Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Będąc w liceum zaczytywałam się w powieściach Stephena Kinga. Chociaż „zaczytywałam” to może określenie nieco przesadzone, gdyż udało mi się poznać jedynie dwadzieścia trzy książki tego bardzo płodnego autora. Nie mogę stwierdzić, że jestem jego fanką – większość przeczytanych pozycji oceniłam jako średnie lub „tylko” dobre. Do tych bardziej wyróżniających się w tłumie zaliczam „Zieloną milę”, „Lśnienie” oraz właśnie cykl „Mroczna Wieża”, który sam autor uważa za swoje opus magnum, a który mam wrażenie nie jest zbyt popularny. Wiele książek Kinga doczekało się ekranizacji, skąd może wynikać większa ich rozpoznawalność, „Mroczna Wieża” jednak ma jakiegoś pecha w tym zakresie – plany przeniesienia cyklu na srebrny ekran do tej pory się nie powiodły. Początki tej siedmiotomowej sagi sięgają 1970 roku, a całość była pisana na przestrzeni ponad 30 lat (nie licząc „Wiatru przez dziurkę od klucza” wydanego w 2012 r.).

Zaczynając przygodę z „Mroczną Wieżą” warto zapoznać się z zamieszczonymi na początku pierwszego tomu wstępem i przedmową, w których autor m.in. ujawnia skąd czerpał inspirację planując swoje dzieło, a także wyjaśnia dlaczego w 2003 roku postanowił poprawić i ujednolicić pierwotny tekst „Rolanda” (bowiem książka obecnie dostępna na rynku jest wersją poprawioną). Mimo tej korekty, w trakcie lektury da się odczuć, że powieść tworzona była przez początkującego pisarza. „Roland” stanowi jedynie wprowadzenie do świata, w którym tytułowy ostatni rewolwerowiec z uporem i determinacją podąża w kierunku swojego przeznaczenia. Ścigając przez pustynię zagadkowego człowieka w czerni, ponoć znającego tajemnicę Mrocznej Wieży, Roland dokona niejednego poświęcenia aby uzyskać swoje odpowiedzi. Motyw wędrówki, podążanie ku celowi jakim jest Mroczna Wieża oraz poczucie misji obecne są w każdej części cyklu.

Wkraczając do świata Rolanda w pierwszym momencie możemy poczuć się jak w scenerii starego westernu. Pustynia, senne, umieszczone na pustkowiu miasteczko, saloon – to niektóre elementy powodujące takie skojarzenia. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew, a my zaczynamy zauważać postapokaliptyczny klimat, pozostałości po dawnej cywilizacji, dziwne stworzenia, które w nim egzystują i zastanawiamy się co to właściwie jest za świat. Tym bardziej, że jest on w pewien sposób powiązany ze światem znanym nam dzisiaj.

Akcja pierwszej części cyklu opiera się głównie na wspomnianym pościgu, jednakże bieżące wydarzenia często przeplatane są retrospekcjami z dalekiej przeszłości głównego bohatera. Wspomnienia te ubarwiają fabułę, lecz na razie nie otrzymujemy pełnego obrazu historii życia rewolwerowca. Sam Roland w tym tomie jawi się raczej jako „zimny drań”, choć zapewniam, że nie jest pozbawiony pozytywnych uczuć. Mimo wszystko wybory, których dokonuje, trochę usprawiedliwiają takie określenie.

Sagę o Mrocznej Wieży mogłabym określić jednym słowem – specyficzna, chociaż ciężko mi będzie tutaj wyjaśnić na czym ta specyficzność polega. Przede wszystkim nie da się jej przypisać jednemu gatunkowi literatury. W całym cyklu przeplatają się ze sobą elementy fantasy, science fiction, czy też powieści grozy dając istotnie niesamowity efekt. Ponadto występują w nim stworzenia, zdarzenia, sytuacje i inne czynniki krótko mówiąc dziwne, będące tworami naprawdę wybujałej wyobraźni autora (kto czytał Kinga, wie na co go stać). Już w pierwszym tomie możemy ich „zasmakować” i jestem przekonana, że nie każdemu przypadną one do gustu. Zdarzyło się na przestrzeni tych 7 tomów, że byłam czymś lekko zniesmaczona. Niemniej cała „Mroczna Wieża” to historia nieprzeciętna, a jej zakończenie, gdy czytałam je kilka lat temu, naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. Sam „Roland” przy pierwszym zetknięciu może wydawać się miejscami niezrozumiały i nieco męczący. Dopiero znając kolejne tomy i finał tej opowieści, wszystko nabiera głębszego sensu. Warto jednak dać szansę „Rolandowi”, albowiem książka jest krótka, a gdy się przez nią przebrnie, dalej można się już tylko czerpać przyjemność z lektury ciekawej powieści. Tak przynajmniej było w moim przypadku.

Tekst ukazał się również na moim blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Będąc w liceum zaczytywałam się w powieściach Stephena Kinga. Chociaż „zaczytywałam” to może określenie nieco przesadzone, gdyż udało mi się poznać jedynie dwadzieścia trzy książki tego bardzo płodnego autora. Nie mogę stwierdzić, że jestem jego fanką – większość przeczytanych pozycji oceniłam jako średnie lub „tylko” dobre. Do tych bardziej wyróżniających się w tłumie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szerń – tajemnicza siła sprawcza – ukształtowała świat Szereru i obdarzyła rozumem trzy żyjące na nim gatunki stworzeń: ludzi, koty i sępy. Na północnym niebie tej krainy Pasma Szerni sąsiadują ze Złotymi i Srebrnymi Wstęgami Aleru, a północne rubieże kontynentu zasiedlone są przez Srebrne i Złote Plemiona. Jakkolwiek Srebrni wojownicy dosiadający swych wehfetów (taki rodzaj wierzchowca) posiadają pewną inteligencję, tak Złote Plemiona stanowią zgraje dzikich potworów. Zarówno jedni, jak i drudzy Alerowie ośmielają się napadać na przygraniczne wioski Wiecznego Cesarstwa siejąc strach i zniszczenie. Zadaniem ich powstrzymania obarczeni są żołnierze legii armektańskiej stacjonujący w poszczególnych stanicach rozmieszczonych przy Północnej Granicy. Co się jednak stanie, gdy na terytorium Cesarstwa wkroczy liczna i potężna armia Alerów, której rzeczywiste zamiary są skomplikowane?

