rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Zamiast w "Obłokobujaniu" szukać śladów Rimbauda czy Ginsberga, lepiej wyjść z nim na łąkę i spróbować przypomnieć sobie te dobre (i zapewne odległe) czasy, kiedy samemu było się jeszcze dość naiwnym, żeby całe dnie poświęcać spacerom z ukochanym psem, włóczeniu się po polach, wymyślaniu niestworzonych historii o dziwacznych sąsiadach, powtarzaniu scen z ulubionych filmów czy uważnemu kaligrafowaniu słów, których nawet się nie rozumiało. Patti Smith to współczesny Piotruś Pan i naprawdę warto mieć to gdzieś w tyle głowy, wybierając się w podróż przez jej poetycką Nibylandię.

Zamiast w "Obłokobujaniu" szukać śladów Rimbauda czy Ginsberga, lepiej wyjść z nim na łąkę i spróbować przypomnieć sobie te dobre (i zapewne odległe) czasy, kiedy samemu było się jeszcze dość naiwnym, żeby całe dnie poświęcać spacerom z ukochanym psem, włóczeniu się po polach, wymyślaniu niestworzonych historii o dziwacznych sąsiadach, powtarzaniu scen z ulubionych filmów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewiarygodne, jak przewrotny może być dobrze napisany esej. Michon niczego tak naprawdę nie opowiada. Tka raczej żywot niepokornego poety - komponuje go z drobnych impresji, z krytyki, która jest już prawie literacką fikcją, z autora i z czytelnika, z historii i zmyśleń, z luźnych skojarzeń, a wreszcie i ze wszystkich literatów świata, których Rimbaud porozstawiał po marginesach (lub upchnął gdzieś między wazony z piwoniami). Otóż trudno wyobrazić sobie lepszy hołd złożony artyście właśnie z mozaikowości słynącemu, wiecznie eksperymentującemu, za jedno mającego siebie i swoją poezję.

Niewiarygodne, jak przewrotny może być dobrze napisany esej. Michon niczego tak naprawdę nie opowiada. Tka raczej żywot niepokornego poety - komponuje go z drobnych impresji, z krytyki, która jest już prawie literacką fikcją, z autora i z czytelnika, z historii i zmyśleń, z luźnych skojarzeń, a wreszcie i ze wszystkich literatów świata, których Rimbaud porozstawiał po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie zakochać się w Garcii Lorce jest bardzo trudno. Zbiór jego tekstów otwierają wspomnienia przyjaciół - na tym jeszcze etapie człowiek myśli sobie, że te wszystkie słowa o uroku, otwartości, wrażliwości i ogromnym talencie ich kompana, zrzucić należy na sentymenty. Do tego przecież atmosferę uwielbienia podsycają pełne ciepła anegdotki, opisy spotkań, odczytów, niezobowiązujących rozmów i wieczorów improwizacji. No więc czyta się to wszystko z przyjemnością, ale jednak pewnym przymrużeniem oka. Później przychodzi poezja.
Już od pierwszych wersów okazuje się, że Lorca rzeczywiście musiał mieć nie tyle boską, co dziecinną (czy to nie to samo?) łatwość rozumienia rzeczy u samych ich źródeł. Całe kaskady pięknych pejzaży, linijek, w których spotykają się ze sobą słowa pozornie całkiem sobie odległe, osoby i zdarzenia, których za żadne skarby świata logika nie chce powiązać, przelewają się w odbiorcę samą esencją atmosfery doświadczonej przez poetę. Parafrazując jego własne słowa, wiersze Lorki są właśnie tym gramofonem (medium), czystą muzyką (emocją), która nie gubi się w sztywnym porządku pięciolinii (słów).
Zachwytu dopełnia kształt osobowości, wyłaniającej się z listów i wywiadów. Chociaż zachowały się tylko suche zdania, one same mają już dość siły, dość jakiegoś naiwnego zupełnie, idealistycznego piękna, żeby ukazać Lorcę z ożywieniem gestykulującego przed rozmówcą, całą swoją osobą rysującego w powietrzu jakieś lepsze światy i sprowadzającego je na chwilę na ziemię.
Sama esencja poezji, plastycznej wyobraźni, bardzo nowatorskiej, a przy tym wcale nie buntowniczej wizji tego, jak uleczyć sztukę.

