Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2023/01/gdzie-spiewaja-raki-delia-owens.html

Kya, główna bohaterka powieści „Gdzie śpiewają raki”, to niezwykła i niezwykle nieszczęśliwa dziewczynka. Małą mieszkankę podmokłych, położonych nad oceanem terenów Karoliny Północnej opuściła cała rodzina. Najpierw odeszła matka. Następnie, jedno po drugim, z biednego domu wyniosło się starsze rodzeństwo Kyi. Dziecku pozostał tylko przemocowy ojciec, ale po paru miesiącach, gdy kilkulatce zaczęło się wydawać, że rodzic traktuje ją lepiej, z uczuciem, także i on znikł i już nigdy nie wrócił. Osamotniona Kya, aby przetrwać, zbiera i sprzedaje małże, a za zarobione pieniądze kupuje produkty pierwszej potrzeby. Dziewczynka, pomimo bardzo młodego wieku, jest sprytna i zaradna, ale również płochliwa niczym sarna i zawsze ukrywa się w zaroślach, gdy sądzi, że grozi jej niebezpieczeństwo ze strony obcych ludzi.

„Życie w samotności to jedno, ale życie w strachu to coś całkiem innego”.

Opowieść o niełatwym życiu Kyi przecinają krótkie rozdziały dotyczące zagadkowej śmierci Chase’a Andrewsa. Pochodzący z zamożnej rodziny młody mężczyzna albo uległ niefortunnemu wypadkowi, albo został zamordowany. Tropy zebrane przez policję prowadzą ku dorosłej już Kyi. Przed rozwinięciem tego wątku fabuła skupia się wokół samotnego życia dziewczyny w rodzinnym domu. Latami otrzymuje ona drobną pomoc od Skoczka, właściciela sklepu spożywczego połączonego ze stacją benzynową, i jego żony Mabel. Poza nimi Kyą nie interesuje się absolutnie nikt, dopóki nie zjawia się Tate. Dawnemu przyjacielowi jej brata jest autentycznie żal Kyi. Po obdarowaniu nastolatki mnóstwem ptasich piórek Tate’owi udaje się zdobyć jej zaufanie. Później przychodzi okres intensywnej nauki pisania i czytania. Tate zwozi całe mnóstwo książek i podręczników, a także dokarmia Kyę nieco bardziej pożywnymi posiłkami niż przypalona kasza. Z czasem między nimi pojawia się młodzieńcze romantyczne uczucie. Niestety, po wyjeździe na studia Tate przestaje odzywać się do Kyi, czym łamie jej serce. Nie będzie to jedyny zawód miłosny bohaterki ani jej ostatnia słodko-gorzka relacja z mężczyzną.

„Powiedzmy sobie szczerze, miłość nie zawsze wypala. Ale nawet jeśli, to przynajmniej łączy cię z innymi, a to wszystko, co mamy, te połączenia”.

Blisko związana z naturą Kya – jako że jest to jedyne, czego ma wokół siebie pod dostatkiem – odkrywa w sobie miłość do kolekcjonowania piór oraz muszli, ilustrowania tudzież poezji. Posiada delikatną, artystyczną duszę, którą autorka książki obnażyła przed czytelnikiem niemal w całości. Opisy zakątka zamieszkałego przez Kyę to moja ulubiona część powieści. Jest w nich dużo poetyckości i eteryczności, co ogromnie pasuje do postaci, jaką jest Kya. Mogłam chłonąć i chłonąć zwykłe sprawunki protagonistki, wyprawy łodzią i obserwacje związane z naturą – nie zawsze miłe i romantyczne. Dziewczynę fascynuje na przykład to, jak samice świetlików wabią spokrewnione gatunki samców i następnie zjadają skuszonych amantów.

Kyę ogółem łatwo polubić. To mieszanka dzikości, tęsknoty za dotykiem ludzkich rąk i nieokiełznania. Cechują ją też nieprzewidywalność i skrytość. Na szczęście Kya nie jest jedynym dopieszczonym na kartach powieści charakterem. Zarówno Skoczek, jak i Tate, czyli dwie najbliższe dziewczynie osoby, są znakomicie i konsekwentnie poprowadzeni. Wydaje mi się natomiast, że Delia Owens była odrobinę rozdarta, kreując postać Chase’a. Fragmenty odzwierciedlające jego łagodniejszą stronę niemal zawsze są równoważone nieznośną niecierpliwością, złością, a nawet agresją. Trudno było mi całkowicie uwierzyć w tego bohatera.

„Kłamliwe sygnały świetlików – to wszystko, co wiedziała o miłości”.

„Gdzie śpiewają raki” to piękna, momentami rozkoszna, powieść. To udane połączenie gatunku obyczajowego z wplecionym weń wątkiem kryminalnym, choć jestem wielbicielką zwłaszcza pierwszej części książki, kiedy to odbiorca śledzi poczynania młodej Kyi i wprost nie może się nadziwić, jak dziecko było w stanie samodzielnie przetrwać w głuszy oddalonej od miasteczka o parę kilometrów. Są pewne kwestie, które nie dawały mi spokoju, jak chociażby opieka lekarska, ale trzeba po prostu uznać, że Kya była wyjątkowo zdrowym okazem i dać się ponieść fikcji.

Jestem bardzo oczarowana tą pozycją, a naprawdę nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań i chwyciłam tę książkę na promocji w ulubionym sklepie Polaków pomiędzy kukurydzą a torebką na prezent. Teraz chętnie obejrzę ekranizację.

„Nie była w stanie dłużej znieść tej samotności. Tęskniła za czyimś głosem, obecnością, dotykiem, lecz jeszcze bardziej pragnęła chronić swoje serce”.

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2023/01/gdzie-spiewaja-raki-delia-owens.html

Kya, główna bohaterka powieści „Gdzie śpiewają raki”, to niezwykła i niezwykle nieszczęśliwa dziewczynka. Małą mieszkankę podmokłych, położonych nad oceanem terenów Karoliny Północnej opuściła cała rodzina. Najpierw odeszła matka. Następnie, jedno po drugim, z biednego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Recenzja na blogu:
https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2023/01/nowka-sztuka-mloda-polska-ilustracja-patryk-mogilnicki.html

Młodzi polscy ilustratorzy… jest ich dużo, są bardzo dobrzy w tym, co robią. Współpracują z wydawnictwami, czasopismami, zespołami, ich projekty pojawiają się w prestiżowych zagranicznych magazynach i dziennikach. Tworzą w różnym stylu, różnymi narzędziami, a swoje prace często pokazują w mediach społecznościowych. Ta książka, „Nówka sztuka. Młoda polska ilustracja” to coś genialnego zwłaszcza dla aspirującego ilustratora – to połączenie inspirującego albumu prac z krótkimi wywiadami. Niektóre ogólne pytania powielają się w każdej rozmowie, jednak można dostrzec, że autor solidnie przygotował się przed wszystkimi spotkaniami, ponieważ wnikliwie zagaduje o konkretne dzieła, informacje zamieszczone na Behance albo nawiązuje do stylów, które pojawiły się w drugiej połowie XX wieku, przyrównując je do portfolio swoich gości.

Część rozmów podobała mi się bardziej niż inne i z reguły były to te, w których artyści nieco się uzewnętrznili, opowiedzieli w ciekawie o swoim życiu, o tym, w jakich okolicznościach związali się z rysunkiem i co napędza ich do działania. W pamięć zapadła mi na przykład rozmowa z Patrycją Podkościelny, której prace uwielbiam i śledzę od dobrych kilku lat. Ilustratorka wspomniała w niewymuszony i rozbrajająco szczery sposób o trudnej sytuacji w domu rodzinnym, aby następnie przejść do pytań o marzenia i dalsze plany. Podziwiam ją za zachęcanie studentów do poszukiwań własnej stylistyki, za klimaty mrocznej baśni i spójną, satysfakcjonującą serię plakatów (ukazanych w książce) wykonanych dla kanadyjskiego studia Les Évadés.

Dzięki „Nówce sztuce. Młodej polskiej ilustracji” poznałam kilka osób, które będę śledzić w sieci. Błyskotliwy Bolesław Chromry przyciągający dowcipem i „niechlujną” kreską. Hanna Cieślak obrazująca muzykę znajdującą się na płytach, do jakich tworzy okładki. Hania Kmieć urzekająca ciepłem, kolorami i pomysłowymi kompozycjami. Marina Lewandowska potrafiąca wyczarować cudo z kilku prostych kształtów. Wymieniłabym chętnie jeszcze kilka nazwisk i opisała szerzej te różnorakie style, ale zamiast tego można wejść na stronę wydawnictwa Karakter, gdzie udostępniony jest spis treści (i fotosy z książki) i sprawdzić, czy coś – kogoś – zainteresuje spośród tych wszystkich mniej i bardziej niesamowitych prac.

Podobało mi się podkreślanie, jak dobrym i trafnym komentarzem do ogólnokrajowych inicjatyw potrafią być ilustracje. W książce znajduje się rozmowa z Martą Ludwiszewską pomysłodawczynią i koordynatorką Graficznego Pogotowia. Dzięki tej genialnej inicjatywnie można całkowicie za darmo pobrać i wydrukować ilustracje oraz plakaty na protesty albo udostępnić wybraną grafikę na znak solidarności z daną grupą społeczną. Marta Ludwiszewska dość szczegółowo opowiedziała, kiedy i dlaczego postanowiła założyć Graficzne Pogotowie. W innym wywiadzie Ola Jasionowska – twórczyni słynnej błyskawicy będącej do teraz symbolem walki polskich kobiet o decydowanie o własnym ciele – zdradziła, jak powstawała praca będąca później najbardziej rozpoznawalną składową Ogólnopolskiego Strajku Kobiet i kto doszukiwał się w niej faszystowskiej symboliki.

„Nówka sztuka. Młoda polska ilustracja” to wizualna uczta dla oczu i całkiem pokaźny zbiór wiedzy dla osób zainteresowanych karierą rysownika tudzież ilustratora. Ja na przykład nieco bliżej przyjrzałam się technice sitodruku, poza tym, że lektura ogromnie zachęciła mnie do szkicowania i ćwiczenia własnego nadgarstka. Jeżeli taka dawka inspiracji jest wam potrzebna, to książka Patryka Mogilnickiego może okazać się strzałem w dziesiątkę. Dodam, że wydawnictwo jest naprawdę piękne. Gładki w dotyku, „błyszczący” papier, wysoka jakość obrazków, skład umilający czytanie i zarazem oglądanie. Karakter zawsze dowozi dobrze wykonane produkty i w tym wypadku nie było inaczej.

Recenzja na blogu:
https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2023/01/nowka-sztuka-mloda-polska-ilustracja-patryk-mogilnicki.html

Młodzi polscy ilustratorzy… jest ich dużo, są bardzo dobrzy w tym, co robią. Współpracują z wydawnictwami, czasopismami, zespołami, ich projekty pojawiają się w prestiżowych zagranicznych magazynach i dziennikach. Tworzą w różnym stylu, różnymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce”.

Stworzenie nienużącej historii o dziewięciolatce zagubionej w lesie, dziewięciolatce będącej jedyną bohaterką tej historii, to wyzwanie, któremu mógł sprostać właśnie Stephen King. A tak się składa, że „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to niesamowicie wciągająca i trzymająca w napięciu książka, od jakiej naprawdę trudno było mi się oderwać. Nie jest zbytnio rozwleczona – ma jedynie 256 stron – i ciekawie przedstawia wytrwałość zlęknionego dziecka przemierzającego całe kilometry leśnych terenów. Trisha przypadkiem oddala się na wycieczce od szlaku, od kłócących się matki oraz starszego brata. Dziewczynka nurkuje w poszyciu leśnym, żeby się załatwić, a chwilę później odkrywa, że straciła orientację w terenie. Przy sobie ma bluzę, plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, na głowie czapkę z autografem baseballisty Toma Gordona. Plecak nie pęka w szwach od zapasów, znajduje się tam prowiant na jeden dzień wycieczki (kanapka z tuńczykiem, jajko w skorupce ugotowane na twardo, parę łodyżek selera, paczka chipsów, dwa batoniki, trochę wody i litr napoju Surge), Gameboy i Walkman. Nie wiedząc, przez ile czasu będzie błądzić w lesie, zanim odnajdzie rodzinę (albo to ją odnajdą służby poszukiwawcze), Trisha ostrożnie, bez łakomstwa, zużywa picie i jedzenie. W wędrówce towarzyszą jej chmary komarów, przez pewien moment również os. Kiedy zapada zmierzch, przerażona Trisha chowa się w pierwszej lepszej kryjówce i z wyczerpania zasypia. Już pierwszej nocy w lesie ma wrażenie, że czuje czyjąś dziwną obecność, że jest przez coś bacznie obserwowana.

