Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Andrzeja Kruszewicza, dyrektora warszawskiego ZOO, znam z wielu książek poświęconych ptakom i audycji w radiowej Trójce. Świetny mówca, charyzmatyczny, o ogromnej wiedzy merytorycznej. Gdy więc pojawiła się „Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami”, wiedziałam, że muszę ją mieć.

Przeczytałam ją jak dobrą beletrystykę, nie mogąc się oderwać przez cały okres przedświąteczny. Po lekturze rozmawiałam z kilkoma znajomymi, którzy również poznali tę książkę, i wymieniałam spostrzeżenia – a wierzcie mi, dawno nie czytałam książki, która obudziłaby tyle kontrowersji. Wśród znajomych – leśników, czasem i myśliwych – przewija się jedna opinia: że jest to głos rozsądku. I Kruszewicz, choć jest mega dyplomatyczny w swoim dziele (pomimo panującego trendu na hejtowanie któregoś z dwóch, antagonistycznych światopoglądów), daje nam coś, czego próżno szukać w modnych teraz książkach quasi-przyrodniczych – szansę na wyciągnięcie własnych wniosków.

„Hipokryzja” to zbiór tekstów poświęconych kilku różnym strefom, w których człowiek wykorzystuje zwierzęta. I tak od udomowienia psów, kotów i innych zwierzaków po oglądanie ich w cyrkach i przyrządzanie ich na patelni po uprzednim zakupie w Biedronce bądź upolowaniu – Kruszewicz nie wyraża swoich opinii, tylko przedstawia fakty. Jest przy tym wyjątkowo delikatny i rzetelny – kilkakrotnie zresztą powtarza, że podstawą dobrego i uczciwego życia jest nie zmuszanie nikogo do obierania żadnego światopoglądu poza jego własnym na zasadzie „żyj i daj żyć innym”. I, paradoksalnie, ten slogan świetnie wpisuje się w treść książki. Żyj – i daj żyć również braciom mniejszym. Ale którym? I tu tkwi sedno problemu, bowiem człowiek współczesny, choć generalnie strasznie kocha zwierzęta, to nie wszystkie, a te, które kocha – to nie wszystkie jednakowo, nie wszystkie bezprecedensowo, nie wszystkie stale i nie wszystkie sprawiedliwie.

Czy człowiek, dokarmiający dzikie koty w miastach jest rzeczywiście matką Teresą dobroczynności? Czy wegetarianin, nie jedzący mięsa, a zajadający się mlekiem i jajkami, rzeczywiście pomaga uciemiężonym zwierzętom hodowlanym? A jeśli jada "tylko" ryby, to czy czyni go to miłośnikiem natury? Czy myśliwy, wybierający się na polowanie zgodnie z prawem i etyką łowiecką, jest rzeczywiście strasznym mordercą biednych zwierzątek?

Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź nie w książce Kruszewicza, ale we własnych sumieniach. Kruszewicz bowiem nie rozwiązuje problemu moralności za nas, przedstawia jedynie suche (choć z wyważonym komentarzem) fakty, dane statystyczne, analizy i porównania. Odwaliwszy kawał dobrej i żmudnej roboty przeciwstawia sobie różne aspekty różnych sytuacji i pozwala czytelnikowi wyciągnąć wnioski. Na podstawie merytorycznych, a nie emocjonalnych danych! To prawdziwa rzadkość!

Po przeczytaniu tej książki zupełnie inaczej patrzę na kawałek piersi kurczaka na talerzu i jeszcze bardziej doceniam jajka od moich kur (szczęśliwie od wielu lat nie kupuję jajek). A jednocześnie zastanawiam się nad tym, by kiedyś sama zacząć polować i już nigdy nie zjadać mięsa ze sklepu. Uważam, że w myśl powiedzenia „koszula bliższa ciału”, nasze społeczeństwo istotnie jest społeczeństwem hipokrytów – niestety, ze szkodą dla całej przyrody i przyszłości naszej planety - hipokrytów cieszących się złudnie czystym sumieniem, które jest jedynie pozornie czyste. Nie dopuszczając do siebie prawdy, niszczymy bioróżnorodność i cenne fragmenty tego, czego ludzkość jeszcze nie zrujnowała – dla własnej wygody i wyimaginowanego, fałszywego przekonania, że jesteśmy w porządku wobec zwierząt. Nie, nie jesteśmy. Tego dowodzi Andrzej Kruszewicz.

Bardzo, ale to bardzo polecam tę książkę każdemu, komu na sercu leży dobro przyrody. Nie powiem, żeby to była łatwa lektura - raczej z tych ciężkich, bo obnażających nasze najgorsze instynkty i nasze przewiny. A przy tym paradoksalnie napisana jest przystępnym, lekkim językiem, przez co niesamowicie wciąga. Wisienką na torcie są jednak anegdoty i komentarze autora - czasem porażające (jak co jadł podczas pewnej podróży...), a czasem zabawne i błyskotliwe. Jest to absolutnie jedna z najlepszych książek ubiegłego roku i majstersztyk w swoim gatunku.
Chapeau bas, panie dyrektorze!

Andrzeja Kruszewicza, dyrektora warszawskiego ZOO, znam z wielu książek poświęconych ptakom i audycji w radiowej Trójce. Świetny mówca, charyzmatyczny, o ogromnej wiedzy merytorycznej. Gdy więc pojawiła się „Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami”, wiedziałam, że muszę ją mieć.

Przeczytałam ją jak dobrą beletrystykę, nie mogąc się oderwać przez cały okres...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Porządny reset. Tego nam czasem potrzeba. Wystarczy doba niczym nie zmąconej zabawy, kilka drinków, chętnego na one-night stand, zdarte od śpiewu gardło, brak zahamowań. Hedonizm w najczystszej postaci. Właśnie dlatego rejsy promami wycieczkowymi, takie jak ten po Bałtyku, mają rację bytu. Ludzie potrzebują czasem spuścić się ze smyczy.

Jak Marianne, samotna starsza kobieta, dla której zakup biletu na prom był aktem spontanicznego szaleństwa. Jak Marten, Cilla i Linda oraz dwoje dorastających dzieci – Albin i Lo – dla których wycieczka jest okazją do zacieśnienia mocno nadszarpniętych przez alkohol i wzajemne pretensje więzi rodzinnych. Jak podstarzały pijaczyna Goran, dla którego taki wyskok z kumplami to nic nowego. Jak Calle i Vincent, zakochani w sobie do szaleństwa geje, którym Baltic Charisma pomoże podjąć najważniejszą z ważnych decyzji. Jak Madde i Zandra, dwie frywolne młode siksy, mające ochotę się zabawić z jakimiś fajnymi kolesiami tak zupełnie bez zobowiązań po to tylko, by udowodnić samym sobie swoją nadwątloną wartość.

Oni i wielu innych – setki pasażerów ściśniętych na promie, ma przed sobą 24 godziny totalnego odcięcia od świata. Skazani na siebie nawzajem, na kaprysy pogody i na sprawność promu, wszyscy mają jeden cel – przeżyć niezapomnianą noc*. I w tym pomóc im ma pokaźna załoga. Ochroniarze, barmani, kelnerzy, sprzątacze, marynarze, kabareciarze. Muszą dopilnować, by każdy z dziewięciu pokładów Baltic Charisma żył swoim życiem, jak duże, pozbawione moralnych hamulców wesołe miasteczko na środku bezkresnego, czarnego jak czeluści piekieł morza (bo noc, no nie?).

A co by było, gdyby na pokładzie pojawiło się zło?

„Przeklęty Prom” (sic!**) to bez dwóch zdań horror. Horror makabryczny, sugestywny, z mocno skondensowaną treścią i wielowątkową fabułą. Pomimo że opowiada o właściwie jednej tylko nocy na zamkniętej przecież przestrzeni, to mam wrażenie, że autor nie wyczerpał pełni możliwości płynącej z potencjału Baltic Charisma. Mnogość bohaterów i ich przeplatające się ścieżki przypominają podobnie wielowątkowe powieści Stephena Kinga (choć raz opis na okładce odrobinkę nie ściemnia) – jeśli znacie takie tytuły jak „Pod Kopułą” czy „Bastion”, to doskonale znacie ten schemat. Ja go osobiście strasznie lubię i odpowiada mi taka narracja. Poszczególne rozdziały poświęcone są bowiem kolejnym bohaterom i to za ich pośrednictwem poznajemy szczegóły tragedii na promie. Z ich perspektywy widzimy niepewność, strach, wątpliwości, dezorientację i wreszcie wszechobecną śmierć, wypełniającą ograniczoną przestrzeń niczym gęsty dym. Bo oto mają do czynienia z czymś, w czego istnienie nikt nie chce uwierzyć.

Wampiry. Brzmi kiczowato? Nie u Strandberga. Te stwory, które ożywia (dosłownie!) autor, to coś pomiędzy starym, dobrym Draculą a zgrają zombiaków z The Walking Dead. Mają świadomość – jak u Mathesona („Jestem legendą”) i czują wielki głód, którego nigdy nie będą w stanie zaspokoić. Wampiryzm Strandberga rozprzestrzenia się jak ostra choroba zakaźna, przemieniając kolejnych pasażerów w żądne krwi potwory, dla których nowe „ja” jest niczym objawienie, higher level, przeskok w ewolucji jedno piętro wyżej. Choroba rozchodzi się wykładniczo i naprawdę nie wiadomo, czy Baltic Charisma dobije do portu… A jeśli dobije, to co z tego promu wypełznie na ląd…?

Szczerze? W „Przeklętym promie” nie ma nic nadzwyczajnego, nic nowego. Autor leci dobrze nam znanym schematem, nie siląc się na zbytnią oryginalność, nie ośmieszając się fanaberią, która wywołałaby efekt groteski. Zamiast próbować wymyślić coś, czego nie było, po prostu wyciska z utartego szlaku absolutne maksimum – dorzucając to tu, to tam trochę gore, trochę flaków, brzydkich zapachów, wstydliwych nawyków, obleśnych przyzwyczajeń. Spokojnie można się z którymś z bohaterów identyfikować, bowiem każdy z nich został zlustrowany na maksa – mamy sfrustrowanych wannabe’s, smutne i samotne stare panny, zakompleksione grubaski, przerażone dzieci, rozgoryczonych dorosłych. Mamy całą gamę ludzkich odruchów, fizjologii, ohydztwa i… tak, czasem również i piękna, związanego z byciem człowiekiem. Ale tylko ociupinkę, wszakże Strandberg nie napisał cukierkowatej love story tylko makabryczną opowieść wypełnioną zgrozą. Do pewnego momentu daje nam wejrzeć w świat marzeń, planów, pragnień naszych bohaterów, a wszystkie sprowadzają się w zasadzie do jednego – do spełnienia najbardziej atawistycznych, podstawowych chuci. Bo taki rejs promem to idylla dla prostackich pijaczków i puszczalskich dziewcząt. To też dobry moment na danie komuś w mordę, schlanie się, świętowanie wieczoru kawalerskiego czy odnalezienie swojej drugiej połówki. Przynajmniej na chwilę. Czyżby wreszcie napotkała tych bezwstydników zasłużona kara?

A może… nagroda?

Ta cegła to kawał dobrej książki, jeśli mogę ją tak kolokwialnie podsumować. Jakoś Skandynawowie umieją pisać horrory. No bo co tu więcej chcieć? Jest akcja, izolacja, są zombiastyczne wampiry, jest masa krwi, masa tragedii, masa dramatu. Jest arcytrudna sytuacja praktycznie bez wyjścia, zamknięta hermetycznie przestrzeń, ograniczona liczba bohaterów o mega dobrze rozwiniętym zapleczu psychologicznym, a także mikroskopijna ilość potencjalnych rozwiązań konfliktu. Jest impas.
I jest dobrze.

* powinno być: – przeżyć niezapomnianą noc.

** Nie ma tu ani pół ducha, zaświadczam. Samo „Prom” zrobiłoby robotę i to znacznie lepiej, niż ten nomen omen przeklęty „Przeklęty”. Drogi Wydawco, proszę o przyjęcie niniejszego wniosku, z poważaniem (i z bezgranicznym uwielbieniem), Czytelniczka.

Porządny reset. Tego nam czasem potrzeba. Wystarczy doba niczym nie zmąconej zabawy, kilka drinków, chętnego na one-night stand, zdarte od śpiewu gardło, brak zahamowań. Hedonizm w najczystszej postaci. Właśnie dlatego rejsy promami wycieczkowymi, takie jak ten po Bałtyku, mają rację bytu. Ludzie potrzebują czasem spuścić się ze smyczy.

Jak Marianne, samotna starsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźcie sobie, że nagle ucichły wszystkie radia, zamilkły satelity. Jesteście daleko od domu i raptem nie wiecie nawet, czy dom jeszcze istnieje. Z dnia na dzień stajecie się samotni, tak samotni, jak jeszcze nigdy w życiu – jak ostatni żywy człowiek na świecie, który się skończył.
„Dzień dobry, północy” to właśnie opowieść o samotności, podniesionej do entej potęgi. Ta wyjątkowa historia mówi nam o jakimś nienazwanym kataklizmie, którego niemal nikt nie przeżył. Niemal, bo wyjątkiem jest tu stetryczały naukowiec w obserwatorium na Arktyce, i załoga statku kosmicznego „Aether”, powracająca z eksploracji Jowisza na Ziemię. Żadne z nich nie wie, co się stało. Okazuje się, że zarówno załoga statku jest zdana na siebie, jak i ostatni człowiek na świecie. No, prawie ostatni. Ten stary, nieprzyjemny naukowiec po chaosie związanym z pospieszną ewakuacją znajduje w obserwatorium małą dziewczynkę…
Ta opowieść to alegoria, piękna, brutalna opowieść o samotności i żalu. Podzielona niejako na dwie linie fabularne, które – co oczywiste – w pewnym momencie się łączą – nie jest opowieścią stricte apokaliptyczną. Podobnie, jak bohaterowie, nie wiemy, co się właściwie stało. Bo wiecie, co? To nie jest ważne. Ważne jest to, że w perspektywie końca świata wszystko, co wydawało się wyznaczać cel naszemu życiu, okazuje się być bez znaczenia.
Sully, jedna z członków załogi „Aether”, to matka, która poświęciła swoje życie rodzinne dla kariery w kosmosie. Ambitna, niesłychanie inteligentna, doskonale wykształcona astronautka celem swojego życia uczyniła eksplorację kosmosu. Poświeciwszy dla większego dobra swoje małżeństwo i relacje z córką, jest bohaterką, której często w literaturze nie spotykamy, ale w życiu – coraz częściej. Zwykle to mężczyzna bywa tym, który dla kariery zostawia rodzinę, i to już nikogo nie dziwi, zresztą nasz drugi bohater – naukowiec z Arktyki, Augustine, wpisuje się w ten schemat. Ta dwójka ma zresztą znacznie więcej ze sobą wspólnego...
Czytając „Dzień dobrym północy”, po głowie tłukło mi się wiele skojarzeń. Wątek Augustine’a i Iris, surowa, mroźna noc polarna i nieogarnięta okiem przestrzeń przywodziły na myśl „Terror” Dana Simmonsa (głównie poprzez wybór miejsca akcji), zaś lakoniczne rozmowy tej dziwnej pary i motyw podróży przez nicość do niepewnego azylu – „Drogę” Cormaca McCarthy’ego. Wątek kosmiczny natomiast, pełen technicznych szczegółów i ogromu wiedzy astronomicznej, przypomniał mi „Marsjanina”Andy’ego Weira, powieść, w której samotność również odgrywała istotną rolę. Abstrahując już od skojarzeń z innymi dziełami, ważne jest jednak to, że niezależnie od fabuły powieść opiera się głównie na kwestiach psychologicznych. Autorka w niemal poetycki, malowniczy, ale i brutalnie pozbawiony ckliwych ozdobników i wymówek przedstawia to, co dzieje się z psychiką człowieka u kresu życia, który osiągnął wszystko, czego chciał, i raptem dociera do niego, że się strasznie, ale to strasznie pomylił; psychikę jednostki w zamkniętej, niezwykle hermetycznej grupie (nie ma bardziej hermetycznego zgromadzenia, jak grupa astronautów w statku kosmicznym miliardy kilometrów od domu) i to, jak sobie radzi z presją odpowiedzialności oraz beznadziei, ogarniającej człowieka tuż po tym, jak sobie uświadomi, że jego działania nie mają publiczności, a wszystkie wielkie osiągnięcia straciły jakikolwiek sens.
Ale nie dajcie się złudzić. To nie jest łatwa czy przyjemnie kończąca się opowieść. Zakończenie sprawia, że potrzeba kilka godzin, by się otrząsnąć, choć kilkakrotnie w ciągu lektury bywałam olśniona na tyle, że łzy ciurkiem leciały mi po policzkach. „Dzień dobry, północy” to książka zupełnie odrealniona, z fabułą, która nigdy, przenigdy nie mogłaby się wydarzyć, a jednak czytelnik z pełną świadomością potrafi utożsamić się z bohaterami, a oni pomagają mu w walce z własnymi demonami. Tak ja to odebrałam i mi powieść Brooks-Dalton dała wiele do myślenia i otworzyła oczy na kwestie, z którymi borykam się we własnym życiu.