Nie zakochać się w Garcii Lorce jest bardzo trudno. Zbiór jego tekstów otwierają wspomnienia przyjaciół - na tym jeszcze etapie człowiek myśli sobie, że te wszystkie słowa o uroku, otwartości, wrażliwości i ogromnym talencie ich kompana, zrzucić należy na sentymenty. Do tego przecież atmosferę uwielbienia podsycają pełne ciepła anegdotki, opisy spotkań, odczytów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przypadek Pizarnik jest pod każdym względem wyjątkowy. W pewnym sensie jej twórczość można byłoby postawić gdzieś między Kafką, a Rilkem, Cortazarem a Beckettem, naszym Schulzem a Wojaczkiem i, jakkolwiek irracjonalne wydawałyby się w pierwszej chwili te zestawienia, Pizarnik za każdym razem zgrabnie wpisałaby się w ziejące między nimi luki.
Dość dobrze znana w Argentynie, dużo słabiej w innych krajach hispanojęzycznych, a niemal zupełnie nieodkryta w Polsce, pozostaje dokładnie tą samą osobą, którą napisała zarówno na stronach dzienników, jak i między wierszami. Dla Pizarnik zawsze prymatem było bowiem słowo. To z niego rodziły się kolejne myśli. Ono stanowiło też fundament dla "stawania się" osób i rzeczy - świat potrzebował właściwych nazw, a Pizarnik, jako poetka, obsesyjnie ich poszukiwała.
Ta silna potrzeba ujmowania rzeczywistości w odpowiednie słowa znalazła swoje odbicie w mikrokosmosie wyłaniającym się z kolejnych tekstów. Świat Pizarnik jest światem w pełni indywidualnym, samotnym, zamkniętym. Z drugiej jednak strony rodzi się on z uważnej analizy, obserwacji, świadomego zachowywania dystansu. Idąc dalej - jest to świat w którym mieszają się jawa i sen, racjonalne i zmyślone, przyjęte z zewnątrz i wchłonięte do środka. W tym wszystkim zaś wciąż jakoś zaskakująco wiele pozostaje energii, pasji, żywiołu poezji, za którym nadążyć próbuje ciało. Dokąd prowadzi ta historia - nietrudno się domyślić.

Jedyne do tej pory tłumaczenie, które pojawiło się na polskim rynku, niestety bardzo słabo oddaje spójność, jaką Pizarnik posiada w oryginale. Wiele jest miejsc, które stają się zupełnie dla odbiorcy niedostępne, na siłę zawoalowane, prawdziwie "zagubione w przekładzie". W miarę możliwości warto więc sięgać po wersję hiszpańską - wbrew pozorom znacznie bardziej czytelnikowi przystępną, bo przecież o odnalezienie WŁAŚCIWYCH NAZW Pizarnik tak bardzo dbała.

Przypadek Pizarnik jest pod każdym względem wyjątkowy. W pewnym sensie jej twórczość można byłoby postawić gdzieś między Kafką, a Rilkem, Cortazarem a Beckettem, naszym Schulzem a Wojaczkiem i, jakkolwiek irracjonalne wydawałyby się w pierwszej chwili te zestawienia, Pizarnik za każdym razem zgrabnie wpisałaby się w ziejące między nimi luki.
Dość dobrze znana w Argentynie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno opisać, co dzieje się w świadomości czytelnika zaraz po przeczytaniu zbioru listów Schulza.
Z pewnością następuje pewne pęknięcie - oto autor, który wydawał się postacią tak delikatną, niepozorną, zamkniętą w sobie i światem zewnętrznym równie przerażoną, co sam Kafka, nagle okazuje się posiadać znacznie więcej wymiarów osobowości... Oto z Drohobycza nadaje nie nadwrażliwy artysta, a po prostu człowiek niezaradny życiowo, kawaler, hipochondryk, skrajny introwertyk, a nade wszystko - egoista. W zbiorze trudno znaleźć jeden choćby list, w którym nie pojawiałaby się jakaś prośba. Dla wielu z nich charakterystyczne jest też wieczne przepraszanie adresata, tłumaczenie się z milczenia lub zapytywanie, czy aby nie poczuł się on czym urażony. Równie charakterystyczne jest notoryczne wręcz odwoływanie spotkań, czy odwlekanie dostarczenia tekstów bądź odbitek. Schulz z listów okazuje się z Drohobyczem zrośnięty nie pępowiną twórczości, ale jakimś obrzydliwym strupem braku inicjatywy.

Przeobrażenie to trudno oczywiście traktować jako wadę organicznie wpisaną także w samą książkę. Wręcz przeciwnie - odkrycie całkiem odmiennego oblicza pisarza poprzez jego mniej lub bardziej prywatną korespondencję, wydaje się doświadczeniem prawdziwie elektryzującym.