„Północna granica” jest pierwszą częścią cyklu „Księga Całości” i stanowi swoiste wprowadzenie do świata Szereru. Książka rozpoczyna się listem, w którym zostają pokrótce przedstawione najważniejsze zagadnienia dotyczące funkcjonowania owego świata, dzięki czemu przechodząc do właściwej lektury znamy już chociażby podłoże konfliktu na północy. Autor prezentuje nam prostą w gruncie rzeczy historię o wojnie, z której jednak wyziera niezwykły realizm. Wojna u Kresa to przysłowiowy pot, krew i czasem łzy. Nie ma tu opisanych z wielkim rozmachem magicznych pojedynków, liczy się taktyka, liczebność i umiejętności żołnierzy. Jak przystało na powieść militarną, znajdziemy w niej dokładnie przedstawione wielkie bitwy, mniejsze potyczki, ruchy oddziałów, a także życie w koszarach, które do łatwych nie należy. Całą tę wojenną zawieruchę obserwujemy naprzemiennie oczami żołnierzy – Rawata i Terezy, oraz ich dowódcy – Ambegena. Mają różne pochodzenie, różne charaktery i motywacje, jednak łączy ich jedno – są legionistami, w moim przekonaniu stworzonymi po to, by ukazać wojnę i żołnierskie realia z perspektywy każdego z nich. A realia te są prawdziwe aż do bólu i przeważnie ponure. Głód, chłód i wyczerpanie nie są tym żołnierzom obce. W wojsku swoje miejsce znalazły również kobiety, najczęściej wyśmienite łuczniczki, lecz ich rola nie ogranicza się jedynie do strzelania z łuku - często oczekuje się od nich zaspokajania męskich potrzeb w czasie pobytu w stanicy. Co dziwne, na przykładzie Terezy można wywnioskować, że kobiety przyzwalają na taką sytuację byleby wyrwać się z rodzinnej wioski i zostać „kimś”. W szeregach armii spotkamy również koty, które z miejsca zdobyły moją sympatię. Koty najczęściej pełnią rolę znakomitych zwiadowców, a choć potrafią mówić, różnią się od ludzi sposobem myślenia. O trzeciej grupie rozumnych istot Szereru – sępach – w tej części cyklu nic niestety nie powiedziano.

Powieść Kresa można zaliczyć do fantasy raczej realistycznej. Jak już wspominałam, nie uświadczymy tu wiele magii, a ta, która jest, przejawia się w bliżej nieokreślonej mocy sprawczej (Pasma Szerni i Wstęgi Aleru). Z pierwszej części cyklu czytelnik wiele się na jej temat nie dowie, a wątek zagadkowego boga Alerów również nie znajdzie zadowalającego wyjaśnienia, nad czym trochę ubolewam, gdyż dodawał on smaczku tej całej wojennej historii. Wśród wielu osób, które czytały już cały cykl, przeważa opinia, że „Północna Granica” jest najsłabszą częścią serii. Dlatego jeśli ktoś zaczął od niniejszej książki i nie jest zadowolony, niech się jeszcze nie zniechęca, być może kolejne tomy okażą się rzeczywiście porywającą lekturą, na co po cichutku liczę.

Tekst ukazał się również na moim blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Szerń – tajemnicza siła sprawcza – ukształtowała świat Szereru i obdarzyła rozumem trzy żyjące na nim gatunki stworzeń: ludzi, koty i sępy. Na północnym niebie tej krainy Pasma Szerni sąsiadują ze Złotymi i Srebrnymi Wstęgami Aleru, a północne rubieże kontynentu zasiedlone są przez Srebrne i Złote Plemiona. Jakkolwiek Srebrni wojownicy dosiadający swych wehfetów (taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakiś czas temu, zachęcona przychylnymi recenzjami oraz wysokimi ocenami na portalach literackich, nabyłam pierwsze 3 książki z cyklu Kroniki Królobójcy Patricka Rothfussa. Dokładniej są to pierwsze dwie części z zapowiadanej trylogii, lecz polskie wydawnictwo rozbiło drugi tom na połowy. „Imię wiatru”, debiut tego autora szybko stało się bestsellerem i zdobyło kilka nagród. Wiadomo - jeśli coś jest bestsellerem to znaczy, że się dobrze sprzedaje, niekoniecznie że jest dobre. Tym razem jednak się nie zawiodłam.

Kvothe’a, czyli głównego bohatera powieści poznajemy, gdy pod zmienionym imieniem (Kote) prowadzi gospodę w niewielkiej wiosce. Pod maską zwykłego karczmarza ukrywa swoją prawdziwą tożsamość przed sąsiadami i resztą świata. Jak się okazuje, ma ku temu powody. Wokół jego postaci narosło wiele legend, ludzie opowiadają o nim przerysowane historie i nikt w rzeczywistości nie zna całej prawdy. Do czasu, aż pewien skryba - Kronikarz rozpoznaje w naszym oberżyście tego sławnego Kvothe’a Królobójcę, przez jednych uważanego za bohatera, przez innych za złoczyńcę, i przekonuje go do opowiedzenia swojej prawdziwej historii.

Chcąc zainteresować czytelnika dziejami głównego bohatera, autor wykorzystał w powieści ciekawy zabieg retrospekcji. Przenosimy się zatem w świat wspomnień Kvothe’a: począwszy od czasów jego dzieciństwa spędzonego w wędrownej trupie Edema Ruh a zakończonego tak tragicznie, poprzez życie sieroty na ulicach miasta Tarbean, aby ostatecznie trafić na Uniwersytet, gdzie przyjdzie nam gościć przez większą część opowieści. Działania młodego chłopaka napędzane są chęcią zrozumienia dlaczego zginęli jego rodzice i kim są ci, którzy pozbawili ich życia. Albowiem Chandrianie to już nie tylko mit, nie tylko postacie z rymowanki dla dzieci, ale prawdziwe zagrożenie dla tych, którzy ośmielili się dociekać prawdy o ich istnieniu. W trakcie opowieści kilka razy powracamy jednak do czasu teraźniejszego, do karczmy Ostaniec aby uczestniczyć w bieżących wydarzeniach.

