-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant2
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać42
Biblioteczka
2022-11-25
2013-08-06
Rozświetlone nocą karuzele, krwiożercze klauny, niebezpieczeństwo czyhające za każdym rogiem i niczego nieświadoma klientela szukająca w parku rozrywki odskoczni od szarego życia codziennego? Jeśli liczycie na dobry horror, nie sięgajcie po tę książkę. Osobiście jestem dość rozczarowana, ponieważ to, co wymieniłam powyżej, nie ma żadnego odbicia w "Joyland", na którą to pozycję czekałam od dawna i zagrzewałam ręce do czerwoności, pragnąc przemierzać z porządną dawką ekscytacji przez kolejne strony.
Tymczasem w bardzo wielu momentach odnosiłam wrażenie, że zostałam wplątana do eksperymentu Kinga, niekoniecznie udanego. Książka ma 334 strony, więc nie jest szokująco długa w porównaniu z innymi powieściami mistrza grozy. Przez około trzysta stron wieje nudą, a cała akcja rozgrywa się na tych ostatnich kilkunastu kartkach, natomiast końcówka bardziej pasowałaby do zakończenia dramatu Nicholasa Sparksa, aniżeli do dzieła Stephena Kinga. Mój zawód mogę uzasadnić również faktem, że wątek główny, niezmiernie ciekawy, ale niewykorzystany nawet w pięćdziesięciu procentach, został dosłownie stłamszony przez ciągnące się w nieskończoność rozterki naszego prowadzącego bohatera, dwudziestojednoletniego Devina Jonesa. Studenta, który postanowił w wakacje dorobić jako pracownik wesołego miasteczka.
Rozterki niestety są miłosne, w pewnej chwili rozproszone przez krótki romans ze starszą o dekadę kobietą. Tematy uczuciowe zawyżają poziom realizmu, tłumiąc fikcję i klimat, jakiego oczekiwałam. Jedno zerknięcie na okładkę utrzymywało mnie w przekonaniu, że otrzymam dobry thriller. Główny wątek, wspomniany wyżej, dotyczył morderstwa sprzed kilku lat, bardzo brutalnego i mającego miejsce w Domu Strachów. Rozwiązanie okazało się sensowne oraz banalne, jednak King nie dawał żadnych wskazówek, a tylko zmylał, sugerując inne postaci w roli sprawcy.
Wątek kryminalny odrobinę zahaczał o paranormalne zdolności. Szkoda, że zostały tylko liźnięte, gdyż odegrały spore znaczenie. Co mi się natomiast podobało, to gadka (King tłumaczył się z niej w posłowiu) między pracownikami Joylandu, "kuglarze z kuglarzy" i cały ten żargon dodający efektowności. Bohaterowie są namacalni i dobrze skonstruowani (momentami nazbyt realistycznie), tajemnica związana z zabójstwem przemyślana, ale wątki obyczajowe i przepełniona smutkiem treść bywały dla mnie przytłaczające.
Czy podobał mi się Joyland? Czy do niego powrócę? Obecnie moja odpowiedź brzmiałaby "nie". Jednak nie wykluczam całkowicie ponownego sięgnięcia po tę pozycję, tym razem bez zbędnego oczekiwania mrożącej krew w żyłach opowieści.
Rozświetlone nocą karuzele, krwiożercze klauny, niebezpieczeństwo czyhające za każdym rogiem i niczego nieświadoma klientela szukająca w parku rozrywki odskoczni od szarego życia codziennego? Jeśli liczycie na dobry horror, nie sięgajcie po tę książkę. Osobiście jestem dość rozczarowana, ponieważ to, co wymieniłam powyżej, nie ma żadnego odbicia w "Joyland", na którą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-25
Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/pudelko-z-guzikami-gwendy-richard-chizmar-stephen-king.html
Pudełko zniszczenia Gwendy… Niby zwykłe pudełko z kilkoma guzikami i dwoma dźwigienkami, ale w rzeczywistości jest to rzecz dziwna, magiczna i nade wszystko niebezpieczna.