Trudno opisać, co dzieje się w świadomości czytelnika zaraz po przeczytaniu zbioru listów Schulza.
Z pewnością następuje pewne pęknięcie - oto autor, który wydawał się postacią tak delikatną, niepozorną, zamkniętą w sobie i światem zewnętrznym równie przerażoną, co sam Kafka, nagle okazuje się posiadać znacznie więcej wymiarów osobowości... Oto z Drohobycza nadaje nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zbiór bardzo sprawnie napisanych esejów dotyczących chyba przede wszystkim tożsamości - elementu, który w obliczu doświadczeń obozu, wojny, wykluczenia staje się szczególnie kłopotliwy. Autor stawia pytania o pamięć, a przede wszystkim o rolę języka w kształtowaniu wspomnień. Bardzo trafnie prześwietla też źródła kompleksów towarzyszących mieszkańcom Europy Środkowej. Mimo podejmowania tematów wyjątkowo trudnych, Kertesz zdolny jest pisać w sposób, który brzmi, jak pełne spokoju pogodzenie się z losem, objęcie własnych doświadczeń, zrozumienie, w jaki sposób wchłonięte one zostały przez "pamięć zbiorową", tracąc tym samym swój czysto ludzki wymiar.
Każdy esej to poniekąd sucha, pozbawiona emocji diagnoza, budowana na opisach zdarzeń i osób. Ta nieobecność silnych uczuć jest jednak ogromną zaletą. Oto głos, który mówi, że jedyne, czego by chciał, to móc wejść w posiadanie należnych mu wspomnień. Równocześnie natychmiast tłumaczy (sam sobie, sam innym, sam całemu światu), że wie, dlaczego jest to niemożliwe i nie potrafi mieć tego komukolwiek za złe, bo tak działa ta maszyna, tak pisze się historia. Bardzo interesujące są w tym kontekście rozważania autora na temat związków języka z takim właśnie stanem rzeczy.
Minusem jest szereg powtarzających się akapitów - wiele z tekstów to zapisy wystąpień Kertesza i często niestety pojawiają się powtórki z opowieści, czy komentarzy.

Zbiór bardzo sprawnie napisanych esejów dotyczących chyba przede wszystkim tożsamości - elementu, który w obliczu doświadczeń obozu, wojny, wykluczenia staje się szczególnie kłopotliwy. Autor stawia pytania o pamięć, a przede wszystkim o rolę języka w kształtowaniu wspomnień. Bardzo trafnie prześwietla też źródła kompleksów towarzyszących mieszkańcom Europy Środkowej. Mimo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Analiza filmu Jacques Aumont, Michel Marie
Ocena 6,2
Analiza filmu Jacques Aumont, Mic...

Na półkach: ,

Pod każdym względem znakomita. Chociaż dla osób, które wcześniej styczności z analizą filmu nie miały, w pierwszej chwili wydać może się zupełnie nieprzydatna, po czasie zaczyna się ją bardzo mocno doceniać. Dlaczego? Otóż to jedna z tych książek, której nie można uznać za klasyczny podręcznik. Pojawia się co prawda jasny podział na poszczególne szkoły analizy, na możliwe drogi, które wybrać można próbując "ugryźć" film. Równocześnie jednak każda z nich przedstawiona jest w sposób dość lakoniczny. Nie ma żadnej instrukcji, która tłumaczyłaby krok po kroku, jak napisać analizę dźwięku i obrazu, czy analizę postaci. Zamiast tego, pojawia się jedynie długa lista mnożących się pytań, całe potoki przypisów, masa odnośników do źródeł bibliograficznych i mnóstwo ilustracji. Będąc studentem stojącym przed wyzwaniem napisania pierwszej poważnej analizy, można się oczywiście na to pieklić. Ale tylko przez kilkanaście pierwszych stron. Zaraz po nich przychodzi bowiem moment, w którym pojawia się zachwyt nad tym, jak bardzo ta lakoniczna forma odbiorcę "otwiera", ucząc przede wszystkim uwagi i wrażliwości na film - a niewiele więcej potrzeba, żeby znaleźć odpowiedni klucz do jego odczytania. Inną ważną nauką płynącą z lektury książki Aumonta i Marie, jest bowiem to, że nie ma jednego słusznego na film spojrzenia i śledzić należy przede wszystkim to, co najwyrazistsze wydaje się w nim dla nas. Reszta przyjdzie sama.