Ta książka jest dopieszczona w każdym szczególe – zarówno w treści, jak i w wyglądzie, bo okładkę ma boską. Cudowny kawałek arktycznego nieba na okładce i błyszczące gwiazdy dookoła samotnego, maleńkiego pomarańczowego namiotu nie tylko dobrze nawiązują do treści książki, ale także świetnie obrazują przekaz nieliteralny, nadany przez autorkę. Jestem autentyczna zauroczona tą powieścią, choć myślałam, że będzie to po prostu kolejna opowieść postapokaliptyczna w stylu „Pandemii” Jany Wagner, ale dostałam coś znacznie, znacznie głębszego. Kierujcie swoje kroki do księgarni, bo „Dzień dobry, północy” będzie jedną z najważniejszych powieści 2017 roku.

Wyobraźcie sobie, że nagle ucichły wszystkie radia, zamilkły satelity. Jesteście daleko od domu i raptem nie wiecie nawet, czy dom jeszcze istnieje. Z dnia na dzień stajecie się samotni, tak samotni, jak jeszcze nigdy w życiu – jak ostatni żywy człowiek na świecie, który się skończył.
„Dzień dobry, północy” to właśnie opowieść o samotności, podniesionej do entej potęgi. Ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak dotąd znany z opowieści grozy i horroru, Darda swoją najnowszą powieść określa mianem „thrillera”. Brak tu bowiem elementów stricte nadprzyrodzonych, nie mamy żadnej strzygi, równoległych wymiarów, huczących złowrogo puszczyków czy głodnych krwiopijców. Mamy za to dość enigmatyczny opis na okładce i dramatyczny, wielce wymowny tytuł: „Zabij mnie, tato”. Czy tym samym Darda wychodzi do mainstreamu, opuszczając specyficzne środowisko grozy i horroru? Nie do końca. Wciąż poruszamy się w otoczeniu poczucia zagrożenia, taplamy się w ludzkiej tragedii, w mroku, jaki może nas otaczać – z tą jednak różnicą, że w odróżnieniu do poprzednich tworów Dardy, „Zabij mnie, tato” jawi się jako historia najbardziej realistyczna, mocno ugruntowana, opowiadająca o horrorze, którego de facto możemy się stać uczestnikami. Zresztą można uznać, że zbiór opowiadań „Opowiem ci mroczną historię” był takim mostem łączącym dwa brzegi tej samej rzeki – z jednej strony mamy horror nadprzyrodzony, z drugiej – ten jak najbardziej realny; proza życia w wersji hard. Stojąc teraz na drugim brzegu z „Zabij mnie, tato” pod pachą, możemy jedynie otrzeć łzy i tęsknie spojrzeć na pierwszy brzeg, bo najnowsza książka autora przeraża autentycznością i prawdopodobieństwem, a rzeczywistość bywa przecież bardziej gorzka i dla celów zdrowia psychicznego mniej pożądana, niż nawet najbardziej wymyślna wariacja horrorystyczna, która zaczyna się i kończy w ramach fikcji literackiej.
Zdzisław Mokryna, emerytowany gliniarz wydziału wewnętrznego policji, wprowadza się do małego, spokojnego miasteczka (lejtmotyw Dardy; znawcy prozy autora wiedzą, że w takich okolicznościach przyrody jego fabuły mają się najlepiej). Ryków znajduje się niedaleko Miasta Wojewódzkiego i jest enigmatyczną czarną dziurą na mapie Polski, co samo w sobie dopuszcza mnogość interpretacji. Darda swoim zwyczajem nie narzuca nam konkretnej wizji urbanistycznej, raczej sugeruje miejsce akcji, dzięki czemu czytelnik może sobie w wyobraźni stworzyć własny Ryków. Zresztą miejsce akcji nie jest ważne, bynajmniej, to kolejny przytyk uświadamiający czytelnikowi, że taka historia może się wydarzyć wszędzie.
Mokryna poszukuje samotności i spokoju, by złapać dystans do niedawnej zawodowej tragedii. Jednak plan, ażeby pozostać odludkiem bez przeszłości i z niejasną teraźniejszością w nowym miejscu, nie wypala. Mężczyzna zaprzyjaźnia się z właścicielem lokalnej pizzerii, Kamilem Szykowiakiem, ojcem trzech dorastających córek i niezwykle charyzmatycznym człowiekiem. Dramatyczne wydarzenia, jakie nastąpią w życiu właściciela knajpy, nie tylko scementują więź łączącą obu mężczyzn, ale również nieodwracalnie zmienią wszystkich bohaterów. Zniknięcie dwóch córek Kamila wywróci życie mieszkańców Rykowa do góry nogami, a zło, które wpełzło do miasteczka, na dobre się w nim rozsiądzie…
Po lekturze tej powieści przez dłuższy czas siedziałam bez ruchu, kontemplując przeczytane słowa i analizując przebieg wydarzeń. To książka skłaniająca do refleksji, wymagająca od czytelnika zaangażowania emocjonalnego, opowiedzenia się za którymś z potencjalnych rozwiązań. Powieść jest niezwykle wyważona pod względem zarówno dramaturgicznym, jak i fabularnym. Paradoksalnie! Mamy historię opowiedzianą od A do Z, której ciągu dalszego nie da się zatrzymać, ono pędzi w wyobraźni czytelnika jeszcze długo po zakończeniu lektury. Ale nie skłaniałabym się do szafowania tutaj określeniami gatunkowymi jak „thriller” czy „kryminał”, bowiem „Zabij mnie, tato” nie jest ani jednym, ani drugim, a takie określenie spłyca tę historię i ją szufladkuje. To raczej rozprawa traktująca o poczuciu bezradności i niesprawiedliwości, o gniewie, wyrzucie sumienia, żalu i stracie. To hołd żałoby, pokorne oddanie jej czci, a jednocześnie dosadna opowieść o tym, że absolutnie niczego nie można przewidzieć. Dramat, w którym przewija się życie i śmierć, miłość i nienawiść, przypadek i zamierzenie, a elementy gatunkowe są jedynie środkiem do celu, zgrabnie wymyka się narzuconym ramom jakiejkolwiek konwencji. „Zabij mnie, tato” nie jest więc kryminałem, choć występują tu typowe dla nurtu elementy – śledztwo jest bardziej obserwowane niż prowadzone przez bohatera, zbrodniarz pozostaje gdzieś tam z boku, na pierwszy plan wysuwa się tragedia rodziny zaginionych, nie zaś kwestia samego zaginięcia. Darda tym razem operuje na ludzkiej duszy, brawurowo obnażając ten rodzaj lęku, który jest najsilniejszy – lęku o najbliższych - i to specyficzne poczucie winy, zżerające od środka każdego życiowego rozbitka, które w psychologii nazywa się „syndromem ocalonego”. Analizując dzieła Stefana Dardy można wyróżnić taki motyw przewodni, w którym przejawia się specyficzna, skupiona wrażliwość pisarza, wielokrotnie budującego swoje fabuły nie tyle na przebiegu wydarzeń, co na ekspresji emocjonalności bohaterów i przemianom psychologicznym, którym w naturalnej konsekwencji podlegają.
Poza wartością literacką i emocjonalną, czyli tą najistotniejszą i najmocniej zaakcentowaną w fabule, pojawiają się jeszcze dwa mocne elementy, wyróżniające tę pozycję spośród jej podobnych. Mianowicie element wchłonięcia (apeluję o stworzenie odpowiedniego, ładnie brzmiącego neologizmu opisującego stopień zaczytania!) – czytając książkę w pociągu przegapiłam stację Siedlce Główne i gdyby nie konduktor, zapewne wróciłabym do Warszawy po zmianie kierunku jazdy. Byłam tak zaaferowana jedną sceną, że nie widziałam świata poza, nomen omen, światem przedstawionym. Natomiast scena finałowa była klasyczną konsekwencją hitchcockowskiego powiedzenia odnośnie do dobrej historii, która musi zacząć się „trzęsieniem ziemi, a potem napięcie może tylko rosnąć”… Trudne do przewidzenia zakończenie zaskoczyło, bowiem wszystko wskazywało na inny kierunek pędu fabuły. Jednak co najbardziej wybija się ponad poziom fikcji literackiej jest rzeczowa argumentacja i podparty faktami trzon opowieści. Stefan Darda przeprowadził research i pewne absurdy naszego prawodawstwa wydarł na wierzch, ośmieszając system i wskazując na kwestie, które jak dotąd są gdzieś tam ukrywane czy bagatelizowane. Mowa o konsekwencjach amnestii, błędach sądowniczych, lukach prawnych i generalnie fakcie, że sporo bestii wyszło sobie jak gdyby nigdy nic z więzień i, poniekąd zresocjalizowani, powrócili do swoich niecnych procederów tylko li wyłącznie z powodu zaniechania czynnika ludzkiego. Jest to bardzo trudny temat, bolesny i spychany przez świadomość gdzieś tam w tył głowy, niemniej jako problem społeczny i realne zagrożenie wciąż istnieje. Tak też został przedstawiony w powieści i, pomijając głód sensacji społeczeństwa telewizyjnego, które siedząc przed ekranem w domu z wypiekami na twarzy ogląda ludzkie tragedie po to, by mieć o czym gadać nad pomidorową, Darda zwrócił też uwagę na problem znieczulicy. Gdy opadnie sensacyjny pył, gdy temat się znudzi lub znajdzie się coś ciekawszego na pierwszej stronie brukowca – tragedia powraca z całą mocą do rodziny, a społeczeństwo wzrusza ramionami (zresztą niedawno w powieści „Blackout” przeczytałam, że nie ma nic bardziej nieaktualnego, niż news z wczoraj). Ponadto zauważam, że pedofilia tak generalnie jest raczej omijana w literaturze i, zdaje się, częściej o niej piszą kobiety. Nie wiem, z czego to wynika, choć mam pewne podejrzenia. Tym bardziej kłaniam się w pas Stefanowi Dardzie, że wykorzystał ten motyw, wskazał problem, wskazał zagrożenie, wskazał też świetne rozwiązanie (ta końcówka!) i zrobił to bez nadęcia, bez rozdmuchania, bez ocierania o śmieszną poprawność polityczną czy paranoiczną zachowawczość. Temat wypada bardzo neutralnie, co – przy wątku tego kalibru – jest nie lada wyczynem.
Reasumując, „Zabij mnie, tato” to kolejna świetna pozycja w dorobku Stefana Dardy, ugruntowująca jego pozycję na świeczniku polskiej literatury. Wrażliwość autora, jego bezceremonialność i brak przesadnej egzaltacji w opisach, prostota wypowiedzi i zawoalowane, ukryte między wierszami refleksje sprawiają, że powieść czyta się szybko, choć nie bez emocji. Jak pisałam wcześniej, „Zabij mnie, tato” porusza naprawdę głębokie struny, i w zależności od osobistych preferencji i doświadczeń czytelnika może go wzruszyć, zasmucić, zdenerwować bądź przerazić. Ale z pewnością nie pozostawi go obojętnym.
„Zabij mnie, tato” polecam przede wszystkim osobom wrażliwym, empatycznym, poszukującym w literaturze czegoś więcej niż taniej sensacji i ckliwej obyczajowości, a jednocześnie potrafiącym docenić kontrast pomiędzy wyważoną narracją a efektem poruszenia, który niczym lawina obezwładnia czytelnika dopiero w tym następnym etapie – przyswajania treści. Mówi się, że piękna kobieta nie musi niczego robić, wystarczy, by pojawiła się na przyjęciu, aby wzbudzić zachwyt i zauroczyć pozostałych gości. Myślę, że podobnym powiedzeniem można określić dobrą literaturę – to, co pomiędzy okładkami, powinno być wierzchołkiem góry lodowej, zaś jej podnóże musi nieskończenie rosnąć w wyobraźni czytelnika. „Zabij mnie, tato” to kłębek. Rozwińcie go we własnych sumieniach i spróbujcie postawić się na miejscu bohaterów. I obiecuję, że nie będzie to wcale łatwe zadanie…

Jak dotąd znany z opowieści grozy i horroru, Darda swoją najnowszą powieść określa mianem „thrillera”. Brak tu bowiem elementów stricte nadprzyrodzonych, nie mamy żadnej strzygi, równoległych wymiarów, huczących złowrogo puszczyków czy głodnych krwiopijców. Mamy za to dość enigmatyczny opis na okładce i dramatyczny, wielce wymowny tytuł: „Zabij mnie, tato”. Czy tym samym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tożsamość jest należna każdemu człowiekowi. To element wolności, podstawa do istnienia w społeczeństwie, różnicująca poszczególne jednostki i stanowiąca o ich odrębności. To kwestia złożona, zbudowana z wielu składowych, których wariacje i najmniejsze różnice pozwalają wyodrębnić całkowicie wyjątkową i niepowtarzalną jakość. Tak, jak z DNA. Najmniejsza zmiana kodu, choćby jedna różnica w łańcuchu potrafi dokonać fundamentalnej zmiany. Tak też jest z tożsamością. Choć podlega ona ciągłym przekształceniom, to uszkodzenie jednego klocka, jednego elementu tej skwapliwie zbudowanej konstrukcji może prowadzić do niebagatelnych zmian struktury, zaś usunięcie jednego z klocków – do zawalenia się całości.
Tożsamość tworzą rodzina, środowisko, religia, ojczyzna. Co się stanie, gdy jednego z tych klocków zabraknie?

Ismet ucieka do Stanów Zjednoczonych przed wojną w Bośni, pozostawiając za sobą rodzinę i ukochaną. Ten młody uchodźca podejmuje decyzje, które zdeterminują całe jego życie, i srogo za nie zapłaci. Zaś Mustafa to żołnierz, obserwujący zgrozę i horror wojny, choć podobnie jak Ismet ma jeszcze mleko pod nosem… Co łączy tych dwóch mężczyzn poza zrujnowaną i zmęczoną wojną ojczyzną?

„Odłamki” to powieść, która pokazuje, iż zmiana jednego elementu wpływa destrukcyjnie na całokształt. Mikroświat głównego bohatera runie, gdy jego ojczyzna zostanie ranna. On sam rozpryśnie na milion małych kawałków, by następnie na ślepo i desperacko próbować skleić siebie samego z powrotem. Ten Jugosłowianin z krwi i kości, którego korzenie wrosły w ziemię głęboko i zostały brutalnie podcięte, przesadzone, pozbawione wody i powietrza, doświadczy kryzysu wiary we wszystko, w co dotychczas wierzył. Wojna, ginący rodacy, tyrania, brak wolności, poczucie zagubienia i odrealnienia zachwieją solidną budowlą, jaką jest tożsamość młodego chłopca – tożsamość, która teraz rozdzieli się na dwoje, na odłamki, wszystkie równie potrzaskane i nieszczęśliwe, każde równie niepełne.

Ismet Prcić zadebiutował tą powieścią i za jednym zamachem ukazał, jak zdolnym i wrażliwym jest pisarzem. „Odłamki” to brawurowy i niezwykle dojrzały debiut, opowieść ważna, mądra i trudna. I piękna. Ismet Prcić pokazuje świat, do którego nie ma dostępu nikt, co nie zaznał gorzkiego smaku wojny; pokazuje, czym tak naprawdę jest strach. I jednocześnie pokazuje, czym jest nadzieja… W obliczu tak wielu nieszczęść aż dziw bierze na myśl, że wciąż można ją mieć. A jednak. W walce o wolność bohaterowie tych swoistych historii Prcicia – odrębnych, acz nierozerwalnie ze sobą związanych – nie mają sobie równych, gdyż wbrew okolicznościom potrafią odnaleźć w sobie i innych dobro i uśmiech, a nawet niekiedy nawet naiwność cechującą ludzi szczęśliwych. Bohaterowie poszukują swojego miejsca w świecie, bo ich dom – ojczyzna – została zniszczona, a jej odłamki zmuszeni byli zostawić za sobą. Teraz pora nauczyć się kochać nowy dom, zapuścić nowe korzenie. To powieść imigracyjna, wojenna, miłosna, to dramat i obyczaj, to opowieść o życiu, jakiego doświadczyło zapewne wielu młodych Bośniaków. „Odłamki” wbrew wszystkiemu nie dołują, nie smucą – to powieść, która w magiczny sposób podnosi na duchu, motywuje i zapewnia, że choćby nie wiem, co, to przecież zawsze wychodzi słońce. Opowiada o nadziei i o marzeniach, śmiałych, ale możliwych do spełnienia. O odkrywaniu samego siebie i sklejaniu się na powrót po rozerwaniu poszczególnych elementów. O tym, że zło, smutek i rozpacz stanowią nieodłączną część tożsamości, a nawet najgorsze wojny służą jej hartowaniu i szlifowaniu. Kiedy wreszcie wiesz, kim jesteś, możesz spojrzeć wstecz z pewnością, iż to, co drążyło skałę, okazało się ją tworzyć.

Serdecznie polecam ceniącym sobie wysoką literaturę i piękną prozę. „Odłamki” to wyjątkowa powieść.

