządzone jest przez surowe prawa, a o sławie wojowników decyduje ich brutalna siła. Pośród Ha’amich nie ma miejsca na słabość, ale jednocześnie poszczególni członkowie plemienia darzą się dużym szacunkiem, a Bracia i Siostry są sobie równi. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że w kraju Ha’ami panuje wyważony, może nie do końca oczywisty matriarchat – pomimo że to mężczyźni oficjalnie pełnią rolę władców, kobiety opiekują się każdą dziedziną życia, od kultury i historii począwszy, a na medycynie i inżynierii skończywszy.

Tak jak coraz więcej dowiadujemy się o oprawcach dziewczyny, tak lepiej poznajemy również samą Eli. I muszę przyznać, że to powolne dawkowanie informacji bardzo dobrze wypadło, ponieważ nie tylko ma swoje uzasadnienie w fabule, ale także podtrzymywało moje niegasnące zainteresowanie. Książka natomiast kończy się w takim momencie, że gdyby tylko drugi tom był już dostępny, natychmiast bym po niego sięgnęła.

Jaszczurce bez wątpienia można wypunktować kilka minusów, ale to plusy przeważają w moim odbiorze tej książki. Bawiłam się dobrze, czułam się zaangażowana w historię i koniecznie muszę dowiedzieć się, jak potoczą się dalsze losy poszczególnych bohaterów. Co za tym idzie, niecierpliwie wypatrują kolejnych tomów Dziewczyny bez imienia i pragnę jeszcze raz podkreślić, że czytelników nie wolno zostawiać w tak dużej niepewności, bo to łamie im serduszka!

Jeśli czytam debiut, najczęściej towarzyszę autorowi w dalszej drodze i wypatruję jego kolejnych książek, ponieważ lubię obserwować rozwój nie tylko historii, ale także warsztatu danego pisarza. Niemniej jednak uważam, że debiuty rządzą się swoimi prawami i należy mieć to na uwadze w trakcie ich czytania. Nie inaczej było w przypadku Jaszczurki którą miałam przyjemność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O tym, że chcę przeczytać Pieśń Pustyni, wiedziałam praktycznie od początku mojej przygody z bookstagramem. Stąd możecie wyobrazić sobie, jak bardzo ucieszyłam się, kiedy w ramach współpracy z Grzegorzem Wielgusem dostałam w ręce wymarzony egzemplarz recenzencki. Dla Pieśni Pustyni porzuciłam inną, czytaną wtedy książkę i będąc już po lekturze wiem, że nie jest to zdradza z rodzaju tych, których kiedykolwiek będę żałować.

Cudo – tym jednym słowem z powodzeniem mogłabym opisać to, co w swojej powieści autor zaserwował nam, czytelnikom. Na dzień dobry zostajemy rzuceni w środek akcji, co zmusza nas do podjęcia szybkiej decyzji – czy warto kibicować głównej bohaterce? Ten zabieg sprawił, że nie tylko zdecydowałam się trzymać kciuki za Pustynną, ale też od razu dałam się porwać wielowątkowej fabule. W Pieśni Pustyni mamy kilka perspektyw i są one jak te nitki prowadzące do jednego kłębka, a podążanie za nimi i obserwowanie, jak kolejne wątki coraz ciaśniej się ze sobą splatają, sprawia nieprzyzwoitą wręcz przyjemność. O ile przez kilka POV zawsze wybieram swoich ulubieńców – i tak było również tym razem – o tyle nie mogę napisać, że rozdziały pisane z perspektywy pozostałych bohaterów w czymkolwiek ustępowały tym z moimi pupilami w rolach głównych. Każda z postaci została skonstruowana w dokładny, przemyślany sposób i każda, bez wyjątku, miała intrygującą historię do opowiedzenia.

A to, jak wszystkie wydarzenia w książce zataczają coraz węższe koło, by nieuchronnie zbliżać się ku wspólnemu, kulminacyjnemu punktowi, który pozostaje ukryty przed wzrokiem czytelnika? Mistrzostwo. Osobiście bardzo lubię być w ten sposób wodzona za nos, kiedy z rozdziału na rozdział wiem coraz więcej, ale meritum sprawy wciąż mi umyka.

Uważam, że najmocniejszą stroną Pieśni Pustyni są bohaterowie. Niemniej nie mam niczego do zarzucenia konstrukcji fabuły. Autor buduje napięcie oraz nawarstwia wątki w sposób, który bardzo przypadł mi do gustu – powoli, konsekwentnie, z dbałością o istotne szczegóły. Widać, że Grzegorz Wielgus doskonale wie, dokąd to wszystko zmierza i nic nie jest tutaj dziełem przypadku, a ja gotowa jestem dać się pokroić za autorów, którzy są w pełni świadomi skonstruowanego przez siebie świata. Świata, który nie jest tylko tłem dla poczynań bohaterów, ale stanowi istotny element książki. Nie bez znaczenia dla biegu wydarzeń pozostaje również mistycyzm, stanowiący kolejny mocny punkt Pieśni.

Cóż więcej mogę napisać? Przepadłam. I niezmiernie cieszę się, że tak wychwalana Pieśń Pustyni w istocie na to zasługuje – chyba nikt z nas nie lubi rozczarować się po tym, jak za bardzo rozochocił się pochlebnymi recenzjami, prawda? Nawet jeśli z tego względu miałam pewne obawy związane z tą lekturą, te zostały rozwiane po kilku pierwszych stronach – pochłonęły je piaski Erkal.

Serdecznie polecam Wam Pieśń Pustyni i sama niecierpliwie oczekuję na kolejne tomy. To kawał naprawdę dobrej, polskiej fantastyki, którą warto docenić i z którą warto się zapoznać. Mogę Wam zagwarantować, że się nie zawiedziecie!

O tym, że chcę przeczytać Pieśń Pustyni, wiedziałam praktycznie od początku mojej przygody z bookstagramem. Stąd możecie wyobrazić sobie, jak bardzo ucieszyłam się, kiedy w ramach współpracy z Grzegorzem Wielgusem dostałam w ręce wymarzony egzemplarz recenzencki. Dla Pieśni Pustyni porzuciłam inną, czytaną wtedy książkę i będąc już po lekturze wiem, że nie jest to zdradza z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moja przygoda z pozycjami lekkimi i przyjemnymi trwała dłużej, niż się tego spodziewałam. W następnej kolejności padło na Potyczki w raju, które wybrałam drogą losowania i zdecydowanie był to szczęśliwy traf.

Życie Henley kręci się wokół pracy w biurze podróży. Kierowniczka działu marketingu daje z siebie wszystko, również kiedy na horyzoncie zaczyna majaczyć widmo awansu. Niemniej Henley nie jest jedyną kandydatką pretendującą do objęcia dyrektorskiego stołka. Jej rywalem okazuje się Graeme, kierownik działu social mediów oraz – zdaniem samej Henley – jej zatwardziały wróg. Dodatkowy smaczek stanowi fakt, że ich potyczka ma rozegrać się podczas rejsu na Galapagos, w czasie którego każde z nich ma opracować strategię marketingową zwiększenia sprzedaży wycieczek w te rejony. Jak myślicie, czy ta dwójka podczas rajskiej delegacji zajmie się wyłącznie pracą?