W trakcie kolejnych dni nieświadoma niczego bohaterka oddala się od cywilizacji. Wypatruje, nasłuchuje, lecz żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazują na to, że pomoc jest tuż-tuż. Dzielną Trishę podtrzymują na duchu transmisje radiowe meczów drużyny Red Sox. Wątki związane z baseballem nie są przytłaczające dla niezaznajomionego z tym sportem czytelnika, dotyczą głównie zachowań i gestów Toma Gordona w czasie rozgrywki.

Samo przetrwanie w lesie nie należy do najprostszych zadań. Choć Trisha znajduje drobne pożywienie (orzechy, jagody, jadalne paprocie), to głód, zatrucie pokarmowe (wywołane piciem wody prosto z leśnego strumyka), rany i ogólne zmęczenie sprawiają, że dziewczynka z wolna traci kontakt z rzeczywistością, a wówczas coraz mocniej odczuwa obecność „tego czegoś”. W powieści jest wiele budzących grozę fragmentów, na przykład sceny, w których Trisha napotyka rozprute truchła zwierząt albo przedziera się przez niepokojąco ciche bagniska. Rzeczywiście coś tam jest. I nie jest to tylko wytwór wyobraźni osamotnionej dziewięciolatki.

„Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to jedna z lepszych książek Stephena Kinga spośród tych, jakie miałam okazję przeczytać. Pomimo swej prostoty – las, zagubiona dziewczynka i nieznanego pochodzenia potwór – pochłania, a zaintrygowanie tym, jak skończy się ta wątpliwej jakości przygoda nie pozwala oderwać się od kolejnych kartek. Czy Trisha skonfrontuje się z krążącym wokół niej stworem? Czy zostanie przez kogoś odnaleziona, nim całkiem opadnie z sił? A może jej życie zakończy się tragicznie? Te oraz inne pytania nie dawały mi spokoju do samiusieńkiego końca. Tę powieść poleciłabym osobom nieco przerażonym opasłymi tomiszczami napisanymi przez Kinga, pomimo to chcącym sprawdzić, na czym polega fenomen tego pisarza i czy warto brać się za jego kolejne dzieła.

„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce”.

Stworzenie nienużącej historii o dziewięciolatce zagubionej w lesie, dziewięciolatce będącej jedyną bohaterką tej historii, to wyzwanie, któremu mógł sprostać właśnie Stephen King. A tak się składa, że „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” to niesamowicie wciągająca i trzymająca w napięciu książka, od jakiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/08/violet-robi-mostek-na-trawie-lana-del-rey.html

Nie jestem na bieżąco z muzyką Lany Del Rey i mój ulubiony album studyjny pochodzi z 2014 roku (mowa o „Ultraviolence”), ale wracam czasem do niektórych piosenek albo sprawdzam, co ostatnio wydała. Zawsze uwielbiałam wokal tej amerykańskiej gwiazdy, chociaż nigdy nie nazwałabym się fanką Lany. Tomik zainteresował mnie głównie… tytułem. Jest też ślicznie wydany i pełen fotografii wykonanych przez samą autorkę. Pomyślałam, że może na ponów zakocham się w jej twórczości. Wiersze zamieszczone w „Violet robi mostek na trawie” czytałam trochę jak piosenki. Obawiałam się akcentów amerykańskich, jakichś lokalnych odniesień i kontekstów, których nie zrozumiem, co finalnie wpłynie negatywnie na odbiór poezji. A czytałam w oryginale i w przekładzie polskim. Niektóre wersy lepiej wybrzmiewały po angielsku, inne w naszym ojczystym języku. Czy któreś z zaprezentowanych utworów zdołały mnie ująć?

Elizabeth Grant, bo tak naprawdę nazywa się Lana Del Rey, w notce otwierającej tomik pisze, że utwory powstawały w duchu autentyczności i nad wieloma wersami ciężko pracowała, by brzmiały jak najlepiej. Tę pracę rzeczywiście czuć. Nie są to „niedbałe” wiersze ani takie powstałe na poczekaniu, z potrzeby serca. Autorka pragnęła, by jej poezja była przede wszystkim dobrze napisana, co w moim odczuciu trochę zraniło przekaz emocjonalny. Czytając, byłam zachwycona splotem słów, ale czytałam o czymś, z czym trudno było mi się utożsamić i może tylko ze dwa, trzy razy szybciej zabiło mi serce. Zbyt często też zastanawiałam się, czy artystka przeżyła to, co opisuje, czy pomieszała realność z fikcją, pomimo że nie powinno mieć to większego znaczenia.

„and saw Violet / bent backwards over the grass / 7 year old with dandelions gasped / tightly in her hands”

Tytułowy wiersz ujął mnie z miejsca za sprawą życiowego kontrastu. Osoba dorosła, zbyt dużo myśląca, niepotrafiąca podjąć prostych decyzji i odrobinę przygnębiona, zauważa siedmiolatkę wykonującą mostek na trawie. Szczęśliwą, beztroską, łapiącą moment. Od razu zapragnęłam być jak to dziecko i mniej się przejmować różnymi sprawami. Kolejne utwory – większa ich część – są bardziej rozbudowane i rzadko powiązane wspólnymi motywami (przewija się jeden, a mianowicie żal po stracie mężczyzny / nieudanej relacji). W pamięć zapadł mi ten o lekcji latania, następnie kursie żeglowania, na który zapisała się jako Elizabeth Grant, nie Lana Del Rey. Jest w nim zawarta ogromna siła poprzedzona brakiem zaufania do siebie. Powiedziałabym, że ten wiersz łączy lirykę i prozę, bo jego druga część została napisana jak opowiadanie. Mieszanie rodzajów literackich nie będzie przemawiać do każdego, ale mi się taka niecodzienna zabawa słowem zdecydowanie podoba.

„I didn’t trust myself / not just 2500 ft above the coast of Malibu / but with anything. And I didn’t trust you, / I could have said something but I was quiet / because pilots aren’t like poets / they don’t make metaphors between life and the sky.”

Amerykańskie akcenty, jakich się obawiałam, również występują. Najwięcej jest ich w poemacie o Los Angeles. Czegóż tam nie ma – dzika ekscytacja miastem, poczucie zagubienia, przynależności, desperackie wołanie o miłość. Z jednej strony ma się wrażenie, że w tym miejscu podmiot liryczny czuje się najlepiej, bo czuje się sobą, z drugiej strony całe to przywiązanie do Los Angeles wydaje się niezdrowe i niepoparte rozsądnymi argumentami.

„Totally on fire, unlivable, unbreathable, I need you”

Tomik zwieńczają mały zbiór haiku – lepsze w oryginale niż w przekładzie – oraz „zapiski dla poetki”, czyli puste strony, na których można coś zanotować albo samodzielnie napisać wiersz. Z tej możliwości raczej nie skorzystają osoby trzymające książki z daleka od przyborów do pisania, choć wydaje mi się, że sama autorka nawet zachęcałaby do korzystania z ołówków oraz długopisów, patrząc na całokształt wydawnictwa.

„Violet robi mostek na trawie” to nie jest miłość od pierwszego, ani nawet drugiego, wejrzenia. Dobrze czytało mi się poezję Lany Del Rey, ale tylko nieliczne utwory podobały mi się w całości. Z niektórych zachowałabym jedynie krótkie fragmenty. Autentyczna, a mimo to tajemnicza i pozostawiająca duże pole do interpretacji – tak określiłabym twórczość amerykańskiej artystki. Odnajdziemy w niej głównie poetkę, nie wokalistkę (ani tym bardziej gwiazdę zza oceanu).

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/08/violet-robi-mostek-na-trawie-lana-del-rey.html

Nie jestem na bieżąco z muzyką Lany Del Rey i mój ulubiony album studyjny pochodzi z 2014 roku (mowa o „Ultraviolence”), ale wracam czasem do niektórych piosenek albo sprawdzam, co ostatnio wydała. Zawsze uwielbiałam wokal tej amerykańskiej gwiazdy, chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/07/marilyn-biografia-maria-hesse.html

Z czym kojarzy mi się Marilyn Monroe? Z kilkoma ikonicznymi fotosami, rozmarzonym spojrzeniem i aksamitnym głosem. Z wyjątkową urodą, obok której zapewne ciężko było przejść obojętnie. Jednak fizyczne atuty gwiazdy lat 50. XX wieku nie powinny przysłaniać tej Marilyn spoza planu zdjęciowego, tej otoczonej książkami i przyjaciółmi, a nie kamerami, fotoreporterami i rozwrzeszczanymi fanami. Ilustrowana biografia Marii Hesse pomogła mi ujrzeć bohaterkę książki bardziej jako zwykłą kobietę, a nie „symbol seksu”. Nie byłam przekonana do narracji pierwszoosobowej, ale ciekawość zwyciężyła i przepiękne wydawnictwo trafiło w moje ręce. Kiedy zaczęłam czytać, dość szybko przepadłam i przez chwilę zapomniałam, że tekst jest mieszanką faktów połączonych z fikcją (pewnym wyobrażeniem autorki o Marilyn), za to czułam się, jakbym rzeczywiście czytała dziennik gwiazdy.

„Przyszłość istnieje, a ja nie mogę czekać na jej przyjście”.

Maria Hesse prześledziła życiorys Marilyn Monroe od wczesnego dzieciństwa do czasu pracy nad ostatnim filmem, w jakim wystąpiła, czyli „Something’s Got to Give” z 1962 roku. Dość szczegółowo opisała, do jakich rodzin trafiała Marilyn jako mała dziewczynka i dlaczego jej matka nie była w stanie zaopiekować się własnym dzieckiem na „pełen etat”. Najpiękniejszą rzeczą z tego okresu wydała mi się niewinna fascynacja Jean Harlow, amerykańską aktorką filmową, która zagrała w wielu produkcjach i zmarła, mając zaledwie 26 lat. Ten podziw przerodził się w marzenie o aktorstwie, które miało się urzeczywistnić za jakiś (dłuższy) czas. Zaskakujące są też podobieństwa między obiema hollywoodzkimi gwiazdami: pochodzenie z rozbitej rodziny, pokaźna filmografia, platynowe włosy, jednakowa liczba mężów czy miano „seksbomby”.

W książce przewija się całe mnóstwo nazwisk i filmów, w których pojawiła się Marilyn. Niektóre role odrzucała, sprzeciwiając się (na późniejszym etapie kariery) odgrywaniu próżnej, słodkiej dziewczyny. Chłonęłam niczym gąbka fragmenty o tym, jak mocno pragnęła się rozwijać, ile wysiłku wkładała w naukę aktorstwa i czym się zajmowała po pracy. Nieco mniej podobał mi się wgląd w nieudane małżeństwa, za to utwierdziłam się w przekonaniu, że Marilyn miała w sobie coś z niepoprawnej romantyczki i sprawy sercowe pochłaniały sporą część jej uwagi. Bezproblemowe podejście do nagości – dla niektórych kontrowersyjne – zdecydowanie wyprzedzało czasy, w jakich żyła. To dość dziwne, że uważano ją za symbol seksu, a jednocześnie krytykowano za rozbierane sesje zdjęciowe. Jestem ciekawa, czy cieszyłyby ją wysokie miejsca we współczesnych plebiscytach na „najseksowniejszą kobietę świata” – po tej lekturze odrobinę w to powątpiewam.