Tożsamość jest należna każdemu człowiekowi. To element wolności, podstawa do istnienia w społeczeństwie, różnicująca poszczególne jednostki i stanowiąca o ich odrębności. To kwestia złożona, zbudowana z wielu składowych, których wariacje i najmniejsze różnice pozwalają wyodrębnić całkowicie wyjątkową i niepowtarzalną jakość. Tak, jak z DNA. Najmniejsza zmiana kodu, choćby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Strefa zagrożenia" jest powieścią non-fiction, ale została napisana jak rasowy thriller medyczny. Mamy bohaterów, z którymi możemy się identyfikować i realia, które możemy sobie wyobrazić. Choć styl bywa nieco surowy, toporny, to i tak zatarta została ta subtelna granica pomiędzy stylem podręcznikowym a beletrystycznym. Szybko zapominamy, iż mamy do czynienia z opowieścią w stu procentach (!) opartą na prawdziwych zdarzeniach. Pomimo, iż zapewne dialogi i przemyślenia zostały podkolorowane, wygładzone, nieco sfabularyzowane, to wydarzenia, emocje i niebezpieczeństwo naprawdę miały miejsce. Preston jednak tak operuje słowem i stylem, iż ostatecznie "Strefę zagrożenia" czyta się podobnie, jak powieści przygodowe - lekko, z grymasem niedowierzania, czasami uśmiechem, w pełnym rozluźnieniu. Jestem w swoim domu, co zatem mogłoby mi się stać? Ebola? Ten wirus jest tak daleko ode mnie, jakby nie istniał w ogóle. Preston umożliwia takie poczucie, pozwala czytelnikowi się rozsmakować w tej historii, zrelaksować przy lekturze, opuścić gardę. Język powieści sprawia, że czyta się ją szybko i bez wysiłku. A jednak główny przekaz od czasu do czasu uderza w czytelnika z ogromną mocą - to nie jest fikcja literacka.

Książka jest niezwykła. Nie wiem, czy w tym wypadku mogę zastosować słowo "fabuła", gdyż fabuła generalnie sugeruje coś wymyślonego, opracowanego, zaś treść "Strefy zagrożenia" mogła zostać obmyślona jedynie przez krnąbrny los lub Boga. I tak zresztą było. Powieść ukazuje drogę, jaką pokonali najwięksi specjaliści od wirusologii w poznaniu genezy i specyfiki wirusa, który okazał się równie enigmatyczny jak HIV i znacznie bardziej niebezpieczny. Brawurowe badania, lekkomyślność, początkowe bagatelizowanie problemu leżącego w głębi afrykańskich bezdroży przez badaczy i armię skonfrontowano z późniejszymi działaniami, graniczącymi z przesadą. Ci, którzy mają dbać o zdrowie całego gatunku ludzkiego, wciąż jednak niewiele wiedzą. Ta książka opowiada właśnie o tym, jak zwykła niewiedza i ignorancja przerodziła się w niewiedzę połączoną ze strachem.
Brak wykształcenia biologicznego wcale nie przeszkadza w odbiorze tej historii. Jak pisałam, styl, język i ogólna konstrukcja "Strefy skażenia" są przystosowane dla przeciętnego czytelnika. Poza treściami stricte związanymi z główną osią fabularną (a niech to!), dostajemy również odrobinę afrykańskiej egzotyki, pejzaży i wspomnień, ubarwiających treść i uczłowieczających bohaterów. Obrazowe opisy objawów choroby i jej efektów oraz tego, co robi z ciałem człowieka w połączeniu z niezbyt skomplikowaną nomenklaturą specjalistyczną dają w rezultacie ciekawy miszmasz, bardziej przerażający i działający na wyobraźnię niż powieści fantastyczne. Grozę tej historii pogłębia fakt, iż nie ma tu wcale fikcji, droga wirusa ebola z Afryki do Ameryki nie jest wymysłem autora, choć na dobrą sprawę wielu pisarzy beletrystycznych mogłoby zazdrościć Prestonowi. Spora dawka gore wywołuje gęsią skórkę i strach, bo - w przeciwieństwie do ataku kosmitów - epidemia wirusa ebola jest w miarę prawdopodobna, a jej przebieg byłby niezwykle bolesny i praktycznie śmiertelny dla całej populacji ludzkiej. Jak pisze Preston: Unoszony przez powietrze [wirus] mógł okrążyć kulę ziemską w ciągu mniej więcej sześciu tygodni, podobnie jak wirus grypy, zbijając mnóstwo ludzi, lub pozostawać w ukryciu i atakować znienacka każdorazowo niewielką liczbę osób.Należy też pamiętać, że pierwotnie wydano tę powieść... 20 lat temu. I jest wciąż aktualna, ba, jest teraz bardziej aktualna, niż kiedykolwiek. Jak widać życie po raz kolejny przebiło fikcję, pisząc najciekawsze - i w tym wypadku najstraszniejsze - scenariusze.

Wirus ebola jest niezwykle groźny, a wybór ofiary jest dlań kwestią drugorzędną. Nie interesuje go wiek, płeć, status społeczny czy pochodzenie etniczne ofiary. Nie wiadomo, skąd się tak naprawdę wywodzi, jak się rozprzestrzenia i jak go unieszkodliwić. Wirus ten jest sprytny, posiada ogromne możliwości adaptacyjne i umiejętność mutacji, co czyni go najgroźniejszym seryjnym mordercą współczesnego świata. "Strefa zagrożenia" to wspaniała monografia, ciekawa historia i przerażający horror w jednym, książka, którą zdecydowanie warto przeczytać. Osobiście serdecznie polecam wielbicielom thrillerów, historii non-fiction i powieści grozy. Pamiętajcie, że bardzo wiele historii postapokaliptycznych opiera się na pandemiach chorób, wywołujących gorączki krwotoczne, prędką i bolesną agonię oraz głód ludzkiego mięsa. Dwa pierwsze symptomy zaczerpnięto z prawdziwego życia. Mamy czego się obawiać?

"Strefa zagrożenia" jest powieścią non-fiction, ale została napisana jak rasowy thriller medyczny. Mamy bohaterów, z którymi możemy się identyfikować i realia, które możemy sobie wyobrazić. Choć styl bywa nieco surowy, toporny, to i tak zatarta została ta subtelna granica pomiędzy stylem podręcznikowym a beletrystycznym. Szybko zapominamy, iż mamy do czynienia z opowieścią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historie o demonach. O czarownicach. O Darach i magii. O białych damach i niecnych uczynkach. Psychopatach i ich ofiarach. Piotr Borowiec sięga do korzeni - do trzewi grozy, źródeł strachu, do samego dna piekła. Jego zbiór opowiadań "Wszystkie białe damy" to miszmasz konwencji, koktajl stworzony z przeróżnych typów horroru, zdradzający inspiracje tuzów gatunku - przede wszystkim Lovecrafta. Dobry warsztat wespół z niezłymi pomysłami dają w efekcie świetną lekturę, pozwalającą na efektywną rozrywkę intelektualną z dużą dawką grozy. Dlaczego intelektualną? Bo opowiadania Borowca kryją w sobie liczne nawiązania do pereł literatury grozy, które z przyjemnością się wyłuskuje z tekstu niczym pestki z arbuza.
"Wszystkie białe damy" to zbiór trzynastu opowiadań utrzymanych w nurcie horroru - i to horroru wszelakiego, bowiem mamy tu zarówno klasyczne ghost story, jak również opowieści makabryczne z dużą dawką gore i na poły gotyckie historie o demonach. Podoba mi się ta plątanina wątków, która skutecznie odgania znudzenie. Niektóre opowieści były już publikowane, choćby "Czwarte użycie noża" - to opowiadanie zajęło II miejsce w konkursie Horror na Debiut, w którym byłam jednym z jurorów. Przyjemnie jest zatem móc śledzić rozwój autora od samego początku jego literackiej kariery. A jeszcze przyjemniej, kiedy gołym okiem ten rozwój widać - nie tylko w ilości opowiadań, ale przede wszystkim w ich jakości. Oczywiście, jak to w zbiorach opowiadań bywa, są teksty lepsze i gorsze. Nie będę się rozwodziła nad każdym z nich - nadmienię tylko, że po lekturze całości nasuwa się jeden wniosek - Borowiec powinien się przerzucić na dłuższe formy. Zdecydowanie lepiej sobie radzi z opowiadaniami liczącymi co najmniej kilkanaście stron - ma więcej czasu na zbudowanie napięcia, stworzenie wiarygodnego tła historii i na powolne, acz zdecydowane dążenie do obmyślonego finału. Szorty bywają po prostu niesatysfakcjonujące. Zbyt pospieszne prowadzenie akcji sprawia, że historia zdaje się być jedynie szkicem, nagromadzeniem zbyt wielu zdarzeń w zbyt krótkim czasie, przez co całą opowieść kwituje się wzruszeniem ramion. Za to opowieści dłuższe - o, w nich można się rozsmakować, czytelnik ma odpowiednią ilość czasu, by się wygodnie w historii rozsiąść, poczuć emocje i wdrożyć w tok zdarzeń. Taką opowieścią jest na przykład "Dla świętego spokoju" - ciekawa, momentami oniryczna opowieść o miłości i poświęceniu, o bagażu doświadczeń i skwapliwie skrywanych tajemnicach z przeszłości, które zawsze znajdą sposób, by się ujawnić - i to w najbardziej makabryczny, przerażający sposób. Kolejną, dobrze napisaną opowieścią jest "Spacer po szpitalu" - lekka wariacja na temat dość specyficznej zemście zza grobu, ze świetnymi opisami. Zawsze powtarzam, że pisarz powinien cechować się empatią i umiejętnością opisywania tego, co nieopisywalne - Borowiec sobie radzi całkiem nieźle, opisując ból, strach czy nienawiść. Podoba mi się również to, jak lekko nawiązuje do klasyki - i mam tu na myśli "Potomka", opierającego się na z gruntu banalnej historii o egzorcyście, a rozwiniętej w fajną, ciekawą wariację z dużą dawką HPL-a. Skojarzenie z mistrzem grozy, Stephenem Kingiem, przychodzi samo podczas czytania tytułowego opowiadania, "Wszystkie białe damy". To z kolei monolog utrzymany w stylu "Dolores Claiborne" z przewrotną końcówką - dość, przyznaję, zabawną. "Tam, gdzie mieszkają szczury" natomiast skojarzył mi się z opowiadaniem z "Pradawnego zła"- oczywiście przez te urocze zwierzątka. Nie da się ukryć, że Piotr Borowiec jest ojcem - dialogi ojca z córką w tym opowiadaniu, jak i przemyślenia dziecka w "Małe dziewczynki nie są głupie" dowodzą temu, że autor jest niezłym obserwatorem i potrafi w wiarygodny sposób przedstawić rozumowanie sześciolatków. Winszuję, bo nie jest to wcale takie proste, ale widać doświadczenie uczy. Reasumując, raz jeszcze podkreślę, że Borowiec powinien pisać powieści i nowele, nie skupiać się zaś na króciakach - niech za przykład posłuży "Akt notarialny" - zabawna, króciutka i dość bizarryczna interpretacja znanego wszystkim motywu goethowskiego - tutaj spotkania Mefistotelesa z... Janem Twardowskim. Jako luźny ukłon w stronę klasyki literatury ta opowieść jest całkiem przyzwoita, aczkolwiek Borowca stać na więcej, a byłoby lepiej, gdyby historia nie była tak oczywista. Wiele opowiadań autora pozostawia spore pole do interpretacji, Borowiec potrafi nie dopowiadać, zawieszać swoje fabuły - taki zabieg przydaje kilka punktów do skali przerażenia i w rewelacyjny sposób sprawić, że opowieść tak naprawdę kończy się dopiero w umyśle czytelnika. Tak jest w przypadku mojego ulubionego opowiadania, "Zapisane", czerpiącego ze starego jak świat motywu polowania na czarownice. Panie Piotrze, proszę wziąć wiedźmy na warsztat w powieści, bo świetnie to panu wychodzi - tę opowieść zdecydowanie widziałabym jako znacznie dłuższą i bardziej rozbudowaną nowelę, choć z pozoru wydaje się wtórna i mało oryginalna. A jednak, bazując na ogranych motywach, w jakiś magiczny sposób Borowiec potrafi tchnąć pewną świeżość do swoich historii, paradoksalnie poprzez utrzymanie klasycznych wzorców. To tak, jakby po prostu wyczyścić zaśniedziałe srebro celem wydobycia jego blasku, przytłumionego minionym czasem i wieloma warstwami banalnego naśladownictwa. Autor nie naśladuje, on wydobywa piękno z konwencjonalnego wzorca. I straszy. Nie ma chyba lepszego komplementu dla autora opowieści grozy.
"Ta ciemność miała nogi-węże. I oczy"
Piotr Borowiec pisze o tym, co zna - to najbezpieczniejszy sposób pisania opowieści. Budując fundament na jak najbardziej realnym gruncie może sobie frywolnie sięgać po niesamowitość - tu postawi ducha, tam upiora, po czym obserwuje, co będzie się działo. Jego bohaterowie są bardzo ludzcy - nawet ci, co ludźmi nie są - czują, cierpią, boją się. Podwaliny emocjonalne opowieści nie są zbyt wymyślne - miłość, zazdrość, gniew - acz bazując na podstawowych instynktach autor uzyskuje interesujące rezultaty. W końcu największe zbrodnie zrodziły się z najbardziej atawistycznych emocji, prawda?

"Wszystkie białe damy" nie jest zbiorem wybitnym, ale zwiastującym narodziny zdolnego twórcy horroru. Borowiec ma zadatki na Dobrego Pisarza, a tą antologią udowadnia, że nie stoi w miejscu. Z dumą patronuję temu zbiorowi i serdecznie go polecam fanom konwencji i tym, którzy - tak jak ja - lubią wyłuskiwać pestki z arbuzów. "Wszystkie białe damy" to wartościowa rzecz, świetnie wydany zbiór ubarwiony czarująco niepokojącymi rysunkami Pauliny Wach. Gorąco zachęcam do nabycia.

Historie o demonach. O czarownicach. O Darach i magii. O białych damach i niecnych uczynkach. Psychopatach i ich ofiarach. Piotr Borowiec sięga do korzeni - do trzewi grozy, źródeł strachu, do samego dna piekła. Jego zbiór opowiadań "Wszystkie białe damy" to miszmasz konwencji, koktajl stworzony z przeróżnych typów horroru, zdradzający inspiracje tuzów gatunku - przede...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kamil Kott to ambitny, acz praworządny człowiek. Miota się w nim wiele demonów – chęć zysku, pragnienie sławy, a jednocześnie ślepa naiwność i stara, wręcz archaiczna wiara w uczciwość. To nietuzinkowa postać, która przecież – na świeczniku, w świecie wielkich układów i jeszcze większych biznesów – już dawno powinna utracić skrupuły i jakiekolwiek dobre intencje. Mimo to Kamil, o święta naiwności!, przez życie brnie z podniesioną głową i czystym sumieniem. Władca telewizji, były dziennikarz, najlepszy przyjaciel Mecenasa, rozwodnik z oazą na Mazurach, kot spadający zawsze na cztery łapy. Teraz przyjdzie mu zweryfikować swoje staroświeckie poglądy i zaryzykować wiele, bowiem trafi mu się prominentna, opłacalna posadka, zbyt piękna, by mogła być prawdziwa.
To Kamil Kott jest głównym bohaterem „Lawiryntu”, książki, którą mogę opisać jako thriller ekonomiczny. Ta opowieść, z gruntu zupełnie nie wpisująca się w ramy mojego czytelniczego gustu, zawładnęła mną całkowicie. I to nie tylko z powodu fabuły podejrzanie podobnej do głośnej afery sprzed niespełna kilku lat, ale przede wszystkim z powodu nienagannych umiejętności autora do gawędziarstwa. I to gawędziarstwa w wyśmienitym stylu.

„Lawirynt” opowiada o perypetiach garści arcyciekawych bohaterów, którzy w jakiś sposób zostają związani z przedsiębiorstwem finansowym inwestującym w złoto i posiadającym, nomen omen, nowe, polskie linie lotnicze. Skojarzenie z Amber Gold nasuwa się samo, choć Emil Marat skwapliwie odcina się od całej afery i obiecuje, że podobieństwa do prawdziwych osób i zdarzeń są przypadkowe. Niezależnie od tego, czy autor jedynie zaczerpnął inspiracji ze znanej nam wszystkim piramidy finansowej, czy popełnił rzetelny, drobiazgowy reportaż opisujący kulisy jej powstania i upadku, książkę należy odczytywać jako fikcję literacką, nawet jeśli co kilka stron na ustach czytelnika pojawi się niewymuszony, porozumiewawczy uśmieszek. Jeśli to jest fikcja, to bardzo dobra. Jeśli to prawda, to… gratuluję porządnej, dziennikarskiej roboty.