Ta historia porwała mnie od pierwszych minut audiobooka. Potyczki w raju zawierają w sobie wiele elementów charakterystycznych dla romansu, ale co je wyróżnia, to bez wątpienia umiejscowienie akcji. Wyspy Galapagos urosły do rangi jednego z głównych bohaterów tej powieści i w znaczący sposób wpłynęło to na mój pozytywny odbiór tej książki. Śledzenie fabuły umilają liczne i umiejętnie wplecione w treść ciekawostki przyrodnicze. Dlaczego tak, a nie inaczej? Tego możemy dowiedzieć się z obszernego dopisku odautorskiego, który mocno ujął mnie za serce i sprawił, że dodałam Wyspy Galapagos na moją listę wymarzonych destynacji.

Piękne okoliczności przyrody potrafią sprzyjać głębokim refleksjom. Nie inaczej było w przypadku Henley, która w miarę trwania rejsu zyskała możliwość nabrania dystansu i spojrzenia z innej perspektywy na dotykające ją bezpośrednio sprawy. To z kolei sprawiło, że z chęcią kibicowałam zarówno samej Henley, jak i pozostałym bohaterom i choć łatwo przewidzieć, w jakim kierunku zmierza fabuła, naprawdę niecierpliwie oczekiwałam na wielki finał.

Jeśli tylko macie ochotę na książkę lekką i przyjemną, a przy okazji również niesamowicie ciepłą (i to zarówno w przenośni, jak i dosłownie!), z czystym sumieniem mogę polecić Wam właśnie Potyczki w raju.

Moja przygoda z pozycjami lekkimi i przyjemnymi trwała dłużej, niż się tego spodziewałam. W następnej kolejności padło na Potyczki w raju, które wybrałam drogą losowania i zdecydowanie był to szczęśliwy traf.

Życie Henley kręci się wokół pracy w biurze podróży. Kierowniczka działu marketingu daje z siebie wszystko, również kiedy na horyzoncie zaczyna majaczyć widmo awansu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozostając przy pozycjach lekkich i przyjemnych, jako kolejnego audiobooka umilającego mi wykonywanie domowych obowiązków wybrałam When in Rome i cóż mogę Wam powiedzieć? Jak najbardziej było miło i przyjemnie.

Rae jest światową gwiazdą popu, która niedługo przed wyruszeniem w trasę koncertową postanawia uciec od cieni sławy i skryć się przed błyskiem fleszy w Rzymie niczym księżniczka Anna grana przez Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach. Z tą różnicą, że zamiast do słonecznej Italii, Rey jedzie do… Kentucky, ponieważ tam ma najbliżej. Niemalże u celu podróży jej samochód psuje się na podjeździe domu Noah, który nie ma pojęcia, kim jest sławna Rae Rose i bynajmniej nie jest zadowolony z tego, że ktoś wtargnął na teren jego posesji. Robi więc wszystko – prawie wszystko – aby pozbyć się niechcianego kłopotu…

Nic nie poradzę na to, że podczas odsłuchiwania tego audiobooka oczyma wyobraźni widziałam Taylor Swift. Nie jestem jej wierną fanką, ale lubię jej piosenki i podziwiam fenomen tej kobiety. Zatem jeśli jesteście ciekawi, co mogłoby spotkać Taylor Swift, gdyby ta nagle zdecydowała się rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Rzymu, to When in Rome jest jak najbardziej dla Was!

Bardzo, ale to bardzo dobrze bawiłam się przy tej książce. Początkowo musiałam przyzwyczaić się do dwóch narracji z perspektywy Amelii i Noah, czytanych przez parę lektorów, ale gdy w końcu „kliknęło”, wciągnęłam się na całego. Autorka Rzymskich wakacji trafnie oddała to, z czym wiąże się bycie sławnym i pokazała, że nawet jeśli jest to droga usłana różami, to róże te wciąż mają ostre kolce. Amelia, która przyjęła pseudonim artystyczny Rae, wyruszyła w długą podróż w poszukiwaniu dawnej siebie – tej, która czerpała radość ze śpiewania oraz pisania piosenek. Towarzyszy jej w tym, początkowo wbrew sobie, mrukliwy i zdystansowany Noah, który walczy z własnymi demonami. Nie jestem obeznana z nomenklaturą towarzyszącą romansom, ponieważ na co dzień ich nie czytam, ale w When in Rome na pewno mamy do czynienia z dobrze napisanym motywem grumpy & sunshine. „Grumpy” nie jest grumpy bez powodu, a „sunshine” równie często, co przyćmiewa swym blaskiem, skrywa się w głębokim cieniu.

Ta książka otula jak kocyk. Jest miła i ciepła, a także komfortowa. Klimat małego miasteczka bez wątpienia dodał tej historii uroku. Bohaterowie okazali się wyraźnie zarysowani i konsekwentnie poprowadzeni, a fabuła, choć przewidywalna, porwała mnie ze sobą i sprawiła, że niecierpliwie przebierałam nogami w oczekiwaniu na finał.

Czytajcie śmiało, jeśli tylko szukacie komfortowej pozycji, która ogrzeje Was w te długie, jesienne wieczory.

Pozostając przy pozycjach lekkich i przyjemnych, jako kolejnego audiobooka umilającego mi wykonywanie domowych obowiązków wybrałam When in Rome i cóż mogę Wam powiedzieć? Jak najbardziej było miło i przyjemnie.

Rae jest światową gwiazdą popu, która niedługo przed wyruszeniem w trasę koncertową postanawia uciec od cieni sławy i skryć się przed błyskiem fleszy w Rzymie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Coraz krótsze dni sprawiły, że nabrałam ochoty na posłuchanie czegoś lekkiego i przyjemnego, co pomogłoby mi w przegonieniu jesiennej chandry. Przewertowałam pozycje dostępne na Legimi i tak trafiłam na Mój kumpel jest dziewczyną – młodzieżówkę, o której wiedziałam tylko tyle, ile przeczytałam w opisie wydawcy. To wystarczyło, bym kliknęła przycisk „play”.

Sky jest nastolatką w typie chłopczycy, wychowywaną samotnie przez ojca. Sky ma najlepszego przyjaciela jeszcze z czasów dzieciństwa, Gabriela, za którym uganiają się wszystkie dziewczyny w szkole. Chyba nie muszę pokazywać Wam palcem, co to wszystko oznacza? Tak, Sky darzy Gabriela uczuciem wykraczającym poza ramy przyjaźni, podczas gdy ten traktuje ją jak swojego dobrego kumpla. Myślicie, że to może kiedyś się zmienić?

Ta młodzieżówka dała mi to, czego w tamtym czasie szukałam – lekkość i prostotę. Fabuła jest skomplikowana na tyle, aby główni bohaterowie mieli czas dojrzeć do szczerej rozmowy, a wszystkie ich perypetie skupiają się wokół wzajemnych niedomówień, które generują kolejne problemy. Niejednokrotnie miałam ochotę potrząsnąć zarówno Sky, jak i Gabrielem. Najchętniej zamknęłabym ich w ciasnym pokoju i nie wypuszczała z niego dopóty, dopóki by ze sobą nie porozmawiali. Mogłabym narzekać na to, że ta jedna rozmowa stanowiła „clou” sprawy i przez to książka nie była zbyt dobra, ale… Wół musiał przypomnieć sobie, jak to cielęciem był i wtedy ta historia nabrała dla mnie uroku.