Kreując swego protagonistę, Rothfuss zastosował mocno eksploatowany w literaturze motyw „od zera do bohatera”. Dlatego też, mimo, iż fantasy czytam od niedawna i nie jestem w tej dziedzinie znawcą, historia Kvothe’a wydała mi się dziwnie znajoma. Przede wszystkim skojarzyła mi się z Trylogią Czarnego Maga Trudi Canavan, którą czytałam kilka miesięcy temu. Sierota, bez grosza przy duszy ale o ponadprzeciętnej mocy/zdolnościach dostaje się na słynny uniwersytet gdzie zdobywa uznanie jednych, lecz także zyskuje wrogów. Aczkolwiek to lektura „Imienia wiatru” dostarczyła mi więcej przyjemności. Ponadto w powieści można również zauważyć nawiązanie do twórczości Ursuli Le Guin. Mianowicie znajomość prawdziwego imienia rzeczy (np. wiatru) pozwala nad nią całkowicie zapanować.

Jeśli ktoś szuka skomplikowanej, nowatorskiej fabuły czy niespodziewanych zwrotów akcji, tu tego nie znajdzie. Fabuła toczy się raczej powoli, jednak występują tu zarówno dobre, dopracowane opisy jak i ciekawe dialogi. Gładki styl, którym posługuje się autor pozwala z łatwością przebrnąć przez niektóre nudniejsze fragmenty.
Jeśli chodzi o wykreowane postacie, „Imię wiatru” to właściwie teatr jednego aktora. Historia opowiadana z perspektywy głównego bohatera skupia się przede wszystkim na nim, na jego perypetiach, motywach i odczuciach. Kvothe jest postacią interesującą, chociaż powiedziałabym, że aż za bardzo genialną i utalentowaną. Na szczęście autor nie próbował stworzyć bohatera bez wad. Chłopak bywa momentami naiwny czy zarozumiały, czasami jego zachowanie jest irytujące, lecz ostatecznie zdobył moją sympatię. Pozostałe postacie pełnią rolę drugoplanową i niestety są słabo przedstawione. Najchętniej pominęłabym milczeniem ukochaną głównego bohatera, ale powinnam o niej wspomnieć ponieważ pojawia się na kartach powieści dość często i czuję, że w przyszłości dowiemy się więcej na jej temat. Wydaje mi się, że Rothfuss chciał tutaj stworzyć kobietę enigmatyczną i intrygującą, a jednocześnie potrafiącą radzić sobie w życiu, lecz ja odebrałam zupełnie inne wrażenie. Fragmenty, w których występuje Denna są dla mnie męczące. Sposób postępowania jaki reprezentuje ta bohaterka, będąca stale na utrzymaniu innych mężczyzn, wydaje mi się po prostu niewłaściwy. Niestety to właśnie w takiej dziewczynie Kvothe ulokował swoje uczucia i ciekawi mnie jak ostatecznie na tym wyjdzie. O wiele większą sympatię budzą natomiast najbliżsi przyjaciele głównego bohatera oraz jego uczeń „w teraźniejszości” – Bast.

Pierwszy tom jest zaledwie wstępem do całej historii, opisem dzieciństwa i lat młodzieńczych. Nie dostajemy w nim jeszcze wielu istotnych informacji o głównym bohaterze, np. dlaczego zdobył przydomek „Królobójca” lub gdzie poznał swojego niezwykłego ucznia. Można mieć nadzieję, że w kolejnej części – „Strachu mędrca” wyjaśni się więcej wątków.
Myślę, że „Imię wiatru” mogłabym polecić zarówno osobom, którym klasyczna fantasy jeszcze się nie znudziła, jak i tym, którzy dopiero zaczynają przygodę z gatunkiem. Mimo, że powieść nie jest zaskakująca, to jednak stanowi dobrą, wciągającą książkę rozrywkową, którą przeczytałam szybko i z przyjemnością.

Tekst ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Jakiś czas temu, zachęcona przychylnymi recenzjami oraz wysokimi ocenami na portalach literackich, nabyłam pierwsze 3 książki z cyklu Kroniki Królobójcy Patricka Rothfussa. Dokładniej są to pierwsze dwie części z zapowiadanej trylogii, lecz polskie wydawnictwo rozbiło drugi tom na połowy. „Imię wiatru”, debiut tego autora szybko stało się bestsellerem i zdobyło kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli miałabym w jednym zdaniu określić o czym są „Bohaterowie”, powiedziałabym, że to opowieść o wojnie. Jednak to stanowczo za mało, by podsumować tak świetną pozycję. Utwór Abercrombiego jest nieszablonowy, albowiem na ponad siedmiuset stronach dostajemy relację z zaledwie kilku dni wielkiej bitwy, widzianej oczami jej uczestników po obu stronach barykady. Fabuła obejmuje zmagania wojenne pomiędzy regularną armią Unii pod wodzą marszałka Kroya, a barbarzyńskimi siłami Północy, którym przewodzi bezwzględny Czarny Dow.

Choć treść obfituje w sugestywne opisy batalistyczne, najmocniejszą stroną powieści są jej bohaterowie. Abercrombie stworzył plejadę wyrazistych, niebanalnych postaci stojących po obu stronach konfliktu. Dlatego też czytając książkę nie kibicowałam żadnej ze stron, lecz z wypiekami na twarzy śledziłam poczynania moich ulubieńców. Tutaj na pierwszy plan w moim subiektywnym rankingu wysuwa się Bremer dan Gorst, zhańbiony mistrz szermierski, były dowódca straży przybocznej króla Unii, a obecnie pełniący mało zaszczytną rolę obserwatora Wojny Północnej. Niesamowicie władający bronią, porywający się samotnie na liczne zastępy wroga, niedbający o własne życie, pragnący jedynie oczyścić swe imię mężczyzna o piskliwym głosie – to cały Bremer. Lecz ja uwielbiam tę postać nie za jego czyny, a kwestie, których nie wypowiada na głos, pełne sarkazmu myśli i realną ocenę sytuacji. Wśród wojowników Północy wyróżnia się przede wszystkim stary weteran Curnden Gnat i jego zawsze niepełna, ale niezwykle barwna drużyna („dwunastka”). Wydarzenia sprzed i po bitwie oraz oczywiście sam przebieg tej trzydniowej batalii obserwujemy z perspektywy wielu postaci i nie będę wszystkich tu wymieniać, aczkolwiek autorowi udało się wykreować naprawdę różnorodne charaktery, choć nie każdemu zdołał poświęcić tyle samo miejsca. Mimo mnogości bohaterów, książka napisana jest w taki sposób, że czytelnik nie powinien poczuć się zagubiony.

