-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2016-08-12
2016-04-02
Prozę Wojciecha Bauera miałam okazję poznać za sprawą Spowiednika rzeczy - utrzymanej w klimacie realizmu magicznego, pięknej, poetyckiej opowieści o poszukiwaniu własnego ja. Zaintrygowało mnie, kiedy wpadła mi w oko kolejna powieść autora, reklamowana jako thriller kryminalny; byłam ciekawa, jak sprawdził się w zupełnie innej konwencji i czy udało mu się przemycić w fabule choćby odrobinę tej magii, tak wyraziście, choć nienachalnie obecnej w Spowiedniku rzeczy.
Przekonałam się, że Wojciech Bauer dopasował charakterystyczny dla jego twórczości pierwiastek niesamowitości zarówno do konwencji, w jakiej się poruszał, jak i do realiów ukazanych w fabule. Stworzył kryminalny thriller, który przeradza się w rasową powieść grozy, bazującą na atawistycznych, pierwotnych ludzkich lękach, strachu przed ciemnością, a raczej tym, co w niej ukryte, nieokreślone, nienazwane, niedopowiedziane.
W jednej ze śląskich kopalni, głęboko pod ziemią, zostają znalezione potwornie okaleczone zwłoki młodej inżynier. Wkrótce okazuje się, że jest to początek serii nagłych, niewyjaśnionych zgonów. Dyrektor kopalni, w porozumieniu z prokuratorem, sfrustrowanym brakiem jakichkolwiek postępów w śledztwie, postanawia włączyć do dochodzenia znajomego detektywa. Nakonieczny jest byłym esbekiem, prywatnym detektywem i właścicielem małej firmy ochroniarskiej dorabiający sobie między innymi na kopalni - jako inspektor bhp miałby zrobić rozeznanie pod ziemią, wśród górników. Mężczyzna przyjmuje propozycję, kiedy okazuje się, że jego śladem rusza płatny zabójca i jedynym wyjściem, jakie przychodzi mu do głowy, jest zakamuflować się w hermetycznym środowisku górniczej braci. Nakonieczny musi działać szybko, kolejne morderstwa generują wśród górników atmosferę grozy i strachu, którą podsycają zeznania niedoszłej ofiary, niejakiego Jaśka, wedle którego pod ziemią grasuje nie seryjny morderca, a jakaś pradawna, zła, tajemnicza siła...
Pora chudych myszy fabularnie oscyluje na pograniczu kryminalnego thrillera i powieści grozy, jednak choć nawiązuje i czerpie z klasycznych wzorców, to jednocześnie brawurowo przełamuje konwencje – choćby za sprawą nietypowego miejsca akcji i pewnego elementu, którego groza w pełni objawia się w zakończeniu (nie mogę zdradzić więcej, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z lektury). Intryga kryminalna, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, sprawnie i logicznie prowadzona i trzymająca w napięciu, w podstawowych założeniach nie zaskakuje niczym oryginalnym: jest trup, który okazuje się być pierwszym z serii, prowadzone śledztwo zamiera z powodu braku podejrzanych i jakichkolwiek punktów zaczepienia, błądzący po omacku śledczy są zmuszeni skorzystać z pomocy typowego antybohatera – byłego esbeka, aktualnie schorowanego prywatnego detektywa, nie mającego zbyt wiele do stracenia. Motywy to znane, często wykorzystywane w kryminałach, z lepszym bądź gorszym skutkiem, jednak Wojciech Bauer zaadaptował je na potrzeby powieści tak zgrabnie i pomysłowo, że nabierają oryginalności i świeżości. Osadzenie akcji w środowisku śląskich górników oraz scenerii kopalnianych chodników i szybów czytelnikowi wychowanemu w górniczej tradycji lub chociaż mającemu z nią styczność bądź też jakiekolwiek o niej pojęcie, jawi się jako atrakcyjne i intrygujące samo przez się, pozostałych odbiorców sceneria jest w stanie zaciekawić swoją egzotyką, innością, obcością, specyfiką być może nie do końca zrozumiałą, ale dzięki temu pociągającą, a nawet fascynującą.