Pod każdym względem znakomita. Chociaż dla osób, które wcześniej styczności z analizą filmu nie miały, w pierwszej chwili wydać może się zupełnie nieprzydatna, po czasie zaczyna się ją bardzo mocno doceniać. Dlaczego? Otóż to jedna z tych książek, której nie można uznać za klasyczny podręcznik. Pojawia się co prawda jasny podział na poszczególne szkoły analizy, na możliwe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczęśliwie od czasów wydania "Historii Filmu" na polskim rynku zdążyło pojawić się już dużo innych prac poświęconych temu właśnie zagadnieniu. Z pewnością opowiadanie o rozwoju kinematografii nie jest zadaniem prostym - choć to sztuka stosunkowo młoda, już zdążyło się w niej wydarzyć wiele. Kogo uznać za twórcę szczególnie istotnego, a kogo, bez poczucia większej straty, pominąć? Komu przyznać pierwszeństwo w materii "wynalezienia" nowej filmowej gramatyki? Kogo uznać za najbardziej wyrazistego spośród przedstawicieli wybranego gatunku filmowego? Pisanie historii kina jest zadaniem karkołomnym i nieuchronnie skazanym na konieczność snucia historii mocno subiektywnej.
O ile książkę Płażewskiego czyta się z największą przyjemnością, o tyle w wypadku, kiedy potrzebuje się nie pięknej narracji, a po prostu dobrze opracowanych, zebranych razem suchych faktów, trzeba będzie sięgnąć po inną pozycję. Niekoniecznie jest to ujmą - anegdoty i ciekawostki, których Płażewski przytacza wyjątkowo dużo, znakomicie pomagają zdobytą wiedzę "ugruntować", znaleźć dla niej humorystyczny odnośnik, dobrze ilustrujący dążenia danego twórcy czy aktora. Samodzielnie jednak lepiej książka ta sprawdzi się jako miła, rozwijająca lektura, niż wyczerpujący (tak, tak) podręcznik akademicki.

Szczęśliwie od czasów wydania "Historii Filmu" na polskim rynku zdążyło pojawić się już dużo innych prac poświęconych temu właśnie zagadnieniu. Z pewnością opowiadanie o rozwoju kinematografii nie jest zadaniem prostym - choć to sztuka stosunkowo młoda, już zdążyło się w niej wydarzyć wiele. Kogo uznać za twórcę szczególnie istotnego, a kogo, bez poczucia większej straty,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na polskim gruncie niewątpliwie jedna (bo i zasadniczo jedyna) z lektur obowiązkowych dla wszystkich tych, którzy filmy chcą zacząć oglądać z większą nieco świadomością tego co i dlaczego się na ekranie dzieje.

Równocześnie, choć książka została dobrze opracowana, duch czasu sprawił, że wiele z jej elementów wymagałoby uzupełnienia. O ile bowiem znakomicie podręcznik ten sprawdza się w przypadku obrazów silnie zakorzenionych w tradycji, o tyle często trudno będzie w nim odnaleźć nazwy dla zjawisk, których odbiorca doświadczy oglądając dzieła twórców nieco swobodniej korzystających z filmowego języka. Próba ich zdefiniowania będzie dużym wyzwaniem, bo wśród precyzyjnych opisów Płażewskiego zwykle niewiele jest miejsca dla tego, co graniczne. W tej materii ogromną pomocą okaże się jednak bogaty materiał ikonograficzny, o który wzbogacony został ten podręcznik. Dzięki trafnie dobranym ilustracjom, poruszanie się w filmowej terminologii staje się bajecznie proste nawet dla największych laików. Ogromną zaletą tej książki jest też fakt, że wówczas, gdy nie traktuje się jej jedynie jako podręcznika, potrafi zachwycić lekkością języka. Mimo ogromnej ilości technicznych terminów, całość da się czytać z równym zapałem, co całkiem dobrą powieść.

Na polskim gruncie niewątpliwie jedna (bo i zasadniczo jedyna) z lektur obowiązkowych dla wszystkich tych, którzy filmy chcą zacząć oglądać z większą nieco świadomością tego co i dlaczego się na ekranie dzieje.

Równocześnie, choć książka została dobrze opracowana, duch czasu sprawił, że wiele z jej elementów wymagałoby uzupełnienia. O ile bowiem znakomicie podręcznik ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, która po dłuższych badaniach nad teoriami przekładu, czy samego języka, pewnie będzie musiała w końcu rozczarować. Na samym początku drogi stanowi jednak rewelacyjny impuls do uświadomienia sobie, jak złożony jest problem komunikacji - zwłaszcza wówczas, gdy własne emocje usiłuje się przekazać w języku innym, niż ojczysty.
Ogromną zaletą "Słów-kluczy" jest ich przejrzystość. Całość wywodu podzielona została na rozdziały dotyczące pojęć najbardziej bodaj kluczowych dla wyrażania indywidualnego stosunku do świata. Wierzbicka skupia się wokół terminów poprzez które mówi się o "wolności", "przyjaźni" czy "ojczyźnie". Wnikliwie bada okoliczności, w jakich stosowane są poszczególne odpowiedniki tych właśnie słów, dając czytelnikowi obraz językowej rzeczywistości, która w równym stopniu jest oczywista, co nieskończenie skomplikowana.
Jedna z tych prac, które naprawdę inspirują.