Abstrahując jednak od lawirowania pomiędzy prawdą a fałszem, „Lawirynt” to książka, od której absolutnie nie można się oderwać. Wiem, że brzmi to jak frazes i to niezupełnie prawdziwy w tym przypadku, bowiem jak można się zachwycić opowieścią składającą się w głównej mierze z analiz finansowych i rozważań natury ekonomicznej? Okazuje się, że można. Nieważny jest bowiem temat, ważna jest opowieść. Marat posiadł niezwykłą umiejętność opowiadania i pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, iż prezentacja treści książki telefonicznej w jego wykonaniu byłaby fascynująca. Szukając słowa określającego język powieści do głowy przyszło mi jedno – błyskotliwy. Otóż to. „Lawirynt” jest napisany błyskotliwym językiem, i to on dźwiga na swoich barkach ciężar tej trudnej i skomplikowanej, wręcz brudnej historii o ogromnym przekręcie.
Marat do swojej opowieści zaprosił nie tylko dziennikarzy, prawników i rzeczników prasowych, ale także agentów ABW i członków subtelnej, ukraińskiej mafii. W efekcie „Lawirynt” to prawdziwy labirynt osób, zdarzeń i konsekwencji, brawurowo napisana historia, która istotna mogłaby – lub mogła – się zdarzyć.
Kolejnym elementem wartym wspomnienia jest sama konstrukcja bohaterów książki. To drobiazgowo ulepione z literackiej gliny wiarygodne i interesujące postaci. Każdy, lawirujący po stronach tej powieści, został dopieszczony i dokończony – zarówno postaci pierwszoplanowe, jak i sporadycznie występujące. Ogromnie podobał mi się również sposób opisywania emocji – obrazowo, niezwykle sugestywnie, dobitnie. Nie jest przecież łatwo opisać strach, niepewność, złość – a Marat zrobił to tak, jakby ściągał niewidoczny pyłek z garnituru. Lekko, prawie mechanicznie, a przez to wiarygodnie i dosadnie. Miłość u Marata występuje w tej postaci, którą jako cynik toleruję – opisana po męsku, bez ckliwości, a jednak z pewną nostalgią i – co najważniejsze – z wyczuciem. Brak tu patosu, brak wyolbrzymiania, a równocześnie nic tu nie jest czarno-białe, ludzie nie są tylko dobrzy lub tylko źli, po „Lawiryncie” lawirują wszystkie odcienie szarości. Kolejny, wielgaśny plus dla Autora.
„Lawirynt” to książka, która mogłaby być niemożebnie nudna, a jednak – paradoksalnie – jest książką niezwykłą. Trzymającą w napięciu, wciągającą, momentami sensacyjną i wypełnioną barwnymi postaciami – Emil Marat przemienił flaki z olejem w bukiet kwiatów, tworząc opowieść zdecydowanie wartą przeczytania i zadumy. To historia obrazująca kulisy systemu, mechanizmów rynku, manipulacji, ludzkiej naiwności i tego, co dzieje się tuż obok nas, a jednak nie mamy o tym bladego pojęcia. Jestem pod wrażeniem, wciąż urzeczona i wciąż zdziwiona, że ledwie otworzyłam pierwszą stronę, a już po chwili kończyłam czytać ostatnią. Dobra, mocna, męska rzecz. Polecam.

Kamil Kott to ambitny, acz praworządny człowiek. Miota się w nim wiele demonów – chęć zysku, pragnienie sławy, a jednocześnie ślepa naiwność i stara, wręcz archaiczna wiara w uczciwość. To nietuzinkowa postać, która przecież – na świeczniku, w świecie wielkich układów i jeszcze większych biznesów – już dawno powinna utracić skrupuły i jakiekolwiek dobre intencje. Mimo to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Upadek Gubernatora. Część druga Jay Bonansinga, Robert Kirkman
Ocena 7,0
Upadek Guberna... Jay Bonansinga, Rob...

Na półkach: ,

Nadchodzi kres totalitarnej władzy Gubernatora. Paradoksalnie jednak Woodbury jeszcze nigdy nie było tak zjednoczone, jak teraz, gdy władca miasteczka został porąbany na kawałki kataną wroga. Dyktator powoli wraca do zdrowia ku uldze mieszkańców. Czyżby to pragnienie zemsty sprawiło, że pozbawiony prawego ramienia i lewego oka znajduje w sobie siłę, by powstać? Nie ma wszakże lepszej motywacji, niż krwawa wendetta na wrogach. Philip Blake szykuje oddziały, sącząc jad w umysłach "swoich" ludzi, manipulując prawdą i naginając fakty. Strasząc ludzi i przemieniając ich strach w gniew. Szykuje się wojna, której wyniku nawet Gubernator nie jest w stanie przewidzieć.

Część druga ostatniego tomu trylogii (a przynajmniej tak mi się zdaje, bowiem w książce pojawia się zapowiedź tomu czwartego pt. "Zejście"...) "Żywe trupy" opowiada o totalnej degeneracji umysłu psychopatycznego przywódcy Woodbury. Ten do cna zły szwarccharakter, napędzany żądzą zemsty, nie zawaha się ani chwili, by ukarać znienawidzoną grupę, ukrywającą się za murami więzienia. W ruch pójdzie cały arsenał broni, ciężarówki, nawet czołg; grupa zwyczajnych ludzi przemieni się w paramilitarny kolektyw, ślepo podążający za dowódcą.
Poprzednie tomy cyklu zdążyły mnie już przyzwyczaić do specyficznej narracji powieści, ale dopiero ta część utwierdziła mnie w przekonaniu, że to jedyna i słuszna narracja dla tak dynamicznej powieści. Narracja przebiega powiem w czasie teraźniejszym, co potęguje akcję i wywołuje pełen napięcia efekt uczestniczenia czytelnika w opisywanych wydarzeniach. Tutaj ogromne oklaski dla Bartka Czartoryskiego, który w rzeczowy, acz barwny i elokwentny sposób przełożył tę powieść, dbając o to, by każde zdanie ożywało w wyobraźni czytelnika niczym film na dużym ekranie. Nie ma tutaj wielu rozterek moralnych, nie ma czczej gadaniny. Suspens wywołuje zawroty głowy. Spowolnienie akcji wiąże się jedynie z jej maksymalnym przyspieszeniem, stanowiąc swoistą ciszę przed burzą, która rozpętuje się na kolejnych kartach powieści.
Muszę na chwilę zadumać się nad psychologią postaci, bo jest to jeden z najważniejszych elementów historii. Widzimy zmagania ludzi z Woodbury, ślepo zapatrzonych w chorego psychicznie dyktatora, co jest jednocześnie ukazaniem tej zupełnie drugiej strony medalu - znamy przecież tę historię z serialu, ale z perspektywy Ricka i jego grupy. Po drugiej stronie barykady mamy równie barwną ekipę, składającą się z ludzi zarówno dobrych - i jest ich przeważająca większość, bowiem ludzie w Woodbury szukali przecież azylu, odrobiny normalności w tym nowym, szalonym świecie - jak i doszczętnie złych. Punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia i cykl poświęcony Gubernatorowi jest tego najlepszym przykładem. Mieszkańcy Woodbury po prostu chcą przetrwać. A cwana, perfidna manipulacja jest jedynym sposobem, dzięki któremu Gubernator dostanie dokładnie to, co chce. Sam Blake jest perfekcyjnie nakreślonym czarnym charakterem; czytelnik nienawidzi go od samego początku i ogromnie się cieszy z jego upadku. Szkoda tylko, że nim nadejdzie kres Gubernatora, zginie tak wielu dobrych ludzi. Lilly Caul, druga główna bohaterka cyklu, stanowi kwintesencję człowieka prawego, acz zaślepionego; ta inteligentna kobieta marzy o bezpieczeństwie całego miasteczka i Gubernator o tym wie - skwapliwie zatem wykorzystuje słabości Caul, by stworzyć z niej wiernego wojownika, walczącego w słusznej - w swoim mniemaniu - sprawie.

Niesamowite jest to, jak łatwo dyrygować bandą przerażonych, słabych ludzi. Jak łatwo zasiać w nich ziarno nienawiści, i jak krótko przychodzi czekać na jej plony. Pomimo, że całe Woodbury jest wrogiem ukochanej z serialu grupy, to czytelnik potrafi zrozumieć - i polubić - mieszkańców miasteczka. Potrafimy sobie wytłumaczyć ich pobudki, przecież chcą przeżyć, tylko tyle - a nasz gniew ukierunkowany jest tylko na tę jedną osobę. Na Gubernatora. Czasami żałowałam, że nie mogę wstrząsnąć tymi zmanipulowanymi, głupimi ludźmi, ale przecież my, czytelnicy i widzowie, wiemy, kim on jest, dobrze go przecież znamy, na nas jego zdolności oratorskie i pełne motywacji przemówienia nie robią wrażenia. Mieszkańcy Woodbury nie mają tego luksusu - przyjmują Blake'a takiego, na jakiego się kreuje - dobrego przywódcę, któremu zależy tylko i wyłącznie na bezpieczeństwie swoich ludzi. Niektórzy przejrzą go na wylot, innym zapali się lampka ostrzegawcza, ale nikt nie zdoła zatrzymać rozpędzonej machiny śmierci, którą Blake zdołał wprawić w ruch. W tej powieści trup ściele się gęsto, nie przyzwyczajajcie się zatem zbytnio do bohaterów...
I - hurra! - powróciły hordy Szwendaczy, którzy jakoś w poprzednich częściach cyklu zaczęli stanowić już jedynie tło. W drugiej części "Upadku Gubernatora" zarówno martwi, jak i żywi (i ci pomiędzy) stanowią jednakie zagrożenie. Ogromnie mnie to cieszy, gdyż w tym całym, postapokaliptycznym rozgardiaszu miałam wrażenie, że Kirkman i Bonansinga o czymś zapomnieli. Nie, wygląda na to, że tylko uśpili naszą czujność. Niech żyją żywe trupy!

Nie mogłabym sobie życzyć lepszego zakończenia trylogii. Druga część "Upadku Gubernatora" jest jedną, dwustudziewięćdziesięciostronicową jazdą bez trzymanki. Przepełniona dynamiczną akcją przedstawia wojnę, jaką rozpętała grupa Ricka, która w pierwszej części beztrosko stanęła pod murami Woodbury. Ta wizyta stała się swoistym katalizatorem wydarzeń zmierzających do ostatecznego upadku Phillipa Blake'a - upadku wręcz epickiego, godnego tak podłego bohatera. Jeśli się spodziewacie przełożenia serialu na powieść, to się zawiedziecie - choć pewne elementy się zgadzają, to ta historia nieco się różni od tego, którą zaprezentowało nam AMC. Można pomyśleć, że Kirkman lubi tworzyć różne, alternatywne rozwiązania, i dobrze, bowiem dzięki temu wciąż możemy dać się zaskoczyć. Lektura ostatniej części cyklu o najgroźniejszym człowieku, którego można spotkać po apokalipsie zombie, sprawiła mi mnóstwo przyjemności - przejaskrawione wydarzenia, zawoalowany dowcip, brawurowa akcja i doskonale wykreowani bohaterowie dają w wyniku rewelacyjną rozrywkę, zwłaszcza dla fanów uniwersum TWD. Osobiście gorąco polecam - choćby tym, dla których oczekiwanie na kolejne odcinki serialu jest gehenną. Wróćcie na chwilę do Woodbury i zobaczcie to, czego nie pokazali w telewizji.

Nadchodzi kres totalitarnej władzy Gubernatora. Paradoksalnie jednak Woodbury jeszcze nigdy nie było tak zjednoczone, jak teraz, gdy władca miasteczka został porąbany na kawałki kataną wroga. Dyktator powoli wraca do zdrowia ku uldze mieszkańców. Czyżby to pragnienie zemsty sprawiło, że pozbawiony prawego ramienia i lewego oka znajduje w sobie siłę, by powstać? Nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ludzie mają różne hobby. Szydełkują, wędkują, kolekcjonują znaczki. A niektórzy tworzą mozaiki z broni. I to broni używanej, takiej, która posłała kogoś do piachu. Różne hobby, różne zainteresowania.
Gdy John Tallow tuż po tym, jak mózg jego partnera ochlapał mu mundur policyjny, odnajduje ogromną kolekcję broni w pewnym mieszkaniu w starej kamienicy, nikt nie będzie zadowolony. Ani „góra”, ani – tym bardziej – współpracownicy Tallowa. W końcu w mieszkaniu odnaleziono setki broni, a z każdej zabito jedną osobę, zatem każde śledztwo - dotychczas zamknięte z braku dowodów - musi zostać wznowione. Nowe fakty, nowe śledztwo. Ponad setka nowych… Tallow jednak ma przeczucie, że ta niecodzienna, makabryczna kolekcja wisząca na ścianach mieszkania niczym jakaś skomplikowana mozaika, ma sens. Stanowi wzór. Tallow wie, że gdy rozpracuje ten dziwaczny wzorzec, znajdzie się przynajmniej o krok bliżej poznania prawdy i schwytania najgroźniejszego zabójcy w całej historii Stanów Zjednoczonych.
„Wzorzec zbrodni” to książka dość specyficzna. Z jednej strony mocno przypomina klasyczną powieść detektywistyczną z wyjątkowo spotęgowaną intrygą kryminalną – wszak co setka gnatów, to nie jeden – zaś z drugiej mroczny kryminał noir typowy dla pióra chociażby Jamesa Ellroya czy Raymonda Chandlera. W samym Johnie Tallowie próżno jednak szukać cech Phillipa Marlowe’a, to raczej bardzo skoncentrowany, poukładany samotnik, dla którego śmierć partnera stanowi największą motywację do działania. Wraz z dwójką pracowników Crime Scene Unit weźmie się do doprawdy mozolnej roboty. Każda jedna broń zabrana z mieszkania przy Pearl Street zostanie poddana drobiazgowym badaniom. Każda jedna sprawa, związana z daną bronią, zostanie otwarta ponownie. Niewiele tu miejsca poświęcono na wyczerpujący opis osobowości głównych bohaterów – są przedstawieni dość powierzchownie, nie są zatem szczególnie intrygujący; zabrakło mi tutaj wnikliwszego wejrzenia w psychologię postaci. Bohaterowie są nijacy, mdli, nieciekawi. Poznajemy ich życie, ich zwyczaje, ich sytuacje rodzinne, ale brakuje tu głębi, która mogłaby nam przybliżyć ich charakter i to, jakimi są ludźmi. Zdają się być jedynie statystami, mającymi odegrać narzucone im role, i nic więcej.
Fabuła prowadzona jest dwutorowo, naprzemiennie. Najpierw przedstawiane są wydarzenia związane ze śledztwem, głównie z perspektywy Johna, który jak po sznurku krok po kroku rozwiązuje intrygę, po czym ukazane są działania i myśli łowcy, naszego antagonisty, człowieka o zachwianej zdolności percepcji rzeczywistości. Nasz łowca żyje bowiem w dwóch czasach jednocześnie. Wątki poświęcone mordercy są znacznie ciekawsze, acz i tak gorzko żałuję, że motywy zbrodniarza i jego metody zostały przedstawione po łebkach.
Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść, choć tak generalnie uważam, że to zmarnowany potencjał. Punkt wyjścia całej historii – mieszkanie zapełnione setką broni, z której kogoś zabito – aż się prosi o fenomenalny ciąg dalszy. Tutaj rozwiązanie zagadki, jak i motyw zabójcy są co najmniej nie satysfakcjonujące. Mam wrażenie, że autor, wpadłszy na doskonały pomysł, wyczerpał swoje zasoby geniuszu. Warren Ellis potrafi pisać, „Wzorzec zbrodni” jest napisany przyzwoicie, nie mam zastrzeżeń co do warstwy językowej, jednak brakuje mi większego zaangażowania, większego przeniknięcia do tej historii, zaplątania. Nie wydaje mi się nawet, żeby autor sam uwierzył w tę historię – a gdy pisarz nie wierzy w to, co pisze, to cóż pozostaje czytelnikowi? Wątek Manahatty powinien był być bardziej rozbudowany, pobudki zbrodniarza – nieco mniej tendencyjne, rozwiązanie zagadki nieco trudniejsze. Kolejne elementy układanki w jakiś niesamowity sposób same wpadały na swoje miejsca, pracy śledczej samej w sobie było tu niewiele, choć – paradoksalnie – na śledztwie przecież bazuje cała fabuła. Za to mamy sporo czczego gadania, genialnych przebłysków, a mało akcji. Historia, choć stylizowana na skomplikowaną, raczej skomplikowana nie jest, jest za to przegadana, uproszczona i zbyt skąpa, jak na tak atrakcyjny pomysł wyjściowy.
Reasumując, jestem rozczarowana i czuję się nieco oszukana. Absolutnie nie sugerowałam się porównaniem do „Siedem” (takie porównanie pojawia się na czwartej stronie okładki) – i dobrze, gdyż byłabym jeszcze bardziej rozczarowana. „Wzorzec zbrodni” to historia ze zmarnowanym potencjałem, która jednak może się spodobać początkującym fanom kryminału i leniwym czytelnikom, nie lubiącym zbytnio nadwyrężać swoje zwoje mózgowe w próbach rozwikłania zagadki. Bardziej zaawansowanym czytelnikom, niestety, ale odradzam. Strasznie żałuję, bowiem „Wzorzec zbrodni” zapowiadał się naprawdę nieźle.