Realia bowiem autor oddał wyjątkowo wiernie, trafnie i sugestywnie; klimat przykopalnianych osiedli, wciąż obecnego górniczego etosu, mentalności, tradycyjnego sposobu życia, no i specyfiki pracy pod ziemią – wszystko to prezentuje się niezwykle autentycznie i sprawia, że łatwo uwierzyć, iż przedstawione w fabule wydarzenia mogły rzeczywiście rozegrać się w którejkolwiek śląskiej kopalni. Świadomość tego dodatkowo pobudza wyobraźnię czytelnika, generuje dreszcz grozy pełznący wzdłuż kręgosłupa, zwłaszcza, kiedy kryminał niepostrzeżenie przeradza się w najczystszej wody horror.
Wojciech Bauer po mistrzowsku buduje pełen narastającej grozy klimat powieści. Ponurą atmosferę wynikającą z faktu popełniania brutalnych, tajemniczych morderstw, potęguje sceneria zbrodni: najgłębsza, kopalniana ciemność, ledwo oswojona sztucznym światłem i wentylacją, opuszczone, zapomniane chodniki, do których nikt nie zagląda, niepokojące odgłosy pracującego górotworu, słyszalne, gdy tylko milkną górnicze maszyny, nieustanne zagrożenie zawałem, wybuchem metanu czy dziesiątki innych niebezpieczeństw czyhających na górników każdego dnia, porażająca świadomość pracy w otoczeniu setek ton ziemi i skał, poczucie znikomości wobec sił natury; duszny, klaustrofobiczny nastrój, podsycany górniczymi przesądami i opowieściami zrodzonymi z potrzeby oswajania najbardziej pierwotnych ludzkich lęków, udziela się czytelnikowi, tak wyraziście i obrazowo został nakreślony przez autora – w dodatku w sposób, który, mam wrażenie, jest cechą charakterystyczną jego prozy: poetycki, a jednak trafiający w sedno, nazywający rzeczy po imieniu, zawierający maksimum treści przy użyciu minimum słów.
Ów niesamowity nastrój eskaluje za sprawą niepewności co do tożsamości sprawcy zbrodni i jego motywów – aż do spektakularnego finału czytelnik nie wie, czy kryminalna zagadka ma racjonalne wyjaśnienie, gdyż wiele przemawia za, jak też i przeciw tej tezie; autor umiejętnie i z wprawą gra na emocjach odbiorcy, bawi się z nim w kotka i myszkę, podrzuca fałszywe tropy, podpuszcza i zwodzi, pozostawiając niepokojące poczucie, że nadal nie wiemy wszystkiego, że coś istotnego nam umyka – i tak aż do samego końca. Zakończenie zaś dosłownie powala na łopatki, generuje autentyczne przerażenie, przynajmniej w moim przypadku, choć byłam pewna, że żaden horror czy thriller nie są w stanie zaskoczyć mnie czy przerazić.
Lektura Pory chudych myszy pozostawia czytelnika z mocno bijącym sercem, szokiem wypisanym na twarzy i jedną myślą tłukącą się po głowie: „no ale jak to?” Takich właśnie emocji oczekiwałam, przerażenia wymieszanego z niedowierzaniem, głębokiej zadumy nad wszystkimi aspektami fabuły, zakończenia, które stawia na głowie wszelkie wcześniejsze domysły i przeświadczenia, że sformułowanie – a raczej przestroga – by nie kopać zbyt głęboko, ma znaczenie jak najbardziej metaforyczne. Powieść Wojciecha Bauera opowiada o najbardziej pierwotnych ludzkich lękach, dociera do samego ich źródła i mechanizmu ich oswajania, przekonując, że rzeczywiście są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom; a co zrobisz z tą wiedzą, Czytelniku, zależy tylko od ciebie.
Prozę Wojciecha Bauera miałam okazję poznać za sprawą Spowiednika rzeczy - utrzymanej w klimacie realizmu magicznego, pięknej, poetyckiej opowieści o poszukiwaniu własnego ja. Zaintrygowało mnie, kiedy wpadła mi w oko kolejna powieść autora, reklamowana jako thriller kryminalny; byłam ciekawa, jak sprawdził się w zupełnie innej konwencji i czy udało mu się przemycić w...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-14
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2016/03/barwa-ciszy.html
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2016/03/barwa-ciszy.html
Pokaż mimo to2015-12-11
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/12/golem-z-limehouse.html
http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/2015/12/golem-z-limehouse.html
Pokaż mimo to2015-12-06
Do zbioru kryminalnej prozy Marcina Brzostowskiego, autora m.in. "Mrocznej tajemnicy sgt. Adeli White", "Zemsty kobiet" czy "Wirującego sztyletu hiszpańskiej kusicielki", dołączyła ostatnio minipowieść zatytułowana "Złote spinki Jeffreya Banksa". Akcja tej komedii gangsterskiej rozgrywa się we współczesnym Londynie, zaś jej bohaterami są dwaj przyjaciele z czasów studenckich, których kariery potoczyły się w zgoła innych kierunkach: Ezekiel Horn, szef przestępczego podziemia brytyjskiej stolicy oraz Jeffrey Banks - minister spraw wewnętrznych.