Książka, która po dłuższych badaniach nad teoriami przekładu, czy samego języka, pewnie będzie musiała w końcu rozczarować. Na samym początku drogi stanowi jednak rewelacyjny impuls do uświadomienia sobie, jak złożony jest problem komunikacji - zwłaszcza wówczas, gdy własne emocje usiłuje się przekazać w języku innym, niż ojczysty.
Ogromną zaletą "Słów-kluczy" jest ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarza się tak, że człowiek ze strzępków wyczytanych tu i ówdzie informacji, zbuduje sobie w głowie obraz postaci pod każdym względem zachwycającej. Otóż, jak pokazuje lektura "Dzienników" w przypadku Nin należało jednak tę przedwczesną gloryfikację powściągnąć.

Oczywiście wówczas, gdy mówi się o pisarstwie intymnym - dziennikach, listach, notatkach na chustkach (czy mankietach) - należy zachować pewien dystans. Przyjąć do wiadomości, że w rękach trzyma się coś, co z założenia miało być rodzajem brudnopisu, przestrzenią najbardziej swobodnej ekspresji, niekrępowanej jakimikolwiek oczekiwaniami potencjalnych czytelników. Nin nie można nawet w ten sposób obronić. Otóż od pierwszych stron jej dziennik okazuje się narracją świadomie prowadzoną tak, by któregoś dnia można było oddać ją do publikacji. Autorka wielokrotnie wspomina z jednej strony o jego intymności, o tym, że pisze go zwykle w tajemnicy, kryjąc się z nim jak z najbardziej wyuzdanym z nałogów (i na taką też modłę snuje swoją opowieść), z drugiej jednak nieprzerwanie dąży do skomponowania go z takich zdarzeń, rozmów, czy przemyśleń, które pozwoliłyby któregoś dnia postawić ją w galerii postaci Wielkich. Skutek jest jednak odwrotny. Nin pisze bardzo dobrze, swobodnie. Jej narracja jest zwięzła i ciekawa. Całość jednak rozsadza nachalne wręcz konstruowanie swojej własnej postaci - na domiar złego wszelkie sprzeczności odnajdującej nie w wyniku własnych przemyśleń, a raczej usilnego wpisywania się w kolejne kanony.
Z kolejnych kart "Dzienników" wyłania się postać neurotyczna, o osobowości przerażająco wręcz niestabilnej. Deficyt własnej wielkości, pewna artystyczna impotencja, zalepiana jest mniej lub bardziej pikantnymi opowieściami o przeżywanych romansach, fascynacjach, elektryzujących spotkaniach. Raz Nin kreuje się na kobietę fatalną, innym znów razem na wrażliwą muzę, za chwilę zaś na domatorkę, chętną usługiwać swoim gościom. Wszystko to jeszcze znośne, bo każdy przecież złożony jest z kolejnych ról, które odgrywa, ale oto coraz wyraźniej u Nin fantazje zlewają się z rzeczywistością, serwując niewiele ponad zgrabnie napisaną historię mitomanki.

Jeśli jednak przesieje się "Dzienniki" i zostawi gdzieś na boku mętne próby auto-analizy autorki, czy wszechobecne "ja" stawiane jako zaczątek każdej z towarzyskich anegdot, będzie można uzyskać zapis (wcale soczysty) życia artystycznego lat 30. To bodaj jedyny plus tego dziełka.

Zdarza się tak, że człowiek ze strzępków wyczytanych tu i ówdzie informacji, zbuduje sobie w głowie obraz postaci pod każdym względem zachwycającej. Otóż, jak pokazuje lektura "Dzienników" w przypadku Nin należało jednak tę przedwczesną gloryfikację powściągnąć.

Oczywiście wówczas, gdy mówi się o pisarstwie intymnym - dziennikach, listach, notatkach na chustkach (czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kim jest Esther? Aż do ostatnich stron powieści Chwin igra z czytelnikiem, o głównej bohaterce opowiadając tylko jej chorobą i niekończącym się oczekiwaniem na listy. To kolejny przykład postaci, którą autor zbudował wyłącznie z subtelnej gry jej gestów, zwyczajów, zachowań. Narracja przypomina opowieść snutą z pozbieranych wspomnień, znów zresztą złożonych z okruchów coraz bardziej odległej rzeczywistości.
Tym razem akcja przeniesiona została przede wszystkim do Warszawy - no i należy to wybaczyć, bo tych kilka stronic na których Chwin powraca do Gdańska, na których przez okna pociągu ogląda zielone pagórki bastionów i złociste kopuły budynków Głównego Miasta, a w końcu przechadza się zacienioną ulicą Mariacką, napisanych zostało z absolutną, właściwą temu autorowi, maestrią.