Ta pozycja nie wywarła na mnie wrażenia, jakbym została otulona ciepłym kocykiem, ale bez wątpienia dobrze się przy niej bawiłam. Główni bohaterowie nie byli mi obojętni i kibicowałam im z całego serca, nawet jeśli zszargali mi nerwy. Zarówno główny wątek, jak i te poboczne kryły w sobie kilka cennych rad oraz mądrości związanych z trudami dojrzewania, szczególnie z perspektywy nastolatki stającej się młodą kobietą. Kwestia samotnego rodzicielstwa również dostała swoje pięć minut, i to w tak trudnej konfiguracji jak ojciec – dojrzewająca córka.

Podobało mi się, że pomimo prostoty fabuły, wszystko działo się „po coś” i miało mocne uzasadnienie zarówno w charakterach bohaterów, jak i w ich przeszłości.

Czy polecam? Jak najbardziej, jeśli tylko będziecie w pełni świadomi tego, po co sięgacie i czego oczekujecie od tej książki. W moim przypadku doskonale wykonała ona zadanie, które jej powierzyłam.

Coraz krótsze dni sprawiły, że nabrałam ochoty na posłuchanie czegoś lekkiego i przyjemnego, co pomogłoby mi w przegonieniu jesiennej chandry. Przewertowałam pozycje dostępne na Legimi i tak trafiłam na Mój kumpel jest dziewczyną – młodzieżówkę, o której wiedziałam tylko tyle, ile przeczytałam w opisie wydawcy. To wystarczyło, bym kliknęła przycisk „play”.

Sky jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Gasnące Słońce” to lekkie fantasy o nieskomplikowanej fabule, co może zachęcić osoby dopiero pragnące zmierzyć się z tym gatunkiem. Rozczytani w fantastyce czytelnicy mogą odczuwać w trakcie lektury niedosyt, aczkolwiek książka ta może dobrze sprawdzić się w ramach chwili wytchnienia od rozbudowanych światów i wielowątkowych historii.

Dwa plemiona, Słońca oraz Księżyca, żyją obok siebie i nieustannie toczą ze sobą wojny. Wzajemną niechęć podsycają krążące pośród członków plemion plotki, które czynią z wrogów pozbawione uczuć potwory. Czy mimo oczywistych różnic pomiędzy tymi nacjami, znajdzie się ktoś gotowy doszukać się również podobieństw? Może stojące po dwóch stronach barykady ludy mają ze sobą więcej wspólnego, niż dotychczas gotowe były przyznać?

Zderzenie dwóch światów jest często wykorzystywanym motywem i w „Gasnącym Słońcu” nie zostało nam zaproponowane nic nowego. Fabuła ukazana z perspektywy głównych bohaterów – Sonyi, członkini Plemienia Słońca oraz Levonego, księcia Plemienia Księżyca – skupia się na relacji tej dwójki, rozwijającej się w oparciu o starcie się wyobrażeń z rzeczywistością. Plusem bez wątpienia jest to, że bohaterowie poznają się w naturalnym i niewymuszonym tempie, choć szybko można domyślić się kierunku, w którym ta relacja podąża. Tajemnicą nie jest również tożsamość głównego antagonisty. Generalnie zabrakło mi tutaj elementu zaskoczenia.

Z drugiej strony na swój sposób podobała mi się ta prostota oraz brak większych, fabularnych komplikacji, dzięki czemu „Gasnące Słońce” czytało mi się szybko, a także całkiem przyjemnie. Znalazło się kilka smaczków, które zwróciły moją uwagę i jestem ciekawa, jaki wpływ będą one miały na rozwój historii – mowa tutaj chociażby o Dzikich, ale też o motywie posiadania przez członków plemion totemów, czyli duchowych, zwierzęcych opiekunów.

„Gasnące Słońce” nie jest książką, która obudziła we mnie wulkan emocji i doprowadziła do jego erupcji. Niemniej nie żałuję spędzonego z nią czasu i kiedy najdzie mnie ochota na lżejszą pozycję, sięgnę po tom drugi. Jestem ciekawa, jak potoczą się dalsze losy bohaterów oraz czy moje przypuszczenia okażą się słuszne.

„Gasnące Słońce” to lekkie fantasy o nieskomplikowanej fabule, co może zachęcić osoby dopiero pragnące zmierzyć się z tym gatunkiem. Rozczytani w fantastyce czytelnicy mogą odczuwać w trakcie lektury niedosyt, aczkolwiek książka ta może dobrze sprawdzić się w ramach chwili wytchnienia od rozbudowanych światów i wielowątkowych historii.

Dwa plemiona, Słońca oraz Księżyca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakie jest Wasze najwcześniejsze czytelnicze wspomnienie?

Tygiel Dusz upolowałam jeszcze podczas Targów Książki w Warszawie – skuszona wieloma pozytywnymi recenzjami, nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki i teraz, kiedy jestem już po lekturze, wiem, że był to trafiony zakup.

Pierwszy tom Hierarchii Magii przywodzi mi na myśl klasyczną fantastykę z motywem od zera do bohatera i, jak mogłam sobie przypomnieć dzięki tej pozycji, okazuje się, że motyw ten bardzo lubię. Zaczynamy towarzyszyć głównemu bohaterowi, Caldanowi, na chwilę przed tym, jak jego spokojne i uporządkowane życie wywraca się do góry nogami. Zmuszony przez tak zwaną siłę wyższą, Caldan podejmuje wędrówkę zarówno do innego miasta, jak i w głąb siebie, co być może pozwoli mu na odkrycie własnego dziedzictwa.

Podczas czytania Tygla Dusz towarzyszyło mi duże poczucie komfortu. Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się o te naście lat i znowu zaczytywała się w ukochaną fantastykę w zaciszu mojego pokoju. Zgaduję, że na moje odczucia miał wpływ styl, w jakim została napisana ta książka. Odniosłam wrażenie, że opowiadając nam tę historię, Hogan nigdzie się nie spieszy. Znalazł się czas zarówno na przedstawienie bohaterów, zarysowanie świata, jak i skonstruowanie intrygi oraz ukazanie tajników niebanalnego systemu magicznego. Tygiel Dusz czyta się niezwykle płynnie i z pewnym rodzajem spokoju oraz ukontentowania, czego dawno nie doświadczyłam.

Niemniej im dalej, tym bardziej coś mnie uwierało. W końcu doszłam do wniosku, że zarówno Caldan, jak i jego przyjaciółka Miranda są dla mnie postaciami zbyt „poprawnymi” – nadal nie znalazłam lepszego określenia na to specyficzne wrażenie, jakie wywarła na mnie ta dwójka. Co mam na myśli? Wyobraźcie sobie nastolatków, którzy w obliczu kłopotów potrafią na chłodno kalkulować i szukać optymalnych rozwiązań, którzy zawsze gładko i ładnie się wypowiadają, a emocje zdają się być gdzieś obok nich. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, prawda?

I tak jak nie mam niczego innego do zarzucenia tej książce, tak ten zgrzyt nie dawał mi spokoju. Jestem ciekawa, czy odnieśliście podobne wrażenie, jeśli Tygiel Dusz jest już za Wami?

Osobiście lubię zżyć się z bohaterami i poczuć ich emocje, jednakże tym razem nie potrafiłam tego zrobić i w związku z tym odczuwam niedosyt. Mam jednak nadzieję, że to, czego zabrakło mi w pierwszym tomie Hierarchii Magii, odnajdę z nawiązką w drugim. Ta historia jest naprawdę dobra i chciałabym potrafić wsiąknąć w nią całą sobą!

Jakie jest Wasze najwcześniejsze czytelnicze wspomnienie?