W tej powieści nie ma miejsca na nudę. Znajdziemy tu sprawnie poprowadzoną fabułę, liczne zwroty akcji, intrygi, realistyczne opisy walk, a także sporo czarnego humoru. Nie obędzie się również bez charakterystycznego dla twardych wojowników słownictwa oraz scen przemocy, jednak Abercrombie moim zdaniem zna umiar i wulgarne wyrażenia czy brutalność nie przytłaczają czytelnika, a stanowią dodatek nadający wiarygodności (w końcu to historia o wojnie). Jednak nie wydaje mi się, że autor stworzył tę powieść tylko po to, by wykazać się kunsztem w opisie scen batalistycznych czy też w kreacji intrygujących postaci, ponieważ lektura może skłonić odbiorcę do pewnych refleksji nad sensem wojny i istotą bohaterstwa. Już sam tytuł książki można różnie interpretować. Czy bohaterem jest ten, który zabije największą liczbę wrogów, samotnie rzuci się do walki z przeważającymi siłami nieprzyjaciela? Albo ten, który po prostu stoi u boku towarzyszy? A może „bohaterowie” to tylko nazwa głazów, wokół których rozgrywa się największa bitwa na Północy. Natomiast wojna to „absurdalne marnotrawstwo”, gdzie największe koszta ponoszą zwykli żołnierze.

Zapewne nie każdemu czytelnikowi tak skonstruowana powieść przypadnie do gustu, lecz jak dla mnie - rewelacja. Dlatego po lekturze "Zemsty..." i "Bohaterów" koniecznie muszę zaznajomić się z trylogią "Pierwsze prawo".

Tekst ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Jeśli miałabym w jednym zdaniu określić o czym są „Bohaterowie”, powiedziałabym, że to opowieść o wojnie. Jednak to stanowczo za mało, by podsumować tak świetną pozycję. Utwór Abercrombiego jest nieszablonowy, albowiem na ponad siedmiuset stronach dostajemy relację z zaledwie kilku dni wielkiej bitwy, widzianej oczami jej uczestników po obu stronach barykady. Fabuła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Elantris – wspaniałe, gigantyczne, zjawiskowe miasto z błyszczącego marmuru górujące nad okolicą, zamieszkałe przez niezwykłe istoty o lśniących białych włosach i skórze jarzącej się srebrzystym blaskiem. Istoty te, długowieczne lecz nie nieśmiertelne, uważane były niemal za bogów. Ich potęga tkwiła w umiejętności kreślenia Aonów – skomplikowanych znaków sprawiających cuda. Zwykły człowiek, którego dotknęła tajemnicza przemiana (Shaod) stawał się Elantrianinem. Tak było jeszcze dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu coś sprawiło, że Aony przestały działać, miasto popadło niemalże w ruinę i pokryło się szlamem, a jego mieszkańcy zmienili się w łyse, pomarszczone istoty, których rany się nie goją a raz doznany ból już nigdy nie przemija. I mimo, że ich serca nie biją, a ciała nie potrzebują pożywienia, odczuwają ciągły głód, który potrafi odedrzeć ich z dawnego człowieczeństwa.

Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, gdy wspomniana przemiana dotyka syna aktualnie panującego króla – księcia Raodena. Nieszczęsny książę zostaje wtrącony do Elantris, obecnie zamkniętego i pilnowanego przez straż, a po stolicy Arelonu (Kae) roznosi się wiadomość o jego rzekomej śmierci. W tym samym czasie do Kae przybywa narzeczona księcia – Sarene, która chcąc zapewnić swojej ojczyźnie sojusz z Arelonem, zgodziła się na polityczny mariaż. Zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, ze względu na pewne zapisy w przedślubnej umowie, od razu zostaje wdową. Do stolicy przyjeżdża również Hrathen, kapłan Derethi, którego postawiono przed niełatwym zadaniem pokojowego nawrócenia Arelonu, nim przywódca tej religii straci cierpliwość, a cały kraj spłynie krwią „niewiernych”. Tak pokrótce prezentuje się początek historii, która zapowiadała się intrygująco, a okazała się niestety mało oryginalna i przewidywalna.

Sam pomysł przeklętego miasta razem z jego udręczonymi mieszkańcami uważam za udany, ale jego wykonanie wygląda już nieco gorzej. Co najbardziej mnie razi w tej powieści to jej bohaterowie. Akcja przeskakuje pomiędzy trzema głównymi postaciami, przez co w jednej chwili jesteśmy z Raodenem w Elantris, w następnej już obserwujemy działania Sarene lub intrygi knute przez Hrathena. I jedynie Hrathen z tej trójki jest dla mnie w miarę wiarygodną i interesującą postacią, mimo że kreowany na powieściowy czarny charakter. Raoden to idealny książę, szlachetny i prawy, ukochany przywódca, który nawet w mieście opanowanym w większości przez szalone i agresywne istoty potrafi zaprowadzić porządek. Ponadto tylko jemu po 10 latach od upadku Elantris udaje się znaleźć rozwiązanie zagadki dlaczego magia nagle przestała działać. Dodam, że przyczyna jest dość prozaiczna. Sarene natomiast tuż po przybyciu do obcego kraju zaczyna walczyć o jego przyszłość, podporządkowuje sobie starszych i zdawałoby się bardziej obeznanych w polityce szlachciców, a oni jak gdyby nigdy nic pozwalają, by przewodziła im młoda dziewczyna. Pozostałe damy dworu ukazane są jako głupiutkie kobiety, którym w głowie tylko szydełkowanie i nowe suknie, a nie dobro własnego kraju. Czytając książkę rzucała się w oczy jednowymiarowość większości postaci i wyidealizowanie głównej pary bohaterów.

