Myślę, że „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” zachwyci każdego czytelnika, który zwraca uwagę na oprawę graficzną książki. Nie bez powodu poruszam tę kwestię już na początku recenzji, ponieważ tak jak lubię nacieszyć oko ładną okładką, tak zawsze ważniejsza jest dla mnie treść. W tym przypadku jednakże nie sposób nie wspomnieć o tym, jak piękne jest to wydanie! „Warkocz” zilustrował Howard Lyon i odwalił więcej niż kawał dobrej roboty. Już sama okładka zachwyca i przyciąga wzrok, a to, co dzieje się w środku, to prawdziwa magia. Każdy rozdział okraszony jest kolorową ilustracją, każda strona delikatnie zdobiona, tak samo jak numery kolejnych rozdziałów są odpowiednio wyróżnione. Tym, co chwyciło mnie za serce jest to, że wspomniane zdobienia rozwijają się i zmieniają w miarę postępu fabuły. Było to coś, co nieustannie wywoływało we mnie zachwyt – prosta rzecz, a jak cieszy! Mój zmysł estetyki szalał w euforii, a ręce nie potrafiły oderwać się od oprawy!
Ciężko przestać mi pisać o tym, jak bardzo podoba mi się to wydanie, ale domyślam się, że wszyscy czekacie na opinię na temat treści. Było to dopiero moje drugie spotkanie z piórem Sandersona i poczułam się pozytywnie zaskoczona, ponieważ odniosłam wrażenie, jakby cykl „Skyward” (tak, to spotkanie numer jeden) oraz „Warkocz” napisało dwóch różnych pisarzy. „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” to powieść w baśniowym klimacie. Tytułowa Warkocz, nasza protagonistka, zamieszkuje niewielką wyspę na Morzu Szmaragdowym i na co dzień zajmuje się sprzątaniem w domu diuka. Warkocz przyjaźni się z synem diuka, młodym księciem Charlie’em i szybko okazuje się, że ta para darzy się głębszym uczuciem. Niestety, Charlie zmuszony jest wyruszyć w zaaranżowaną przez ojca podróż, która ma na celu znalezienie dla niego narzeczonej, co niestety nie kończy się dobrze dla księcia. Wskutek nieprzewidzianych zdarzeń, Warkocz rusza na ratunek ukochanemu.
Jako fanka nietuzinkowych rozwiązań dotyczących magii, jestem zachwycona skonstruowanym przez Sandersona światem. Muszę Wam bowiem zdradzić, że bezkresne oceany z krainy Warkocz wypełnione są… zarodnikami. Drobinami spadającymi z sześciu księżyców tej planety, które w kontakcie z wodą, a nawet odrobiną wilgoci – w tym także z tą, jaką wydziela ludzkie ciało – zachowują się w sposób co najmniej nieprzewidziany i potrafią, cóż, z łatwością doprowadzić do śmierci delikwenta, który się z nimi zetknie.
Choć bardzo bym chciała, nie zdradzę Wam niczego więcej. Uważam, że każdy powinien odkryć tę książkę sam. Całość skomponowana jest w taki sposób, że wskazanym jest delektowanie się zarówno treścią, jak i wszystkimi graficznymi detalami. Ja bawiłam się naprawdę dobrze! Mocno kibicowałam Warkocz, która wspaniale się rozwinęła i odkryła swoje mocne strony, a także polubiłam jej towarzyszy. Urzekł mnie ten baśniowy klimat umiejętnie wpleciony w nietypowo, ale misternie skonstruowany świat i osobiście chyba jeszcze nie zetknęłam się z tak odświeżającym pomysłem! I jeszcze piraci. Wiecie, że w tej książce są piraci?!
Myślę, że „Warkocz ze Szmaragdowego Morza” zachwyci każdego czytelnika, który zwraca uwagę na oprawę graficzną książki. Nie bez powodu poruszam tę kwestię już na początku recenzji, ponieważ tak jak lubię nacieszyć oko ładną okładką, tak zawsze ważniejsza jest dla mnie treść. W tym przypadk...
Rozwiń
Zwiń