Gwendy Peterson otrzymuje je, mając dwanaście wiosen. Są wakacje i dziewczynka stara się zrzucić parę kilogramów, wspinając się codziennie na Schody Samobójców ulokowane nieopodal parku w miasteczku Castle Rock. Dzielnie pokonuje wysokie schody, bo przejęła się kilkoma wyzwiskami w szkole. Któregoś dnia, po wdrapaniu się na szczyt, woła ją obcy mężczyzna, dosyć osobliwy, zważywszy na fakt, że jest gorąco, a on ma na sobie czarny płaszcz i czarny kapelusik na głowie. Gwendy postanawia podejść, bo wierzy, że w biały dzień nie stanie jej się żadna krzywda, poza tym tajemniczy pan nie posyłał w jej stronę lubieżnych spojrzeń. Przedstawia się on jako Richard Farris i po krótkiej pogawędce wręcza dziewczynce pudełko. Lekkie, piękne, wyjątkowe. Na nim osiem guzików w różnych kolorach: sześć ułożonych parami odpowiada wszystkim zamieszkałym kontynentom, a znaczenia tych ulokowanych osobno, czerwonego i czarnego, pan Farris nie wyjaśnia. Ponadto są dwie dźwigienki, bardzo małe, mogące pomieścić najmniejszy palec: jedna odpowiada za wysuwanie czekoladek, druga za wręczanie cennych monet z XIX wieku. Zauroczona Gwendy zabiera pudełko do domu w brezentowym worku, a mężczyzna znika.
„Sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich. Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie”.
Od tej pory Gwendy żyje z czymś, co można określić jako talizman i przekleństwo zarazem. Nastolatka jest przekonana, że sprawuje pieczę nad bezpieczeństwem całego świata, a w zamian za opiekę pudełko zaczyna przynosić jej szczęście… choć nie zawsze. Tak czy siak, póki Gwendy o nie dba, wszystko jest w porządku. Rodzice rozwiązują własne problemy, tusza znika i wydaje się, że nie ma nic, co nie przyszłoby głównej bohaterce z łatwością. W miarę upływania lat staje się ona najładniejszą dziewczyną w okolicy, najlepszą uczennicą, obiektem westchnień chłopców i zazdrości koleżanek. Kto jej podpadnie, ten powinien mieć się na baczności. Tyle że każdy medal ma dwie strony i posiadanie pudełka wpędza Gwendy w obsesję. Ciągle się zastanawia, czy na pewno jest ono bezpieczne i czy nikt przypadkiem nie odkryje jej mrocznej, bądź co bądź, tajemnicy. Naprawdę dobrze ujęto tutaj aspekt psychologiczny i rozterki dziewczyny, uczucia względem prezentu od pana w czarnym kapelusiku. Od niemal matczynej czułości do olbrzymiej niechęci, a momentami wręcz nienawiści podsycanej niekorzystnymi w życiu Gwendy wydarzeniami. Czytelnik zadaje sobie pytanie, czym dziewczyna zasłużyła na takie brzemię, dlaczego Richard Farris podarował pudełko z guzikami właśnie jej i czy byłaby bardziej szczęśliwa, gdyby to się nie wydarzyło.
Tekstowi zdecydowanie bliżej do dłuższego opowiadania niż powieści. Zupełnie różni się od innych dzieł Stephena Kinga bogatych w rozwlekłe opisy. Tu dużo jest dialogów i nuty baśniowości, może za sprawą drugiego autora, którego twórczości niestety nie znam, a może takie było początkowe założenie. Książka nie posiada wielu stron, za to zawiera dodatkowe ilustracje, swoją drogą ślicznie wykonane. Ponadto litery są duże, co ułatwia czytanie. „Pudełko z guzikami Gwendy” to lektura warta uwagi i wciągająca, chociaż moim zdaniem również nieco rozczarowująca. Kulminacyjny punkt fabuły był w porządku, lecz ciągle miałam nadzieję, że wyjaśni się więcej rzeczy, a tego ostatecznie się nie doczekałam i metafizyczna atmosfera pozostała ze mną do samiuteńkiego końcowego zdania. Nie potrafiłam się oderwać od czytania zwłaszcza przez oczekiwanie, które guziki i w jakich sytuacjach zostaną wciśnięte. Byłam niesamowicie ciekawa losów młodej Gwendy i na tyle mocno wczułam się w tę postać, że zaczęłam się zastanawiać, jak postąpiłabym w podobnej sytuacji, gdybym musiała chronić mocno uzależniającą rzecz o niepojętych dla mnie właściwościach.
Książka na wieczór albo dwa. Nie budzi grozy, ale jest wystarczająco tajemnicza. Polecam kupić egzemplarz (może być na przecenie z racji niewielkiej objętości), gdyż wydawnictwo prezentuje się naprawdę urzekająco i będzie zdobić godnie każdą biblioteczkę.
Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/pudelko-z-guzikami-gwendy-richard-chizmar-stephen-king.html
Pudełko zniszczenia Gwendy… Niby zwykłe pudełko z kilkoma guzikami i dwoma dźwigienkami, ale w rzeczywistości jest to rzecz dziwna, magiczna i nade wszystko niebezpieczna.