Kiedy pewnego pięknego dnia jeden z najwierniejszych żołnierzy bossa zostaje zatrzymany przez policję z torbą wypełnioną dwudziestoma kilogramami kolumbijskiej koki, Horn zwraca się do swego kumpla ministra z prośbą o wyciągnięcie Frankiego Turbo z więzienia i zatuszowanie całej sprawy. Banks nie waha się ani chwili, jednak sprawy wymykają się spod kontroli, kiedy podczas spotkania z prostytutką Piękną Sarą Lou gubi om drogocenne złote spinki, będące prezentem od żony, a w trakcie próby ich odzyskania wchodzi w drogę - i to dosłownie - szefowi rosyjskiej mafii, załatwiającemu właśnie porachunki z Ezekielem Hornem...
Powieść Brzostowskiego, niewielka objętościowo, bo licząca sobie zaledwie 140 stron, jest istną kopalnią humoru sytuacyjno - słownego. Począwszy od narracji, która, najeżona zwrotami charakterystycznymi dla klasycznego kina gangsterskiego czy kryminału noir, staje się doskonałą ich parodią, poprzez karykaturalnie przerysowane postaci bohaterów po zabawną i zwariowaną fabułę - wszystko tu skrzy humorem - zarówno tym inteligentnym, nieoczywistym, jak i niewybrednym, balansującym na granicy dobrego smaku, często ocierając się o parodię, groteskę i absurd. Natężenie komediowych akcentów i motywów jest tak duże, że aż przytłaczające - na szczęście nie staje się nużące i niestrawne dzięki objętości książki.
Lekkie pióro, pomysłowośc i dowcip autora sprawiły, że dość wyświechtany i popularny motyw, jakim są powiązania między polityką a światem przestępczym nabiera humorystycznego wydźwięku, a choć przedstawione prześmiewczo, w krzywym zwierciadle - nadal prezentują się wiarygodnie, przynajmniej w ogólnych zarysach. Warto zwrócić uwagę na zabawne aspekty porachunków między mafią brytyjską a rosyjską czy też te związane z przemytem diamentów ukrytych w polskich krówkach, jednak najbardziej komiczne są sylwetki bohaterów, wśród których wiedzie Frankie Turbo - karykatura stereotypowego gangstera, byczego karku ślepo posłusznego bossowi i nie grzeszącego inteligencją. Autor obdarzył go dość zaskakującymi preferencjami seksualnymi, co w połączeniu z wizerunkiem typowego żołnierza mafii dało bardzo zabawny efekt. Zresztą każdy z bohaterów posiada charakterystyczny, prześmiewczy rys, który, odpowiednio wyeksponowany, staje się źródłem niekontrolowanych wybuchów śmiechu.
"Złote spinki Jeffreya Banksa" to zabawna, zaskakująca powiastka - ale niewiele ponad to. Jej atutem jest zabawa słowem, konwencją, skrząca humorem fabuła okraszona groteską - ale mimo tego raczej płaska, pozbawiona ukrytych znaczeń, drugiego dna, podtekstów, wyrazistej puenty, nie skłaniająca do głębszej refleksji; ot, rozrywkowa, niespecjalnie wymagająca lektura w sam raz na jeden wieczór.