Ludzie mają różne hobby. Szydełkują, wędkują, kolekcjonują znaczki. A niektórzy tworzą mozaiki z broni. I to broni używanej, takiej, która posłała kogoś do piachu. Różne hobby, różne zainteresowania.
Gdy John Tallow tuż po tym, jak mózg jego partnera ochlapał mu mundur policyjny, odnajduje ogromną kolekcję broni w pewnym mieszkaniu w starej kamienicy, nikt nie będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aleksandra Zielińska jak dotąd poprzestawała na krótkich formach prozatorskich, uzupełniając liczne antologie w swoje opowiadania. Wreszcie nadszedł czas na powieść. „Przypadek Alicji” to jednak nie jest powieść grozy, tak naprawdę ogromnie trudno jest ją zaklasyfikować. To oniryczna, mocno surrealistyczna proza, wypełniona logiką snu, momentami absurdalna i niezrozumiała, z fabułą balansującą na granicy niedorzeczności i bolesnej, trudnej rzeczywistości. Alicja, młoda dziewczyna pochodząca z rodziny, w której brakuje ciepła, miłości i zrozumienia (powiedzieć dysfunkcyjnej to jednak o wiele za dużo), buntuje się przeciw dorosłości w sposób momentami bardzo infantylny, naiwny i jednak bardzo niedojrzały – wbrew temu, iż jest już przecież dorosłym człowiekiem, studiuje farmację, ma kochającego faceta i życie, tak generalnie, w miarę ogarnięte. Ten kontrast tego, kim jest, kim chciałaby być, a kim zdecydowanie nie chce się stać stanowi esencję tej powieści. Alicja wciąż poszukuje własnej drogi, własnej tożsamości, sprzeciwia się temu, że los z góry zaplanował dla niej przyszłość, co do której sama nie była jeszcze pewna. Wpadka po nic nie znaczącym szybkim numerku w obleśnym kiblu klubu Kitsch staje się katalizatorem swoistej psychozy, której doświadczy bohaterka. Bohaterka, którą z jednej strony trudno polubić, gdyż jest egoistyczna, buńczuczna, momentami głupiutka, a której z drugiej strony współczujemy i z którą w jakiś sposób możemy się identyfikować. To, jak ambiwalentne uczucia wywołuje Alicja, jest jedną z największych sił powieści – nie jest nam bowiem obojętna, niezależnie od tego, czy wywołuje emocje pozytywne, czy negatywne. Jej zachowanie, graniczące z szaleństwem, i jej własna projekcja rzeczywistości – skrzywionej, jak po drugiej stronie lustra, wywołują gniew i ochotę złapania jej za kudły i wykrzyczenia, żeby się wreszcie ogarnęła. Głupiutka, naiwna Alicja napotka na swojej drodze po Krakowie kilka intrygujących postaci – Kotka, który pojawia się i znika, jak Kot z Cheshire, Paszę, którego ciąg nieudanych prób samobójczych stanowi kwintesencję jego istnienia, Bogarta, antagonistę, którego misją jest ukaranie Alicji za jej nienawiść do nienarodzonego dziecka i kilku innych bohaterów, równie enigmatycznych, intrygujących i wprowadzających do powieści zamierzony chaos. Jedyną postacią, która wydała mi się miałka, niedopracowana, mało wiarygodna, był Tomasz – być może dlatego, że był na wskroś prawdziwy, i jeśli taka właśnie była intencja autorki, by właśnie postać realną odziać w najnudniejszy, szary kostium, to chylę czoła. A może Tomasz właśnie w kontraście z arcyciekawym Kotkiem wypada tak blado? Pozostałe postaci bowiem mocno się wyróżniają, wprowadzają zamęt, dezorientację i lęk, pomimo tego, że niektóre z nich są skrajnie pozytywne.
Makabryczne, gigantyczne szczury, gadające koty, nadgniłe truchła i zakrwawione króliki to kolejny element, przemawiający za oniryzmem tej powieści, a jednocześnie wprowadzający doń surrealizm i swoistą psychodeliczność. Mocne, obrazowe opisy wyjęte niemal z obrazów Salvadora Dali czy filmów Larsa von Triera wywołują niepokój, ciągnący się niemal od początku do samego końca książki. Skojarzeń pojawia się całe mnóstwo – nawiązania do filmu „Donnie Darko” czy Dorotki, bohaterki „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, to jedno. Ponadto osoba Bogarta, muzyka Slayera – to drugie. Wreszcie niejakie podobieństwo do prozy Łukasza Orbitowskiego, a zwłaszcza jego „Horror show” (recenzja) -zresztą słowa Orbitowskiego stanowią motto książki - i generalnie wykorzystanie motywu Alicji mającego źródło w powieści Carrolla dają nam w rezultacie „Przypadek Alicji” - jedną wielką papkę pulpu, kiczu (nie bez powodu krakowski klub, w którym Alicja zachodzi w ciążę, nazywa się Kitsch) i całej maści popkultury. Podobało mi się to zgrabne wplątanie znanych motywów, będących kwintesencją XXI wieku. „Przypadek Alicji” nie jest zatem jedynie powieścią o dziewczynie, która ze wszech sił pragnie zniszczyć nienarodzony płód, by nie musieć nigdy dorastać, ale przede wszystkim jest to wynik dogłębnej analizy naszej rzeczywistości, przerysowanej i przedstawionej w formie przekształconej, czy wręcz zniekształconej. To opowieść o dorastaniu, buncie, zagubieniu, podana w niezbyt nowatorski, acz interesujący i przejmujący sposób. „Przypadek Alicji” to książka ciekawa, intrygująca, napisana bardzo dojrzale, choć paradoksalnie opowiadająca o niedojrzałości – a może tylko tak można ją przedstawić? Pióro Oli Zielińskiej jest pełne dwuznaczności, zdradza świetny warsztat, gros pisarskiej wrażliwości i umiejętność obserwacji świata i naginania go do swoich potrzeb. Nie brak tu humoru, czasem zawoalowanego, czasem bardzo dosłownego. Wulgaryzmy, zastosowane z umiarem, acz niezbędne do zobrazowania losów Alicji, przywiodły mi na myśl pióro Gai Grzegorzewskiej. Nawet ta pospolita „kurwa” stanowi element wprowadzający do dialogów biegłość i pewną naturalność, dzięki czemu to, co dla wielu jest niesamowicie trudne – płynne rozmowy – dla Zielińskiej nie stanowi żadnego problemu. Mam wrażenie, że każde słowo powieści zostało przemyślane, uzasadnione i niezbędne. Ale mimo ciężkiego kalibru, powieść czyta się lekko i przyjemnie. „Przypadek Alicji” to zdecydowanie baśń dla dorosłych.
Mam tylko nadzieję, że Aleksandra Zielińska nie jest tak zagubiona, jak jej bohaterka, i życzę jej, by wyciągnęła z kapelusza pomysł na kolejną tak dobrą historię, jak debiutancka.

Aleksandra Zielińska jak dotąd poprzestawała na krótkich formach prozatorskich, uzupełniając liczne antologie w swoje opowiadania. Wreszcie nadszedł czas na powieść. „Przypadek Alicji” to jednak nie jest powieść grozy, tak naprawdę ogromnie trudno jest ją zaklasyfikować. To oniryczna, mocno surrealistyczna proza, wypełniona logiką snu, momentami absurdalna i niezrozumiała,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię ludzi nietuzinkowych, ambitnych, niepozbawionych wyobraźni. Lubię, kiedy przekraczają granice - swoje własne i te, narzucone przez innych. Lubię ludzi śmiałych, nie bojących się podjąć ryzyka, a jednocześnie mających w sobie odrobinę pokory. Tak dla kontrastu.
Dlatego lubię Mirę Grant.

Temat zombie został już wyeksploatowany na wszystkie strony. Wiem, bo to jeden z moich ulubionych książkowych motywów. Uwielbiam żywe trupy, ale to nie dlatego tak chętnie sięgam po powieści, w których stanowią gości honorowych - przyczyna tkwi w elemencie realistycznym, który przytwierdza opowiadaną historię do podłoża. Kiedy mamy porządnie skonstruowany grunt, zbudowany z solidnych surowców, wówczas nawet najbardziej wymyślna fantazja ma szansę zaistnieć w naszej wyobraźni. Ma szansę nas poruszyć.


Mira Grant to potrafi. Zaczęła od postawienia mocnych fundamentów, po czym zawirowała całą resztą - nie dość, że mamy przyszłość, że mamy postapokalipsę, że mamy zombie - czyli mamy tak naprawdę post-postapokalipsę - to jeszcze mamy całkowicie innowacyjny ład i porządek. Zupełnie inny system polityczny, inna rzeczywistość, inne media. A jednocześnie ma się wrażenie, że każdy z elementów fabuły jest w jakiś sposób - czasem leciuteńki - ale jednak przytwierdzony do realiów świata, który znamy i w którym żyjemy. Wydaje się, że nie jest sztuką zbudować całe społeczeństwo od podstaw na jakiejś odległej galaktyce. Sztuką jest natomiast zburzenie realnego świata i odbudowanie społeczeństwa z gruzów - tego samego, w tym samym miejscu, z tymi samymi wartościami.
Poznaliśmy ekipę Przeglądu Końca Świata w dwóch poprzednich częściach trylogii. Grant nie bawiła się w jakieś szczegółowe opisy samej zagłady - poszła o krok dalej (choć początek tej historii możecie poznać w noweli "Countdown" dostępnej w formie ebooka za śmieszne pieniądze). Pokazała świat w momencie, kiedy już wrócił na dawne tory, z tą różnicą, że wzdłuż nich wałęsały się umarlaki. Nowa rzeczywistość to nowy, wręcz inwigilacyjny system ochrony, wielokrotne badania krwi, nieustające zagrożenie z tytułu zombie, do którego ludzie zdążyli się przyzwyczaić, i brak zachorowań na raka. Zombie przypominają właśnie złośliwe komórki nowotworowe - każdy jest na nie narażony, wielu umiera, ale stanowią element codzienności. Grant nieco je jedynie zmodyfikowała. Ludzkość pozbyła się jednego masowego mordercy i nabyła setki tysięcy innych w zamian...

"Blackout" zastaje naszych znajomych bohaterów w sytuacji co najmniej nietypowej. Wydawałoby się, że najgorsze już minęło, ale oto na Florydzie wybucha kolejna epidemia. I nie byłoby aż tak źle - w końcu z jedną apokalipsą już sobie poradzili, kolejna to tylko powtórka z rozrywki - ale tym razem zdaje się, że gra przeniosła się na wyższy level, bo sprawcy całego zamieszania to dobrze nam znane... komary. Na domiar złego ekipa PKŚ zostaje oskarżona o bioterroryzm i, poszczególni członkowie, zmuszeni do przybrania nowych tożsamości, muszą się podzielić. Mówiłam, że historia Shaun'a i pozostałych niewiele się różni od tego, co znamy z codziennych wiadomości? I kto zdołał poznać tego krnąbrnego Irwina, lubującego się w tykaniu zombie patykiem, nie zdziwi się, że to właśnie on postanowi zbadać sprawę. Z jednej strony poznajemy wydarzenia tego zuchwałego przedsięwzięcia, a z drugiej obserwujemy Obiekt 7c, ogromną tajemnicę CZKC - kolejną, zresztą. I jeszcze kilka zostanie ujawnionych, łącznie z tym, czym tak naprawdę jest Kellis-Amberlee.

Z każdym tomem coraz trudniej mi opisywać fabułę, gdyż części są tak ściśle ze sobą związane, że bardzo łatwo o spoiler. A tego nie chciałabym Wam zrobić, bowiem "Przegląd Końca Świata" to w całości rewelacyjna seria, a za spoilery trafia się do piekła. Jako zombie.

Dlaczego lubię historie o żywych trupach? Bo opowiadają o ludziach. Nawet, kiedy bohaterowie przeżywają niesamowite przygody w czasach, kiedy nauka i medycyna stały się tak rozwinięte, że wręcz stanowią najgroźniejszą broń w... polityce, i nawet, kiedy wydaje się, że wszystko zostało totalnie z palca wyssane, to jednak tli się gdzieś wiedza, że tak mogłoby być. Tak mógłby wyglądać świat. A gdyby tak wyglądał, to kim byśmy się stali? Czy byśmy byli dumni z tego, kim jesteśmy? Po której stronie byśmy stanęli?

Trylogia "Przegląd Końca Świata" to rewelacyjna, spójna i niesamowicie poruszająca historia. Zombie to jedynie tło, zaś na pierwszy plan wybija się thriller polityczny, medyczny, psychologiczny i sensacyjny. Adrenalina wycieka ze stronic, brawurowa fabuła wciąga, a kontrastujący z trudnymi tematami humor świetnie rozładowuje napięcie. Na chwilę. "Blackout" stanowi zaś idealne uwieńczenie całej historii - dynamiczny, śmiały, momentami rozdzierający, epicki. Nie życzyłabym sobie lepszego końca trylogii, która stanowi wariację na temat zabawy w Pana Boga. Myślę nawet, że trzeci tom przewyższa dwa poprzednie, choć nie istnieje bez nich - dopiero teraz tak naprawdę wszystko można widzieć jasno. Dlatego jeśli jeszcze nie czytaliście, koniecznie nadrabiajcie - przed Wami genialny kawał literatury. Serdecznie polecam.

Lubię ludzi nietuzinkowych, ambitnych, niepozbawionych wyobraźni. Lubię, kiedy przekraczają granice - swoje własne i te, narzucone przez innych. Lubię ludzi śmiałych, nie bojących się podjąć ryzyka, a jednocześnie mających w sobie odrobinę pokory. Tak dla kontrastu.
Dlatego lubię Mirę Grant.

Temat zombie został już wyeksploatowany na wszystkie strony. Wiem, bo to jeden z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Człowiekiem jestem Barbara Mikulska, Łukasz Pytlik, Michał Stonawski, Jarosław Turowski, Juliusz Wojciechowicz, Franciszek Zarzecki, Tomasz Zawada, Marek Zychla
Ocena 7,6
Człowiekiem je... Barbara Mikulska, Ł...

Na półkach: , ,

"Człowiekiem jestem" to jedna z lepszych antologii różnych autorów, jaką czytałam w ostatnim czasie. Ładnie wydana (choć zdarzyło się kilka wpadek redaktorskich), ilustrowana książka, której główną wadą jest to, że jest... za krótka. Przyznaję, że trzej panowie z mojego podium mocno zawyżyli ostateczną ocenę, ale zdecydowanie im się należy. Bardzo podoba mi się idea powstania zbioru i jego niemal podprogowy sens, ukryty skrzętnie pod płaszczykiem fantastyki. To opowiadania o ludziach. O manipulacji, strachu, maltretowaniu, wyrzutach sumienia, zdradzie, samotności, bólu i cierpieniu. Ponury kalejdoskop wszystkich, tak bardzo ludzkich i tak bardzo realnych przywar, przywodzący na myśl klauna, cierpiącego na depresję. Te historie Was zachwycą, skłonią Was do refleksji, czasem wzruszą, a czasami rozbawią – jednak będzie to śmiech przez łzy, słodko-gorzki grymas w odpowiedzi na tak groteskową, a przy tym tak boleśnie prawdziwą (nie)rzeczywistość. Serdecznie gratuluję autorom talentu, a wydawnictwu – udanej antologii. Zdecydowanie polecam nie tylko fanom fantastyki, ale także wielbicielom opowieści o ludziach. A po lekturze tej antologii z pewnością uznacie, że „Człowiekiem jestem” nie zawsze brzmi dumnie.

Cała, szczegółowa recenzja: http://wswiecieslow.blogspot.com/2014/02/czowiekiem-jestem-zbior-opowiadan.html

"Człowiekiem jestem" to jedna z lepszych antologii różnych autorów, jaką czytałam w ostatnim czasie. Ładnie wydana (choć zdarzyło się kilka wpadek redaktorskich), ilustrowana książka, której główną wadą jest to, że jest... za krótka. Przyznaję, że trzej panowie z mojego podium mocno zawyżyli ostateczną ocenę, ale zdecydowanie im się należy. Bardzo podoba mi się idea...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Weird West, po polsku zwane Dziwnym Zachodem, to taki podgatunek literacki, łączący western z elementami horroru, sci-fi, slatterpunku czy steampunku. Przykładami literatury Weird West mogą być chociażby saga Stephena Kinga, "Mroczna Wieża", film "Bardzo dziki zachód" (1999, B. Sonnenfeld)czy serial telewizyjny "Firefly" (1 seria, 2002).
W tym nurcie pisze też Joe R. Lansdale, William S. Burroughs czy nawet Nancy A. Collins (tak, ta od wampirów). I w tym momencie słusznym jest dodanie do listy "Za garść zbawienia i inne opowiadania" Bartosza Orlewskiego, a przynajmniej połowy opowiadań. Tę połowę łączy kilka elementów: nadnaturalność, odrobina bizarro, sci-fi i...western.
Ta antologia to niesamowicie egzotyczny, wręcz dziwaczny twór, dowodzący, że literatura stała się taka, jak moda. Czyli zgodnie z powiedzeniem, że współczesną modą jest nosić się niemodnie, łączyć różne elementy garderoby w najdziwniejsze kombinacje, zakładać szpilki do dresów i spódnice do saszków, przystrajać się kokardami, opaskami, okularami w żaluzje i czapkami ze śmigiełkiem. Tak generalnie.
Nie każdy to akceptuje i nie każdemu się to podoba, dlatego - szczęśliwie - mamy rozróżnienie na literaturę klasyczną i literaturę modernistyczną, nowoczesną, która podobnie jak ta nieszczęsna moda sięga po elementy, które z pozoru wcale a wcale do siebie nie pasują.
Bartosz Orlewski to zrobił. Zachował się bardzo niemodne. Wrzucił do jednego gara wszystko, co mu przyszło do głowy, opróżnił "umysłową lodówkę" i zrobił zupę-nic. Kto nie zna się na kulinariach, wyjaśniam: zupa-nic to zupa zrobiona ze wszystkiego, co zalega w kuchni i może być gotowana choćby na gwoździu.
Przyznaję, że zupa-nic zwykle wychodzi bardzo smakowicie i nigdy nie udaje się zrobić dwa razy takiego samego dania. Wpływa na to ilość składników, długość gotowania, proporcje i rodzaj użytych przypraw.