Tygiel Dusz upolowałam jeszcze podczas Targów Książki w Warszawie – skuszona wieloma pozytywnymi recenzjami, nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki i teraz, kiedy jestem już po lekturze, wiem, że był to trafiony zakup.

Pierwszy tom Hierarchii Magii przywodzi mi na myśl klasyczną fantastykę z motywem od zera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubicie, kiedy autor narzuca Wam, co powinniście myśleć, czy wręcz przeciwnie?

Moja przygoda z Mistrzem Gry dobiegła końca i cóż to było za wspaniałe przeżycie! Czwarty i zarazem ostatni tom serii dał mi wszystko, na co liczyłam, a nawet jeszcze więcej. Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak Joanna Lampka poprowadziła wątki, jak utkała fabułę i skonstruowała poszczególnych bohaterów. Po przeczytaniu Mistrza Gry wyraźnie widzę, że autorka miała cel, do którego konsekwentnie zmierzała i nic nie zostało pozostawione dziełu przypadku. Jednocześnie sprawiła, że dałam wodzić się za nos i ani razu nie przyszło mi na myśl, co za tym wszystkim stoi… Kto za tym wszystkim stoi? Dopiero, kiedy Joanna zaczęła wykładać karty na stół, łapałam się z niedowierzaniem za głowę. Wow, po prostu wow!

Na początku tej recenzji stawiam Wam pytanie, na które większość z Was najprawdopodobniej odpowie, że nie. Nie lubicie, kiedy każe się Wam myśleć w określony sposób. Osobiście niemiło wspominam ze szkoły słynne „co autor miał na myśli” wielokrotnie stawiane na zajęciach z języka polskiego, ponieważ często, a gęsto myślałam inaczej, niż rzeczony autor… W przypadku Mistrza Gry pole do popisu zostaje oddane wyłącznie Wam, drodzy czytelnicy. Kiedy wybrzmią wszystkie motywy poszczególnych bohaterów, kiedy dogłębnie poznacie ich przeszłość, gwarantuję Wam, iż będziecie tak rozbici, że chcielibyście, aby ktoś Wam powiedział, co powinniście o tym myśleć.

Mistrz Gry jest na swój sposób bolesny w odbiorze. Każdy, bez wyjątku, ma swoje za uszami. Każdy, bez wyjątku, chce postąpić właściwie, wedle własnej moralności i wedle własnych celów, przez co nie sposób ocenić, kto ma słuszność. Wydaje się, że ma ją każdy i jednocześnie nie ma jej nikt. I wreszcie, kto pośród bohaterów okaże się długo skrytym za skrupulatnie rozstawianymi po planszy pionkami Mistrzem Gry?

Jestem pod tak dużym wrażeniem tej mistrzowskiej rozgrywki, że zostałam bez słów. Zostałam bez narzędzi, za pomocą których mogłabym przekazać Wam, jak bardzo podobał mi się czwarty tom i jak duże wrażenie wywarł na mnie Mistrz Gry jako cała seria, która pozostaje mocno spięta wyrazistą klamrą.

Jeśli macie w planach tę serię, to czym prędzej po nią sięgnijcie. A jeśli w planach jej nie mieliście, natychmiast wrzućcie ją na Wasze stosy hańby. Warto, naprawdę warto. Warto spojrzeć na każdy tom z osobna i warto spojrzeć na całokształt tej serii. Myślę, że jeszcze kiedyś wrócę do Mistrza Gry i z tą wiedzą, którą mam teraz po przeczytaniu całości, będę bawić się doskonale przy odkrywaniu smaczków, na które być może nie zwracałam uwagi, kiedy dopiero zapoznawałam się z tą historią. I muszę też napisać, że… będę tęsknić.

Lubicie, kiedy autor narzuca Wam, co powinniście myśleć, czy wręcz przeciwnie?

Moja przygoda z Mistrzem Gry dobiegła końca i cóż to było za wspaniałe przeżycie! Czwarty i zarazem ostatni tom serii dał mi wszystko, na co liczyłam, a nawet jeszcze więcej. Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak Joanna Lampka poprowadziła wątki, jak utkała fabułę i skonstruowała poszczególnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Królowa Dzikusów” to trzeci tom cyklu „Mistrz Gry” i muszę podkreślić, że Joanna Lampka wciąż nie zwolniła tempa, które narzuciła czytelnikom w „Gwieździe Północy, Gwieździe Południa”. Śmiem twierdzić, że to będzie najlepszy długodystansowy bieg, jaki odbędę w życiu, choćbym przy finałowym tomie miała wypluć płuca. Dawno nie spotkałam się z serią, która byłaby napisana w tak równy sposób i mam tutaj na myśli dynamikę fabuły. Tak jak w przypadku pierwszego tomu zachłysnęłam się ilością akcji, tak teraz wyrównałam oddech i złapałam rytm, jednocześnie nie porzucając szaleńczego tempa – mogłabym tak pędzić bez końca! Tutaj ukłon w stronę Joanny, w której stylu pisania jest to coś, co niesamowicie absorbuje moją uwagę i sprawia, że jej książki trudno jest odłożyć. Joanno, nie wiem jak to robisz, ale robisz to dobrze i rób tak dalej!

Niemniej w porównaniu do dwóch pierwszych tomów „Królowa Dzikusów” wydaje się być osadzona w miejscu. Ze względu na specyfikę tej części, akcja skupia się wokół jednej lokacji i choć z czasem ulega to zmianie, czytelnik dostaje chwilę na złapanie oddechu. Aline staje przed kolejnymi wyzwaniami i musi wejść w zupełnie nową dla siebie rolę, jaką jest bycie matką.

Pierwszy raz zostaje podniesiona kwestia tytułowego dla całej serii Mistrza Gry i – o rany! – jak bardzo spodobał mi się sposób, w jaki zostało to zrobione! Co za tym idzie, w tej części możemy znaleźć również więcej polityki i tak jak zazwyczaj są to tematy, w których się gubię, tak w tym przypadku różnorakie zawiłości i smaczki zostały przedstawione w zrozumiały dla mnie sposób. Przy okazji autorka uchyla rąbków kilku tajemnic, nie na tyle jednak, by podać na tacy wszystkie rozwiązania, przez co to właśnie podczas lektury „Królowej Dzikusów” zaczęłam się zastanawiać, dokąd właściwie to wszystko zmierza i co ma na celu ten ciąg chaotycznych zdarzeń. Tak jakby pod całą misternie utkaną fabułą kryło się coś zdecydowanie większego, co powoli i nieśmiało zaczęło wynurzać się na powierzchnię.

Zakończenie „Królowej Dzikusów” sprawiło, że długo nie potrafiłam się otrząsnąć. Było zdecydowanie najmocniejszym elementem całej książki, jak i w moim odczuciu najbardziej przejmującym spośród zakończeń wszystkich przeczytanych przeze mnie tomów „Mistrza Gry”. Szkliły mi się oczy, gardło ścisnęło się boleśnie, a to nie zdarza mi się często. Musiałam, po prostu miałam niezwłocznie sięgnąć po czwarty i zarazem ostatni tom cyklu...

„Królowa Dzikusów” to trzeci tom cyklu „Mistrz Gry” i muszę podkreślić, że Joanna Lampka wciąż nie zwolniła tempa, które narzuciła czytelnikom w „Gwieździe Północy, Gwieździe Południa”. Śmiem twierdzić, że to będzie najlepszy długodystansowy bieg, jaki odbędę w życiu, choćbym przy finałowym tomie miała wypluć płuca. Dawno nie spotkałam się z serią, która byłaby napisana w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Słowiedźma” to drugi tom cyklu „Słowotwórczyni” i już na tym etapie mogę Was uspokoić – nie, tej książki nie dopadła klątwa drugiego tomu. Przy okazji, jeśli tak jak ja cierpicie na sklerozę fabularną, na początku „Słowiedźmy” znajduje się streszczenie pierwszego tomu, za co chwała i cześć autorce!