Do zbioru kryminalnej prozy Marcina Brzostowskiego, autora m.in. "Mrocznej tajemnicy sgt. Adeli White", "Zemsty kobiet" czy "Wirującego sztyletu hiszpańskiej kusicielki", dołączyła ostatnio minipowieść zatytułowana "Złote spinki Jeffreya Banksa". Akcja tej komedii gangsterskiej rozgrywa się we współczesnym Londynie, zaś jej bohaterami są dwaj przyjaciele z czasów...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-28
Kiedy Magdalena Knedler, moja redakcyjna koleżanka z Obliczy Kultury, autorka wielu znakomitych felietonów, recenzji i opowiadań, zapytała mnie, czy zechciałabym przeczytać jej powieściowy debiut i napisać o nim parę słów, nie wahałam się ani chwili. Zwykle bardzo ostrożnie i ze zrozumiałym sceptycyzmem podchodzę do literackich debiutów, biorąc poprawkę na wszelkie możliwe mankamenty i niedociągnięcia nieuchronnie w nich się pojawiające; oceny utworu wcale nie ułatwia też fakt, że jego autor należy do grona lubianych i cenionych znajomych - czasem naprawdę trudno jest krytycznie ustosunkować się do dzieła autora, którego darzymy sympatią. Mnie szczęśliwie podobne dylematy ominęły, gdyż znając lekkie pióro, świetny styl i znakomity warsztat Magdaleny Knedler - czyli coś, o czym niejeden debiutant może tylko pomarzyć - byłam przekonana, że autorka śpiewająco poradzi sobie z wyzwaniem, jakim jest stworzenie dobrej powieści. Nie byłam jednak przygotowana na to, że będzie to wykonanie nie tyle śpiewające, co... brawurowe!
Już sam pomysł na fabułę wydał mi się oryginalny, tyleż intrygujący, co zabawny; kryminał, którego akcja rozgrywa się na planie filmowym podczas kręcenia kolejnej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”, w cudownie ironiczny i figlarny sposób nawiązuje do obsesji filmowców dążących do stworzenia adaptacji powieści Jane Austen doskonalszej niż ta z 1995 roku oraz postaci pana Darcy’ego, która przyćmiewałaby kreację Colina Firtha. Koncept ten stał się punktem wyjścia fabuły powieści Magdaleny Knedler, opowiadającej o perypetiach członków pewnej ekipy filmowej, z których każdy skrywa przed światem jakiś sekret, walczy ze słabościami i demonami przeszłości czy próbuje uporać się z życiowym dramatem. I niczym w greckiej tragedii, w jednym miejscu – w malowniczej scenerii urokliwego dworku Bridebridge Hall – gromadzą się bohaterowie – aktorzy i członkowie ekipy – obciążeni własnymi i cudzymi problemami i tajemnicami, uwikłani w dziwne, niejasne relacje i zależności, które zagęszczają panującą na planie atmosferę, jakby nie dość było kotłowaniny emocji i uczuć o różnej barwie i natężeniu, będących wynikiem zawodowej rywalizacji, różnic charakterów czy życiowych doświadczeń. Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie nielubiany, mający ze wszystkimi na pieńku odtwórca roli pana Darcy’ego, Peter Murphy – podejrzani są wszyscy, każdy miał bowiem powód, by chcieć jego śmierci, nie każdy zaś może przedstawić przekonujące alibi. Prace na planie filmowym zostają wstrzymane, obok policyjnego śledztwa toczy się równoległe inne, bo i członkowie ekipy próbują we własnym zakresie rozwiązać zagadkę śmierci Murphy’ego, starając się jednocześnie zachować własne sekrety w tajemnicy.
„Pan Darcy nie żyje” to jeden z najbardziej udanych powieściowych debiutów, z jakimi miałam do czynienia, co mnie właściwie nie dziwi zważywszy na fakt, że miałam okazję poznać wcześniej literacko – warsztatowe możliwości Magdaleny Knedler. I choć trochę obawiam się, że mój entuzjazm może niektórym wydać się przesadny czy nieszczery, nie mogę go ukrywać, bo byłoby to zwyczajnie niesprawiedliwe wobec autorki. Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że moja sympatia dla niej może iść w parze z pozytywną oceną jej dzieła! Bo w istocie „Pan Darcy nie żyje” to powieść, która nie ma żadnych słabych stron i dosłownie każdy jej aspekt jest dopracowany i dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. Jakikolwiek z zarzutów, które tak często pojawiają się przy analizie debiutanckich utworów, nie ma tu racji bytu – warsztat jest doszlifowany, styl naturalny i swobodny, pióro lekkie, dzięki czemu lektura jest prawdziwą przyjemnością. Ogromną zaletą jest wciągająca, niebanalna fabuła oparta na oryginalnym pomyśle będącym wynikiem fascynacji autorki twórczości Jane Austen – jednak i tu Magdalena Knedler zaskakuje czytelnika, gdyż jej powieść nie jest fanowską kontynuacją czy wariacją prozy angielskiej pisarki; „Duma i uprzedzenie” stanowiła jedynie impuls do stworzenia czegoś zupełnie nowego, zadziwiająco świeżego, na wskroś współczesnego, a jednak pełnego nawiązań i aluzji do powieści Austen. Bo choć nie trzeba być wielbicielem i znawcą twórczości tej dziewiętnastowiecznej pisarki, by doskonale bawić się w trakcie lektury, jednak znajomość jej prozy pozwala wychwycić pewne smaczki ukryte w treści, dzięki czemu lektura dostarcza dodatkowej frajdy, staje się bogatsza i jeszcze bardziej intrygująca.