Historia snuta przez Sandersona toczy się powoli, by pod sam koniec powieści drastycznie przyspieszyć. Początkowo osobne wątki łączą się ze sobą prowadząc do wielkiego finału. Zaskakującego? Skądże. W książce, w której dobro walczy ze złem można dość łatwo przewidzieć jak się to wszystko skończy. No może trochę przesadzam, bo zdarzyło się na przestrzeni tych niespełna siedmiuset stron kilka ciekawszych zwrotów akcji, dzięki którym nie przekreślałabym jej całkowicie. Autor miał kilka dobrych pomysłów, lecz moim zdaniem nie udało mu się do końca ich wykorzystać. Przede wszystkim klimat powieści zupełnie nie pasuje mi do tematu. Mamy wewnętrzną walkę o władzę, mamy zagrożenie ze strony potężnego państwa wyznaniowego chcącego dokonać podboju i narzucić swoją religię, i wreszcie mamy miasto, ponure i niebezpieczne, w którym egzystują przeklęte istoty. Wydaje mi się, że takiej fabule powinien odpowiadać bardziej poważny, mroczny klimat, a trochę grozy też by nie zaszkodziło. Tymczasem dostajemy ugrzecznioną historyjkę, w której bohaterowie przekomarzają się przy stole.

„Elantris” mnie nie porwało, oczekiwałam czegoś innego, ale jeśli ktoś ma ochotę na raczej prostą i sympatyczną opowieść to książka może umilić mu kilka wieczorów. Jeśli chodzi o Sandersona to „Elantris” (swoją drogą jego debiut) było pierwszą pozycją jaką miałam okazję przeczytać. Na pewno będę miała jeszcze do czynienia z tym autorem przy okazji lektury zakończenia cyklu „Koło czasu” (Sanderson przejął pałeczkę po zmarłym Robercie Jordanie, co ponoć wyszło cyklowi na dobre), ale nie wykluczam sięgnięcia po inne jego powieści.

Tekst ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Elantris – wspaniałe, gigantyczne, zjawiskowe miasto z błyszczącego marmuru górujące nad okolicą, zamieszkałe przez niezwykłe istoty o lśniących białych włosach i skórze jarzącej się srebrzystym blaskiem. Istoty te, długowieczne lecz nie nieśmiertelne, uważane były niemal za bogów. Ich potęga tkwiła w umiejętności kreślenia Aonów – skomplikowanych znaków sprawiających cuda....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ - Południe” składają się z ośmiu opowiadań, cztery dla każdego z wymienionych regionów Imperium Meekhańskiego. Kontrast między Północą („Topór i skała”) a Południem („Miecz i żar”) widoczny jest nie tylko w przedstawionych krajobrazach, lecz także w kreacji bohaterów, stylu i wywoływanych u czytelnika emocjach.

Teksty zawarte w części „Topór i skała”, choć ułożone chronologicznie, są raczej luźno ze sobą powiązane, a scala je przede wszystkim bohater zbiorowy jakim jest tutaj Szósta Kompania należąca do najmłodszego pułku Górskiej Straży. Niedawno utworzona Kompania, na czele której postawiono młodego porucznika, ma za zadanie chronić północne tereny Imperium i niejednokrotnie będzie musiała sprostać wymagającym obowiązkom. Twarde charaktery górali sprawiają, że nie są to żołnierze ślepo wykonujący rozkazy. Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt nie raz zostanie postawiony przed trudnym wyborem, a podjęte przez niego decyzje będą miały wpływ na losy Czerwonych Szóstek. Honor, odwaga, lojalność i poświęcenie to wartości, które czytelnik w tym zbiorze odkrywa na nowo. Opowiadania północne cechują się dużą dynamiką akcji i niesamowitym klimatem. Już przy pierwszym z nich („Honor górala”) zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń, choć stanowi ono dopiero wprowadzenie do przedstawianego świata. „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” można scharakteryzować jako opowieść w opowiadaniu. Historia snuta przez doświadczonego dziesiętnika Velergorfa to szczegółowa, działająca na wyobraźnię relacja z heroicznej obrony pewnej doliny przed hordą wrogich koczowników. Gratka dla miłośników epickich bitew i wątków militarnych (do których się zaliczam). Trzymające w napięciu opowiadanie „Szkarłat na płaszczu” jest w stanie zagrać na emocjach odbiorcy, natomiast ostatni tekst w tej części zbioru („Krew naszych ojców”) posiada cechy fantastyki grozy.

Opowiadania, których fabuła rozgrywa się na południu prezentują się zgoła odmiennie. Skupiają się przede wszystkim na historii młodego wojownika pochodzącego z plemienia Issaram – wojowniczego ludu zasiedlającego góry na południu krainy. Yatech wstępuje na służbę u bogatego kupca, lecz żyjąc wśród odmiennych kulturowo Meekhańczyków nadal podlega surowym prawom rządzącym jego ludem. Miotając się między miłością do dziewczyny a powinnością wobec plemienia, dokonuje wyboru, z którego konsekwencjami będzie musiał się zmierzyć. Historia ukazana w drugiej części zbioru jest bardziej spójna, bardziej emocjonalna i nastawiona na wewnętrzne przeżycia i rozterki bohaterów. Dowiadujemy się więcej o przeszłości tej krainy i ludach tu żyjących, ich wierzeniach i obyczajach. W ostatnim opowiadaniu znajdziemy również rozwinięcie wątku, o którym w Północy jedynie wspomniano.

W „Opowieściach z meekhańskiego pogranicza” Wegner wykreował wiarygodnych bohaterów oraz bardzo rozbudowany, zróżnicowany świat, który czytelnik poznaje stopniowo. Nie otrzymujemy wszystkiego od razu, ale pewne jest, że w kolejnych tomach nasza wiedza o Imperium Meekhańskim będzie się pogłębiać. Zakończenie zbioru pozostaje otwarte, nie wszystkie zagadki zostały wyjaśnione, co oczywiście sprawia, że ma się ochotę na więcej. W moim przypadku – więcej opowieści o Szóstej Kompanii, co wynika jedynie z tego, że ta część książki była bardziej zbieżna z moimi gustami.

A teraz będzie reklama, niesponsorowana. Chciałabym pochwalić wydawnictwo Powergraph za to, jak pięknie wydają obecnie swoje książki. Czytanie takiej książki to podwójna przyjemność. Twarde okładki w czarnym kolorze z prostą, ale pasującą do tematu grafiką. Ponadto biały papier i bardzo ładna, choć niestety mało szczegółowa mapka (ale dobrze, że jest, bo w pierwszym wydaniu nie było). Zdarzyła się jakaś literówka w tekście, lecz można na to przymknąć oko. No i najważniejsze – cena, za nowiutki zestaw 3 tomów „Opowieści…” w księgarni internetowej wydawnictwa zapłaciłam jedynie 90 zł…

Tekst ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ - Południe” składają się z ośmiu opowiadań, cztery dla każdego z wymienionych regionów Imperium Meekhańskiego. Kontrast między Północą („Topór i skała”) a Południem („Miecz i żar”) widoczny jest nie tylko w przedstawionych krajobrazach, lecz także w kreacji bohaterów, stylu i wywoływanych u czytelnika emocjach.