Panoszący się w „Słowodzicielce” chaos zostaje uporządkowany, przynajmniej w takim stopniu, w jakim to możliwe, zważywszy na okoliczności. Wiem, że pierwszy tom był dla niektórych przytłaczający właśnie ze względu na wspomniany chaos niekontrolowany. Tym razem Cyan robi co może, by zapanować nad niesforną fabułą, choć znalazła się w mocno niekomfortowej sytuacji, przez co nie zawsze jest obecna i nie może na bieżąco śledzić wydarzeń… Natomiast wykreowani przez nią bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem, dosłownie. Hidra, Agni oraz Jord obierają różne drogi, a Jord nawet zdołał przepaść z kretesem. Mam nadzieję, że facet nie wypadł poza margines.

Ta lubiana przeze mnie trójca ustępuje pola nowym, acz istotnym bohaterom, którym mamy okazję przyjrzeć się bliżej. Fabuła „Słowiedźmy” skupia się na poszukiwaniu mistycznego Głosu, którego to zawzięcie szukają synowie oraz córka zmarłego króla. Poszukiwania ubarwia fakt, że nikt nie ma zielonego ani jakiegokolwiek innego pojęcia czym owy Głos jest, przez co trudno jest nie kręcić się bez celu jak dziecięcy bączek puszczony na podłogę. Ci bardziej zawzięci szukają wskazówek bądź metodycznie przeczesują teren królestwa, inni mają w nosie poszukiwania, w końcu trenowanie smoczego oddziału jest o niebo ciekawsze, prawda?

Podobnie jak w pierwszym tomie, tak i w drugim dzieje się dużo, bardzo dużo (wybaczcie to zawoalowanie, nie chcę Wam spojlerować), na dodatek niekoniecznie w sposób logiczny i niekoniecznie z zachowaniem zasad, które Cyan teoretycznie ustanowiła, rozpoczynając pisanie książki. I znowu, koncept na tę historię mocno do mnie trafia. Anna Szumacher kupiła mnie pomysłem na ten cykl i co by się w nim nie działo, będę jego wierną fanką do końca świata przedstawionego i o jeden dzień dłużej.

„Słowiedźma” jest błyskotliwa i zabawna, momentami także groteskowa i absurdalna, i choć te elementy stanowią trzon książki, nie brakuje także momentów zapierających dech w piersiach, groźnych oraz wzruszających, a także skłaniających do refleksji. W tej książce można znaleźć naprawdę wiele, jeśli tylko dobrze się szuka (lepiej niż bohaterowie szukający Głosu). A finał? Finał serii nie dość, że łamie serduszko, to znowu spycha nas z cliffhangera prosto w bezdenną przepaść oczekiwania na tom trzeci.

„Słowiedźma” to drugi tom cyklu „Słowotwórczyni” i już na tym etapie mogę Was uspokoić – nie, tej książki nie dopadła klątwa drugiego tomu. Przy okazji, jeśli tak jak ja cierpicie na sklerozę fabularną, na początku „Słowiedźmy” znajduje się streszczenie pierwszego tomu, za co chwała i cześć autorce!

Panoszący się w „Słowodzicielce” chaos zostaje uporządkowany, przynajmniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy podczas czytania serii wyobrażacie sobie Wasze wymarzone zakończenie?

Po tym, co Schusterman zaserwował nam w dwóch poprzednich tomach „Żniw śmierci” niecierpliwie czekałam na premierę finałowego „Żniwa” i ani trochę nie spodziewałam się tego, co ostatecznie dostałam. Gdyby tuż po przeczytaniu przeze mnie „Kosiarzy” ktoś zaspojlerował mi zakończenie trylogii, najpewniej roześmiałabym się serdecznie, nie uwierzywszy w ani jedno słowo. Jestem oszołomiona oraz pozytywnie zaskoczona tym, w jakim kierunku potoczyła się fabuła oraz w jaki sposób zamknęły się poprowadzone przez autora wątki. Niemniej, będąc już jakiś czas po lekturze „Żniwa”, nadal nie wiem, co myśleć o tej książce. Może to przez szok i niedowierzanie, które nieustannie odczuwam?

Nie bez powodu tę recenzję rozpoczynam od pytania o Wasze wymarzone zakończenia serii, które czytaliście lub aktualnie czytacie. Zarówno podczas lektury „Kosiarzy” jak i „Thunderhead’a” w mojej głowie malował się obraz przedstawiający zakończenie tej historii. I choć finał jest satysfakcjonujący, nie potrafię pozbyć się rozżalenia związanego z tym, że nie dostałam tego, czego chciałam. Ba!, dostałam nawet więcej i nie mogę temu zaprzeczyć, ale… Ale popełniłam jeden istotny błąd – idealizowałam oraz romantyzowałam kosiarzy, tymczasem… Tymczasem, aby zrozumieć moje rozżalenie oraz dowiedzieć się, co złamało mi serduszko, koniecznie musicie sięgnąć po „Żniwo”.

Za pomocą kalejdoskopu postaci Schusterman dość przystępnie ukazał reguły oraz schematy rządzące światem, zarówno naszym, jak i tym stworzonym na potrzeby powieści, a przy okazji wyraźnie określił bolączki, jakie toczą i będą toczyły ludzkość. W „Żniwie” możemy zderzyć się z takimi motywami jak fanatyzm religijny, dążenie do władzy po trupach (dosłownie!) czy rozwój sztucznej inteligencji. Co ważniejsze, autor przedstawia jak łatwo i niepostrzeżenie utopia może stać się dystopią, jak świat pozbawiony wad w istocie potrafi być zepsuty i staje się najgorszym koszmarem, oraz jak wiele zależy zarówno od pojedynczych jednostek, jak i całych mas.

Trylogia „Żniwa śmierci” bez wątpienia jest warta Waszej uwagi, a „Żniwo” przerosło moje oczekiwania oraz wyobrażenia, wywołując we mnie emocje, jakich dawno nie doświadczyłam. W tym roku nie było jeszcze takiej książki, która zdeptałaby moje ideały i pokazała, że tych, którym przyświecają światłe idee jest zdecydowanie mniej niż tych, którzy w każdym działaniu upatrują jedynie własnej korzyści. Nie jest to miłe uczucie, ale jakże potrzebne.

Czy podczas czytania serii wyobrażacie sobie Wasze wymarzone zakończenie?

Po tym, co Schusterman zaserwował nam w dwóch poprzednich tomach „Żniw śmierci” niecierpliwie czekałam na premierę finałowego „Żniwa” i ani trochę nie spodziewałam się tego, co ostatecznie dostałam. Gdyby tuż po przeczytaniu przeze mnie „Kosiarzy” ktoś zaspojlerował mi zakończenie trylogii,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Pan Kamienia Wschodu” to drugi tom cyklu „Mistrz Gry” i sięgnęłam po niego od razu po przeczytaniu pierwszego tomu, ponieważ musiałam dowiedzieć się, co czekało na Aline.

Uwaga! Poniższa opinia może zawierać delikatne spojlery!