Autorka opowiedziała o Marilyn Monroe ładnie i zgrabnie, choć malutkim zarzutem może być to, że przedstawiła ją niemal w samych superlatywach i raczej jako ofiarę okrutnego świata rządzonego przez białych, uprzywilejowanych mężczyzn. Ogromnie podobało mi się to, że zawarła w tekście miłość aktorki do szeroko pojętej sztuki i ambitnych rozważań, lecz odnosiłam też wrażenie, że wizerunek Marilyn w oczach Marii Hesse jest polukrowany, jeśli chodzi o jej relacje z innymi ludźmi. Była krzywdzona, niesprawiedliwie traktowana i niesłusznie narzekano na nią. Obraz osoby, która nie odgrywa się na nikim, nie okazuje trosk i zmęczenia, generalnie jest pozbawiona wad, nie może być w stu procentach szczery. Nawet uzależnienie od leków nasennych jest przedstawione tak… poetycko? „Marilyn. Biografia” to książka wolna od plotek i teorii spiskowych związanych z licznymi romansami, intymnymi relacjami z braćmi Kenndy’mi oraz ze śmiercią gwiazdy. To taki czystszy i ugrzeczniony portret aktorki, jednak wierzę, że ma w sobie jakąś prawdę, zwłaszcza o tej artystycznej naturze Marilyn.

Książka jest przepiękna i pełna ilustracji. Co drugą miałabym ochotę wydrukować i gdzieś zawiesić. Autorka przerysowała w swoim wyjątkowym stylu wiele znanych fotografii Marilyn Monroe i wyszło jej to przepięknie. To prawdziwa ozdoba mojej biblioteczki.

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/07/marilyn-biografia-maria-hesse.html

Z czym kojarzy mi się Marilyn Monroe? Z kilkoma ikonicznymi fotosami, rozmarzonym spojrzeniem i aksamitnym głosem. Z wyjątkową urodą, obok której zapewne ciężko było przejść obojętnie. Jednak fizyczne atuty gwiazdy lat 50. XX wieku nie powinny przysłaniać tej Marilyn spoza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja na blogu:
https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/krew-pot-i-piksele-jason-schreier.html

Być może w jakiejś alternatywnej rzeczywistości książka „Krew, pot i piksele” zainspirowałaby mnie do rzucenia wszystkiego na rzecz tworzenia gier, jednak w tym świecie co najwyżej skłania do wykazania się większą wyrozumiałością, kiedy premiera produkcji, na którą czekam, zostanie przełożona. Przychodzi mi na myśl, że miłość do poszczególnych tytułów trudno jest skonfrontować z wiedzą o tym, jak ciężka i długotrwała praca się za nimi kryje. Dopracowywanie detali kosztem prywatnego życia brzmi… no cóż, brzmi koszmarnie smutno. Oczywiście w zbiorze tekstów Jasona Schreiera beznadzieja przeplata się z licznymi sukcesami i inspirującymi opowieściami o pasji, więc to nie tak, że branża gier została przez niego przedstawiona wyłącznie w złym świetle.

Autor zdecydował się na napisanie książki po kilku latach pracy jako redaktor serwisu informacyjnego Kotaku i zgłębianiu zjawiska o nazwie crunch. Wycieńczające nadgodziny towarzyszące tygodniom poprzedzającym premierę gry (niektórzy pracują ponad siły przez cały czas) to paskudna sprawa, która może doprowadzić do załamania psychicznego, pogorszenia stanu zdrowia i osłabienia relacji z bliskimi. Jako gracz zdecydowanie wolałabym poczekać na tytuł znacznie dłużej i mieć świadomość, że pracownicy nie narażali dla niego swojego dobrostanu, ale nie jest to takie proste – producenci, związani umowami z wydawcami i gonieni przez terminy, muszą oddać w ręce odbiorców jak najbardziej dopracowany produkt. Natomiast dla małych i niezależnych twórców odwlekanie premiery gry może oznaczać pracę za darmo przez nieokreślony czas (zwłaszcza gdy projekt zarobił na siebie na Kickstarterze i zebrane środki skrupulatnie podzielono na każdy miesiąc pracy nad grą). Mimo wszystko chciałoby się wierzyć, że nagłaśnianie problemu przyniesie – kiedyś, jakieś – efekty.

Książka składa się z dziesięciu około 30-stronicowych rozdziałów przedstawiających kulisy powstawania tyluż samo gier. Autor gromadził materiał w latach 2015-2017 i w tym okresie przeprowadził rozmowy z około setką developerów i innych osób z branży, a także odbył kilka podróży do siedzib firm oraz prywatnych domów. Jesienią 2016 roku zawitał w Warszawie i odwiedził biuro CD Projekt Red na potrzeby rozdziału o Wiedźminie 3.

Z całego zbioru reportaży najbardziej podobał mi się ten dotyczący Stardew Valley. To właściwie filmowa historia – młody chłopak po studiach informatycznych zaczyna samodzielną pracę nad grą zainspirowaną swoją ukochaną produkcją. Przez wiele miesięcy planuje, projektuje i tworzy następne wersje postaci w stylu pixel art, omawia pomysły z bliskimi, stara się nie poddać wypaleniu i w którymś momencie zaczyna budować społeczność skupioną wokół Stardew Valley. W trakcie tworzenia gry jego sytuacja materialna nie była najlepsza – utrzymywała ich jego dziewczyna Amber (podziwiam tę kobietę za ogrom wsparcia i wiary w partnera), a żeby nieco dorobić, ale nie obciążyć dodatkowo umysłu, zatrudnił się w kinie i sprzedawał bilety. Po czterech latach, gdy gra nareszcie się ukazała, ludzie oszaleli na jej punkcie, a Eric Barone został milionerem.

Jason Schreier poruszył też temat Kickstartera i tego, jak duże znaczenie w świecie gier wideo ma ta platforma. Dzięki mniej lub bardziej udanym kampaniom powstały m.in. Pillars of Eternity i Shovel Knights. Przez strony przebijała się nutka ekscytacji i niepewności, gdy członkowie zespołów opowiadali, jak odświeżali strony zbiórek i sprawdzali stale rosnącą kwotę. Drobne rady w kwestii prowadzenia Kickstartera znajdą w książce osoby, które chciałyby, żeby ich projekt także ufundowali ludzie.

Niestety nie wszystkie historie zamieszczone w książce zakończyły się dobrze, czego przykładem jest Star Wars 1313 – to, przez co przeszła ekipa odpowiedzialna za tę grę, naprawdę może zaboleć. Gdy prace nad projektem nabrały tempa, nakreślono już postacie i ich przygody, a pierwszy zwiastun rozpalił serca tysięcy fanów uniwersum, George Lucas postanowił, że głównym bohaterem gry powinien zostać łowca nagród Boba Fett. Schreier ładnie porównał to do próby zmiany kursu tankowca. Zespół uporał się z tą olbrzymią modyfikacją, jednak 3 kwietnia 2013 roku gra trafiła do kosza po zamknięciu przez Disneya studia deweloperskiego spółki LucasArts.

Przyznam szczerze, że bardziej niż kryzysy wewnątrz firm i zmiany w zespołach (w książce przewija się mnóstwo nazwisk i momentami trudno było mi się połapać, kto kim jest i za co odpowiadał) interesowały mnie wątki dotyczące podejmowania decyzji projektowych, nakreślania fabuły i łatania błędów – i o tym czytało mi się najprzyjemniej. Chociaż uważam, że w rozdziale o Uncharted 4 niepotrzebnie streszczono od A do Z calutką fabułę – rozumiem, że ważne było ukazanie, jak zmieniła się gra po zmianie osób odpowiedzialnych za scenariusz i reżyserię, jednak zdradzanie zakończenia gry opartej (w dużej mierze) o fabułę wydało mi się dość zaskakujące. W rozdziale o Wieśku podobało mi się przedstawienie, jak szczegółowo twórcy podeszli do kreacji świata (na przykład poprzez odebranie części zapasów żywności mieszkańcom Velen), ale odniosłam też wrażenie, że ta część książki jest jakaś taka ostrożna – crunch się odbył, na szczęście pracownikom wypłacono nadgodziny, więc nie ma nad czym się rozwodzić, przejdźmy dalej.

Jeśli miałabym odpowiedzieć na pytanie, dla kogo jest ta książka, odpowiedziałabym, że dla każdego, kto chciałby się dowiedzieć, z jakimi trudnościami mierzą się osoby tworzące gry w mniejszych i większych firmach. Lektura pokazuje, z jak wielu elementów składa się jeden tytuł oraz to, że połączenie ich wszystkich w jedną (nie)idealną całość jest cholernie wymagające. Autor poruszył tak dużo kwestii, że streszczenie ich wydaje się niemożliwe.

Jeżeli chodzi o wydanie, jego jakość, to „Krew, pot i piksele” zdecydowanie nie należy do najbardziej dopieszczonych książek, z jakimi miałam przyjemność obcować, zwłaszcza jeśli chodzi o korektę tekstu – niektóre dłuższe zdania były dziwnie skonstruowane albo któreś ze słów niewłaściwie odmieniono przez przypadki i poprawki dokonywałam już „w głowie”. W wielu recenzjach spotkałam się z krytyką, że gwiazdki do przypisów były za małe i z tym absolutnie się zgadzam, bo również błądziłam wzrokiem po stronie, szukając tego oznaczenia. Z jakiegoś powodu zawsze kojarzyłam SQN z dobrze wykonaną korektą i solidnym składem, ale w tym wypadku bywało różnie.

Książka, wizualnie, jest dość atrakcyjna. Kolorowa okładka z izometryczną ilustracją i trójwymiarowym tytułem przykuwa uwagę, a na skrzydełkach zaginających się do środka znajdują się krótkie opinie o dziele i informacje o autorze. Dodam, że na okładce nie odbijają się palce, a jeśli już, to wystarczy ją delikatnie przetrzeć i ślady znikają. Każdy rozdział jest ozdobiony szkicem nawiązującym do jakiegoś charakterystycznego obiektu z gry. Ciekawie by było zobaczyć między akapitami różne grafiki koncepcyjne, choć domyślam się, że wypchanie książki tego typu dodatkami wpłynęłoby na jej cenę.

„– Cud, że ta gra powstała – powiedziałem.
– Jason – odparł [developer niewymieniony z nazwiska] – to cud, że jakakolwiek gra powstała.”

Recenzja na blogu:
https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/krew-pot-i-piksele-jason-schreier.html

Być może w jakiejś alternatywnej rzeczywistości książka „Krew, pot i piksele” zainspirowałaby mnie do rzucenia wszystkiego na rzecz tworzenia gier, jednak w tym świecie co najwyżej skłania do wykazania się większą wyrozumiałością, kiedy premiera produkcji, na którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/ux-owa-zupa-instant-aga-naplocha.html

E-book autorstwa Agi Naplochy szybko zwrócił moją uwagę. Bo śliczna okładka ociekająca tym „ładnym” odcieniem różu, bo tematyka związana z zawodem, w którym pracuję, bo o projektowaniu doświadczeń warto poczytać, rozwijając swoją karierę w agencji tworzącej aplikacje i strony (albo celując we własną działalność i jednoosobowe studio projektowe). „UX-owa zupa instant” nie należy do najtańszych lektur – jak większość branżowych książek – jednak informacja o 8-letnim doświadczeniu Agi Naplochy podpowiedziała mi, że będę mieć do czynienia z wiedzą osoby, która wzięła udział w niejednym projekcie, a przejrzenie jej mediów społecznościowych ostatecznie przekonało mnie do dokonania zakupu. Okazało się również, że autorka prześwietnie wyjaśnia przeróżne zagadnienia, pozwalając sobie na odrobinę poczucia humoru, ale nie pieści się z odbiorcą jak z jajkiem i nie mówi do niego jak do kogoś, kto pierwszy raz w życiu spotyka się z pojęciem UX. Lektura jest przyjemna i przystępna. Pewne proste zabiegi, o jakich napiszę poniżej, sprawiają, że informacje zawarte w rozdziałach pozostają w głowie.