Teksty zawarte w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Czarna Kompania” – ten jeden z monumentalnych cykli fantasy, którego początki sięgają 1984 roku, na stałe wszedł do kanonu gatunku. Niezwykle ciężko oceniać tego typu powieści. Z biegiem lat zmieniają się trendy, gusta i wymagania czytelników. Wiele osób szuka w obecnym zalewie literatury fantastycznej powiewu świeżości, swoistych „perełek” wśród wielu „przeciętniaków”. Czy zatem wydanie na nowo cyklu należącego do klasyki literatury fantasy w dzisiejszych czasach ma jeszcze sens? Przykład „Czarnej Kompanii” udowadnia, że tak.
„Kroniki Czarnej Kompanii” są omnibusem zawierającym trzy pierwsze części serii: Czarna Kompania, Cień w ukryciu oraz Biała Róża. Zastanawiałam się, czy przedstawić swoje wrażenia z każdej części osobno, czy może wyrazić jedną zbiorczą opinię. I chociaż wszystkie części obejmują obszerny fragment historii licznego oddziału najemników zwanego Czarną Kompanią, każda jest na swój sposób inna.

„Jesteśmy Czarną Kompanią. Nie jesteśmy dobrzy ani źli. Jesteśmy po prostu żołnierzami z mieczami na sprzedaż.” 1

W skutek pewnych okoliczności, tytułowa drużyna najemników wstępuje na służbę do Pani, pradawnej władczyni, której celem, jak się początkowo wydaje, jest pokonanie buntowników i podporządkowanie sobie północnych krain. Nie występuje tu typowa walka dobra ze złem, gdyż żadna ze stron nie przebiera w środkach by odnieść zwycięstwo, niejednokrotnie prześcigając się w swym okrucieństwie. Czarna Kompania, chcąc nie chcąc, wykonuje dla Pani najtrudniejsze zadania, wykorzystując przy tym nie tylko siłę swych mieczy, lecz przede wszystkim spryt i podstęp. Choć oddział żołnierzy jest bardzo liczny, na pierwszy plan wysuwa się jedynie kilku z nich. Każdy ma osobliwe przezwisko i równie ciekawe usposobienie. Zdecydowanie nie spotkamy tutaj czarno-białych postaci. W przeciągu całej powieści najlepiej poznajemy Konowała – lekarza i kronikarza, który jednocześnie pełni rolę narratora, czasami racząc nas swoimi przemyśleniami, również natury moralnej. Z całej Kompanii najbardziej wyróżnia się dwóch czarodziejów (Goblin i Jednooki), często robiących sobie dowcipy, a także trzeci – Milczek, który prawdopodobnie złożył śluby milczenia. Nie sposób zapomnieć również o Kruku, tajemniczym i bezwzględnym mężczyźnie, który wstępuje w szeregi Kompanii. W pierwszej części Kronik niemniej interesujący są tzw. Schwytani, potężni czarodzieje, którzy razem z Panią uwolnili się z podziemnego więzienia, a teraz walczą w jej imieniu.

Mimo, że fabuła pierwszego tomu jest jednoliniowa, sprawia on wrażenie nieco chaotycznego i dopiero po pewnym czasie udało mi się w nim odnaleźć. Przyczyniła się do tego pewna fragmentaryczność tej części cyklu, gdzie cechująca się dużą dynamiką akcja często przeskakuje z miejsca na miejsce, wraz z przemieszczaniem się Kompanii. Charakterystyczne dla tego tomu są raczej krótkie dialogi, a także oszczędność w opisie świata i psychologii postaci, co można zrzucić na karb pierwszoosobowej narracji. Pamiętając, że narratorem jest jeden z najemników, nie powinniśmy spodziewać się wyszukanego języka, a raczej prostych, rzeczowych relacji z żołnierskiego życia. Zarówno ten, jak i kolejne tomy okraszone są szczyptą czarnego humoru. W każdym z nich znajdziemy również wiele scen batalistycznych, raz lepiej, raz gorzej przedstawionych.

Lektura drugiej części Kronik sprawiła mi najwięcej przyjemności. Historia ukazana w „Cieniu w ukryciu” toczy się nieco wolniej i jest bardziej spójna. Początkowo skupia się na poczynaniach Kruka i jego podopiecznej – Pupilki, ukrywających się w miasteczku na dalekiej północy. Autor wprowadza również nowego głównego bohatera – Zalewacza, właściciela podupadającej gospody, mającego problemy finansowe, przez które w końcu dosięgnie moralnego dna. Do Jałowca po jakimś czasie przybywa Pani wraz z częścią Kompanii, by uporać się z problemem czarnego zamku, który przez lata „wyrósł” w okolicy miasta. Nie mogę zdradzić jak te wszystkie elementy łączą się ze sobą, by nie psuć nikomu przyjemności obcowania z tą, moim zdaniem, najbardziej trzymająca w napięciu częścią zbioru. Jest ona również bardziej mroczna, głęboka i wprowadza czytelnika w zakamarki umysłu człowieka, który nie cofnie się przed niczym by ocalić własną skórę, a następnie stara się odkupić swoje winy. Zakończenie tej części jest bardzo emocjonujące.

Między kolejnymi tomami Kronik występują kilkuletnie odstępy czasu. Czarna Kompania ukazana w „Białej Róży” to nadal twardzi żołnierze, których łączy braterska więź, jednak coraz częściej dokucza im starość. Niemniej po raz kolejny muszą zmierzyć się nadchodzącym zagrożeniem. „Biała róża” trzyma poziom, choć tytułowa bohaterka wypada blado na tle innych postaci. Więcej natomiast dowiadujemy się o Pani i jej przeszłości, a także poznajemy historię czarodzieja, dzięki któremu wydostała się ze swojego więzienia. W przeciągu całego cyklu Kompania przemierza niezwykle rozległy i rozbudowany świat, a czytelnik ma okazję poznawać go razem z nimi. Tym razem sporo czasu spędzimy w krainie zwanej Równiną Strachu. Kreację tego niesamowitego i jednocześnie dziwnego miejsca trzeba zaliczyć autorowi na plus. Równinę zamieszkują takie niezwykłe stwory, jak chociażby wielkie, latające wieloryby czy mówiące menhiry. Ostatnia część zbioru obfituje w zaskakujące wydarzenia i posiada satysfakcjonujące zakończenie, choć to wcale nie jest koniec przygód Czarnej Kompanii.