Joanna Lampka zdecydowanie nie zwalnia tempa i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku „Gwiazdy Północy, Gwiazdy Południa”, tak i w drugim tomie autorka już od pierwszych stron rzuca czytelnika w wir wydarzeń. Z ochotą dałam się porwać znanemu chaosowi, który po lekturze pierwszego tomu stał się dla mnie zdecydowanie bardziej klarowny. Poznawszy mechanikę świata, w którym się obracam, tym chętniej odkrywałam jego kolejne elementy, i to ramię w ramię z Aline, która finalnie trafia na mroźną Północ, znaną jej dotychczas jedynie z opowieści Michela.

Mając do czynienia jedynie z pierwszym tomem „Mistrza Gry” nie powiedziałabym, że świat przedstawiony jest mocno rozbudowany. Moim zdaniem Joanna skupiła się bardziej na fabule niż na kreacji otoczenia i mimo że zazwyczaj lubię, kiedy to jest rozwinięte, nie czułam, aby w „Gwieździe” mi tego brakowało – tam po prostu za dużo się dzieje! W drugim tomie autorka oddaje sprawiedliwość światu przedstawionemu i zarówno czytelnik, jak i sama Aline może eksplorować Północ, co bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Osobiście uwielbiam odkrywać owiane tajemnicą regiony, którą są odizolowane od reszty świata, przesiąknięte do szpiku pradawnymi wierzeniami i magią płynącą od przodków oraz z siły ducha. Takie krainy posiadają również specyficznych mieszkańców, co nie zostało pominięte w „Panu Kamienia Wschodu”.

Co za tym idzie, Aline musi mierzyć się z kolejnymi przeciwnościami losu, pośród których nie brakuje również wyzwań kulturowych, adekwatnych do tego, jak została zarysowana ta mroźna kraina. Nie będę ukrywać, że to właśnie ona – wspominana już wielokrotnie Północ – jest tym elementem, który kupił mnie w drugim tomie i któremu oddałam swoje serduszko.

Napomknęłam już, że akcja pędzi na łeb, na szyję i w drugim tomie dzieje się jeszcze więcej, niż w pierwszym. Podejrzewam, że nie zwolnimy już do samego końca, ale lubię tę dynamikę i to, że wręcz narzuca mi ona tempo czytania, przez co nie potrafię oderwać się od książek Joanny. Po krótkiej chwili wytchnienia, z przyjemnością sięgnę po kolejny tom, tym bardziej ze względu na Wasze zapewnienia, że im dalej, tym lepiej!

„Pan Kamienia Wschodu” to drugi tom cyklu „Mistrz Gry” i sięgnęłam po niego od razu po przeczytaniu pierwszego tomu, ponieważ musiałam dowiedzieć się, co czekało na Aline.

Uwaga! Poniższa opinia może zawierać delikatne spojlery!

Joanna Lampka zdecydowanie nie zwalnia tempa i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku „Gwiazdy Północy, Gwiazdy Południa”, tak i w drugim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czego zazwyczaj oczekujecie od książki?

Ja mogłabym wymieniać długo to, co sprawia, że dana lektura do mnie trafia i uznaję ją za dobrą pozycję. Idąc tym tropem, oddałam się dalszym rozmyślaniom i doszłam do wniosku, że nie ma takiej książki, która dałaby mi wszystko naraz. Szczerze? Nawet nie chciałabym, żeby tak było. Każda książka jest inna, a tym samym każda jest wyjątkowa. Każda porusza inne struny w moim wnętrzu i tym samym zaspokaja mnie na innej płaszczyźnie. Z każdej książki czerpię to, czego akurat potrzebuję i co w danym momencie ze mną rezonuje. Zgadzacie się z tym, że w różnych momentach życia można odebrać jedną i tę samą książę na różne sposoby? Jeśli tak, czy nie uważacie, że to niesamowite?

„Gwiazda Północy, Gwiazda Południa” to pierwszy tom cyklu „Mistrz Gry”, o którym swego czasu przeczytałam dużo dobrego i byłam pewna, że kiedyś będę chciała po niego sięgnąć. Niespodziewanie los się do mnie uśmiechnął i „Gwiazda” znalazła się w moich rękach szybciej, niżbym się tego spodziewała.

Akcja nabiera tempa już od pierwszych stron i nie zwalnia ani na minutę. Z początkowo odczuwanego przeze mnie chaosu wyłoniła się pełna dynamiki opowieść, zbudowana wokół postaci Aline – młodej kobiety o silnym charakterze, świadomej zarówno swoich zalet, jak i wad. Nie da się ukryć, że to Aline i jej przygody stanowią rdzeń fabuły, na szczęście daleko jej do głównej bohaterki, która irytowałaby bądź drażniła swoim zachowaniem. Nawet jeśli nie zgadzałam się z niektórymi decyzjami czy wyborami Aline, te były na tyle dobrze umotywowane, że potrafiłam je zrozumieć i uznać za racjonalne – zważywszy na bagaż doświadczeń bohaterki.

Joanna Lampka pisze lekko, w sposób, który narzuca czytelnikowi tempo czytania i zachęca do przerzucania kolejnych stron. „Gwiazda Północy, Gwiazda Południa” to tego rodzaju pozycja, którą można przeczytać na jedno, góra dwa, a może trzy posiedzenia – w żadnym momencie nie czułam się zmęczona i przytłoczona nadmiarem zdarzeń, mimo że tych faktycznie nie brakowało i miałam tylko chwilę na złapanie oddechu.

Zakończenie tego tomu sprawia, że czytelnikowi nie pozostaje nic innego, jak tylko od razu sięgnąć po kolejną część i tak też uczyniłam. Zdradzę Wam, że drugi tom pochłonęłam jeszcze szybciej, niż pierwszy 😉

Jak wspomniałam na wstępie, książki poruszają mnie na różne sposoby. „Gwiazda Północy, Gwiazda Południa” jest lekką lekturą, która zapewniła mi sporo dobrej zabawy, głównie ze względu na tempo i – jakby nie patrzeć – nieskomplikowaną fabułę. „Gwiazda” nie sprawiła, że czuję się poruszona do głębi, ale czy faktycznie musiała to zrobić? Oczywiście, że nie! Nie oczekuję tego od każdej książki, którą czytam i cenię sobie również te pozycje, które mogę przeczytać w tempie ekspresowym i które pozwalają mi przewietrzyć głowę.

Czego zazwyczaj oczekujecie od książki?

Ja mogłabym wymieniać długo to, co sprawia, że dana lektura do mnie trafia i uznaję ją za dobrą pozycję. Idąc tym tropem, oddałam się dalszym rozmyślaniom i doszłam do wniosku, że nie ma takiej książki, która dałaby mi wszystko naraz. Szczerze? Nawet nie chciałabym, żeby tak było. Każda książka jest inna, a tym samym każda jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytanie „Słowodzicielki” miałam w planach już od dłuższego czasu, stąd kiedy na swoim profilu @cordellia.fantastycznie ogłosiła nabór do booktour z tą właśnie książką, długo się nie zastanawiałam i zgłosiłam chęć udziału w tym przedsięwzięciu. Był to przy okazji mój pierwszy booktour i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie ostatni! Nie tylko dlatego, że jestem już zapisana na booktour ze „Słowiedźmą” 😉 Myślę, że każdy mól książkowy powinien choć raz doświadczyć tego na własnej skórze. Otrzymanie paczuszki nie tylko z książką, ale i innymi cudownościami, która wędruje od czytelnika do czytelnika, aż finalnie trafi do osoby autorskiej, jest naprawdę ekscytujące! Tak samo jak zwracanie uwagi na fragmenty zaznaczone przez innych czytelników i dzielenie się własnymi spostrzeżeniami. Polecam!