„Dlaczego UX-owa zupa? I dlaczego instant? Zupa, bo UX składa się z wielu składników i każdy może mieć na nią swój własny przepis. Instant, bo lubię przekazywać wiedzę w zwięzłej formie, bez zbędnych ceregieli”.

Aga Naplocha podzieliła proces jueksowy oraz związane z nim zagadnienia na 15 części (składników tytułowej zupy). Niezwykle ujęła mnie już na samym początku, porównując UX do Kuchennych Rewolucji – programu telewizyjnego prowadzonego przez Magdę Gessler. Ta analogia, nie tylko zabawna, ale i bardzo trafna, z miejsca obudziła we mnie chęć jak najszybszego pochłonięcia lektury i sprawdzenia, czym jeszcze zaskoczy autorka i w jakiej formie zaserwuje cenne wskazówki. Spodobało mi się to, że każdy rozdział jest zakończony zadaniem domowym i (lub) krótkim sprawdzianem z czytania ze zrozumieniem. W zadaniach domowych autorka odsyła do źródeł (na przykład polecanych przez nią artykułów), proponuje ćwiczenia pomagające zrozumieć pewne aspekty pracy UX designera albo prosi, aby przypatrzyć się działaniu jakiejś aplikacji bądź strony internetowej. Z kolei w zwieńczających rozdziały sprawdzianach wiedzy znajdują się po trzy pytania dotyczące tego, co przeczytało się na kilku wcześniejszych stronach. Utrwalanie informacji w taki sposób zdecydowanie działa i zachęcam do tego, aby nie pomijać tej sekcji. Czasem miałam wrażenie, że moje odpowiedzi są zbyt ubogie, dlatego wracałam do danej definicji i czytałam ją po raz drugi.

Myślę, że „UX-owa zupa instant” jest odpowiednią lekturą dla osób, które trochę liznęły projektowania doświadczeń, ale nie do końca jeszcze wiedzą, co z czym się je i jak rozległy jest sam proces UX. Z pewnością e-booka mogliby przeczytać i z powodzeniem przyswoić również ci, którzy chcieliby przejść do IT z innej branży. Aga Naplocha z całą mocą pielęgnuje w czytelnikach przekonanie (poparte doświadczeniem), że nie trzeba posiadać ścisłego umysłu, aby obrać ścieżkę związaną z UX. Nie trzeba też umieć rysować ani znać programów do prototypowania, aby szkicować makiety (aplikacji lub strony) i testować je z użytkownikami. UX czerpie z antropologii, psychologii i socjologii, a branża, jak opisuje to autorka, jest otwarta na różne kompetencje (w tym istotne kompetencje miękkie).

Bardzo podobały mi się rozdziały o rodzajach badań, dostępności, niepolecanych praktykach, projektowaniu formularzy i prototypowaniu. Ponadto w „UX-owej zupce instant” znajdziecie wielką garść przykładów (dobrych i złych) i rekomendacji – artykułów, książek oraz solidnie zaprojektowanych aplikacji czy stron. Na koniec dodam, że e-book jest atrakcyjny wizualnie także w środku – strony cechują żywe kolory, ręczne ilustracje i duże marginesy przyśpieszające czytanie. „UX-owa zupka instant” przygotowuje pewny grunt pod pochłanianie wiedzy z następnych źródeł, tych znalezionych na własną rękę albo tych rekomendowanych przez Agę Naplochę. Z omawianym e-bookiem zdecydowanie warto się zapoznać!

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/04/ux-owa-zupa-instant-aga-naplocha.html

E-book autorstwa Agi Naplochy szybko zwrócił moją uwagę. Bo śliczna okładka ociekająca tym „ładnym” odcieniem różu, bo tematyka związana z zawodem, w którym pracuję, bo o projektowaniu doświadczeń warto poczytać, rozwijając swoją karierę w agencji tworzącej aplikacje i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/09/lina-sara-antczak.html

Góry nie są i być może nigdy nie zostaną moją pasją. Inaczej sprawa ma się z opowieściami o górach – prawdziwymi i fikcyjnymi. Od zawsze za fascynujące uważałam historie alpinistów, himalaistów i ogółem osób poświęcających swoje życie (niekoniecznie dosłownie) miłości do gór. Z duszą na ramieniu oglądałam dokumenty o tych, którym góry zabrały szansę na zdobywanie kolejnych szczytów, jak i o tych, którzy wykorzystali cień szansy na przetrwanie. Czasem zastanawiam się, czy ludziom rzeczywiście podoba się smak niebezpieczeństwa i ryzyko, jakim zazwyczaj obarczona jest profesjonalna wędrówka i wspinaczka. Czytając „Linę”, niemal czułam ten smak na własnym języku. Gdy główni bohaterowie tej powieści byli wysoko, ich codzienne życie, pozostawione daleko w tyle we Wrocławiu, wydawało się mało istotne. Liczyło się tylko to, co odczuwali, przebywając w górach. Wspinaczka na sam szczyt oznaczała nie tyle co próbę udowodnienia sobie czegoś, a pokonanie pewnych barier i zawalczenie o własne szczęście. Adrenalina i ekscytacja przyciągały jak magnes – to dlatego po każdym odłożeniu „Liny” myślałam o dalszym ciągu, zerkałam na spoczywającą obok książkę i starałam się jak najszybciej dokończyć inne obowiązki, by znów zanurzyć się w świecie Niny i Mikołaja. Świecie rozprzestrzeniającym się powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza.

Dwie złamane dusze. Tak postrzegałam na początku protagonistów, których autorka pozwala odbiorcy poznać bardzo dobrze. Historia jest prowadzona z perspektywy obojga młodych ludzi i rozdziały z punktu widzenia Niny i Mikołaja przeplatają się ze sobą. Powieść porwała mnie już od pierwszych stron – nie ma w niej spokojnego wprowadzenia wypełnionego różnymi opisami, od razu są akcja i napięcie. Co sądzić o Mikołaju, który wspina się na iglicę bez żadnego zabezpieczenia? Co sądzić o Ninie, która wspina się po budynku kamienicy w celu uczestniczenia w spotkaniu, na które nikt jej nie zaprosił? Od obu tych postaci biją upór i siła, ale z czasem okazuje się, iż nie brakuje im wrażliwości i zwyczajnego pragnienia, by poczuć więcej i głębiej. Za sprawą miłości lub wolności.

Motyw gór i wszystkiego, co z nimi powiązane – a w dużej mierze są to wycieńczające i świetnie opisane treningi – jest mocno uwypuklony w powieści i nie pozwala się zepchnąć na dalszy plan. Jednak znalazło się też miejsce na solidny rys psychologiczny głównych bohaterów i dokładne przedstawienie ich popękanych życiorysów. Równie ważne są budowane przez nich relacje, od wzajemnej niechęci i rywalizacji po przyjaźń i zaufanie. Muszę przyznać, że książka niejednokrotnie wywołała uśmiech na mojej twarzy, ale i sprawiła, że po policzkach płynęły mi łzy, a to jest znacznie trudniejsze wyzwanie dla pisarza – sprawić, żeby ktoś autentycznie się wzruszył. Autentyczność to zresztą słowo klucz, jeśli chodzi o „Linę”. Powieść wywiera wyjątkowe wrażenie i pozostawia w sercu ślad po dobrej lekturze.

Nie do końca przekonało mnie przerysowane zachowanie niektórych trzecioplanowych postaci, na przykład koleżanki z pracy Niny. Nie wyobrażam sobie, żeby dojrzała, dorosła osoba mogła się w tak obcesowy i chamski sposób zwracać do drugiego człowieka i skreślać go tylko dlatego, że wychowywał się w domu dziecka. Jednak trochę to usprawiedliwiam narracją pierwszoosobową i tym, że Nina poprzez własną antypatię do pracownicy pomogła w wykreowaniu dość karykaturalnej (pod względem zachowania) i toksycznej postaci. Natomiast bardzo wiarygodnym bohaterem okazał się Andrzej Rajewski, czyli słynna postać w świecie wspinaczki, a także osoba zarządzająca klubem wspinaczkowym pod nieobecność prawowitego właściciela. Rajewski zainteresował mnie na tyle, że chętnie przeczytałabym o jego wyprawach opowiadanie; może nawet o tej, w której uczestniczył również ojciec Mikołaja. Przyjaciół chłopaka polubiłam, choć był to proces, przez jaki przechodziłam wraz z Niną. I pomimo że ciągle spodziewałam się krzywych akcji z ich strony, takich mających na celu ośmieszyć dziewczynę, z czasem moje (i Niny) wrażenie o nich uległo zmianie o sto osiemdziesiąt stopni.

W „Linie” czuć wieloletnią pracę, ale przede wszystkim serce, jakie zostało włożone w powstanie książki. Na kartach tej elektryzującej powieści nie ma przypadkowego czy zbędnego zdania. A po przesłuchaniu rozmowy z Sarą Antczak, przeprowadzonej w ramach spotkania autorskiego online, potrafiłam sobie wyobrazić, że podczas treningów i wędrówek po górach rozmyślała, jak powinna rozwinąć dany wątek albo jakie słowa idealnie oddadzą nastrój któregoś z bohaterów. I jest w tym coś pięknego. W poczuciu, że wykreowane przez nią postacie chadzały tymi samymi ścieżkami i taka historia albo podobna rzeczywiście mogła się wydarzyć.

Jestem absolutnie złakniona kontynuacji „Liny”. Jest jeszcze wiele rzeczy, z którymi Mikołaj i Nina muszą się zmierzyć. W szczególności interesują mnie ich następne wyprawy, ale drugą sprawą jest to, że prywatne demony tych młodych ludzi nie zostały do końca przegnane. I bardzo bym chciała przeczytać o walce, jaką z nimi stoczą.

„Góry tylko nas przyzywają. Od nas zależy, czy odpowiemy na wezwanie”.

Recenzja na blogu: https://gwiezdnadziewczyna.blogspot.com/2022/09/lina-sara-antczak.html

Góry nie są i być może nigdy nie zostaną moją pasją. Inaczej sprawa ma się z opowieściami o górach – prawdziwymi i fikcyjnymi. Od zawsze za fascynujące uważałam historie alpinistów, himalaistów i ogółem osób poświęcających swoje życie (niekoniecznie dosłownie) miłości do gór. Z duszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Trzymaj przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Z braku przyjaciół musiałam się zadowolić wrogami”.

Od wydarzeń z „Opowieści podręcznej” minęło szesnaście lat. Tym razem Freda nie jest główną bohaterką, co początkowo odrobinę mnie zmartwiło. Wyobrażałam sobie, że kontynuacja głośnej powieści, wydana po wielu latach od ukazania się pierwszej części, w sposób podobny do serialu będzie śledzić dalsze losy nieszczęśliwej Podręcznej. Jednak Margaret Atwood obrała inną ścieżkę i w miarę czytania przekonywałam się, że był to strzał w dziesiątkę, a „Testamenty” ostatecznie podobają mi się znacznie bardziej niż nieco rozlazła i dłużąca się „Opowieść podręcznej”.

Trzy kobiety, trzy perspektywy. Dwie młode dziewczyny, oznaczane jako świadek 369A i świadek 369B, opisują swoje życie w Gileadzie i poza nim. Jedna z nich, przybrana córka Komendanta, jest wychowywana na Żonę, z kolei ta młodsza, którą czytelnik poznaje jako nastolatkę, mieszka w bezpiecznej Kanadzie, ale o swojej prawdziwej tożsamości nie wie absolutnie nic. Do czasu. Bohaterka o imieniu Agnes przygotowuje się do niechcianego małżeństwa, natomiast Daisy, która później przyjmuje imię Gemma, w innym punkcie na osi czasu traci swoich adopcyjnych rodziców, a następnie zostaje przygotowywana przez tajną organizację Mayday do wjazdu do Gileadu.