„Pan Darcy nie żyje” to wyjątkowo udane połączenie komedii, powieści obyczajowej i kryminału, przy czym wszystkie te trzy elementy występują w doskonale zrównoważonych proporcjach. Autorka swobodnie i z dużym wdziękiem pokonuje granice konwencji i czerpie z nich to, co najlepsze. Dzięki tej wszechstronności przykuwa uwagę świetnie skonstruowana, misternie utkana intryga kryminalna, którą doceniamy coraz bardziej wraz z rozwojem fabuły. Autorka umiejętnie i z wyczuciem podsuwa czytelnikowi fałszywe tropy, wodzi go za nos, nieraz daje w niego prztyczka i do samego końca trzyma w napięciu i niepewności co do tożsamości sprawcy całego zamieszania na planie filmowym. Wielką zaletą powieści są wyraziście nakreślone sylwetki bohaterów – z psychologiczną wiarygodnością, nutką dramatyzmu, ale obleczone nie w sentymentalizm i patos – bo i w tę stronę zdarza się podążać nawet bardziej doświadczonym autorom – a humor i ironię, które jednak nie przekreślają powagi konkretnych wątków ani nie odbierają głębi postaciom bohaterów. Lekkości fabule, a zwłaszcza poważniejszej, obyczajowej tematyce, przydają dowcipne, naturalnie brzmiące dialogi oraz niezwykle sugestywny humor słowny i sytuacyjny. Magdalena Knedler nie tylko z intuicją łączy konwencje, ale też dokładnie wie, kiedy należy zmienić ton i nastrój, by nie przytłoczyć lub nie znużyć czytelnika, lecz utrzymać jego uwagę i zainteresowanie, a nawet je podkręcić. Potrafi manipulować emocjami odbiorcy – w najlepszym znaczeniu tego słowa. Udało jej się nie wpaść w pułapkę sentymentalizmu i schematyzmu, lecz stworzyć coś całkowicie nowego, świeżego, ożywczego niemal. Pozostaje mieć nadzieję na kolejne książki autorki – zważywszy na istne trzęsienie ziemi, jakie zafundowała czytelnikom w swoim debiucie, teraz napięcie może już tylko wzrastać. Czego Magdalenie, Wam i sobie życzę.
Kiedy Magdalena Knedler, moja redakcyjna koleżanka z Obliczy Kultury, autorka wielu znakomitych felietonów, recenzji i opowiadań, zapytała mnie, czy zechciałabym przeczytać jej powieściowy debiut i napisać o nim parę słów, nie wahałam się ani chwili. Zwykle bardzo ostrożnie i ze zrozumiałym sceptycyzmem podchodzę do literackich debiutów, biorąc poprawkę na wszelkie możliwe...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-05
"Kości z Awinionu" to siódma część cyklu "Trupia Farma", którego autorem jest pisarski duet ukrywający się pod pseudonimem Jefferson Bass; Jon Jefferson jest dziennikarzem i twórcą filmów dokumentalnych, natomiast dr William Bass to wybitny specjalista medycyny sądowej. założyciel pierwszego ośrodka badań nad rozkładem ludzkich zwłok, potocznie zwanego Trupią Farmą. W kolejnej odsłonie serii (nie wiedzieć dlaczego w Polsce ukazały się tomy czwarty, piąty i siódmy) dr Bill Brockton, antropolog sądowy z USA, wraz ze swoją współpracownicą Mirandą natrafiają na tajemnicze znalezisko w pałacu papieskim w Awinionie - zamurowane w ścianie ossuarium zawierające kości z charakterystycznymi wgłębieniami na stopach i nadgarstkach. Francuski archeolog, który ściągnął amerykańskich naukowców do Awinionu uważa, że może to być szkielet samego Chrystusa. Co więcej - rekonstrukcja twarzy wykonana na podstawie czaszki wykazuje niezwykłe podobieństwo do wizerunku na całunie turyńskim. Choć bohaterowie prowadzą badania w sekrecie - a śledztwo prowadzi ich do XIV-wiecznego malarza Simone Martiniego, jego przyjaciela Francesca Petrarki oraz papieża Benedykta XII, który zanim zasiadł na tronie piotrowym wsławił się jako wyjątkowo okrutny inkwizytor - o znalezisku dowiaduje się grupa religijnych fanatyków wieszczących koniec świata i nie cofających się przed niczym, by wykorzystać zawartość ossuarium do swoich celów.