Nie będę obiektywna w ocenie „Słowodzicielki”, a to dlatego, że sama piszę i przez to ta książka tak bardzo ze mną rezonuje! Uważam, że to lektura dla każdego, kto kiedykolwiek próbował bądź stworzył własny świat i bohaterów. Ale tak właściwie, o co w tym wszystkim chodzi? Pewnego nie tak pięknego dnia do drzwi Marcjanny zapukała trójka jegomości nie z tego świata – czerwonowłosy minstrel, szlachetny rycerz i bezwzględny skrytobójca, którzy zgodnie twierdzili, że szukają swojego dowódcy. Marcjanna potrzebowała więcej niż chwili, by zorientować się, że do jej mieszkania wtargnęli bohaterowie żywcem wyjęci z jej niedokończonej książki. Przetrawiwszy szok i niedowierzanie, Cyan – która w ten sposób przedstawiła się Agniemu, Jorgowi oraz Hidrze – postanawia za wszelką cenę odesłać tę osobliwą trójcę tam, skąd ta przyszła. I przy okazji sama trafia do wykreowanego przez siebie i bardzo niedopracowanego świata.

Jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda proces twórczy autorów książek – myślę, że właśnie tak. Anna Szumacher posunęła się o krok dalej niż my, czytelnicy, do tego przywykliśmy i stworzyła groteskową powieść, w której konstrukt świata wali się w posadach, a wszyscy bohaterowie bez wyjątku nie mają pojęcia, dokąd zmierzają. Jest chaotycznie, jest tragikomicznie, ale też niejednokrotnie nieprzyjemnie i niebezpiecznie. Nie jestem pewna, czy ta forma przypadnie każdemu do gustu, ale – powtórzę po raz wtóry – jeśli tylko kiedykolwiek sami pisaliście, możecie w ciemno sięgnąć po „Słowodzicielkę”. Gwarantuję, że Wam się spodoba! Ja cały czas pozostaję pod urokiem tej książki i myślę niezwykle ciepło zarówno o autorce, jak i bohaterach tej powieści. „Słowodzicielka” jest niezwykła i pokazuje, że słowa faktycznie mają moc, dosłownie i w przenośni oraz że jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co oswoimy. W tym za twory naszej własnej wyobraźni 😉

Przeczytanie „Słowodzicielki” miałam w planach już od dłuższego czasu, stąd kiedy na swoim profilu @cordellia.fantastycznie ogłosiła nabór do booktour z tą właśnie książką, długo się nie zastanawiałam i zgłosiłam chęć udziału w tym przedsięwzięciu. Był to przy okazji mój pierwszy booktour i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie ostatni! Nie tylko dlatego, że jestem już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Myślę, że „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” zachwyci każdego czytelnika, który zwraca uwagę na oprawę graficzną książki. Nie bez powodu poruszam tę kwestię już na początku recenzji, ponieważ tak jak lubię nacieszyć oko ładną okładką, tak zawsze ważniejsza jest dla mnie treść. W tym przypadku jednakże nie sposób nie wspomnieć o tym, jak piękne jest to wydanie! „Warkocz” zilustrował Howard Lyon i odwalił więcej niż kawał dobrej roboty. Już sama okładka zachwyca i przyciąga wzrok, a to, co dzieje się w środku, to prawdziwa magia. Każdy rozdział okraszony jest kolorową ilustracją, każda strona delikatnie zdobiona, tak samo jak numery kolejnych rozdziałów są odpowiednio wyróżnione. Tym, co chwyciło mnie za serce jest to, że wspomniane zdobienia rozwijają się i zmieniają w miarę postępu fabuły. Było to coś, co nieustannie wywoływało we mnie zachwyt – prosta rzecz, a jak cieszy! Mój zmysł estetyki szalał w euforii, a ręce nie potrafiły oderwać się od oprawy!

Ciężko przestać mi pisać o tym, jak bardzo podoba mi się to wydanie, ale domyślam się, że wszyscy czekacie na opinię na temat treści. Było to dopiero moje drugie spotkanie z piórem Sandersona i poczułam się pozytywnie zaskoczona, ponieważ odniosłam wrażenie, jakby cykl „Skyward” (tak, to spotkanie numer jeden) oraz „Warkocz” napisało dwóch różnych pisarzy. „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” to powieść w baśniowym klimacie. Tytułowa Warkocz, nasza protagonistka, zamieszkuje niewielką wyspę na Morzu Szmaragdowym i na co dzień zajmuje się sprzątaniem w domu diuka. Warkocz przyjaźni się z synem diuka, młodym księciem Charlie’em i szybko okazuje się, że ta para darzy się głębszym uczuciem. Niestety, Charlie zmuszony jest wyruszyć w zaaranżowaną przez ojca podróż, która ma na celu znalezienie dla niego narzeczonej, co niestety nie kończy się dobrze dla księcia. Wskutek nieprzewidzianych zdarzeń, Warkocz rusza na ratunek ukochanemu.

Jako fanka nietuzinkowych rozwiązań dotyczących magii, jestem zachwycona skonstruowanym przez Sandersona światem. Muszę Wam bowiem zdradzić, że bezkresne oceany z krainy Warkocz wypełnione są… zarodnikami. Drobinami spadającymi z sześciu księżyców tej planety, które w kontakcie z wodą, a nawet odrobiną wilgoci – w tym także z tą, jaką wydziela ludzkie ciało – zachowują się w sposób co najmniej nieprzewidziany i potrafią, cóż, z łatwością doprowadzić do śmierci delikwenta, który się z nimi zetknie.

Choć bardzo bym chciała, nie zdradzę Wam niczego więcej. Uważam, że każdy powinien odkryć tę książkę sam. Całość skomponowana jest w taki sposób, że wskazanym jest delektowanie się zarówno treścią, jak i wszystkimi graficznymi detalami. Ja bawiłam się naprawdę dobrze! Mocno kibicowałam Warkocz, która wspaniale się rozwinęła i odkryła swoje mocne strony, a także polubiłam jej towarzyszy. Urzekł mnie ten baśniowy klimat umiejętnie wpleciony w nietypowo, ale misternie skonstruowany świat i osobiście chyba jeszcze nie zetknęłam się z tak odświeżającym pomysłem! I jeszcze piraci. Wiecie, że w tej książce są piraci?!

Myślę, że „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” zachwyci każdego czytelnika, który zwraca uwagę na oprawę graficzną książki. Nie bez powodu poruszam tę kwestię już na początku recenzji, ponieważ tak jak lubię nacieszyć oko ładną okładką, tak zawsze ważniejsza jest dla mnie treść. W tym przypadku jednakże nie sposób nie wspomnieć o tym, jak piękne jest to wydanie! „Warkocz”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Mroczną Wieżę” wcześniej tylko dlatego, że zniechęcała mnie jej długość – imponująca liczba ośmiu tomów ma prawo zrobić wrażenie na czytelniku, prawda? Niemniej im bardziej zagłębiam się w tę historię, tym bardziej jestem przekonana, że te osiem tomów to wcale nie za dużo – to będzie wręcz za mało i kiedy dotrę do końca, z żalu chyba pęknie mi serce!