Myślę, że gdyby cykl Cooka powstał w dzisiejszych czasach, nie zrobiłby na czytelnikach takiego wrażenia jak dawniej. Jednak podsumowując moje przydługie wywody muszę przyznać, że warto było wznowić taki klasyk jak „Czarna Kompania”, który nadal stanowi rozrywkową powieść na wysokim poziomie, godną polecenia każdemu miłośnikowi gatunku.

1 G. Cook, Kroniki Czarnej Kompanii, Rebis, Poznań 2012, s. 517.

Tekst ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

„Czarna Kompania” – ten jeden z monumentalnych cykli fantasy, którego początki sięgają 1984 roku, na stałe wszedł do kanonu gatunku. Niezwykle ciężko oceniać tego typu powieści. Z biegiem lat zmieniają się trendy, gusta i wymagania czytelników. Wiele osób szuka w obecnym zalewie literatury fantastycznej powiewu świeżości, swoistych „perełek” wśród wielu „przeciętniaków”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Królewska krew. Wieża elfów” to właściwie pierwsza łotrzykowska powieść z jaką miałam okazję się zetknąć. Do tej pory z łotrzykami miałam do czynienia jedynie w grach cRPG. Są szybcy, zwinni i posiadają przydatne umiejętności pomocne w wypełnianiu kolejnych misji. Czy bohaterowie powieści Michaela J. Sullivana przypominają typowych łotrzyków z gier cRPG? Nie do końca.

Royce i Hadrian to sławny w przestępczym światku duet Riyria, a z ich usług mogą skorzystać zarówno możni panowie, jak i ich córki, a nawet proste wieśniaczki. Wystarczy odpowiednia ilość złota, a wezmą niemal każde zlecenie. A jeśli ktoś nie ma czym opłacić ich pracy? Nie szkodzi. W gruncie rzeczy nie są takimi łotrami jak ich malują, toteż podejmą się zadania w słusznej sprawie. Niestety, zarówno chęć dużego zarobku, jak i chęć udzielenia komuś pomocy powodują, że dwójka kompanów już w pierwszym tomie cyklu wpada w nie lada tarapaty.

Historii przedstawionej w „Królewskiej krwi” do oryginalności trochę brakuje, jednak momentami potrafi przykuć uwagę czytelnika. Royce i Hadrian, oskarżeni o zamordowanie króla, przebędą długą drogę pełną przygód, by udowodnić swą niewinność i zdemaskować rzeczywistych sprawców. Towarzyszyć im będzie książę Alric - niepokorny następca tronu oraz całkiem sympatyczny mnich. Swoją rolę odegra również pewien czarnoksiężnik uwięziony na wieki w miejscu, gdzie czas niejako się zatrzymał. W drugim tomie „Odkryć Riyrii” dwaj bohaterowie, chcąc pomóc biednej dziewczynie uratować ojca, udadzą się w podróż do wioski nękanej przez zabójczą bestię. W tytułowej „Wieży elfów” znajduje się miecz, który jest w stanie zgładzić potwora. Równolegle możemy śledzić poczynania siostry wspomnianego księcia i dalszy rozwój intrygi zapoczątkowanej w pierwszej części cyklu.

Przekraczając progi świata stworzonego przez Sullivana czytelnik w żadnym razie nie powinien poczuć się zagubiony. Wiele elementów w nim obecnych jest wszystkim doskonale znanych. W quasi-średniowiecznych królestwach spotkamy krasnoluda, który potrafi obchodzić się z kamieniem i metalem jak mało kto, a także elfy, żyjące na uboczu i w konflikcie z ludźmi. O czarnoksiężniku już wspominałam, a i ta bestia wygląda ciut znajomo. Mogłabym mnożyć przykłady, lecz najważniejsze jest to, że autorowi udało się wpleść te elementy w fabułę w taki sposób, że całość nie sprawia wrażenia wtórności i nie irytuje.

Główni protagoniści Sullivana nie są zwykłymi łotrzykami. Hadrianowi bliżej do szlachetnego wojownika o wesołym usposobieniu, niż nikczemnego przestępcy. Royce, który posiada umiejętności właściwe złodziejskiemu fachowi, jest bardziej skryty i ostrożny w działaniu. Można powiedzieć, że ich charaktery całkiem nieźle się uzupełniają. W pierwszym tomie autor skąpi nam informacji o przeszłości głównych bohaterów, w drugim uchyla już rąbka tajemnicy, lecz myślę, że dopiero w kolejnych częściach cyklu dowiemy się najciekawszych rzeczy. O postaciach drugoplanowych niewiele mogę powiedzieć, choć na uwagę bez wątpienia zasługuje mag Esrahaddon, którego motywy działania nie są do końca znane i jeszcze na pewno nas czymś zaskoczy.

W zasadzie akcja powieści toczy się wartko i nie przypominam sobie, żebym w trakcie lektury trafiła na szczególnie nużące fragmenty, chociaż styl autora wydał mi się trochę nierówny. Nie wyszły Sullivanowi opisy walk. Jak dla mnie brakowało im pewnej plastyczności, chociażby takiej jak u Abercrombiego. Poza tym w tekście dało się zauważyć sporo błędów, a niektóre zdania były dziwnie skonstruowane, nie wiadomo z czyjej winy.

Wiedziałam czego się spodziewać biorąc tę książkę do ręki, dlatego nie czuję się rozczarowana. Tak jak przypuszczałam, powieść okazała się niewymagającą, lecz całkiem przyjemną lekturą na długie zimowe wieczory. Ponadto cieszy mnie zamieszczenie dwóch części cyklu w jednym tomie, zwłaszcza, że praktyka wydawnictw jest zwykle odwrotna.