Mam pewien problem z tą książką. Z jednej strony ma ona wiele wspólnego z pierwszą wspólną publikacją Jeffersona i Bassa „Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie”, tam bowiem treść zawierała się w miniwykładach z dziedziny kryminalistyki, anatomii i medycyny sądowej, przeplatanych opisami śledztw, w których Bass brał udział oraz szczegółami dotyczącymi pracy antropologa sądowego, funkcjonowania Farmy czy eksperymentów i badań tam prowadzonych. W „Kościach z Awinionu” autorzy sporą dawkę tejże wiedzy i faktów wplatają w fabułę, niestety kosztem tempa akcji i wątku kryminalno – sensacyjnego. A raczej dwóch wątków, autorzy bowiem postanowili główny – osadzony we współczesności, koncentrujący się na próbach rozszyfrowania przez dwójkę bohaterów zagadki pochodzenia tajemniczego szkieletu – uzupełnić historycznym, przenoszącym akcję do średniowiecznego Awinionu, na papieski dwór Jana XXII. Wątek ten, początkowo służący jedynie nakreśleniu czytelnikowi historii ossuarium i jego związku z całunem turyńskim, by mógł odkrywać intrygę równocześnie z bohaterami powieści, wraz z rozwojem fabuły staje się bardziej intrygujący, zajmujący i trzymający w napięciu niż współczesny. Autorzy, w dość niezwykły, ale właściwie całkiem prawdopodobny, w dużej mierze oparty na wynikach badań naukowych sposób, połączyli sprawę nigdy niewyjaśnionego zniknięcia wybitnego średniowiecznego teologa, mistrza Eckharta, który, oskarżony o herezję, udał się na papieski dwór, by przedstawić swoją obronę, po czym wszelki ślad po nim zaginął, z historią całunu turyńskiego (o którym dziś wiadomo, że był średniowiecznym artefaktem) oraz losami malarza Simone Martiniego (autora fresków w pałacu awiniońskim, a także portretu ukochanej Petrarki, Laury). Wielka szkoda, że elementy potencjalnie tak ciekawe i atrakcyjne: spora dawka wiedzy z zakresu anatomii i medycyny sądowej, informacje dotyczące średniowiecznego malarstwa, okresu zwanego awiniońską niewolą papieży, całunu turyńskiego – nie splotły się w tak intrygującą fabułę, jak można by oczekiwać. Zawiodło wykonanie: jak na powieść kryminalną zbyt dużo tu naukowego poukładania, przewidywalności i żelaznej konsekwencji eliminujących elementy zaskoczenia, skutkujących za to fabułą mało dynamiczną, niemal pozbawioną zwrotów akcji, mocno schematyczną, może i rozwijającą się konsekwentnie, ale zbyt wolno i mało zajmującą. Nawet podawane fakty prezentują się mało atrakcyjnie – może i są wplatane w fabułę w odpowiednich momentach i przyswajalnych dawkach, ale zwykle są podawane na tacy przywodząc na myśl miniwykład lub encyklopedyczną informację, przy czym – paradoksalnie - sprawiają wrażenie wybiórczych i powierzchownych (mowa o wątku historycznym). Ale może to tylko kwestia irytującej nonszalancji Amerykanów w stosunku do europejskiej historii i kultury, wyraźnie widocznej w postawie bohaterów. W ostatecznym rozrachunku „Kości z Awinionu” to kryminał historyczny zupełnie przeciętny, sztampowy i przewidywalny, choć bazujący na bardzo pomysłowej i ciekawej koncepcji – szkoda tylko, że nie do końca wykorzystanej.