Gwendy Peterson otrzymuje je, mając dwanaście wiosen. Są wakacje i...
2015-07-20
„To wilkołak i nie ma żadnej przyczyny, dla której zjawił się tu i teraz – równie bez powodu jak rak, psychopata o morderczych skłonnościach czy zabójcza trąba powietrzna”.
„Rok wilkołaka” to raczej opowiadanie niż powieść autorstwa Stephena Kinga. Fabuła podzielona jest na dwanaście krótkich rozdziałów, przy czym każdy z nich odpowiada jednemu miesiącowi. Początkowo historia krwiożerczego wilkołaka miała być krótkim dodatkiem do kalendarza, jednak dzieło się rozrosło (co mnie nie dziwi, patrząc na obszerne tomiska Kinga) i postanowiono wydać je w formie książkowej. Akcja toczy się w miasteczku Tarker’s Mills w stanie Maine, a bohaterami są jego mieszkańcy, przerażeni comiesięcznymi zabójstwami. Każda pełnia księżyca, począwszy od mroźnego styczniowego wieczoru, zbiera krwawe żniwo i ludzie zaczynają podejrzewać, że zbrodnie może popełniać istota znacznie silniejsza niż człowiek. Świadczyć o tym mogą na przykład rozerwane, nadjedzone ciała i głowy ofiar odrywane od korpusów. Nawet przy zachowanych środkach ostrożności mieszkańcy Tarker’s Mills nie mogą być pewni, że przeżyją noc pełni.
W połowie książki poznajemy dziesięcioletniego Marty’ego Coslawa. Chłopiec wychowuje się w katolickiej rodzinie, jeździ na wózku, ma nadopiekuńczą matkę, ojca trenera sportowego i uszczypliwą starszą siostrę. Jest czwarty lipca, dzień narodowego święta, i Marty okropnie ubolewa nad odwołanymi fajerwerkami, na które czeka niecierpliwie każdego roku. Z pomocą przychodzi wuj Al, który podarowuje chłopcu paczkę z fajerwerkami i petardami, choć ma zakaz odpalania tych ostatnich. Jest pełnia księżyca. Marty czeka, aż pozostali domownicy ułożą się do snu i wyjeżdża na taras, aby samemu sprezentować sobie pokaz fajerwerków. I wtedy pojawia się bestia i miejsce mają wydarzenia, o których absolutnie nie napiszę, by nie zepsuć nikomu przyjemności z czytania lektury.
Na jesień mężczyźni z Tarker’s Mills planują zemstę i zabicie potwora, ale czy to oni będą tymi, którzy zgładzą potężnego wilkołaka? Czy w ogóle jest szansa, że wilkołak wraz z końcem roku wpadnie w czyjeś sidła, a może ucieknie tuż po ostatniej ofierze? „Rok wilkołaka” to książka, którą można połknąć w czasie jednej sesji czytania, więc warto poświęcić na nią te dwie godziny, choć nie jest to też pełen popis umiejętności Stephena Kinga. Sam autor pełnie wplatał w fabułę nieregularnie, aby nie pominąć takich dni jak Walentynki albo Halloween, ale z tego też się tłumaczy w posłowiu. „Rok wilkołaka” nie zasługuje raczej na wysoką notę, ponieważ nie jest to pełnoprawna powieść (ciekawe, jak by się czytało ten utwór rozszerzony o kilkaset stron), ale jest zdecydowanie wartka i bardzo krwawa.
„To wilkołak i nie ma żadnej przyczyny, dla której zjawił się tu i teraz – równie bez powodu jak rak, psychopata o morderczych skłonnościach czy zabójcza trąba powietrzna”.
„Rok wilkołaka” to raczej opowiadanie niż powieść autorstwa Stephena Kinga. Fabuła podzielona jest na dwanaście krótkich rozdziałów, przy czym każdy z nich odpowiada jednemu miesiącowi. Początkowo...
2019-10-06
Kiedy czytałam „Śpiące królewny”, widywałam dużo ciem. Wlatywały przez uchylone bądź otwarte okna, a później krążyły wokół małych źródeł żółtego światła. Bardzo lubię te stworzenia, chociaż lektura podziałała na wyobraźnię tak, jak powinna oddziaływać każda fantastyczna powieść. Wyobrażałam sobie, że oto przed sobą mam znak od Evie – dziwnej istoty nadnaturalnej, która pojawiła się w miasteczku Dooling w Appalachach i przyniosła ze sobą „aurorę”. Po ukończeniu wspólnej książki Stephena i Owena Kingów poczułam pustkę, również pożądany efekt w świecie czytelniczym. Sporycg gabarytów książka i mała ilość czasu na czytanie w ciągu dnia sprawiły, że powieść towarzyszyła mi przed dłuższy okres. A poza tym była to naprawdę znakomita lektura, która pozostawiła w głowie refleksję na temat świata w ogólnym znaczeniu tego słowa.