Podobnie jak w innych powieściach Chwina, i tutaj dominantą jest cudowna, nadrealna atmosfera. Nastrój przemijania, ale z rodzaju tych, które nie pokrywają wydarzeń grubą warstwą kurzu, a raczej jakąś szlachetną patyną.

Kim jest Esther? Aż do ostatnich stron powieści Chwin igra z czytelnikiem, o głównej bohaterce opowiadając tylko jej chorobą i niekończącym się oczekiwaniem na listy. To kolejny przykład postaci, którą autor zbudował wyłącznie z subtelnej gry jej gestów, zwyczajów, zachowań. Narracja przypomina opowieść snutą z pozbieranych wspomnień, znów zresztą złożonych z okruchów coraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Znakomite wprowadzenie do świata historii sztuki. Białostocki pisze w sposób cudownie jasny i plastyczny - tak, że nawet dla laika opisy prezentowanych dzieł brzmieć będą jak baśń snuta przy kominku. Nowe wydanie posiada ponadto bardzo bogatą ikonografię, co znacząco ułatwia uważne śledzenie narracji.
Dla osób, które z historią sztuki już styczność miały, będzie to raczej pozycja mało zajmująca. Z pewnością jednak polecić należy ją wszystkim stawiającym pierwsze kroki na tym gruncie.

Znakomite wprowadzenie do świata historii sztuki. Białostocki pisze w sposób cudownie jasny i plastyczny - tak, że nawet dla laika opisy prezentowanych dzieł brzmieć będą jak baśń snuta przy kominku. Nowe wydanie posiada ponadto bardzo bogatą ikonografię, co znacząco ułatwia uważne śledzenie narracji.
Dla osób, które z historią sztuki już styczność miały, będzie to raczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisanie o Gdańsku wydaje się szczególnie trudne - ostatecznie to miasto wielokulturowe, o skomplikowanej historii pełnej tak okresów pełnej niezależności, jak i pozostawania pod obcymi wpływami. Atmosfera czasów jego świetności dziś żyje jedynie gdzieś w cieniach rzucanych przez zniszczone mury i zapomniane przedmioty, co Chwin mądrze wykorzystuje, tak wiele miejsca poświęcając w swojej powieści właśnie rzeczom. Światło wpadające przez witrażowe okna, zapach drewna na klatce schodowej, dźwięk uderzających o siebie sreber, faktura krochmalonych pościeli i obrusów - odtworzenie wszystkich tych drobnych elementów codzienności, namacalnych dowodów na milczącą obecność rzeczy w świecie, pozwoliła utkać opowieść o doświadczaniu czasu, który przeminął. Nie odtwarzaniu go, ale właśnie doświadczaniu.
I tak w "Hanemannie" każda historia pisana jest przez pryzmat detalu - miłość głównego bohatera zaczyna się od zniszczonej fotografii, wielki pożar zawiera się w odbiciach oglądanych w srebrnych łyżeczkach wynoszonych z mieszkań, a losy wysiedleńców wpisują się w burą masę płaszczów i walizek oraz barwny kontrast bieli śniegu i czerwieni krwi.

Jest to jedna z tych powieści, które najsilniej przemówią do czytelników wrażliwych na detale. A może tych, którzy urodzili się o jedną czy dwie epoki za późno. Niewątpliwie bowiem jest to opowieść głęboko sentymentalna i, żeby prawdziwie ją docenić, należy chyba pozwolić sobie na obudzenie kilku tęsknot - albo tych sięgających do najdalszych wspomnień własnych, albo tych związanych z nostalgią, jaką nieraz budzą wyobrażenia na temat czasów, w których nigdy się nie żyło.

Pisanie o Gdańsku wydaje się szczególnie trudne - ostatecznie to miasto wielokulturowe, o skomplikowanej historii pełnej tak okresów pełnej niezależności, jak i pozostawania pod obcymi wpływami. Atmosfera czasów jego świetności dziś żyje jedynie gdzieś w cieniach rzucanych przez zniszczone mury i zapomniane przedmioty, co Chwin mądrze wykorzystuje, tak wiele miejsca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomita biografia - tak pod względem zgromadzonej ilości materiałów, jak i języka.