"Za garść zbawienia i inne opowiadania" to zbiorek dwunastu opowiadań i sześciu shortów. Każde z nich jest jak jeden gar zupy-nic: każde jest inne, każde ma w swoim składzie różne proporcje składników i każde różni się od siebie, choć w zasadzie każde zostało zbudowane na tych samych fundamentach. Powaga, patos, groteska i absurd mieszają się tutaj w tym dość nietypowym, orientalnym sosie i naprawdę potrzeba odwagi, by tego spróbować.

Spróbowałam. Pierwszy łyk był dość orzeźwiający, ale i pozostawił po sobie niedosyt. Mówię tu o pierwszym opowiadaniu zbioru, "Bezprawie". Trudno się wczuć, ale gdy wreszcie dochodzisz do końca, masz wrażenie, że kucharz postawił garnek na zbyt dużym ogniu. Spaliło się, nim składniki przez siebie przeniknęły i nim całość zdołała się smakowicie przegryźć. Zmarnowany potencjał, moim zdaniem - końcówka absolutnie do wymiany. Kolejny łyk - "Caleb" - to danie już mi znane z "Bizarro Bazaru". W recenzji tego tytułu napisałam krótko, iż Orlewski porządnie minął się z logiką. I podtrzymuję swoje zdanie. "Caleb" wciąż mi się podoba. Bardzo oryginalna postać narratora i typowe bizarro, które wymusza przemeblowanie w mózgu. By tę opowieść doczytać ze zrozumieniem, "wziąć ją na klatę", trzeba porządnie potrząsnąć głową i przepiąć niektóre złącza. "Jeff" z kolei to jedna z najbardziej zakręconych historii. Skojarzyła mi się z "Dniem Świstaka", choć to daleko idące skojarzenie - tu znów mamy pomieszanie z poplątaniem... ta zupa powstała chyba na gwoździu z dodatkiem pleśniowego sera. Połączenie dość nietypowe, ale jakże wyborne. "Trumna i osioł", opowieść podzielona na kilka podrozdzialików, sprawiła, że zwoje mózgowe uległy przegrzaniu. Moje. Autora chyba też. Musiałam mocno się wysilić, by cokolwiek z tego zrozumieć i szczerze mówiąc wciąż nie jestem pewna, czy dałam radę. Wydaje mi się, że to opowiadanie jest najbardziej... ambitne z całego zbioru. Najbardziej poplątane, najbardziej innowacyjne i najbardziej porąbane. Następnie czas na danie główne, a mianowicie na tytułowe opowiadanie "Za garść zbawienia". Absolutnie najlepsze opowiadanie w całej antologii. Dopracowane pod każdym szczegółem, zajmujące, wysublimowane. Dziki Zachód w paranormalnej scenerii, w której można zniknąć, można ożyć, można dokonać zemsty, ale tak naprawdę... to wszystko to jedynie wymyślona przez jakiegoś szaleńca gierka (sorry, Gra). Ludzie są jak mrówki w formikarium. To opowiadanie skojarzyło mi się... z "Pod kopułą" Stephena Kinga. No, to już wiecie, o co chodzi. Dalej mamy zombie-western "Czerń i ostrogi", które naprawdę dorzuca do gatunku zombie-stories coś nowego, świeżego, bardzo innowacyjnego.
Nie wszystkie opowiadania zamykają się w gatunku weird west. Mamy "Ristretto", które jest moim drugim (po "Za garść zbawienia") ulubionym opowiadaniem zbioru - filozoficzny, wręcz metafizyczny miszmasz gatunkowy, w którym występuje nie tyle zagięcie rzeczywistości, co jego całkowite zgniecenie i wywrócenie na drugą stronę; mam nadzieję, że autor wybaczy mi solidne skojarzenie z "Matrixem". Uwielbiam Diogenesa. I kolejne - również świetne - "Żegnaj, Melhizabet", które pierwotnie zostało opublikowane w antologii weird-fiction "Po drugiej stronie" (wyd. Agharta), to niesamowicie smakowity kąsek z przemyconym między wierszami ukłonem w stronę tuzów weird-fiction z Lovecraftem na czele. Dla mnie to taka mocno orientalna wersja "Alicji w krainie czarów"; nie wiem, skąd się wzięło to porównanie, ale zajęcze nory, przejścia między światami, dziwactwo zupełne kojarzą mi się właśnie z opowieścią Lewisa Carrolla. Następnie mamy "Saul", mega dziwaczny twór bizarro, którego końcówka zrzuca z fotela w rytm największych hitów Adele. "Maltanek" wywołał we mnie zadumę, jak sprytnie Orlewski oddał hołd Dashiellowi Hammettowi, autorowi m.in. "Sokoła maltańskiego". Opowiadanie jest bardzo dobre, choć, moim zdaniem, mogłoby być jeszcze lepsze. Brakowało mi jakiegoś takiego... lepiszcza, które utrzymałoby całość w... całości ;) Opowieść z elementem sensacji, noir w dżentelmeńskim sosie. Odrobinkę niedopracowana historia, acz przyzwoita. "Niemożliwe sny" czytałam w 2. numerze Horror Masakry i przyznaję, że była to jedna z najlepszych opowieści całego numeru. "Nawiedzony" to z kolei smakowita opowieść o nawiedzonym domu, z Halloween na czele. Fajna opowiastka bizarrycznej grozy, który jednak nie pozostawia po sobie zbyt wiele. Lekka, łatwa i przyjemna historyjka, którą zapomina się tuż po przeczytaniu. Mimo bizarro, opowieść ta nie wnosi zbyt wiele nowego do całego tabunu historii o nawiedzonych budynkach, choć jeden cytat wyjątkowo mi się spodobał:

"Jestem fikcją, mawiał. Większą niż życie, zrodzoną z waszych nędznych wyobrażeń obleczonych w papier i taśmę filmową, transcendującą miejsce swoich narodzin, wolną od waszych oczekiwań."

Właściwie tymi słowami można by podsumować całą antologię.
Zbiór zamyka garść shortów, o których napiszę, nomen omen, krótko. "Zombie blues" - no, kurczę, Bartek, zabiłeś Daryla?!?! ;) Czuję ogromną inspirację The Walking Dead. Dalej - "Chata". Opowieść cudownie nawiązująca do "Za garść zbawienia". I kolejne - "Prawda", ździebko rozczarowujące, dość słabe. "All-inclusive" - mocno refleksyjne, melancholijne wręcz, ulatujące wspomnienia człowieka, który dokądś idzie. Ładne, ale nic poza tym. "Świątynia zagłady" to z kolei fantasy, które mi osobiście skojarzyło się z jakąś strategiczną grą online w stylu tych "spamowych", reklamowanych w wyskakujących okienkach. "Armadillo" z przytupem kończy antologię, niejako spajając ją (a przynajmniej westernowe kawałki). Dobra rzecz, która doczekała się kontynuacji na Szortalu.
Moim zdaniem, Orlewski znacznie lepiej sobie radzi w nieco dłuższych formach. Shorty są rozczarowujące, po prostu za krótkie, przez co ich sens się gdzieś-tam rozłazi i nic z tego nie wynika.

Radzę czytać opowieści po kolei, gdyż - zwłaszcza westerny - mniej lub bardziej się ze sobą wiążą. Wszystkie dzieją się w jednym uniwersum, które czerpie z faktów historycznych. I tak Orlewski oddaje tutaj hołd strzelaninie w O.K. Corral, w Tombstone roku 1881, w której z rewolwerowcami - m.in. braćmi Clayton - walczyli Marshale, bracia Earpowie i Doc Holliday, dentysta (skojarzenie z "Django" Tarantina sądzę, że słuszne). Najsłynniejsza strzelanina Dzikiego Zachodu stanowiła tu nie tylko inspirację, ale także jeden z niewielu realnych elementów całości. Orlewski wspomina też o pożarze w Tombstone w maju 1882 roku, który zniszczył połowę miasta. Podobały mi się te odniesienia, jak i inne - lubię wyłapywać takie popkulturowe smaczki, nawiązania do historii czy innych autorów. Lubię muzykę w literaturze, lubię nucić sobie "Smoke on the water" w czasie czytania. Orlewski przyłożył się do researchu, dzięki czemu jego opowieści jawią się jako... staranne. A takie podejście świadczy głównie o szacunku autora do swoich czytelników, którzy - zazwyczaj - idiotami nie są.
Łowcy nagród, piach, buty z ostrogami i pojedynki w południe versus inne światy, sny, prastare istoty, science-fiction i nadnaturalne zdolności. Czas akcji jest niepewny, bo nie wiadomo do końca, czy to koniec XIX wieku, czy może jakaś daleka przyszłość. A może to inny wymiar? Alternatywna rzeczywistość? Jak mówiłam, pomieszanie z poplątaniem... Niezła kombinacja, co?
Jeśli natomiast chodzi o opowieści nie-westernowe, to jest lepiej, niż dobrze. Trudno jednoznacznie ocenić ten zbiór, gdyż jest w nim kilka światów, kilka uniwersów, a całość jawi się jako mroczny sen pijaka albo majaki narkomana w delirium. Czasami nie mogłam nie ulec magii skojarzeń, które nasuwały mi obrazy Lyncha, Larsa von Triera czy... Tarantino. Miałam przed oczami zakurzonych rewolwerowców, pędzących autostradami rozświetlonych miast i kobiety-cyborgi, tańczące kankana. Nie można odmówić autorowi niesamowicie bujnej wyobraźni ani umiejętności przelewania swych najbardziej psychodelicznych fantazji na papier. I to w dobrym warsztatowo stylu, z rewelacyjnymi metaforami i błyskotliwymi porównaniami. Bartek Orlewski potrafi pisać. Mało tego; po języku, po stylu, po tematyce i po elastyczności tej prozy sam autor jawi się człowiekiem niezwykle oczytanym, elokwentnym i diablo wszechstronnym, dzięki czemu cały zbiór jest po prostu ambitny. Winszuję.
Do czego mogę się przyczepić? Tu i ówdzie czegoś brakowało, zakończenie czasami bywało zbyt gwałtowne, zbyt pospieszne, ale generalnie nie mam uwag. Natomiast jeśli chodzi o całokształt, to czasami wściekałam się na powtarzające się imiona. Głupiałam, bo nie wiedziałam, czy historie, w których występuje na przykład Mike jako postać poboczna, są ze sobą powiązane, czy nie. Doznawałam też swoistego uczucia deja vu, które było... frustrujące. Jednak nie są to wady, których nie można obejść, ot, takie moje fanaberie, moje czepialstwo. Przyjmijcie to z przymrużeniem oka.

"Za garść zbawienia i inne opowiadania" Bartosza Orlewskiego to męska, mocno oniryczna i bezkompromisowa rzecz, która zrobi z waszych mózgów kisiel. Autor zaszalał. Postawił na opowieści naprawdę dziwnej treści i zrobił to w przyzwoity sposób. Sądzę, że warto rzucić okiem na ten zbiór. Niezła rozrywka i porządna literacko treść wynagradza nieliczne potknięcia. Każda antologia miewa swoje wzloty i upadki, ale trzeba patrzeć na całokształt, bo, jak to ktoś mądry kiedyś powiedział, suma części jest większa od poszczególnych fragmentów... czy coś takiego. Nie pamiętam. Ale Orlewski może być z tej antologii dumnym i... może już czuć się zaszufladkowany jako jedyny w Polsce autor niesamowitych westernów. Wyćwiczone, giętkie pióro sprawia, że zbiór - pomimo dziwaczności samej treści - jest wykwintnym dziełem literackim... Zupą-nic, rozpływającą się w ustach. Ze swojej strony serdecznie polecam i... poproszę o dokładkę.

Weird West, po polsku zwane Dziwnym Zachodem, to taki podgatunek literacki, łączący western z elementami horroru, sci-fi, slatterpunku czy steampunku. Przykładami literatury Weird West mogą być chociażby saga Stephena Kinga, "Mroczna Wieża", film "Bardzo dziki zachód" (1999, B. Sonnenfeld)czy serial telewizyjny "Firefly" (1 seria, 2002).
W tym nurcie pisze też Joe R....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Zło da się opisać jako specyficzny stan pobudzenia mózgowia. Ktoś zły, a więc porywczy, pozbawiony współczucia, skłonny do manipulowania innymi ludźmi i osiągania swoich celów ich kosztem, ma nie tylko nieco inną budowę mózgu, ale też odrobinę inną jego fizjologię.”

Gdy myślimy o ewolucji, mamy przed oczami rybę, która nagle wychodzi na ląd na swoich własnych nogach. Gdy pomyślimy o tym nieco dłużej, rozumiemy, dlaczego coraz mniej jest ogromnych zwierząt. Wiemy, czym jest kość ogonowa u człowieka, wiemy także, że zęby mądrości są rudymentami, narządami szczątkowymi, pozostałością po naszych przodkach.
A obecnie? Czy ewolucja człowieka dokonuje się nadal, skoro brak kluczowych do jej przebiegu elementów? Dobór naturalny już właściwie nie ma racji bytu, odkąd nastała cywilizacja, rozwinęła się nauka, technologia i medycyna. Człowiek nie ma już także naturalnych wrogów – człowiek podporządkował już sobie, w zasadzie, cały świat.
Czy to oznacza, że już nie ewoluujemy?
„Na świecie żyje obecnie siedem miliardów ludzi. Przyjmując, że każdy z nich waży średnio pięćdziesiąt kilogramów, po przemnożeniu otrzymujemy wynik – trzysta pięćdziesiąt milionów ton. Tak, panie redaktorze. Trzysta pięćdziesiąt milionów ton świeżego mięsa. Jeszcze nigdy w całej, liczącej trzy i pół miliarda historii życia na Ziemi, nie zdarzyło się, żeby marnowała się taka ilość pokarmu. Żeby tyle wartościowego mięsa szło, za przeproszeniem pana redaktora, do piachu”
A jeśli, poprzez pewne drobne mutacje w kodzie DNA, narodziłby się nowy podgatunek człowieka rozumnego? Następne ogniwo? Jeśli ten nowy, ulepszony przedstawiciel Homo sapiens stałby się drapieżnikiem, naszym naturalnym wrogiem, żywiącym się naszą energią? Jeśli potrafiłby węszyć, tropić, rozpoznawać aury; jeśli tylko jedno jego spojrzenie wystarczyłoby, byśmy byli skłonni zrobić wszystko, co nam każe?

Na warszawskiej Pradze dochodzi do dziwnej… śmierci. Tak, właśnie. Nie można stwierdzić, że w odejściu na tamten świat ktoś Żyle pomógł – bandzior po prostu umarł. I, w sumie, to dobrze – jednego zafajdanego przestępcę mniej. I pewnie tak by tę sprawę pozostawiono, gdyby Madejski, stary i zgorzkniały policjant, nie doznał swoistego uczucia deja vu. Widział już taką śmierć. Dwadzieścia lat temu…
Tylko Madejski widzi zależność. I zacznie teraz węszyć, szukać powiązań, rozgrzebywać starą sprawę. Sprawę, w której brał udział śmiertelnie chory, przykuty do łóżka nastolatek.

Nastolatek, który stał się bestią.

Rozpytywanie Madejskiego wywoła lawinę zdarzeń, w których zginie mnóstwo złych ludzi. A Madejski ma do rozwiązania jeszcze jedno śledztwo – sprawę Obcinaczy Uszu, szajki bandytów, którzy porywają młode dziewczęta, po przesłaniu narządów słuchowych ofiar do ich rodzin żądają okupu i… zabijają je, gdy tylko położą łapy na kasie.

Pewna młoda dziennikarka, grupka gangsterów, Madejski i kilku innych gliniarzy zostanie powiązana cienką, acz niebezpieczną nicią. I każdy z zaangażowanych będzie zadawał sobie pytanie: kim jest człowiek, którego ścigają? I czy uda im się go pojmać? Zgładzić? Czy chociaż zrozumieć?

„Ale ich przeciwnik jest zaledwie cieniem. Tchnieniem nocy. Złudzeniem”

Czy on w ogóle... wciąż jest człowiekiem?