Evie, swym wdziękiem i nadprzyrodzoną aurą, przywodzi na myśl biblijną Ewę. Wraz z nią do świata ludzi przychodzą lis, śnieżnobiały tygrys i czerwony wąż. Jest również magiczne drzewo, które objawia się w losowych momentach i pnie się ku niebu, a jego rozliczne gałęzie obsiada egzotyczne ptactwo.
Evie jest brutalna. Zabija dwóch pryzypadkowych mężczyzn i trafia do więzienia dla kobiet, ale jej pięć minut nadejdzie później, bo w tym samym momencie ludzkość pochłania rozpacz. Kobiety zasypiają i wytwarzają kokony. Jeśli się je przetnie, a sen zostanie przerwany, śniąca królewna przeistacza się w nieświadomego, obdarzonego niesłychaną siłą, mordercę. A kiedy już zabije, powraca do snu i kokonu. Jedno jest pewne: w powieści Kingów, ojca i syna, trup ściela się gęsto i przewija się mnóstwo krwawych opisów. Niektóre są bardzo szczegółowe, więc czytelnika raczej nie ominą wzdrygnięcia bądź grymasy zniesmaczenia. Ta drobiazgowość jednak niesamowicie wpasowuje się w ciężki, lepki klimat całej książki.
Ziemię nader szybko pochłania chaos. Mężczyźni masowo popełniają głupstwa, rozcinając kokony i budząc kobiety. Inni, nauczeni na cudzych błędach, postanawiają pilnować bliskie im kobiety, zwłaszcza gdy pojawiają się pogłoski, że aurora to choroba zakaźna i kokony należy palić. Dokładnie przedstawiono kontrast między tymi mężczyznami, którzy z szacunkiem podchodzą do tajemniczego zjawiska, a mężczyznami, którzy wykorzystują je do lubieżnych celów.
Wielowątkowość, coś, co na początku trochę mnie uwierało, bo wolę, kiedy nacisk w fabule jest stawiany na jednego głównego bohatera, pozwala odbiorcy poznać perspektywę co najmniej kilkunastu różnych postaci – mieszkańców Dooling. Do najważniejszych charakterów należą małżeństwo Lila i Clint Norcrossowie (pani szeryf i psychiatra) oraz ich syn Jared, Mary Pak – sympatia Jareda, reporterka Michaela Coates i narwany, przeciwny wszystkiemu Frank Geary. Ukazane są również losy kilku walczących z sennością więźniarek. To opieranie się magii aurory to jeden z moich ulubionych wątków w „Śpiących królewnach”. Skutecznie zbudowano tutaj warstwę niepokoju związanego z zasypianiem kolejnych istotnych w książce bohaterek.
Powieść Stephena i Owena rodzi w głowie różne pytania i refleksje dotyczące świata. Całą fabułę można postrzegać jako obraz kobiet – czystszych i po prostu lepszych pod wieloma względami od mężczyzn. Pozbawionych skłonności do patologicznych zachowań. Oczywiście nie wszystkie kobiety zostały ukazane jako anioły, zaś mężczyźni jako wcielenie zła, ale w zdecydowanej większości to one reprezentowały wartości typu dobroć, chęć niesienia pomocy i opieki. Jest to ciekawa, lecz równie mocno przeraźliwa, wizja świata rządzonego przez jedną płeć. Widzę też tę powieść jako ostrzeżenie dla wszystkich ludzi przed niszczeniem planety – naszego jedynego domu w kosmosie.
Chętnie obejrzałabym serial stworzony na podstawie tej książki. Ponieważ jest to wielowątkowa „cegła”, napisana rewelacyjnie i stanowiąca kopalnię solidnie skonstruowanych postaci, przeniesienie jej na srebrny ekran mogłoby się okazać strzałem w dziesiątkę. Na koniec dodam, że odrobinę rozbawiła i rozczuliła mnie anegdota o tym, iż autorzy tak skutecznie ujednolicili styl lektury, że dzisiaj już nie pamiętają, kto napisał jaki fragment.