Książka nie tylko zawiera najważniejsze fakty z życia malarza, ale przede wszystkim ich uważną analizę. Autor, przedstawiając kolejne wydarzenia, w delikatny, a przy tym sugestywny sposób stara się dociekać przyczyn wielu z dość osobliwych zachowań artysty. Dzięki temu Munch, strona po stronie, zaczyna jawić się jako postać pełnowymiarowa, jako twórca, ale i jako człowiek - często zresztą w siebie wątpiący, neurotyczny, rozchwiany emocjonalnie.

Znakomita biografia - tak pod względem zgromadzonej ilości materiałów, jak i języka.

Książka nie tylko zawiera najważniejsze fakty z życia malarza, ale przede wszystkim ich uważną analizę. Autor, przedstawiając kolejne wydarzenia, w delikatny, a przy tym sugestywny sposób stara się dociekać przyczyn wielu z dość osobliwych zachowań artysty. Dzięki temu Munch, strona po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To kolejna historia, która raz przeczytana, pozostaje gdzieś w świadomości na bardzo długo. W "Metafizyce" nie chodzi bowiem o banalną historię miłosną, w którą wpisano tragizm powoli przeżerającej ją śmierci.
Bea i Luis są uosobieniem świata sztuki i świata nauki - dwóch obszarów ludzkiej działalności, które mimo tego jak odległe się względem siebie wydają, połączone są związkiem permanentnym. Majewski dowodzi tego, snując rozważania inspirowane tryptykiem "Ogród Rozkoszy Ziemskich" Boscha. Zatem obrazem o tyle wdzięcznym, że rzeczywiście wiele w nim czysto malarskiej maestrii, ale i alchemicznych tajemnic. Tekst książki swobodnie odnosi się do rozważań snutych na ten temat przede wszystkim przez Fraengera, później zaś między innymi przez Boczkowską.

W "Metafizyce" słynny obraz Boscha jest jednak tylko punktem wyjścia dla stawiania pytań dużo bardziej uniwersalnych. W onirycznej przestrzeni Wenecji, w intymnej atmosferze dialogu głównych bohaterów, zamknięty zostaje osobliwy przedświat, zawieszony pomiędzy byciem a trwaniem, doświadczaniem a wspominaniem, życiem a śmiercią. Dzięki temu, jakkolwiek banalne mogłoby się wydawać pisanie o sprawach, którym tyle już w historii literatury poświęcono, w przypadku Majewskiego do rąk czytelnika trafia raczej swobodny szkic, tekst o niewielkiej objętości, ale dość wyrazisty, by naprawdę długo rezonował.

To kolejna historia, która raz przeczytana, pozostaje gdzieś w świadomości na bardzo długo. W "Metafizyce" nie chodzi bowiem o banalną historię miłosną, w którą wpisano tragizm powoli przeżerającej ją śmierci.
Bea i Luis są uosobieniem świata sztuki i świata nauki - dwóch obszarów ludzkiej działalności, które mimo tego jak odległe się względem siebie wydają, połączone są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To kolejna historia, która raz przeczytana, pozostaje gdzieś w świadomości na bardzo długo. W "Metafizyce" nie chodzi bowiem o banalną historię miłosną, w którą wpisano tragizm powoli przeżerającej ją śmierci.
Bea i Luis są uosobieniem świata sztuki i świata nauki - dwóch obszarów ludzkiej działalności, które mimo tego jak odległe się względem siebie wydają, połączone są związkiem permanentnym. Majewski dowodzi tego, snując rozważania inspirowane tryptykiem "Ogród Rozkoszy Ziemskich" Boscha. Zatem obrazem o tyle wdzięcznym, że rzeczywiście wiele w nim czysto malarskiej maestrii, ale i alchemicznych tajemnic. Tekst książki swobodnie odnosi się do rozważań snutych na ten temat przede wszystkim przez Fraengera, później zaś między innymi przez Boczkowską.

W "Metafizyce" słynny obraz Boscha jest jednak tylko punktem wyjścia dla stawiania pytań dużo bardziej uniwersalnych. W onirycznej przestrzeni Wenecji, w intymnej atmosferze dialogu głównych bohaterów, zamknięty zostaje osobliwy przedświat, zawieszony pomiędzy byciem a trwaniem, doświadczaniem a wspominaniem, życiem a śmiercią. Dzięki temu, jakkolwiek banalne mogłoby się wydawać pisanie o sprawach, którym tyle już w historii literatury poświęcono, w przypadku Majewskiego do rąk czytelnika trafia raczej swobodny szkic, tekst o niewielkiej objętości, ale dość wyrazisty, by naprawdę długo rezonował.