"Kości z Awinionu" to siódma część cyklu "Trupia Farma", którego autorem jest pisarski duet ukrywający się pod pseudonimem Jefferson Bass; Jon Jefferson jest dziennikarzem i twórcą filmów dokumentalnych, natomiast dr William Bass to wybitny specjalista medycyny sądowej. założyciel pierwszego ośrodka badań nad rozkładem ludzkich zwłok, potocznie zwanego Trupią Farmą. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-01
„Weź moją duszę” to drugi tom serii autorstwa islandzkiej pisarki Yrsy Sigurdardóttir, której bohaterką jest prawniczka Thora. Tym razem Thorę prosi o pomoc dawny znajomy, Jonas, właściciel luksusowego hotelu spa urządzonego na starej farmie gdzieś na prowincji. Twierdzi on – a wraz z nim jego pracownicy – że miejsce to jest nawiedzane przez duchy, zaś przygnębiająca atmosfera wyczuwalna w pobliżu może niekorzystnie odbić się na liczbie gości, a co za tym idzie, negatywnie wpłynąć na dochodowość przedsięwzięcia.
Na miejscu Thora dowiaduje się, że w okolicy doszło do dwóch tajemniczych i brutalnych morderstw, a o popełnienie jednego z nich podejrzany jest Jonas. Podejmując się jego obrony, prawniczka natrafia na pamiętnik ofiary, architektki Birny, zaś idąc tropem jej enigmatycznych zapisków, wpada na ślad tragicznej i ponurej historii sprzed lat; historii związanej z miejscem, na którym stoi hotel Jonasa, a także z płaczem widmowego dziecka, który dobiega z okolicy w mgliste noce…
W budowaniu fabuły powieści Yrsa Sigurdardóttir korzysta co prawda z niezawodnych rozwiązań i sprawdzonych schematów charakterystycznych dla prozy kryminalnej, na szczęście jednak czyni to umiejętnie, wręcz brawurowo, z polotem i lekkością, dzięki czemu lektura intryguje, trzyma w napięciu i zaskakuje od początku do końca – jak na dzieło królowej kryminału przystało.
Zgrabnie skrojona intryga, liczne grono podejrzanych, których domniemane motywy i czyny tak znakomicie wpasowują się w tok śledztwa, że praktycznie uniemożliwiają wytypowanie sprawcy ze stuprocentową pewnością, ponura tajemnica z przeszłości związana z tragiczną historią rodzinną, która nie tylko rzutuje na bieżące wydarzenia, ale wręcz je kształtuje i nadaje im bieg, element paranormalny, o którym do końca nie wiadomo, czy jest prawdziwy, czy też stanowi przejaw zbiorowej histerii, nadający fabule niesamowitego, złowieszczego klimatu – a do tego wątek związany z osobistymi problemami Thory, nie najlepiej radzącej sobie z kłopotliwym byłym mężem i perspektywą narodzin wnuka, który jest wpleciony w główny tok fabuły na tyle subtelnie i umiejętnie, że nie odrywa odeń uwagi czytelnika, a jedynie stanowi pożądany przerywnik w zagęszczającej się intrydze – wszystko to sprawia, że „Weź moją duszę” jest kryminałem doskonale skonstruowanym, pozbawionym dłużyzn i zapychaczy, esencjonalnym i soczystym, jednym z tych, które zasłużenie przyniosły rozgłos islandzkiej pisarce.
Nie jest to rzecz jasna dzieło wybitne, a kawał całkiem przyzwoitej, solidnej, kryminalnej prozy, której specyficzny, ciężki i duszny klimat idealnie współgra z intrygą obfitującą w liczne zwroty akcji, fałszywe tropy, mnożące się tajemnice i nieoczywiste odpowiedzi oraz płynnie zazębiające się wątki z przeszłości i teraźniejszości. Po raz kolejny Yrsa udowadnia, że jej proza jest w stanie usatysfakcjonować nie tylko każdego miłośnika jej twórczości, ale i skandynawskich kryminałów w ogóle.