Jest jeszcze trzecia postać: Ciotka Lidia. W swoim holografie z Ardua Hall powraca wspomnieniami do trudnych chwil niedługo przed tym, jak objęła pozycję Ciotki. Tragizm tej postaci, w serialu ochoczo przedstawianej jako czarny charakter, niezwykle mnie ujął. To, z jakim wyczuciem autorka wyklarowała motywy Ciotki Lidii, było wspaniałym doświadczeniem. Ujrzałam w niej znacznie więcej niż tylko (rzekomą) pogoń za idealistyczną wizją świata, w którym panuje trudny do przyjęcia porządek, a każda jednostka wciela się w jedną konkretną, zazwyczaj z góry ustaloną, rolę. Ponieważ historie kobiet przeplatają się, a podrozdziały są krótkie, przez książkę płynie się dość szybko.

„Testamenty” z jeszcze większą mocą ukazują ponure życie w Republice Gileadzkiej i warstwę zgnilizny ukrytą pod bogobojnym płaszczykiem wierności starym tradycjom. Ogromu krzywd wyrządzonym zwykłym ludziom, którzy nie chcieli się podporządkować władzy albo podporządkowali się po długotrwałych torturach, nie da się zmieścić w jednym zdaniu. Jednak muszę przyznać rację recenzentom krytycznie zwracającym uwagę na króciutki żywot Gileadu i niedosyt, jaki pozostawia po sobie punkt kulminacyjny. Po wszystkich przygodach bohaterek czytelnik aż pali się, by dowiedzieć się ze szczegółami, co wydarzy się później. Niestety wszystko mieści się w zaledwie paru kartkach. Jestem w stanie to wybaczyć autorce, a jednocześnie odczuwam pewien żal, że nie pokusiła się o napisanie dodatkowych kilkudziesięciu stron, aby z detalami opowiedzieć, jak działania Agnes, Daisy i Ciotki Lidii wpłynęły na kraj utworzony na terenie dawnych Stanów Zjednoczonych.

Lektura sprawiła mi ogromną przyjemność i sprawiła, że doceniam realia, w jakich żyję. Choć nie jest idealnie, możemy wyjść na ulicę i walczyć o swoje prawa, możemy uczyć się czytać i wybrać taki zawód, jaki nam odpowiada. Gilead to okrutna mrzonka, syf poganiający syf; oby nigdy nie powstało coś zbliżonego do tego paskudnego tworu.

„Nikt nie chce umierać – oświadczyła Becka . – Jednak niektórzy ludzie nie chcą żyć w żaden z dostępnych im sposobów”.

„Trzymaj przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Z braku przyjaciół musiałam się zadowolić wrogami”.

Od wydarzeń z „Opowieści podręcznej” minęło szesnaście lat. Tym razem Freda nie jest główną bohaterką, co początkowo odrobinę mnie zmartwiło. Wyobrażałam sobie, że kontynuacja głośnej powieści, wydana po wielu latach od ukazania się pierwszej części, w sposób podobny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdarza się, że nazywamy kogoś „normalnym człowiekiem” i z reguły mamy na myśli osobę bezproblemową, uczynną i taką, która nikomu nie zawadza i nie krzywdzi innych. Problem w tym, że „normalność” samą w sobie trudno zdefiniować, tym bardziej odnosząc ją do skomplikowanej natury ludzkiej. To pojęcie często jest używane przez bohaterów powieści „Normalni ludzie”. Myślą, że normalni są wszyscy wokół, tylko nie oni, ale w jakiś sposób powinni dążyć do tego nieosiągalnego stanu.

Akcja książki Sally Rooney, młodej irlandzkiej autorki, jest osadzona w północnej części Irlandii w hrabstwie Sligo i częściowo obejmuje Dublin, gdzie bohaterowie podejmują studia na uczelni Trinity (Kolegium Świętej Trójcy w Dublinie). Historia śledzi cztery lata intensywnej znajomości Marianne Sheridan i Connella Waldrona, którzy potajemnie zaczynają się umawiać w klasie maturalnej. Marianne pochodzi z bogatej rodziny i wobec nauczycieli wykazuje się arogancją, a wobec rówieśników – ignorancją. Z kolei Connell to gwiazda szkolnej drużyny sportowej, niezwykle inteligentny i stale ważący słowa nastolatek. Wydawałoby się, że w fikcyjnym świecie to Marianne, jako młoda bogaczka, będzie popularna w szkole, jednak nie jest ona szczególnie lubiana i bywa obiektem żartów. Wszyscy za to darzą sympatią Connella. Drogi Marianne i Connella przecinają się w domu Marianne, w którym sprząta Lorraine Waldron, matka chłopaka.

„Przebywanie z nią na osobności jest jak opuszczenie pokoju z normalnym życiem i zamknięcie za sobą drzwi”.

Oboje godzą się na randkowanie w ukryciu przed całym światem, bo Marianne nie zależy, aby komuś o romansie opowiadać, a Connell jest przekonany, że gdyby ktoś odkrył tę tajemnicę, wstydziłby się przed znajomymi związku z kimś uznawanym za dziwaczkę. Nie jest to godne pochwały zachowanie, zwłaszcza że Connell tylko przy dziewczynie czuje się naprawdę sobą i jest w stanie rozmawiać z nią swobodnie o wszystkim. Po ukończeniu szkoły na parę miesięcy tracą kontakt, aż do momentu, gdy spotykają się na uczelni i okazuje się, że mają wspólne nowe towarzystwo. To w Dublinie odkrywają, że więź, jaką zbudowali, nie umarła. Nadal jest między nimi silne przyciąganie fizyczne, nadal podziwiają się wzajemnie i potrafią przegadać całą noc. Niestety i tym razem popełniają po raz drugi ten sam błąd, nie przyznając się otoczeniu do swoich uczuć i ukrywając, co między nimi jest. Niby są parą, ale nie są.

Czytając o znajomości obu postaci, niejednokrotnie ma się chęć potrząsnąć nimi i zmusić do otwartej rozmowy o tym, czego oczekują i kim dla siebie są. Podobne emocje towarzyszyły mi w czasie oglądania serialu bazującego na powieści Sally Rooney i bardzo wiernie odzwierciedlającego sceny z książki, łącznie z dialogami. To smutne i zadziwiające zarazem, że dwie osoby, które potrafią rozumieć się bez słów, jednocześnie rozstają się przez zwykłe nieporozumienie, przez niepotrzebny wstyd.

„Gdy się nad tobą znęcają, nie dowiadujesz się niczego odkrywczego na własny temat; natomiast jeśli sam się nad kimś znęcasz, dowiadujesz się o sobie czegoś, czego nie można zapomnieć”.

Autorka mocno skupiła się na wewnętrznych mękach Marianne i Connella dotyczących ich rodzin oraz utraconych szans. Ogromną wyrwę na psychice Marianne spowodowali chłodna wobec niej matka i nadpobudliwy, agresywny brat. Postać Alana wydawała mi się mocno przerysowana, wręcz karykaturalna, z kolei matka rodzeństwa rzadko się pojawiała i była przeźroczysta. Najlepiej napisaną bohaterką drugoplanową, najbardziej ludzką, była w moim odczuciu mama Connella, Lorraine.

„Normalni ludzie” pokazują odbiorcy, że... normalność jest względna i należy uważać, zanim mianujemy kogoś normalną osobą. Nigdy nie wiadomo, przez co przechodzi drugi człowiek, jakie tajemnice w sobie skrywa i czy akurat nie ma depresji. Ale to przecież też jest normalne – problemy finansowe, rozterki, zaburzenia psychiczne. Niemal każdy się z tym zmaga i może na tym polega normalność. Nie na idealnym życiu pozbawionym wad, a na zmaganiu się z trudnościami losu pomiędzy prozaicznymi czynnościami i czerpaniem przyjemności z ulotnych chwil szczęścia.

„Wszyscy wiedzieli, ale tak naprawdę nikogo to nie obchodziło”.

Zdarza się, że nazywamy kogoś „normalnym człowiekiem” i z reguły mamy na myśli osobę bezproblemową, uczynną i taką, która nikomu nie zawadza i nie krzywdzi innych. Problem w tym, że „normalność” samą w sobie trudno zdefiniować, tym bardziej odnosząc ją do skomplikowanej natury ludzkiej. To pojęcie często jest używane przez bohaterów powieści „Normalni ludzie”. Myślą, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pewnie nie będzie przesadą powiedzenie, że na Cyberpunk 2077 czekają miliony graczy na całym świecie. Premiera gry była już kilkukrotnie przekładana, a ostateczna data ukazania się produkcji została wyznaczona na 10 grudnia tego roku. Dzielą nas zatem zaledwie cztery dni od zapoznania się z największym przedsięwzięciem polskiego studia CD Projekt Red.

Książką zainteresowałam się z kilku powodów. Po pierwsze, ponieważ jest to książka, a w dodatku książka o grze, na którą czekam wytrwale od ładnych trzech lat. Po drugie, myśląc o Night City, czyli metropolii, gdzie osadzona jest fabuła Cyberpunk 2077, myślałam gigantycznymi drapaczami chmur, wszechobecnymi neonami i odjechanymi broniami oraz futurystycznymi pojazdami, ale nie do końca potrafiłam wyobrazić sobie warstwy społeczne czy to, dokąd będą sięgać korzenie tego miasta. Wiedziałam, że wydawnictwo Marcina Batyldy odpowie mi na pytania, które powstały jeszcze przed zagłębieniem się w świat w czasie rozgrywki. Po trzecie, przyciągnęła mnie perspektywa obejrzenia wysokiej jakości concept artów i zdecydowanie się nie zawiodłam. Jest mnóstwo oglądania, ale i dużo czytania. Nie poradziłam sobie z przeczytaniem omawianej książki w jeden wieczór i w zasadzie było mi to na rękę, gdyż z pewną dozą delektowania się przyswajałam informacje w poszczególnych rozdziałach.

Zacznę od kwestii wizualnych. Książka jest duża (większa od kartki A4, jej dokładne rozmiary to 228x304 milimetry) i naprawdę przepięknie wydana. Twarda okładka sprawia, że jest ona również ciężka, więc trzymanie jej w rękach po dłuższym czasie nieco męczy nadgarstki. Papier w środku jest wysokiej jakości, dzięki porządnej gramaturze łatwo przewraca się strony. Nie mam żadnych zastrzeżeń do składu, nie licząc podwójnej spacji w kilku miejscach, a kolory i grafiki użyte w książce także są w porządku. Ja jestem absolutnie zachwycona tym, jak książka się prezentuje, i z jak wielką przyjemnością się ją przegląda.

Jeżeli chodzi o treść, podkreślić należy, że w książce nie ma absolutnie żadnych informacji dotyczących fabuły oraz rodzaju i opisów zadań, z jakimi przyjdzie się zmierzyć graczowi. Jak sam tytuł wskazuje, jest to dobrze przygotowany przewodnik po Night City. Istotne było dla mnie poznanie genezy tego miasta, a jego historia sięga jeszcze lat 90. XX wieku. Szczególnie zaciekawiłam się rozdziałami o wojnach korporacyjnych, licznych zagrożeniach dla współczesnego społeczeństwa w latach 70. XXI, jego rozrywkach oraz warstwach społecznych. Ten świat, który kusi nowoczesnymi technologiami, cyberwszczepami oraz udogodnieniami z najwyższej półki, oczywiście nie jest dla każdego. A raczej jest dla wszystkich, którzy mają wystarczająco dużo pieniędzy i znajomości. Bo jeśli się ich nie posiada, pozostaje proste życie w biednej fabrycznej dzielnicy albo sprzymierzenie się z gangiem.

Książka oferuje także przegląd najpopularniejszych broni i pojazdów dzielących się na klasy pod względem jakości i prestiżu. Dość ogólnie opisani są poszczególni producenci i dodam, że każda z marek posiada własne logo. Mi niezwykle podobała się podróż po Night City i dzielnicach miasta w przewodniku zrealizowanym przez Liama Allena, dziennikarza śledczego, który został zamordowany we własnym mieszkaniu. Gdyby ktoś miał wątpliwości, jest to rzecz jasna postać fikcyjna. Night City jest podzielone na sześć rejonów zawierających w sumie czternaście dzielnic. Podobnie jak wcześniej wspomniane bronie, pojazdy, gangi i klasy społeczne, również dzielnice są po krótce opisane i opatrzone grafiką koncepcyjną.