„Przez ich oczy, przez ich głowy, przez każdy cholerny zakamarek ich jestestwa przetacza się – jak po wybuchu jądrowym – ogień. Oczywiście, w domu nie ma pożaru. To płoną ich myśli, słowa i uczynki. Im gorsze, im bardziej plugawe – tym bardziej pieką. A potem przychodzi fala uderzeniowa. To przerażenie, zwierzęcy strach, bezsilność schwytanej w sidła ofiary. Trwoga tak straszna, że nawet śmierć wydaje się wybawieniem”

Kilka razy w trakcie lektury powracałam do skrzydełka na okładce, by się upewnić, że Zborowski jest debiutantem. Autor ma dość imponujący życiorys – przemytnik, robotnik leśny, podróżnik, dziennikarz, reporter. Obecnie - zastępca redaktor naczelnej… „Pani Domu”. I myślałam sobie, kierując swoje słowa do autora: „Ja-cię-nie-mogę, Zbychu, Ty chyba ściemniasz, że to debiut!”. Bo, naprawdę!, życzyłabym sobie takiego. Ba, życzyłabym sobie, by choć moja dziesiąta książka była tak dobra. Kurczę, choć jedna!
Fabuła książki wciąga jak bagna biebrzańskie. Mamy tu soczysty kryminał z leciutkim wątkiem fantastycznym, maleńkim miłosnym, gigantycznym sensacyjnym. I odrobinę dramatu. Akcja to przyspiesza, to zwalnia, suspens jest nie do przebicia. Zwroty akcji skromne, książka generalnie zmierza do jednego punktu, konsekwentnie trzymając się narzuconej linii fabularnej.
Co mi się najbardziej podoba w tej powieści, to język i… dowcip. Ten pierwszy elastyczny, niebanalny, wyśmienity. Słownictwo i styl wysławiania się bohaterów cudownie dostosowany do ich osobowości, statusu społecznego, wykształcenia. Doceniam dobrą, porządną prozę. Zaś dowcip? Ironiczny, niewymuszony. Męski.

Biorę całą tę powieść i jeszcze trochę. Przeczytam ponownie, to na bank. Pięknie, wybitnie napisana, z nienagannym stylem i doskonałą formą. Jedno, co wprawiło mnie w zadumę, to pytanie, czy policja posługuje się więziennym slangiem w mowie potocznej, między sobą? To jedyna moja uwaga, która jednak absolutnie nie ma, na dłuższą metę, znaczenia.

Jeśli poszukujecie wyjątkowej, dobrze napisanej książki, w której znajdziecie i świetnie wykreowanych bohaterów, i śmiałe opisy, i brawurowe akcje, i zagadkę – sięgajcie. A jeśli ktoś mi jeszcze raz powie, że Polacy nie umieją pisać… to poszczuję ich Nowym Drapieżnikiem. Po prostu.

A na koniec wyrażę jedynie ubolewanie, że Zbigniew Zborowski napisał, póki co, tylko tę jedną powieść. W ciemno deklaruję, że zostałam niniejszym dozgonną fanką prozy pisarza i przeczytam wszystko, co wyjdzie spod jego pióra. Oprócz, rzecz jasna, ewentualnych artykułów w gazecie... ;) Książkę poproszę. I to jak najgrubszą!
Panie Zborowski, do roboty!

„Zło da się opisać jako specyficzny stan pobudzenia mózgowia. Ktoś zły, a więc porywczy, pozbawiony współczucia, skłonny do manipulowania innymi ludźmi i osiągania swoich celów ich kosztem, ma nie tylko nieco inną budowę mózgu, ale też odrobinę inną jego fizjologię.”

Gdy myślimy o ewolucji, mamy przed oczami rybę, która nagle wychodzi na ląd na swoich własnych nogach. Gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Przez wszystkie godziny poprzedzające jego przyjście przygotowywała się na tę chwilę, wyobrażała sobie, jak ją pobije, zgwałci, zamorduje. Wyobrażała sobie, jak skrzynia się opuszcza, jak mężczyzna chwyta ją za ramię, wyciąga z klatki, wali w twarz, niewoli, gwałci, ona wrzeszczy, on ją zabija. Zgodnie z zapowiedzią. 'Będę patrzył, jak zdychasz, szmato'."
Alex Prévost zostaje porwana przez obcego człowieka w centrum Paryża. Nie wie dlaczego ani po co. Wie jednak jedno: Alex nie jest przypadkową ofiarą, jej oprawca od wielu dni ją śledził, podglądał, obserwował. Chodzi o nią, ale dlaczego? Co takiego zrobiła ta młoda, atrakcyjna kobieta-kameleon, mająca słabość do peruk i zmiany swojego image? Porywacz wywozi ją do jakiegoś starego, pustego magazynu, w którym obiecuje jej śmierć. Porwanie nie zostało popełnione ad hoc, w afekcie - to starannie przygotowana akcja, adwersarz z premedytacją zadbał o każdy, najmniejszy szczegół uwięzienia. Nagą i bezbronną umieszcza w drewnianej skrzyni, którą następnie podwiesza kilka metrów nad podłogą. Klatkę. "Tortura wymyślona za Ludwika XI, chyba dla biskupa Verdun. Spędził w niej ponad dziesięć lat. To bierna, bardzo skuteczna forma tortury. Stawy sztywnieją, mięśnie zanikają... Doprowadza do szaleństwa".
Odtąd Alex, zdana na łaskę oprawcy, będzie powoli popadała w obłęd. Ponure, deprymujące milieu, nieczułe betonowe ściany, przeciągi, zimno, pustka. Niewygodna pozycja sprawi ból każdego centymetra ciała, chłód przeniknie ją na wskroś, a za całe towarzystwo będzie miała... szczury. Zwierzęta z każdym dniem będą coraz śmielej podchodzić do tej uwięzionej porcji mięsa, niecierpliwie ruszając wąsami i popiskując. Będą obserwowały agonię dziewczyny.
To wszystko po to, by ją upodlić. By sprowadzić ją do roli zwierzęcia. By wywołać w niej szaleństwo, sprawić, żeby poczuła się nikim. Żeby przestała walczyć i błagała o śmierć, jakąkolwiek, byle by tylko ten horror się skończył.
Kim jest Alex? Czy jest po prostu ofiarą? A może skrywa straszny sekret? Może to ona jest katem, a teraz los tylko odrobinę sobie z niej zakpił?

Tymczasem Camille Verhoeven, inspektor policji, niechętnie przejmuje śledztwo. Niechętnie, gdyż sam nie tak dawno temu przeżył osobistą tragedię. Jego żona, Irene, także została ofiarą porwania, jednak Camille nie zdążył jej uratować. Obecnie żyje jak typowy wdowiec, z maleńką kotką, której wymiary idealnie komponują się z wymiarami jej właściciela - Camille ma metr czterdzieści pięć centymetrów wzrostu i jeśli ktoś uważa, że wzrost nie ma nic do rzeczy, niechże spróbuje to powiedzieć temu gliniarzowi.
Camille jest dość skrytym, introwertycznym samotnikiem, wciąż - mając pięćdziesiąt lat na karku - walczącym z kompleksem niższości (literalnie ujmując). Defetyzm inspektora nie jest wyssany z palca, nie tym razem. Brakuje tropów. Prawie nie ma świadków. Mało tego - nie wiadomo, kim jest porwana dziewczyna. Nikt nie zgłasza zaginięcia, nikt niczego nie widział.
Camille wraz ze współpracownikami - krezusem Louisem, który ma tak dużo pieniędzy, że jego praca stanowić może jedynie dość kuriozalne hobby oraz Armandem, patologicznym sknerą - będą poruszać się po omacku. Policjanci dysponują bardzo ubogą, niekompletną wersją zdarzeń, a czas płynie nieubłaganie.
Gdy wreszcie udaje się namierzyć porywacza ten podczas brawurowej ucieczki popełnia samobójstwo. Alex zostaje zdana tylko na siebie. W towarzystwie wygłodzonych, agresywnych gryzoni wyzwoli w sobie najbardziej atawistyczną chęć: przeżyć, za wszelką cenę. W momencie odkrycia przez policję miejsca przetrzymywania dziewczyny, jej już tam nie będzie. Mało tego - kobieta nie zgłosi się na policję. Zniknie. Zupełnie tak, jakby nic się nie stało. Jakby przez wiele dni nie wisiała w drewnianej klatce bez jedzenia, picia, jakby nie została brutalnie pobita, jakby nie patrzyła śmierci w oczy.
I po raz kolejny zadamy sobie pytanie: Kim, do cholery, jest Alex?

Przyszykujcie się na co najmniej trzy ogromne twisty akcji. Trzy clou opowieści. To, co z pozoru zdaje się prostą historią o zwykłym porwaniu, tak częstym motywie w wielu powieściach kryminalnych, jest tak naprawdę niezwykle pokręconym thrillerem. Będziecie żywić do Alex wyjątkowo ambiwalentne uczucia. Najpierw będzie Wam jej żal. Potem się na nią wściekniecie. A na koniec będziecie mieli ochotę jej pogratulować...

Nie będę się ograniczać czy perorować. Nie będę szukała wysublimowanych, poetyckich słów. Nie będę, tym razem, starała się o obiektywizm (choć wiem, że u mnie, generalnie, o obiektywizm dość trudno). Przepraszam Was najmocniej za kolokwializmy i prostactwo, bowiem przy tej powieści każda recenzja, nawet najbardziej literacko poprawna, blednie. "Alex" to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Po prostu.

Nie tylko suspens, zwroty akcji, sadystyczna wręcz zabawa emocjami czytelnika czy fabuła, która rozdziera, rozbebesza, rozwala konkretnie. Nie tylko język, wyśmienity, wyjątkowy, piękny. Nie tylko sposób przedstawienia bohaterów, ich rysów psychologicznych, ich mentalności, zachowań i przemyśleń. Nie tylko dwutorowość akcji, pozwalająca spojrzeć naprzemiennie na to, co się dzieje z Alex i na to, co robi ekipa Camille'a. Nie tylko to wszystko. Ale jeszcze coś. Coś.
To coś to jest to właśnie, czego nazwać się nie da. Surowy, nieco karcący czasem ton narracji, pozbawione sentymentalizmu opisy wydarzeń, wynurzające się spomiędzy wierszy uniwersalne wartości przeplatają się z genialną intrygą, zamotaną, zaplątaną. Czytelnik ma wrażenie, że autor szepce mu do ucha: "spójrz dokładniej, zmruż oczy. Spójrz ponownie". Bo tutaj ma miejsce brutalna zmiana postrzegania. W okolicach połowy wszystko, co wiesz o Alex... staje się nieważne. Nieistotne. Alex z każdą nową peruką staje się kimś innym. I ty, drogi czytelniku, jesteś jednym z tak wielu, których uwiodła i których oszukała.

I ten właśnie cudownie piękny styl jest wystarczającym powodem do deklaracji, że za jakiś czas z największą przyjemnością przeczytam tę powieść ponownie. Choćby po to, by po raz kolejny raczyć się tym językiem, smakować każde zdanie, dawać się uwieść tej fantastycznej prozie. I również po to, by spróbować wynaleźć momenty, które przy całej swej uwadze pominęłam, przez co dałam się tak bardzo zaskoczyć. Spróbuję też wyłapać elementy, składające się na geniusz... Lemaitre'a, Camille'a, Alex.

Gorąco polecam osobom, które od kryminału czy thrillera wymagają jednak czegoś więcej. Zaręczam, że Lemaitre zrobi Was kilkakrotnie w konia. Kilka razy zakpi z Waszych dobrych, współczujących serduszek. Parę razy Was zaskoczy. A na sam koniec zostawi Was z ogromnym dylematem, śmiejąc się pod nosem złośliwie. Puszczając oko. Odłożycie tę książkę na bok i będziecie musieli się zastanowić. Może chwilę, a może kilka dni. Będziecie musieli odchorować to, co tą książką zrobi z Wami autor.
A do tego... po prostu Was urzeknie.

"Przez wszystkie godziny poprzedzające jego przyjście przygotowywała się na tę chwilę, wyobrażała sobie, jak ją pobije, zgwałci, zamorduje. Wyobrażała sobie, jak skrzynia się opuszcza, jak mężczyzna chwyta ją za ramię, wyciąga z klatki, wali w twarz, niewoli, gwałci, ona wrzeszczy, on ją zabija. Zgodnie z zapowiedzią. 'Będę patrzył, jak zdychasz, szmato'."
Alex Prévost...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraź sobie, że nastała apokalipsa. Załóżmy, że udało Ci się przeżyć. Przez kilka miesięcy jesteś zdany tylko na siebie. Jedyni ludzie, jakich widzisz, to Nieumarli. Są wszędzie, rzężą, patrzą pustym wzrokiem, kłapią szczękami. Chodzące trupy. Z otwartymi brzuchami, w których radośnie dyndają jelita, ze złamanymi kończynami, poobijane, pokiereszowane, zmasakrowane - wciąż idą przed siebie, głodni Twojej krwi, Twojego ciała, i będą tak iść w nieskończoność. Bo świat już się skończył, a to, że Ty wciąż żyjesz, to najwidoczniej tylko drobny błąd... Bo teraz? Świat należy do nich. Do Nieumarłych.
I po kilku miesiącach niekończącej się walki o przeżycie, nawet, jeśli znajdziesz po drodze towarzyszy, i tak tęsknisz, cholernie tęsknisz za jakąkolwiek namiastką cywilizacji. Za jedną, jedyną nocą spędzoną bez strachu, całkowicie przespaną. Tęsknisz za najdrobniejszymi elementami dawnego życia, by choć przez krótką chwilę na nowo przypomnieć sobie jak to jest być człowiekiem.
Bohater drugiego tomu powieści "Apokalipsa Z" właśnie za tym tęsknił. I uśmiechnęło się do niego szczęście - po brawurowej i ryzykownej podróży powietrznej wraz ze swoimi towarzyszami dotarł do Wysp Kanaryjskich, jednej z niewielu oaz życia żywych ludzi, jaka pozostała na całej planecie.
Jego towarzysze, on sam i jego rudy kocur wreszcie mogli zasnąć, otoczeni innymi ludźmi, bezpieczni.
Nie na długo. Bo trzeba opuścić ten raj na ziemi i wyruszyć do Madrytu po leki. A kto ma jechać, jeśli nie ci, którym udało się tak długo przeżyć w podróży?
Świat się zmienił, ale apokalipsa nie wybiera - nie zabrała tylko złych ludzi. Można by pomyśleć, że w obliczu zagłady nie ma miejsca na potyczki, kłótnie polityczne i walki o władzę. Niestety, Teneryfa stoi właśnie przed widmem wojny domowej, a nasi bohaterowie znajdą się w samym środku cyklonu brutalnych walk o przejęcie władzy.
Pamiętajcie, że w czasie zombie apokalipsy to nie Nieumarłych należy się bać najbardziej, tylko żywych...

Wyobraź sobie, że nastała apokalipsa. Załóżmy, że udało Ci się przeżyć. Przez kilka miesięcy jesteś zdany tylko na siebie. Jedyni ludzie, jakich widzisz, to Nieumarli. Są wszędzie, rzężą, patrzą pustym wzrokiem, kłapią szczękami. Chodzące trupy. Z otwartymi brzuchami, w których radośnie dyndają jelita, ze złamanymi kończynami, poobijane, pokiereszowane, zmasakrowane - wciąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"...czuł, jak czubek buta wbija się w jego bok i przewraca go na brzuch. Jego usta i nos wypełniły brudny piach i żwir. Zapłakał jak dziecko, gdy uświadomił sobie, że tak właśnie będzie wyglądał, jak go znajdą.
Upokorzony.
Zmasakrowany.
Zhańbiony"

Londyn kojarzy nam się z Big Benem, czerwonymi budkami telefonicznymi i rodziną królewską. Jest miejscem, do którego kilka lat temu przeniosło się tysiące Polaków na tzw. saksy i pozostali tam już na stałe. Ba, cała Anglia dobrze się kojarzy. Lubimy Benny'ego Hilla, Monty'ego Pythona i Jasia Fasolę. Uwielbiamy brytyjski rock i, jeszcze bardziej, brytyjskie filmy.

A przynajmniej ja lubię.
Jednak Londyn ma kilka zakrwawionych kart w swojej historii, a policja tak naprawdę nigdy nie miała tam łatwego życia. W 1979 roku zespół The Clash nagrał piosenkę pt. "Guns of Brixton" (którego polski cover nagrał zespół The Analogs w 1996 pt. "Strzelby z Brixton"), która okazała się być prorocza - właśnie w Brixton w latach 1981, 1985 i 1995 doszło do zamieszek, podczas których przemoc kierowana była do służb policyjnych.

"Gdy wiesz, że nie wygrasz, nawet nie zaczynaj"

Te zamieszki to jeden z punktów wyjścia Jamesa Craiga do opowiedzenia historii współczesnego gliniarza w UK, Johna Carlyle'a. Inspektor, będący jednym z kilku tysięcy policjantów patrolujących ulice ponad ośmiomilionowej stolicy Wielkiej Brytanii, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Nielubiany w robocie, dzień po dniu wykonuje te same czynności wespół ze swoim partnerem, Polakiem Joe Szyszkowskim. Któregoś dnia na komisariat przychodzi list, informujący o pewnej zbrodni w hotelu. Od tego momentu zacznie się śledztwo, które pociągnie za sobą gigantyczne konsekwencje.
Podobnie jak w "Alibi" Tami Hoag mamy tutaj ogromny kontrast - ludzi z tzw. pospólstwa i ludzi uprzywilejowanych. Jako, iż ani ta ofiara - zamordowana w dość specyficzny sposób - ani kolejna nie są ot, zwyczajnymi gośćmi, inspektor napotka spore trudności. To osoby, które są w jakiś sposób powiązane z najważniejszymi osobistościami Londynu, a pewne sekrety elit powinny zostać pogrzebane. I to jak najgłębiej. Zwłaszcza, gdy stawką jest niebagatelny urząd...