To kolejna historia, która raz przeczytana, pozostaje gdzieś w świadomości na bardzo długo. W "Metafizyce" nie chodzi bowiem o banalną historię miłosną, w którą wpisano tragizm powoli przeżerającej ją śmierci.
Bea i Luis są uosobieniem świata sztuki i świata nauki - dwóch obszarów ludzkiej działalności, które mimo tego jak odległe się względem siebie wydają, połączone są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W strychach, kuchniach, pracowniach i sklepikach Schulza przestrzeń równie jest klaustrofobiczna i ciemna, co w opowiadaniach Kafki. Może nawet więcej w niej brudu, kurzu, jakiejś nieokreślonej lepkości powietrza. Równocześnie jednak z któregoś z okien, z okrytej grubym kloszem lampy, ze świeczki widzianej przez dziurkę od klucza, zdaje się sączyć ciepłe, choć mętne światło...
"Sklepy Cynamonowe" są jednym z tych tekstów, które wręcz pochłaniają atmosferą świata w tym samym stopniu fantastycznego, co dotkliwie prawdziwego (choć chcielibyśmy wierzyć w to, że w takiej formie może się on jawić tylko nadwrażliwcom).

W strychach, kuchniach, pracowniach i sklepikach Schulza przestrzeń równie jest klaustrofobiczna i ciemna, co w opowiadaniach Kafki. Może nawet więcej w niej brudu, kurzu, jakiejś nieokreślonej lepkości powietrza. Równocześnie jednak z któregoś z okien, z okrytej grubym kloszem lampy, ze świeczki widzianej przez dziurkę od klucza, zdaje się sączyć ciepłe, choć mętne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieszczególnie porywająca i zdecydowanie nawet nie w połowie tak malownicza, jak film, któremu posłużyła za podstawę. Nieomal rozczarowująca jeśli chodzi o plastykę języka, o nieobecność otwartej przestrzeni, smaku nieograniczonej wolności. Obowiązkowa jednak dla wszystkich, którzy z postacią McCandlessa do tej pory mieli okazję się zetknąć wyłącznie przy okazji seansu w kinie.
Ogromnym plusem tej książki, mimo jej drewnianego nieco języka, mimo egocentryzmu autora, pozostaje bowiem dużo bardziej zdroworozsądkowe podejście do głównego bohatera tej historii - oto McCandless okazuje się po prostu rozkapryszonym chłopcem, niepoprawnym marzycielem, buntownikiem, który nie tyle staje naprzeciw kapitalistycznemu społeczeństwu, co po prostu ucieka od uwierających go relacji rodzinnych. Krakauer nie wybiela go, nie idealizuje. W formie suchego reportażu przedstawia fakty, historię McCandlessa zestawiając często z podobnymi doświadczeniami innych osób, a dzięki temu, wyraźnie pokazując, że jego bohater stał się tragiczną ofiarą nie "systemu", ale własnej lekkomyślności.

Nieszczególnie porywająca i zdecydowanie nawet nie w połowie tak malownicza, jak film, któremu posłużyła za podstawę. Nieomal rozczarowująca jeśli chodzi o plastykę języka, o nieobecność otwartej przestrzeni, smaku nieograniczonej wolności. Obowiązkowa jednak dla wszystkich, którzy z postacią McCandlessa do tej pory mieli okazję się zetknąć wyłącznie przy okazji seansu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka, która powinna znaleźć się w każdym domu zaraz obok "Świata Zofii", jako niezawodny początek przygody z literaturą uczącą zadawania coraz to bardziej złożonych pytań i budzenia w sobie coraz to głębszych zachwytów nad tym, jak niezwykła jest rzeczywistość.
O ile nie tak trudno przyjąć do wiadomości, że Gaarderowi udało się napisać książkę zręcznie wprowadzającą młodych czytelników w świat filozofii, tak w to, że ktokolwiek mógłby z równie dobrym efektem porwać się na objaśnianie fizyki kwantowej i inżynierii genetycznej uwierzyć jest dość trudno. Niemniej Pedersenowi się udało. I to bez odzierania gwiezdnego pyłu, czy ludzkiego umysłu z ich baśniowego charakteru.

Książka, która powinna znaleźć się w każdym domu zaraz obok "Świata Zofii", jako niezawodny początek przygody z literaturą uczącą zadawania coraz to bardziej złożonych pytań i budzenia w sobie coraz to głębszych zachwytów nad tym, jak niezwykła jest rzeczywistość.
O ile nie tak trudno przyjąć do wiadomości, że Gaarderowi udało się napisać książkę zręcznie wprowadzającą...

więcej Pokaż mimo to