Uważam, że ta pozycja, w całości poświęcona światu Cyberpunka, to rewelacyjny przedsmak gry i powinien sięgnąć po nią każdy, kto jak najlepiej chce poznać Night City od strony postaci znających tę metropolię niczym własną kieszeń. Można ją dostać o prawie połowę taniej niż wynosi cena na okładce, a i ta nie jest zbyt wygórowana (jak na tak jakościowy druk i zawartość merytoryczną).

Pewnie nie będzie przesadą powiedzenie, że na Cyberpunk 2077 czekają miliony graczy na całym świecie. Premiera gry była już kilkukrotnie przekładana, a ostateczna data ukazania się produkcji została wyznaczona na 10 grudnia tego roku. Dzielą nas zatem zaledwie cztery dni od zapoznania się z największym przedsięwzięciem polskiego studia CD Projekt Red.

Książką...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Projektowanie ikon i piktogramów Elena Gonzáles-Miranda, Tania Quindós
Ocena 6,8
Projektowanie ... Elena Gonzáles-Mira...

Na półkach: , ,

„Projektowanie ikon i piktogramów” to książka, którą kupiłam bez cienia wątpliwości na listopadowej promocji z okazji Black Friday. Byłam ciekawa, czy pracując w zawodzie grafika i tworząc ikony niemal codziennie, dowiem się od dwóch hiszpańskich autorek czegoś więcej. Zanim jednak omówię treść, wyrażę niezadowolenie odnośnie do jakości samej książki. Pierwsze zetknięcie z nią było stuprocentowo pozytywne. Ujęła mnie jasnozielona okładka z piktogramem psa pociągniętym lakierem, a kartki o wysokiej gramaturze przyjemnie pachniały. Ucieszyłam się, widząc mnogość rysunków pomocniczych i przykładów. Skład tekstu jest w porządku, lecz zdarzają się nieliczne błędy. Takie, na które można przymknąć oko, ale podwójne spacje w wydawnictwie specjalizującym się w książkach o projektowaniu są dość szokującym zjawiskiem. Najbardziej rozczarowujące jest jednak to, że grzbiet książki odkleił się od kartek, co wygląda paskudnie. Po jednym ostrożnym czytaniu… Nie byłabym teraz w stanie pożyczyć komukolwiek tej książki, bo prawdopodobnie wróciłaby do mnie w strzępach. Nie z winy czytającego. Od teraz będę ostrożniej podchodzić do pozycji od d2d.

Elena Gonzáles-Miranda i Tania Quindós, autorki książki, są związane z Akademią Sztuk Pięknych Uniwersytetu Baskijskiego. Pierwsza z nich naucza od ponad dwudziestu lat przedmiotów dotyczących projektowania graficznego, druga ukończyła na wcześniej wspomnianej uczelni studia i pasjonuje się głównie typografią oraz liternictwem. Ich doświadczenie, ujęte w skrócie na okładce publikacji, daje odbiorcy poczucie, że wiedza, jaką nabędzie dzięki lekturze, będzie cenna i praktyczna.

Wspólne wydawnictwo hiszpańskich projektantek jest podzielone na sześć rozdziałów: ikony i piktogramy, proces projektowania, tworzenie ikon i piktogramów, ikony i piktogramy wywodzące się z kroju pisma, digitalizacja i korekta optyczna oraz ocena. Pierwszy i drugi rozdział zawierają najwięcej teorii i są bardzo odpowiednie dla osób, które już miały do czynienia z projektowaniem ikon lub piktogramów, ale brakuje im wiedzy z zakresu nazewnictwa tudzież świadomości o pewnych istotnych procesach.

Autorki podsuwają czytelnikom nie tylko ogólno przyjęte zasady projektowania (np. jakimi konkretnymi obrazami powinny być przedstawiane niektóre podstawowe komunikaty), ale także przydatne wskazówki. Jedną z najbardziej wartościowych jest ta dotycząca siatek geometrycznych, które znacznie ułatwiają projektowanie ikon i pomagają w zachowaniu proporcji oraz opracowanego stylu. To pomaga także w wypracowywaniu dobrych praktyk w projektowaniu graficznym ogółem.

Najbardziej podobały mi się przykłady nie te stworzone przez autorki (chociaż rozdział o piktogramach wykonanych na podstawie krojów pism był przyzwoity), ale przedstawiające różne studia przypadków, zwłaszcza porównanie kilku systemów piktogramów zaprojektowanych na przestrzeni kilkudziesięciu lat na potrzeby igrzysk olimpijskich. Za istotną uważam część o korekcie optycznej piktogramów.

Momentami odnosiłam wrażenie, że hiszpańskie projektantki zbytnio narzucają niektóre zasady, ale cała książka jest mimo wszystko przyjemna i lekka w odbiorze. Nie jest długa i wystarczy na jeden wieczór. Zdobytą wiedzę warto przełożyć po lekturze na praktykę, bo publikację polecam zwłaszcza osobom zajmującym się projektowaniem zawodowo.

„Projektowanie ikon i piktogramów” to książka, którą kupiłam bez cienia wątpliwości na listopadowej promocji z okazji Black Friday. Byłam ciekawa, czy pracując w zawodzie grafika i tworząc ikony niemal codziennie, dowiem się od dwóch hiszpańskich autorek czegoś więcej. Zanim jednak omówię treść, wyrażę niezadowolenie odnośnie do jakości samej książki. Pierwsze zetknięcie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Margaret Atwood do czasu przeczytania „Kociego oka” miałam tylko raz, kiedy zauroczona (i zniesmaczona jednocześnie) serialem „Opowieść podręcznej” sięgnęłam po książkowy pierwowzór. Podobnie jak z tamtą powieścią, tak i w przypadku „Kociego oka” odczuwałam jednocześnie wstręt i magnetyzm, co nie pozwoliło mi się oderwać od lektury. Chociaż porzucenie jej niekiedy kusiło, historia Elaine Risley była łatwiejsza do strawienia, prawdziwsza i odrobinę lżejsza w odbiorze. Uważam, że Atwood kreuje żywe i złożone kobiece charaktery, że relacje między nimi buduje wręcz wyśmienicie, natomiast mężczyźni są gdzieś z boku, uzupełniają ich jestestwa i jednocześnie je niszczą. Jeżeli w innych książkach tej autorki jest podobnie, to stworzyła ona sobie strefę komfortu, w której odnajduje się bardzo dobrze.

Elaine Risley, malarka nieznosząca słowa „artystka”, po latach powraca do rodzinnego miasteczka na wystawę swoich prac. Jest już po pięćdziesiątce, rozwodzie i wielu tragediach rodzinnych. Jest również narratorką i przywołuje wspomnienia – od bardzo wczesnego dzieciństwa – w pierwszej osobie, co sprawia, że staje się jeszcze bardziej namacalną postacią.

Akcja toczy się w Kanadzie, a Elaine dorasta w latach 40. i 50. ubiegłego wieku. Jest grzeczną dziewczynką, której starszy brat Stephen pokazuje różne ciekawe i niesmaczne rzeczy, ponadto posiada kochających się rodziców. Ma również dwie bliskie koleżanki – pulchną Carol i nieco starszą od siebie Grace. Do grupki z czasem dołącza Cordelia i szybko staje się liderką, a także sensem i źródłem ogromnego cierpienia w życiu Elaine. Ich przyjaźń jest ciągłą walką, toksyczną relacją i niesie za sobą psychiczny ból. To właśnie śledzenie znajomości Elaine i Cordelii było moim zdaniem najciekawsze, ale w „Kocim oku” pojawia się mnóstwo innych interesujących obyczajowych wątków. Jak chociażby romans z dużo starszym mężczyzną albo konwenanse i tematy tabu w połowie XIX wieku. Albo nieokreślona nienawiść żywiona do matki Grace – pani Smeath.

Styl, jakim posługuje się Atwood, jest niezwykle barwny i finezyjny. Opisy zwykłych przedmiotów i zjawisk poruszają wyobraźnię i natychmiast widzi się to, o czym w danym fragmencie opowiada Elaine, brnąc we wspomnieniach sprzed kilkudziesięciu lat. Silnie ujawniają się w powieści motywy depresji, odpuszczenia i wiary. Czytelnik ma do czynienia z całym życiorysem jednej osoby. Elaine Risley nie do końca daje się polubić, ba, jej najzwyczajniej w świecie nie zależy na czyjejkolwiek sympatii. Natomiast można współczuć tej gardzonej przez rówieśnice dziewczynce, zagubionej nastolatce skubiącej skórę na stopach i dłoniach, a później młodej kobiecie odnajdującej w sobie miłość do malowania i sztuki ogółem.

„Kocie oko” to książka ciężka, przykra i zarazem tak pięknie napisana, jakby sam motyl muśnięciem skrzydeł budował czarujące i obrazowe opisy. Myślę, że miłośnicy obyczajów powinni się wokół tego tytułu zakręcić, tak jak ja zakręcę się wokół innych powieści napisanych przez Margaret Atwood.

Z twórczością Margaret Atwood do czasu przeczytania „Kociego oka” miałam tylko raz, kiedy zauroczona (i zniesmaczona jednocześnie) serialem „Opowieść podręcznej” sięgnęłam po książkowy pierwowzór. Podobnie jak z tamtą powieścią, tak i w przypadku „Kociego oka” odczuwałam jednocześnie wstręt i magnetyzm, co nie pozwoliło mi się oderwać od lektury. Chociaż porzucenie jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"to nie krew czyni cię moją siostrą
lecz to jak dobrze rozumiesz moje serce
jakbyś nosiła je
we własnym ciele"

Wiersze o kobiecości, o bliskości między kobietami, o wspólnych i mniej wspólnych sprawach pośród nich. Wiersze o dumie, jaką podmiot liryczny odczuwa, myśląc o kraju, z jakiego pochodzi. Wiersze o miłości, ale stanowiące mniejszą część niż w „Mleku i miodzie”. Taki jest tomik „Słońce i jej kwiaty”.

Poezji Rupi Kaur można zarzucić, że nie jest ona wybitna i nie zmieni świata, ale nie można jej odebrać tego, iż jest prawdziwa i może zmienić czyjś światopogląd. Patrząc na to, jaki wizerunek poetka kreuje w sieci, jestem w stanie bez problemu uwierzyć, gdy w posłowiu zamieszcza informację o młodych dziewczętach i dorosłych kobietach, które dziękowały jej za poprawę opinii o samych sobie. Ponieważ Rupi Kaur to prostolinijna dziewczyna z sąsiedztwa, szczera i nie udająca, że życie jest łatwe... I takie wiersze z niej wypływają. Do jednych to przemawia, innym się nie podoba, jednak w poezji nie ma ściśle określonych zasad, poezja nie musi się tłumaczyć ze swoich kształtów. Osobiście mam nadzieję, że polskie wydawnictwa będą przychylniej patrzeć na poetyckie propozycje i z szuflad wypłyną nowe talenty.

"to nie krew czyni cię moją siostrą
lecz to jak dobrze rozumiesz moje serce
jakbyś nosiła je
we własnym ciele"

Wiersze o kobiecości, o bliskości między kobietami, o wspólnych i mniej wspólnych sprawach pośród nich. Wiersze o dumie, jaką podmiot liryczny odczuwa, myśląc o kraju, z jakiego pochodzi. Wiersze o miłości, ale stanowiące mniejszą część niż w „Mleku i miodzie”....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śpiące królewny Owen King, Stephen King
Ocena 6,7
Śpiące królewny Owen King, Stephen ...

Na półkach: ,

Kiedy czytałam „Śpiące królewny”, widywałam dużo ciem. Wlatywały przez uchylone bądź otwarte okna, a później krążyły wokół małych źródeł żółtego światła. Bardzo lubię te stworzenia, chociaż lektura podziałała na wyobraźnię tak, jak powinna oddziaływać każda fantastyczna powieść. Wyobrażałam sobie, że oto przed sobą mam znak od Evie – dziwnej istoty nadnaturalnej, która pojawiła się w miasteczku Dooling w Appalachach i przyniosła ze sobą „aurorę”. Po ukończeniu wspólnej książki Stephena i Owena Kingów poczułam pustkę, również pożądany efekt w świecie czytelniczym. Sporycg gabarytów książka i mała ilość czasu na czytanie w ciągu dnia sprawiły, że powieść towarzyszyła mi przed dłuższy okres. A poza tym była to naprawdę znakomita lektura, która pozostawiła w głowie refleksję na temat świata w ogólnym znaczeniu tego słowa.