Kiedy czytałam „Śpiące królewny”, widywałam dużo ciem. Wlatywały przez uchylone bądź otwarte okna, a później krążyły wokół małych źródeł żółtego światła. Bardzo lubię te stworzenia, chociaż lektura podziałała na wyobraźnię tak, jak powinna oddziaływać każda fantastyczna powieść. Wyobrażałam sobie, że oto przed sobą mam znak od Evie – dziwnej istoty nadnaturalnej, która...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce”.
Stworzenie nienużącej historii o dziewięciolatce zagubionej w lesie, dziewięciolatce będącej jedyną bohaterką tej historii, to wyzwanie, któremu mógł sprostać właśnie Stephen King. A tak się składa, że „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to niesamowicie wciągająca i trzymająca w napięciu książka, od jakiej naprawdę trudno było mi się oderwać. Nie jest zbytnio rozwleczona – ma jedynie 256 stron – i ciekawie przedstawia wytrwałość zlęknionego dziecka przemierzającego całe kilometry leśnych terenów. Trisha przypadkiem oddala się na wycieczce od szlaku, od kłócących się matki oraz starszego brata. Dziewczynka nurkuje w poszyciu leśnym, żeby się załatwić, a chwilę później odkrywa, że straciła orientację w terenie. Przy sobie ma bluzę, plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, na głowie czapkę z autografem baseballisty Toma Gordona. Plecak nie pęka w szwach od zapasów, znajduje się tam prowiant na jeden dzień wycieczki (kanapka z tuńczykiem, jajko w skorupce ugotowane na twardo, parę łodyżek selera, paczka chipsów, dwa batoniki, trochę wody i litr napoju Surge), Gameboy i Walkman. Nie wiedząc, przez ile czasu będzie błądzić w lesie, zanim odnajdzie rodzinę (albo to ją odnajdą służby poszukiwawcze), Trisha ostrożnie, bez łakomstwa, zużywa picie i jedzenie. W wędrówce towarzyszą jej chmary komarów, przez pewien moment również os. Kiedy zapada zmierzch, przerażona Trisha chowa się w pierwszej lepszej kryjówce i z wyczerpania zasypia. Już pierwszej nocy w lesie ma wrażenie, że czuje czyjąś dziwną obecność, że jest przez coś bacznie obserwowana.
W trakcie kolejnych dni nieświadoma niczego bohaterka oddala się od cywilizacji. Wypatruje, nasłuchuje, lecz żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazują na to, że pomoc jest tuż-tuż. Dzielną Trishę podtrzymują na duchu transmisje radiowe meczów drużyny Red Sox. Wątki związane z baseballem nie są przytłaczające dla niezaznajomionego z tym sportem czytelnika, dotyczą głównie zachowań i gestów Toma Gordona w czasie rozgrywki.
Samo przetrwanie w lesie nie należy do najprostszych zadań. Choć Trisha znajduje drobne pożywienie (orzechy, jagody, jadalne paprocie), to głód, zatrucie pokarmowe (wywołane piciem wody prosto z leśnego strumyka), rany i ogólne zmęczenie sprawiają, że dziewczynka z wolna traci kontakt z rzeczywistością, a wówczas coraz mocniej odczuwa obecność „tego czegoś”. W powieści jest wiele budzących grozę fragmentów, na przykład sceny, w których Trisha napotyka rozprute truchła zwierząt albo przedziera się przez niepokojąco ciche bagniska. Rzeczywiście coś tam jest. I nie jest to tylko wytwór wyobraźni osamotnionej dziewięciolatki.
„Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to jedna z lepszych książek Stephena Kinga spośród tych, jakie miałam okazję przeczytać. Pomimo swej prostoty – las, zagubiona dziewczynka i nieznanego pochodzenia potwór – pochłania, a zaintrygowanie tym, jak skończy się ta wątpliwej jakości przygoda nie pozwala oderwać się od kolejnych kartek. Czy Trisha skonfrontuje się z krążącym wokół niej stworem? Czy zostanie przez kogoś odnaleziona, nim całkiem opadnie z sił? A może jej życie zakończy się tragicznie? Te oraz inne pytania nie dawały mi spokoju do samiusieńkiego końca. Tę powieść poleciłabym osobom nieco przerażonym opasłymi tomiszczami napisanymi przez Kinga, pomimo to chcącym sprawdzić, na czym polega fenomen tego pisarza i czy warto brać się za jego kolejne dzieła.
„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce”.
więcej Pokaż mimo toStworzenie nienużącej historii o dziewięciolatce zagubionej w lesie, dziewięciolatce będącej jedyną bohaterką tej historii, to wyzwanie, któremu mógł sprostać właśnie Stephen King. A tak się składa, że „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to niesamowicie wciągająca i trzymająca w napięciu książka, od jakiej...