Test ukazał się również na blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

„Królewska krew. Wieża elfów” to właściwie pierwsza łotrzykowska powieść z jaką miałam okazję się zetknąć. Do tej pory z łotrzykami miałam do czynienia jedynie w grach cRPG. Są szybcy, zwinni i posiadają przydatne umiejętności pomocne w wypełnianiu kolejnych misji. Czy bohaterowie powieści Michaela J. Sullivana przypominają typowych łotrzyków z gier cRPG? Nie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O samej książce nie ma sensu się wypowiadać, bo powiedziano o niej już praktycznie wszystko co możliwe. Jednakże ten audiobook to moim zdaniem arcydzieło! Czytany z podziałem na role przez różnych aktorów sprawia, że nie zasypiamy znużeni monotonnym głosem jednej osoby. Odpowiedni klimat nadaje muzyka i adekwatne do sytuacji efekty dźwiękowe w tle. Wystarczy położyć się ze słuchawkami na uszach i dać ponieść własnej wyobraźni. Ta produkcja ostatecznie przekonała mnie do słuchania audiobooków, ale tylko tak niezwykłych! Z całą odpowiedzialnością polecam.

O samej książce nie ma sensu się wypowiadać, bo powiedziano o niej już praktycznie wszystko co możliwe. Jednakże ten audiobook to moim zdaniem arcydzieło! Czytany z podziałem na role przez różnych aktorów sprawia, że nie zasypiamy znużeni monotonnym głosem jednej osoby. Odpowiedni klimat nadaje muzyka i adekwatne do sytuacji efekty dźwiękowe w tle. Wystarczy położyć się ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Swoją przygodę z twórczością Orsona Scotta Carda zaczęłam nietypowo, bo od jego najnowszych dwóch powieści rozpoczynających dwie różne serie, skierowanych również do trochę młodszego, nastoletniego czytelnika. Choć nie czytałam jeszcze sławnego cyklu o Enderze, zdążyłam dojść do wniosku, że autor lubi obsadzać w roli swoich protagonistów młodych chłopców posiadających pewne szczególne zdolności i wyróżniających się na tle społeczności, w której żyją. Nie inaczej jest w przypadku „Tropiciela”.
Powieść zatytułowana „Tropiciel” zaczyna się niepozornie. Trzynastoletni Rigg wraz ze swoim ojcem, zwanym przez miejscowych Wędrującym Człowiekiem, zarabiają na życie sprzedając futra upolowanych zwierząt. Tropienie zdobyczy nie sprawia mu trudności, gdyż chłopiec posiada niezwykły dar widzenia ścieżek wszystkich stworzeń, jakie chodziły po tej planecie od zarania dziejów. Ścieżki te mają różną intensywność i barwy, a Rigg potrafi rozpoznać kiedy powstał i do kogo należał dany ślad. W czasie przemierzania lasów chłopak opanował nie tylko umiejętność skórowania zwierząt, lecz dzięki naukom swego ojca otrzymał wszechstronne wykształcenie, którego przydatności wtedy jeszcze nie doceniał. Niebawem miało się to zmienić. Podczas jednej z ich wędrówek, ojciec ginie przygnieciony drzewem, a Rigg od tej pory musi radzić sobie sam. Wyrusza zatem na poszukiwanie siostry i matki, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Dołącza do niego Umbo – kolejny chłopiec obdarzony wyjątkową zdolnością manipulowania czasem, której możliwości będzie musiał dopiero odkryć.
Niniejsza książka jest zgrabnym połączeniem literatury fantasy i science fiction, gdzie ten drugi gatunek przejawia się przede wszystkim w krótkich wstawkach na początku kolejnych rozdziałów powieści. Fragmenty te zawierają historię statku kosmicznego wysłanego z Ziemi w celu kolonizacji nowej planety. Kapitan Ram Odyn i towarzyszące mu maszyny, do złudzenia przypominające ludzi (tzw. zbędni), będą świadkami nieoczekiwanych efektów skoku w czasoprzestrzeni. A jaki to ma związek z opowieścią o Riggu i jego towarzyszach? Tego można częściowo domyślić się już mniej więcej w połowie książki, a pod koniec wszystko staje się jasne, choć autor w posłowiu zamieszcza dodatkowe wyjaśnienie.
„Tropiciel” to nie tylko dobry pomysł na fabułę, lecz również całkiem różnorodne i ciekawie przedstawione postacie. Wprawdzie genialny Rigg może wydawać się nieco przerysowany, a jego momentami aroganckie zachowanie potrafi zirytować, ale pozostali bohaterowie sprawiają wrażenie bardziej wiarygodnych. Każde z trójki dzieci (Rigg, jego siostra Param oraz Umbo) posiada inną, unikalną umiejętność w jakiś sposób związaną ze zjawiskiem czasu, a połączenie tych mocy daje im niesamowite możliwości. Mimo, iż jest to powieść głównie o manipulacjach czasem i ich konsekwencjach, porusza również inne problemy, chociażby takie jak dojrzewanie i rozterki młodych ludzi czy relacje między całkowicie od siebie różnymi rówieśnikami. Pisząc o bohaterach, nie sposób pominąć byłego żołnierza o imieniu Bochen, towarzyszącego chłopcom w podróży. Według mnie jest on najsympatyczniejszą postacią jaką poznajemy na kartach tej książki, dzięki której nie raz można się było uśmiechnąć w trakcie lektury.
Powieść spodobała mi się w głównej mierze ze względu na nowe spojrzenie na motyw podróży w czasie, oryginalną koncepcję zdolności młodych bohaterów (szczególnie widzenie ścieżek) i udane połączenie dwóch gatunków z obszaru fantastyki. Oczywiście całość nie jest pozbawiona drobnych wad. Chociaż książka napisana jest przystępnym językiem, autor mógł uprościć zagmatwane rozważania na temat mocy bohaterów i przenoszenia się w czasie lub poświęcić im nieco mniej miejsca. Niemniej pierwsze zetknięcie z twórczością Orsona Scotta Carda uważam za udane i czekam na kontynuację „Tropiciela”.
Tekst ukazał się również na moim blogu: http://theforevermoment.blogspot.com/

Swoją przygodę z twórczością Orsona Scotta Carda zaczęłam nietypowo, bo od jego najnowszych dwóch powieści rozpoczynających dwie różne serie, skierowanych również do trochę młodszego, nastoletniego czytelnika. Choć nie czytałam jeszcze sławnego cyklu o Enderze, zdążyłam dojść do wniosku, że autor lubi obsadzać w roli swoich protagonistów młodych chłopców posiadających pewne...

więcej Pokaż mimo to