Evie, swym wdziękiem i nadprzyrodzoną aurą, przywodzi na myśl biblijną Ewę. Wraz z nią do świata ludzi przychodzą lis, śnieżnobiały tygrys i czerwony wąż. Jest również magiczne drzewo, które objawia się w losowych momentach i pnie się ku niebu, a jego rozliczne gałęzie obsiada egzotyczne ptactwo.

Evie jest brutalna. Zabija dwóch pryzypadkowych mężczyzn i trafia do więzienia dla kobiet, ale jej pięć minut nadejdzie później, bo w tym samym momencie ludzkość pochłania rozpacz. Kobiety zasypiają i wytwarzają kokony. Jeśli się je przetnie, a sen zostanie przerwany, śniąca królewna przeistacza się w nieświadomego, obdarzonego niesłychaną siłą, mordercę. A kiedy już zabije, powraca do snu i kokonu. Jedno jest pewne: w powieści Kingów, ojca i syna, trup ściela się gęsto i przewija się mnóstwo krwawych opisów. Niektóre są bardzo szczegółowe, więc czytelnika raczej nie ominą wzdrygnięcia bądź grymasy zniesmaczenia. Ta drobiazgowość jednak niesamowicie wpasowuje się w ciężki, lepki klimat całej książki.

Ziemię nader szybko pochłania chaos. Mężczyźni masowo popełniają głupstwa, rozcinając kokony i budząc kobiety. Inni, nauczeni na cudzych błędach, postanawiają pilnować bliskie im kobiety, zwłaszcza gdy pojawiają się pogłoski, że aurora to choroba zakaźna i kokony należy palić. Dokładnie przedstawiono kontrast między tymi mężczyznami, którzy z szacunkiem podchodzą do tajemniczego zjawiska, a mężczyznami, którzy wykorzystują je do lubieżnych celów.

Wielowątkowość, coś, co na początku trochę mnie uwierało, bo wolę, kiedy nacisk w fabule jest stawiany na jednego głównego bohatera, pozwala odbiorcy poznać perspektywę co najmniej kilkunastu różnych postaci – mieszkańców Dooling. Do najważniejszych charakterów należą małżeństwo Lila i Clint Norcrossowie (pani szeryf i psychiatra) oraz ich syn Jared, Mary Pak – sympatia Jareda, reporterka Michaela Coates i narwany, przeciwny wszystkiemu Frank Geary. Ukazane są również losy kilku walczących z sennością więźniarek. To opieranie się magii aurory to jeden z moich ulubionych wątków w „Śpiących królewnach”. Skutecznie zbudowano tutaj warstwę niepokoju związanego z zasypianiem kolejnych istotnych w książce bohaterek.

Powieść Stephena i Owena rodzi w głowie różne pytania i refleksje dotyczące świata. Całą fabułę można postrzegać jako obraz kobiet – czystszych i po prostu lepszych pod wieloma względami od mężczyzn. Pozbawionych skłonności do patologicznych zachowań. Oczywiście nie wszystkie kobiety zostały ukazane jako anioły, zaś mężczyźni jako wcielenie zła, ale w zdecydowanej większości to one reprezentowały wartości typu dobroć, chęć niesienia pomocy i opieki. Jest to ciekawa, lecz równie mocno przeraźliwa, wizja świata rządzonego przez jedną płeć. Widzę też tę powieść jako ostrzeżenie dla wszystkich ludzi przed niszczeniem planety – naszego jedynego domu w kosmosie.

Chętnie obejrzałabym serial stworzony na podstawie tej książki. Ponieważ jest to wielowątkowa „cegła”, napisana rewelacyjnie i stanowiąca kopalnię solidnie skonstruowanych postaci, przeniesienie jej na srebrny ekran mogłoby się okazać strzałem w dziesiątkę. Na koniec dodam, że odrobinę rozbawiła i rozczuliła mnie anegdota o tym, iż autorzy tak skutecznie ujednolicili styl lektury, że dzisiaj już nie pamiętają, kto napisał jaki fragment.

Kiedy czytałam „Śpiące królewny”, widywałam dużo ciem. Wlatywały przez uchylone bądź otwarte okna, a później krążyły wokół małych źródeł żółtego światła. Bardzo lubię te stworzenia, chociaż lektura podziałała na wyobraźnię tak, jak powinna oddziaływać każda fantastyczna powieść. Wyobrażałam sobie, że oto przed sobą mam znak od Evie – dziwnej istoty nadnaturalnej, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wszechświat nie ma obowiązku być dla ciebie zrozumiałym”.

Spoglądając w niebo, nie sposób czasem się nie zastanawiać, na czym właściwie polega działanie Wszechświata. To, że my, jako ludzkość żyjąca na planecie Ziemia, jesteśmy w nim pyłkiem, wiadomo nie od dziś. Bywa to zarazem przerażające i dające poczucie bezpieczeństwa. Jednak wielu z nas nadal nie rozumie pewnych rzeczy. Jak przebiegło, krok po kroku, powstanie Wszechświata? Czy znane nam prawa fizyki obowiązują w całym kosmosie? Jaka siła uformowała planety i duże księżyce w okrągłe obiekty, skąd wzięły się góry? Jakie są najważniejsze pierwiastki we Wszechświecie i jaką rolę odegrały przy jego powstawaniu? Czy przestrzeń między planetami jest pusta?

Neil deGrasse Tyson, amerykański asttrofizyk, odpowiada na te i inne pytania błyskotliwie, z humorem, ale i tak, żeby w krótkim tekście przekazać czytelnikowi esencję wiedzy. Prostym stylem, jakiemu nie brak jednak wysmakowania, sunie poprzez kosmos, pisząc o formującej się materii w pierwszych chwilach od Wielkiego Wybuchu, zapoznając z terminami podstawowymi i tymi nieco trudniejszymi (np. ciemna energia oraz ciemna materia), sypiąc ciekawostkami na temat Układu Słonecznego i zaskakując różnymi zapadającymi w pamięć spostrzeżeniami.

W książce znajduje się dwanaście niedługich rozdziałów. Każdy z nich dotyczy innego zagadnienia, jednak autor niejednokrotnie nawiązuje do czegoś, o czym już napisał. Odwołuje się również do autorytetów w dziedzinie fizyki, choć wszystko ujmuje własnymi słowami, dbając o to, aby treść pozostawała zrozumiała dla przeciętnego odbiorcy.

„Astrofizyka dla zabieganych” to pozycja nie tylko dla… zabieganych. Powinni sięgnąć po nią wszyscy, którzy zaczynają interesować się sprawami ponadziemskimi. Z dwóch względów. Lektura o objętości dwustu stron raczej nie zostanie rzucona w kąt w połowie, bo łatwo przeczytać całość i to w miarę sprawnie. Poza tym autor postawił na przyjemny w odbiorze, nie sprawiający problemów język. Niektóre rzeczy tłumaczy jak dziecku, ale dzięki temu lepiej zapamiętać to, co ważne, aby później się chwalić świeżo zdobytymi informacjami ze znajomymi. Jeżeli w podobnym tonie Neil deGrasse Tyson napisał „Kosmiczne zachwyty”, to tym chętniej sięgnę i po tę książkę.

Za dodatkowy atut wydawnictwa można uznać niewielki format w połączeniu z twardą oprawą. Dzięki temu pierwszemu nie zajmie dużo miejsca, natomiast okładka nie ulegnie zniszczeniom typowym dla tych miękkich. Litery na oprawie są śliskie, reszta matowa, a sam papier posiada odpowiednio wysoką gramaturę.

„Wszechświat nie ma obowiązku być dla ciebie zrozumiałym”.

Spoglądając w niebo, nie sposób czasem się nie zastanawiać, na czym właściwie polega działanie Wszechświata. To, że my, jako ludzkość żyjąca na planecie Ziemia, jesteśmy w nim pyłkiem, wiadomo nie od dziś. Bywa to zarazem przerażające i dające poczucie bezpieczeństwa. Jednak wielu z nas nadal nie rozumie pewnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O Magdalenie Prokopowicz w książce autorstwa Aliny Mrowińskiej czyta się tak, jakby nadal żyła. Pełna słońca, dążąca do wewnętrznej harmonii, zajęta wychowywaniem ukochanego syna i rozwijaniem swojej fundacji.

Niestety jest inaczej. Magda zmarła w pierwszej połowie 2012 roku. Zgodnie z tym, co mówią jej bliscy, nie potrafiła pogodzić się z myślą, że odchodzi. Smutne jest to, że rak „zagościł” w życiu kobiety znacznie wcześniej niż przed 27. rokiem życia, kiedy to zdiagnozowano u niej raka piersi. Jej rodzice również zmarli w wyniku tej wyniszczającej choroby – przez lata nie umiała myśleć o nich bez smutku i żalu. Ba, wolała nie myśleć wcale. Dopiero własne przejścia, poprzez cierpienie, pozwoliły Magdzie zbliżyć się do rodziców.

„Dziś już jestem pewna, że kobiecość i piękno to nie włosy. Nigdy w życiu nie czułam się taka kobieca i piękna, jak w czasie drugiej chemioterapii, z dumą chodziłam bez peruki. Łyse jest piękne!”

Ta niesamowita książka autorstwa Aliny Mrowińskiej w niezwykle barwny sposób pozwala czytelnikowi przyjrzeć się życiu Magdy. Począwszy od wyczucia w piersi guzka i bolesnej diagnozy, a skończywszy na przejmującej rozmowie z Bartkiem Prokopowiczem oraz wywiadzie z psychoonkologiem Mariolą Kosowicz. Dr Kosowicz odpowiada wyczerpująco na mnóstwo pytań związanych z samopoczuciem chorych, leczeniem i wsparciem, co sprawia, że osoby walczące z rakiem mogą w tej lekturze znaleźć i pocieszenie, i wiedzę.

Sama Magda jest ukazana pięknie, bo po ludzku. Bez żadnego gloryfikowania i wychwalania pod niebiosa. Strach przeplatany wolą do walki, zaniechanie konwencjonalnego leczenia i później szukanie nowych rozwiązań, jej otwartość i radość, a z drugiej strony uprzykrzanie życia bliskim. Ta szczerość mnie ujęła i książkę „Magda, miłość i rak” naprawdę polecam. A jeśli ktoś zainteresował się główną bohaterką, to polecam dokument zrealizowany przez Telewizję Polską (scenariusz i reżyseria: Alina Mrowińska) i dostępny na YouTube, a także wywiad Moniki Jaruzelskiej z Magdą.

Łeb do słońca!

O Magdalenie Prokopowicz w książce autorstwa Aliny Mrowińskiej czyta się tak, jakby nadal żyła. Pełna słońca, dążąca do wewnętrznej harmonii, zajęta wychowywaniem ukochanego syna i rozwijaniem swojej fundacji.

Niestety jest inaczej. Magda zmarła w pierwszej połowie 2012 roku. Zgodnie z tym, co mówią jej bliscy, nie potrafiła pogodzić się z myślą, że odchodzi. Smutne jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Łudzisz się, że jesteś malarzem, a w rzeczywistości jesteś płótnem”.

Po czterech latach od ostatniej powieści, wreszcie ukazała się nowa książka Johna Greena, czyli „Żółwie aż do końca”. Głównymi bohaterami ponownie są nastolatki, ale tym razem, co nie zdarzyło się od „Gwiazd naszych wina”, autor postanowił prowadzić narrację z punktu widzenia młodej dziewczyny. Aza Holmes mieszka w Indianapolis (jest to zresztą rodzinne miasto autora), chodzi do szkoły, przyjaźni się z Daisy i ma nerwicę lękową. Jej myśli nieustannie okupuje strach związany z zarażeniem się Clostridium difficile, bakterią prowadzącą w skrajnych przypadkach do śmierci. Nastolatka co prawda uczęszcza na terapie, ale nie przyjmuje regularnie leków, bo uważa, że zażywanie czegoś, co ma doprowadzić do zmiany osobowości, by wreszcie być sobą, jest pozbawione sensu. Ponadto parę lat wcześniej straciła tatę, po którym pozostał tylko telefon zapełniony zdjęciami nieba poprzecinanego gałęziami.