"...jeśli jesteś celebrytą, ludzie wybaczą ci nawet to, że zajmujesz się polityką"
Trup się sieje, a policja jest bezradna. Jedyny trop prowadzi do lat osiemdziesiątych, do Cambridge, gdzie działał pewien klub. Klub, którego członkami była sama śmietanka sceny politycznej współczesnego Londynu.
Dobrze też poczytać - dla odmiany - coś miłego na temat Polaków. Ot, choćby:
"Polacy mieli już w Londynie ustaloną pozycję. Wielu z nich, gdy zaczął się kryzys, wróciło do domu, ale nadal uważano ich za wzorzec jakości, solidności i usług wartych swojej ceny w budownictwie, hydraulice i innych dziedzinach gospodarki. Dostarczali też czasem piłkarzy i wielu, wielu księży"
(ha, ha)

Debiut Jamesa Craiga okazał się wyjątkowo dobry. Dlaczego wyjątkowo? Ponieważ akcja rozpoczyna się dopiero w okolicach setnej strony. Przez pierwszych kilka rozdziałów treść przynudza i - pozornie - nic w niej ciekawego ani znaczącego dla fabuły nie znajdziemy. Jednak jak już się rozkręci dostajemy wszystko - śledztwo, zagadkę, blichtr, a dzięki retrospekcjom odrobinę historii Londynu. Dostajemy bardzo dosadne sceny homoseksualnego seksu i sporo utajonego brytyjskiego czarnego humoru. W rezultacie sami nie wiemy, kiedy dochodzimy do końca książki, zaś John Carlyle z szarego, niczym się niewyróżniającego bohatera staje się naszym kumplem. Nie wiem, jak Craig to zrobił, ale udało mu się tchnąć w tego dość nudnawego gliniarza nieco ducha, a z brudnego, smogowego Londynu stworzył boisko do gry o naprawdę wielkie wygrane.
Muszę przyznać, że gdyby nie pozostałe wątki, samo śledztwo byłoby niezłym usypiaczem. Cóż, kładę to na karb braku doświadczenia Craiga, choć zgrabnie wybrnął z impasu.


"Londyn we krwi" to wielowątkowa powieść, łącząca w sobie zarówno spore dawki obyczajowości, historii i specyficznego dowcipu, jak i potężny wątek polityczny, odważne opisy i szczyptę dramatu. To wszystko spięte klamrą przyzwoitej zagadki kryminalnej z pewnością zapewni niezłą rozrywkę na kilka wieczorów. I, choć można się domyślić, kim jest morderca - książka jest warta poznania.
Takie debiuty to ja lubię.

"...czuł, jak czubek buta wbija się w jego bok i przewraca go na brzuch. Jego usta i nos wypełniły brudny piach i żwir. Zapłakał jak dziecko, gdy uświadomił sobie, że tak właśnie będzie wyglądał, jak go znajdą.
Upokorzony.
Zmasakrowany.
Zhańbiony"

Londyn kojarzy nam się z Big Benem, czerwonymi budkami telefonicznymi i rodziną królewską. Jest miejscem, do którego kilka lat...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zaułki zbrodni Katarzyna Ferenc, Marta Jankowska, Marek Kozłowski, Joanna Marat, Piotr Matysiak, Adrianna Michalewska, Anula Trojanowska, Michał Zieliński
Ocena 5,9
Zaułki zbrodni Katarzyna Ferenc, M...

Na półkach: , ,

"Ze zbiorami opowiadań pisanych przez wielu autorów jest jak z (...) opóźnionym pociągiem. To na ogół wyprawa w nieznane, pociągiem-widmem, z biletem w jedną stronę. I stacjami, których nazw nie sposób ogarnąć" [ze wstępu, Mariusz Czubaj]


"Zaułki zbrodni" to zbiór piętnastu opowiadań napisanych przez uczestników warsztatów literackich prowadzonych podczas dwóch edycji Międzynarodowego Festiwalu Kryminalnego w latach 2009 i 2010 we Wrocławiu.

Na samym wstępie wita nas Mariusz Czubaj, który przygotował wyśmienitą przedmowę do tego niepozornego zbiorku opowiadań. Wyśmienitą z kilku względów - nie tylko wprowadził mnie, Czytelnika, w atmosferę "Zaułków...", ale i uczynił z niej pean ku samemu procesowi opowiadaniopisarstwa (cóż, Google podkreśliło mi to słowo, choć słowo prawie identyczne - powieściopisarstwo - pozostaje już bez podkreślenia; ot, nawet słowniki lekceważą krótkie formy prozatorskie). Czubaj zrobił króciutki przegląd powieści, które stanowią niejako wzorce powieści kryminalnej - swoją formą, która jest doskonale znana każdemu wielbicielowi crime stories. Krótki przekrój przez kilka opowiadań ze zbioru doprawia refleksją o istotności i racji bytu warsztatów pisarskich, które - wedle Czubaja - "nikogo nie nauczą pisania". Ale, jak zauważa, mogą nauczyć autorów empatii, wyczucia i rozwinąć umiejętność... czytania. Stephen King w swoim "Pamiętniku rzemieślnika" wspomniał, że pisarz powinien przede wszystkim czytać - i nie jest to przesadą, jeśli weźmie się pod uwagę miliony możliwości, które daje nam biały papier, gotowy do zapisania - możliwości, które są tak czy inaczej zawsze wariacją ograniczonej liczby słów.

W tym zbiorze te kombinacje przyjmują naprawdę zróżnicowaną postać, choć wszystkie opowiadania mają wspólny mianownik. Jest nim Wrocław - polska stolica kryminału.

Nieznane nazwiska, krótkie historie - z ogromnym zapałem zabrałam się do tego zbioru (wiecie, jak ja lubię opowiadania) i, nie ukrywam, z wielkimi oczekiwaniami. Jakie wnioski wyciągnęłam z lektury?
Cóż, są opowieści gorsze i lepsze. Trywialne i błyskotliwe. Nudne i podniecające. Zaskakujące i nie.
Część opowiadań smakowała mi szczególnie dobrze. Każdy z tych autorów to amator, przez co zbiór zyskuje na znaczeniu. Niektórzy twórcy nie poprzestali jedynie na tym zbiorze, jak choćby Anula Trojanowska (publikująca także pod nazwiskiem Anna Trojan) czy Adrianna Michalczewska, Joanna Pachla, Joanna Marat. To dobrze świadczy o tym zbiorze, który z pewnością pomógł pootwierać kilkoro drzwi. Mam nadzieję, że jeszcze o tych autorach usłyszymy.

Z polską literaturą kryminalną dzieje się coraz lepiej. Coraz częściej miejsce akcji znajduje się w Polsce, co jest ogromnym plusem, przynajmniej dla mnie. Nie lubię, kiedy Polak, który najdalej od domu to był w Warszawie, a mieszka w Sochaczewie, pisze książki, których akcja dzieje się w Stanach, na przykład. Nie lubię. Bo jak mam takiemu uwierzyć w tło akcji? Jak mam przeniknąć do świata, którego nawet sam autor nie widział?
Wiem, że to problematyczne. Bo przecież pisarze science fiction raczej nie byli na planetach, które opisują, a pisarze fantasy nie byli w krainach, o których piszą. Narnia nie istnieje, Śródziemie to wymysł, i tak dalej. Jednak jest tu zasadnicza różnica, która koncentruje się wokół jednej tylko kwestii: wiarygodności.
Biorąc do ręki kryminał, oczekujemy historii, która będzie mocno trzymała się ziemi. Szukamy emocji, które obudzą się w nas przez potencjalne zagrożenie, opisane w książce. Z fantastyką jest inaczej, gdyż wówczas świadomie wybieramy podróż do innego świata.

Dlatego tutaj "Zaułki zbrodni" zwyciężają. Historie dzieją się na naszym podwórku, zatem jest to coś, co ja osobiście już odbieram jako wielką zaletę.
Teraz: fabuła. Czasami genialna, czasami wręcz przeciwnie. Mamy tu na przykład bardzo dobrą opowieść Marty Jankowskiej "Wroclog", opierająca się na blogowaniu. Współcześnie, niebezpiecznie, wiarygodnie. Jest to historia kolesia, który czyta bloga mizogina, który na łamach swoich postów planuje morderstwo. Moim zdaniem najlepsze opowiadanie zbioru.
Mamy opowieści, w których jest element grozy i zagadki ("Czym jest śmierć?" Anula Trojanowska), mamy również typowy kryminał, w którym główny wątek obraca się wokół pracy śledczych ("Odwilż", Krzysztof Sowik). Doskonałym warsztatem może się pochwalić Maciej Prochowski ("Cień strachu"), Mariusz Błajet ("Zlecenie") oraz Katarzyna Zdeb ("Wyliczanka"). Mamy zagadkową historię inspirowaną "Morderstwem w Orient Expressie" z niezbyt jasnym finałem ("Pociąg", Adrianna Michalczewska) oraz zaskakującą opowieść, obalającą pewne stereotypy ("Misja beret", Marta Broś-Rudnicka). Mamy to... i wiele więcej.

Tak naprawdę to ten zbiór, jak każdy, jest dość nierówny, ale w ostatecznym rozrachunku uważam, że to dobra rzecz, taki smakołyk dla każdego fana literatury kryminalnej. Z pewnością warto się z tym tytułem zapoznać choćby po to, by poznać kilka nazwisk. A jeśli to za mało, to może Was ośmieli różnorodna tematyka i ciekawe spojrzenie na kryminał. A jeśli i to nie, to może piękny Wrocław? ;)


Moja ocena: 4/6
Paulina J. Król

"Ze zbiorami opowiadań pisanych przez wielu autorów jest jak z (...) opóźnionym pociągiem. To na ogół wyprawa w nieznane, pociągiem-widmem, z biletem w jedną stronę. I stacjami, których nazw nie sposób ogarnąć" [ze wstępu, Mariusz Czubaj]


"Zaułki zbrodni" to zbiór piętnastu opowiadań napisanych przez uczestników warsztatów literackich prowadzonych podczas dwóch edycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzy dni po 66. urodzinach Mistrza Grozy, Stephena Kinga, cały świat doczekał się premiery powieści, o której spekulowano, rozmawiano, na którą czekano i o której myślano. "Doktor Sen" to kontynuacja bestsellerowego "Lśnienia", powieści wydanej w 1977 roku (polski przekład - 1990). Stephen King napisał ją mając 28 lat, czyli dokładnie tyle, ile ja mam w tej chwili.
Już jest. Dzisiaj nastał dzień światowej premiery książki, która jeszcze przed drukiem spotkała się z większym zainteresowaniem, niż niejedna powieść po wydaniu. I z pewnością cały świat zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście warto było czekać.

Z kontynuacjami bywa różnie. Prawdę mówiąc rzadko kiedy kontynuacja, sequel czy nawet remake (tak, mam tu na myśli również kino) tej samej historii mogą choć lizać stopy pierwowzorowi. A kontynuacja historii, która 36 lat temu zawojowała światem horroru, na stałe wpisała się do swoistego kanonu i stanowi jedno z najdoskonalszych dzieł autora to ryzyko tak wielkie, że niemal pewne było, że to będzie strzał w stopę. Stephen King zaryzykował. Czy strzelił?

Na spotkaniach, kiedy widzę po latach dzieci moich kuzynów czy znajomych zawsze przeżywam to samo - wszechogarniające zadziwienie. Że to dziecko, które, gdy je ostatni raz widziałam, mogłam wziąć bez trudu na ręce, teraz... jest już duże. Obserwuję te dzieci, które niedługo same będą dorosłe, i nie mogę przestać myśleć o kole życia.
Cóż, latka lecą, i ten upływ lat najlepiej widać na dzieciach.
Podobnie miałam podczas czytania "Doktora Sen". Zrazu nie mogłam się nadziwić, że to dziecko, które poznałam w "Lśnieniu", Danny Torrance, jest już duży! Po raz pierwszy w życiu doznałam tego uczucia podczas czytania fikcji. Ten chłopiec w "Lśnieniu" miał sześć lat. Był słodki i kochany, przerażony i obdarzony jasnością.
Danny Torrance miał na zawsze pozostać dzieckiem. Pomimo, że od dnia premiery "Lśnienia" minęło tak wiele lat, ta postać została niejako zamrożona w czasie.
Stephen King stwierdził, że sprawdzi, co u niego. Dla autora jego bohater nie zatrzymał się w wieku sześciu lat. Dla niego Danny żył nadal, w innym wymiarze. Trudno mi to wyjaśnić, ale dla mnie było to niezwykłe.

I teraz ten dorosły człowiek, Dan Torrance, pijak i tułacz, facet, który nauczył się żyć ze swoją jasnością tłumiąc ją procentami, nagle musi zrobić przewrót we własnym życiu. Wyprostować je. "Pomyślał: Jedyną osobą, która może zaciągnąć hamulec, jesteś ty". By to uczynić, przenosi się do niewielkiego Frazier w New Hampshire i podejmuje pracę w hospicjum, gdzie dzięki swoim nadprzyrodzonym zdolnościom będzie pomagał niedołężnym staruszkom przeskoczyć na Tamten Świat.

"Wszyscy umieramy. Świat to tylko hospicjum ze świeżym powietrzem"

Pamiętacie, jak Dick powiedział Danny'emu, jeszcze w Panoramie, że Danny nie jest jedyny? Że nieco więcej osób posiada jasność? Danny wtedy przestał się bać, bo wiedział, że tym darem obdarzono i innych. W mniejszym lub większym stopniu, ale naokoło chłopca pełno było jaśniejących. Danny miał silną jasność, ale oto narodziło się dziecko, którego zdolności przewyższają nawet Dana. Abra. To ona, obdarzona ogromnymi możliwościami, potrafi komunikować się na wielkie odległości. Ona potrafi przewidywać zło. Zło, które tutaj przybiera imię Rose Kapelusz...

Na świecie musi być równowaga, prawda? Gdy ktoś ma czegoś w nadmiarze, musi być ktoś, kto tego łaknie. Nawet czegoś takiego, jak jasność. Bo, choć Panorama dawno spłonęła i wydawałoby się, że wszystko jest już alright, to Zło jednak nie śpi. Zło jest. I pragnie pary.

Kto zagraża Danowi i Abrze? Wampiry energetyczne? Można tak powiedzieć, ale to znaczne spłycenie istoty Prawdziwego Węzła. To właśnie oni, Prawdziwi, będą łasi na dar jaśniejących. I nie spoczną, póki się nie nakarmią...

"Prawie się ich nie zauważa, prawda? Bo i jak? To tylko Ludzie z Kamperów, starsi emeryci i garstka ich młodszych kompanów, wiodący tułaczy żywot na autostradach i wiejskich drogach, zatrzymujący się na kempingach, gdzie siedzą na składanych krzesłach z Wal-Marta wokół dymiących grillów i toczą rozmowy o inwestycjach, turniejach wędkarskich, przepisach na gulasz i Bóg wie czym jeszcze. (...) Rzucają się w oczy nie bardziej niż ptaki na drutach telefonicznych czy krowy pasące się na przydrożnej łące. (...) nie zaprzątacie sobie nimi głowy"

Ludzie z kamperów. Anonimowi starcy, przemierzający Amerykę wzdłuż i wszerz, niezwracający niczyjej uwagi. A wśród nich Prawdziwi. Istoty prawie nieśmiertelne, które tak doskonale wpisały się w krajobraz, że nie zostają nigdy zapamiętani. Nawet tam, gdzie giną bez wieści dzieci - wyjątkowe dzieci - które za życia skrywały sekret. Sekret, z którego posiadania nawet same nie zdawały sobie sprawy.

Oto nowa istota życia Danny'ego, Abry i tysięcy innych, obdarzonych jasnością. Ucieczka przed tym, co nieznane, ale w jakiś sposób znajome. Przed tymi, którzy potrzebują tej różowej mgiełki, która wydobywa się z człowieka, gdy umiera. Dusza. Im większa jasność, tym więcej pary. Im więcej pary, tym większe niebezpieczeństwo. Abra znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie. Kiedyś, w Panoramie, to Danny był w opałach, ale nie był sam - pomógł mu Dick. Teraz Dan będzie musiał oddać dług... Koło życia?

A zatem jak myślicie? Czy Stephen King strzelił sobie w stopę? Nie!
Czy warto było czekać? Tak!

"Doktor Sen" to fenomenalna kontynuacja naprawdę godna "Lśnienia". To horror z klimatem, który porusza, trzyma w napięciu, czasem straszy - ale nie, wbrew tytułowi, nie pozwoli zasnąć. Łapie za gardło i trzyma do ostatniej strony. Tu mamy autentycznie starego, dobrego Kinga - new & improved tylko iPhonami i GPS-em.

A Wy? Umówicie się na randkę z Doktorem Sen?

Trzy dni po 66. urodzinach Mistrza Grozy, Stephena Kinga, cały świat doczekał się premiery powieści, o której spekulowano, rozmawiano, na którą czekano i o której myślano. "Doktor Sen" to kontynuacja bestsellerowego "Lśnienia", powieści wydanej w 1977 roku (polski przekład - 1990). Stephen King napisał ją mając 28 lat, czyli dokładnie tyle, ile ja mam w tej chwili.
Już...

więcej Pokaż mimo to