Jestem tym typem czytelnika, który lubi eksplorować świat przedstawiony oraz potrzebuje czasu na poznanie bohaterów i zżycie się z nimi. Raz kupiona, nie daję się ani łatwo, ani tym bardziej tanio sprzedać i tak zostałam wierną fanką Rolanda z Gilead, który z każdym kolejnym tomem „Mrocznej Wieży” bardziej mnie do siebie przekonuje oraz drąży dziurkę w moim sercu, by znaleźć w nim miejsce na stałe.

„Wiatr przez dziurkę od klucza” to tom o numerze cztery i pół – celowo pozwolę sobie tutaj na zapis słowny, żeby nie wprowadzić Was w błąd – i można przeczytać go zarówno bezpośrednio po czwartym tomie, jak i na sam koniec, już po ósmym tomie cyklu. Ja zdecydowałam się na pierwszą opcję i nie żałuję, gdyż nikt inny nie potrafi snuć opowieści tak dobrze jak Roland, choć jak ten sam twierdzi, musiał się tego nauczyć.

Tym razem znowu mamy okazję wypłynąć na szerokie wody przeszłości i cofnąć się do młodości rewolwerowca, który musi uporać się z powierzonym mu przez ojca zadaniem. W Debarii czeka na niego wyzwanie, do którego Roland podchodzi z charakterystycznym dla siebie stoickim spokojem. „Wiatr przez dziurkę od klucza” to opowieść w opowieści – King pokusił się o wielopoziomowość, która zmusza czytelnika do większego skupienia i zachowania czujności. W trakcie czytania mamy okazję schodzić coraz głębiej i głębiej, jakby kolejne zdania były schodami prowadzącymi w dół – i to wcale nie do zatęchłej piwnicy! – by w pewnym momencie rozpocząć wspinaczkę w górę i nie ukrywam, że było to bardzo przyjemne doznanie.

Nie tak dawno temu spotkałam się też z opinią, że King po mistrzowsku potrafi przedstawić perspektywę dziecka i poprowadzić dziecięcego bohatera. Już wtedy się z tym zgodziłam i nadal podtrzymuję to zdanie.

Fanom Kinga – i nie tylko – niezmiennie, jak przy każdej poprzedniej recenzji kolejnych tomów, polecam „Mroczną Wieżę”, choć nie ukrywam, chyba nie potrafiłabym przeczytać jej jednym ciągiem. W tych książkach jest coś, co sprawia, że czytam je powoli i chętnie robię przerwy pomiędzy poszczególnymi tomami na inne lektury. Być może to ze względu na obszerność świata, być może ze względu na to, że nie chcę zbyt szybko rozstawać się z Rolandem oraz jego towarzyszami. A może wpływ na to ma i jedno, i drugie? W każdym razie podtrzymuję to, co napisałam na początku – będzie mi wyjątkowo smutno, kiedy ta przygoda dobiegnie końca.

Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Mroczną Wieżę” wcześniej tylko dlatego, że zniechęcała mnie jej długość – imponująca liczba ośmiu tomów ma prawo zrobić wrażenie na czytelniku, prawda? Niemniej im bardziej zagłębiam się w tę historię, tym bardziej jestem przekonana, że te osiem tomów to wcale nie za dużo – to będzie wręcz za mało i kiedy dotrę do końca, z żalu chyba pęknie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przed premierą „Pożogi” zdecydowałam się na reread dwóch poprzednich części cyklu „Ukryte dziedzictwo” i odsłuchałam je w audiobooku. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę! Dzięki ponownemu zanurzeniu się w świecie wykreowanym przez Ilonę Andrews nie tylko odświeżyłam sobie przebieg wydarzeń, ale też bardziej zżyłam się z bohaterami serii, przez co po trzeci tom cyklu sięgnęłam z tym większą ochotą i zaciekawieniem, a także zniecierpliwieniem – czym prędzej chciałam poznać odpowiedzi na pytania, które podczas czytania mnożyły się w mojej głowie jak grzyby po deszczu!

W przypadku „Ukrytego dziedzictwa” nie doświadczyłam miłości od pierwszego wejrzenia, a raczej od pierwszego czytania, ale od drugiego…? Zdecydowanie tak!

Przede wszystkim jestem zafascynowana systemem magicznym, a co z tym ściśle powiązane, również systemem politycznym stworzonymi przez małżeństwo Andrews. Lubię mówić o sobie, że mam duszę humanisty i umysł ścisłowca – ze względu na to drugie uwielbiam, kiedy magią rządzą ściśle określone reguły oraz kiedy ma ona swoje ograniczenia, przez co bohaterowie nie są wszechmocni i jak najbardziej prawdopodobnym jest, że mogą się przeforsować. W przypadku „Pożogi” czy też całej serii „Ukrytego dziedzictwa” mamy dodatkowo element dziedziczenia – na podstawie profili genetycznych rodziców z wysokim prawdopodobieństwem można określić talenty, jakie będą posiadały dzieci danej pary oraz rangi, w których będą one występować. Stąd byłam bardzo usatysfakcjonowana za każdym razem, kiedy te zawiłości były tłumaczone w „Pożodze” i roztrząsane przez bohaterów, realnie wpływając na ich życiowe wybory. Cieszą mnie też takie smaczki jak ten, kiedy tytuł serii – ukryte dziedzictwo – miał szansę w pełni wybrzmieć na kartach powieści.

Głównie z tego względu nie mogłam przeboleć, że „Pożoga” kończy się w momencie, w którym autorzy wykładają kawę na ławę i prezentują każdy z talentów najmłodszych członków rodziny Baylorów. To ma być zakończenie?! Dla mnie to dopiero początek!

A jeśli już o Baylorach mowa, to w tej części przeszli oni samych siebie – w pozytywnym znaczeniu tego stwierdzenia. Darzę tę rodzinę ogromną sympatią i jestem pod wrażeniem jej kreacji – jeśli spojrzeć na Baylorów jako całość i nadać im cechy osobnego bytu, to jest to mój ulubiony bohater „Pożogi”. Baylorowie są ze sobą mocno zżyci i razem stanowią siłę nie do zatrzymania. Nie są też pozbawieni wad, razem i każdy z osobna, co tylko dodaje im autentyczności. Te mocne i wyraziste charaktery idealnie ze sobą harmonizują, tworząc całość, która wyciska z oczu czytelnika łzy zarówno rozbawienia, jak i wzruszenia.

„Pożoga” nie jest książką z rodzaju tych, które poruszają mnie do głębi, ale dostarczyła mi niesamowicie dużo rozrywki i przede wszystkim za to ją cenię. Czytając niektóre dialogi, zaśmiewałam się w głoś, co zdarza mi się naprawdę rzadko i między innymi z tego względu „Pożoga” zasługuje na wyróżnienie oraz polecenie jej dalej. Jeśli tylko lubicie urban fantasy z wątkiem romantycznym, to powinniście bawić się doskonale! Dzięki „Pożodze” mogłam przewietrzyć głowę i zapomnieć o otaczającym mnie świecie, co w tamtym momencie było mi bardzo potrzebne. I czy nie dlatego kochamy czytać książki?

Przed premierą „Pożogi” zdecydowałam się na reread dwóch poprzednich części cyklu „Ukryte dziedzictwo” i odsłuchałam je w audiobooku. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę! Dzięki ponownemu zanurzeniu się w świecie wykreowanym przez Ilonę Andrews nie tylko odświeżyłam sobie przebieg wydarzeń, ale też bardziej zżyłam się z bohaterami serii, przez co po trzeci tom cyklu...

więcej Pokaż mimo to