Jak przystało na powieść Greena, chwyta się ona trudnych tematów w słodko-gorzki sposób. W „Żółwiach aż do końca” najmocniej zarysowane są zaburzenia psychiczne i rozterki związane ze stratą rodziców. Bo ojca stracili również Davis i Noah Pickett, znani jako synowie multimiliardera, który zapisał cały majątek tuatarze (zwierzęciu).

Russell Pickett zaginął w tajemniczych okolicznościach, nie zostawiając po sobie żadnej wiadomości, a jedynie serię enigmatycznych zapisków. Policja wyznaczyła nagrodę w postaci stu tysięcy dolarów za jakiekolwiek przydatne informacje w związku ze zniknięciem bogacza i mniej więcej w tym momencie rozpoczyna się akcja. Aza przypomina sobie, że za czasów dzieciństwa bawiła się z Davisem i razem pozostawili w okolicy posiadłości Pickettów kamerkę do obserwacji zwierząt podchodzących w nocy do obiektywu. Daisy namawia przyjaciółkę do sprawdzenia, czy sprzęt pozostał i być może zarejestrował wymknięcie się Russella Picketta.

„Gdy kogoś tracisz, uświadamiasz sobie, że kiedyś stracisz wszystkich”.

Nie powiedziałabym, że „Żółwie aż do końca” to najlepsza powieść Greena, ale skutecznie przyciąga uwagę czytelnika nietuzinkową fabułą, świetnie nakreślonymi bohaterami i tym, że nie sposób nie zadawać sobie coraz to kolejnych pytań. Czy Aza trafi na trop Russella, czy Aza i Davis zostaną parą, czy Davis nauczy Azę wszystkich konstelacji (tak, nastolatek wprost kocha nocne niebo), czy jego ojciec w ogóle się odnajdzie. Czy Aza przestanie być hipochondryczką i jaką lekcję wyniesie z dziwnych zdjęć taty.

Mój ulubiony autor młodzieżowych książek znowu udowodnił, że obyczaj dla młodych nie musi być nudny, a opowiedziana w nim historia może pozostać w głowie na dłużej. Na chwilę obecną nie pozostaje mi nic innego, jak polecić „Żółwie aż do końca” i czekać z utęsknieniem na następną powieść Johna Greena.

„(...) i myślałem o tym, że „niebo” to liczba pojedynczą, jakby całe było jedną rzeczą. Ale niebo nie jest jedną rzeczą. Niebo jest wszystkim”.

„Łudzisz się, że jesteś malarzem, a w rzeczywistości jesteś płótnem”.

Po czterech latach od ostatniej powieści, wreszcie ukazała się nowa książka Johna Greena, czyli „Żółwie aż do końca”. Głównymi bohaterami ponownie są nastolatki, ale tym razem, co nie zdarzyło się od „Gwiazd naszych wina”, autor postanowił prowadzić narrację z punktu widzenia młodej dziewczyny. Aza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„często się
rozsypuję

zawsze składam
cierpliwie
od nowa

za każdym razem
trochę inaczej”

Pod pseudonimem Billie Sparrow kryje się internetowa osobowość, autorka kanału na YouTube (pod tą samą nazwą), gdzie porusza, można rzec, życiowe tematy. Opowiada różne anegdoty, mówi o akceptacji, kulturze głuchoniemych, nauce, wierze. Warto ją pooglądać, zwłaszcza gdy jest się młodym człowiekiem i pewnych rzeczy nie ma się jeszcze poukładanych w głowie, choć myślę, że Weronika trafia również do starszych ludzi. Nie można jej odmówić pomysłu na siebie. Do popełnienia tomiku poezji przyznała się około miesiąc przed premierą i już wtedy wiedziałam, że go kupię, ponieważ kilka razy wcześniej zdarzyło jej się wspomnieć, iż pisuje wiersze, a ja byłam ich bardzo ciekawa.

Zamówiłam „Arkusz poetycki” i dwa dni później miałam tę książkę u siebie. Pierwsze wrażenie mogę określić jako niezwykle pozytywne. Na kartkach przewija się mnóstwo ilustracji w tradycyjnym stylu. Są one przeplecione gdzieniegdzie geometrycznymi kształtami. Niektóre strony są stylizowane na takie z zeszytu w kratkę. Całość jest bardzo spójna, utrzymana w czerni, niekiedy kontrastująca z bielą (choć sam papier nie jest biały, raczej kremowy, ale niespecjalnie się znam na tym; mogę tylko nadmienić, że gramatura jest porządna i kartkę czuć między palcami). Przewija się też fiolet i jeśli się nie mylę, jest to odcień dominujący z kanału Billie Sparrow. Oprawa twarda, matowa. Prawdziwą przyjemnością jest oglądać tak ładnie wydrukowaną książkę, ale tu jest przecież coś jeszcze, coś ważniejszego. Wiersze.

Treść podzielona jest na pięć rozdziałów: pokolenie, tożsamość, uniesienia, w(y)rażenia i marność. Podobny podział zauważyłam, zapoznając się z tomikami Rupi Kaur czy Anny Ciarkowskiej. I jest to zdecydowanie w porządku, jako że wiersze są w jakiś sposób uporządkowane.

Utwory poetyckie, w zdecydowanej większości, charakteryzuje brak wielkich liter i znaków przestankowych, co jednym się spodoba, innym niekoniecznie. Tematyka nie jest nadzwyczajnie szeroka. Autorka chwyta się tematów bliskich każdemu człowiekowi, czyli relacji z innymi, ludzi w ogóle i miłości czy też pożądania: „całuję twe skronie / i chłonę twój głos / dotykam twych dłoni / i proszę w tę noc”. W wierszach komentuje również rzeczywistość: „róbmy tak dalej / a opary zazdrości / uduszą nas / wszystkich / jeszcze prędzej / niż smog”. Nie brakuje też nawiązań do mediów społecznościowych oraz inwektyw: „Odkładam telefon. / W myślach / dalej przeglądam fejsa”. Niektóre teksty wyszły Billie Sparrow lepiej, inne gorzej, jednak jest młodą autorką i z pewnością kolejne próby poetyckie okażą się ciekawsze.

Jestem odrobinę zawiedziona tym wydawnictwem. Jest piękne, porządnie zaprojektowane, ale więcej w nim ilustracji niż wierszy, a tak naprawdę bardziej byłam złakniona treści, słów, które trafią do mojego serca. Bo choć na ładną grafikę dobrze popatrzeć, to zrozumiałe, znacznie przytłoczyły one to, co wyszło spod pióra Billie Sparrow. Dodatkowo można się przyczepić mnóstwa pustych stron i niewykorzystanego miejsca, co jest lekkim marnotrawstwem (tyle tylko, że zaprezentowanym w estetycznej formie). Gdyby wyciąć je, zmniejszyć liczbę ilustracji o połowę, to książka zmniejszyłaby objętość o co najmniej jedną trzecią. A tak mamy przerost formy...

Jedną dodatkową gwiazdkę daję za odwagę. I za promowanie poezji, choć wiele osób zapewne będzie się spierać, oceniając ten tomik, o kunszt literacki, o zalew zdań pociętych w wiersze... Jestem za tym, że albo poezja trafia, albo nie trafia. A autor nie musi się tłumaczyć. Bez względu na to, czy napisał coś pod wpływem chwili, czy poświęcił jednemu wierszowi dużo czasu. I choć ja do „Arkuszu poetyckiego” raczej nie będę powracać, to widzę, że niektórym bardzo on się podoba, a mnie to cieszy, gdyż ludziom warto życzyć dobrze.

„proste słowa
są lepsze
gdy przeciskają się
w mieście
z ust do uszu
szumiąc nieśmiało
ceniąc bliskość
nie naruszając
ciszy”

„często się
rozsypuję

zawsze składam
cierpliwie
od nowa

za każdym razem
trochę inaczej”

Pod pseudonimem Billie Sparrow kryje się internetowa osobowość, autorka kanału na YouTube (pod tą samą nazwą), gdzie porusza, można rzec, życiowe tematy. Opowiada różne anegdoty, mówi o akceptacji, kulturze głuchoniemych, nauce, wierze. Warto ją pooglądać, zwłaszcza gdy jest się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytułowe zielone martensy to ulubione buty nastoletniej Opty. Dziewczyna nie jest zbytnio lubiana w klasie, bo ubiera się inaczej niż wszyscy i ma lekką nadwagę, ale jej życie zmienia się po poznaniu Feliksa. A może należałoby powiedzieć, iż to życie Feliksa ulega zmianie, kiedy podczas dnia sportu organizowanego w szkole wpada na Optę i szybko oczarowuje się jej wesołym podejściem do świata.

Gimnazjalistom początkowo nie zależy na przypodobaniu się sobie, a dzięki temu, że odnajdują się w swoim towarzystwie, ich znajomość rozwija się w sposób szczery i nieprzesadzony. Feliks podnosi Optę na duchu i zaczyna wyjaśniać jej zawiłości przedmiotów ścisłych, a opiekuńcza Opta odciąga Feliksa od ponurych myśli. Bo w domu chłopca nie jest wesoło. Ojca nie ma, mama wyjechała na opieki do Niemiec, a babcia z dnia na dzień czuje się coraz gorzej i w końcu, po stwierdzeniu zapalenia otrzewnej, zostaje zabrana przez pogotowie na operację. W taki sposób Feliks zostaje sam z dziesięcioletnią siostrą Wiką, a co gorsza, musi poradzić sobie z ogarnianiem spraw i domowych, i tych szkolnych.

To, co mi się niesamowicie spodobało, to fakt, że Joanna Jagiełło przyłożyła się do konstrukcji postaci drugoplanowych. Czasami w młodzieżówkach wydaje mi się, iż dorośli są tacy papierowi i pozbawieni charakteru, tutaj natomiast niezwykle wczułam się w położenie mamy i babci rodzeństwa. Ich problemy oraz rozterki są takie proste, takie ludzkie, a zarazem szczere, co mnie absolutnie ujęło. Również w ojcu Opty dostrzegłam człowieczą twarz. Nie był tylko „cieniem cienia”.

Powieść jest napisana z trzech perspektyw: Feliksa, Wiki i Opty. Autorka wiarygodnie wczuła się w nieletnich bohaterów i przedstawiła to, co przedstawić należało, czyli trudy wchodzenia w wiek dojrzewania i wpływ otoczenia na myślenie młodego człowieka. Uważam, że „Zielone martensy” to lektura bardzo pouczająca, ucząca pokory i tego, że żadna praca nie hańbi, a od fałszywych przyjaciół powinno się uciekać. Każdej z postaci czegoś brakowało: Feliksowi uwagi matki, Wice sympatii Orlic (grupy popularnych dziewcząt), a Opcie kogoś, komu mogłaby powierzyć swoje sekrety. Na koniec każde z nich dostrzegło, iż musi patrzeć dalej, ponad materialne rzeczy i dwulicowych znajomych.

„Zielone martensy” to historia, którą polecam szczególnie nastoletniej młodzieży. Zajmie kilka wieczorów, a dzięki bezpretensjonalnie nakreślonym bohaterom oraz ich relacjom urzeknie z pewnością niejednego czytelnika.

Tytułowe zielone martensy to ulubione buty nastoletniej Opty. Dziewczyna nie jest zbytnio lubiana w klasie, bo ubiera się inaczej niż wszyscy i ma lekką nadwagę, ale jej życie zmienia się po poznaniu Feliksa. A może należałoby powiedzieć, iż to życie Feliksa ulega zmianie, kiedy podczas dnia sportu organizowanego w szkole wpada na Optę i szybko oczarowuje się jej wesołym...

więcej Pokaż mimo to