„Weź moją duszę” to drugi tom serii autorstwa islandzkiej pisarki Yrsy Sigurdardóttir, której bohaterką jest prawniczka Thora. Tym razem Thorę prosi o pomoc dawny znajomy, Jonas, właściciel luksusowego hotelu spa urządzonego na starej farmie gdzieś na prowincji. Twierdzi on – a wraz z nim jego pracownicy – że miejsce to jest nawiedzane przez duchy, zaś przygnębiająca...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-26
Jedną z bardziej mrocznych, haniebnych kart w generalnie niechlubnej historii nazistowskich Niemiec jest tzw. Akcja T4, czyli program polegający na "eliminacji życia niewartego życia". Przeprowadzona na ogromną skalę eutanazja na osobach upośledzonych, niepełnosprawnych, chorych psychicznie, była pierwszym masowym mordem dokonanym przez III Rzeszę na swoich obywatelach. W całej tej ponurej historii dodatkowo bulwersuje fakt, że na wielu pacjentach, przed poddaniem ich eutanazji, przeprowadzano eksperymenty medyczne, a wielu zbrodniarzy nigdy nie poniosło zasłużonej kary.
Niemiecka pisarka Christiane Fux postanowiła fabułę swej debiutanckiej powieści osnuć na tym właśnie mrożącym krew w żyłach wątku; "Ostatnia posługa" to kryminał, którego akcja, przenosząca się z czasów wojennych do współczesności, teoretycznie porusza kontrowersyjne kwestie i dwuznaczne moralnie dylematy, w istocie jednak rozmywają się one, bledną w obliczu bardziej absorbującej teraźniejszości, na której - niestety - zdecydowała się skupić autorka.
Pewnego zimowego dnia do zakładu pogrzebowego Theo Matthiesa trafiają zwłoki starszej kobiety, Anny, znalezione nad brzegiem Łaby. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że staruszka najwyraźniej nie zmarła z wychłodzenia, jak stwierdził patolog, a… została zamordowana. Do takiego wniosku dochodzi Theo, były chirurg, który zrezygnował z lekarskiej praktyki na rzecz pracy w odziedziczonym po ojcu zakładzie pogrzebowym, kiedy znajduje za uchem denatki świeży ślad po zastrzyku. Mimo zgłoszenia tego faktu, policja nie znajduje podstaw do wszczęcia dochodzenia, Theo postanawia więc przeprowadzić prywatne śledztwo. Wraz ze swą asystentką May, przyjacielem Larsem, dziennikarką Hanną, synem zmarłej, Erikiem oraz Turkiem Fatihem, jej dobrym znajomym, próbują odkryć rzeczywistą przyczynę śmierci kobiety. W toku śledztwa trafiają na sprawę potwornej zbrodni sięgającej czasów II wojny światowej, pewnego wybitnego naukowca zajmującego się badaniami ludzkiego mózgu oraz zbrodniarza, który według oficjalnej wersji od dawna nie żyje…
Trzeba przyznać, że Christiane Fux miała całkiem niezły pomysł na powieść, choć nie da się ukryć, że dość wyświechtany. Poruszyła tematykę chwytliwą i chyba cokolwiek modną – rozliczanie się Niemców z nazistowskiej przeszłości, w tym przypadku z jej wyjątkowo ponurym aspektem, dotyczącym eksperymentów na ludziach, Akcji T4 oraz nieukarania odpowiedzialnych za nią zbrodniarzy – jednak to wszystko już było. Fabuła powieści jest w tym względzie dość uboga i licha, niczego nowego nie wnosi do naszej świadomości i przy całym okrucieństwie głównego motywu – jest banalna i przewidywalna do bólu. Od momentu, kiedy starsza kobieta – w czasie II wojny światowej pielęgniarka na oddziale dziecięcym, gdzie umieszczano głównie osoby chore psychicznie i niepełnosprawne – po kilkudziesięciu latach spotyka przypadkiem mężczyznę, którego rozpoznaje jako jednego z lekarzy przeprowadzających tam eksperymenty – akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych: współcześnie (obejmuje działania Anny zmierzające do zdemaskowania zbrodniarza i śledztwo Theo w sprawie jej tajemniczej śmierci) oraz w przeszłości, a konkretnie w 1943 roku w Eichenhofie, gdzie trafia młoda Anna i stopniowo odkrywa ponury sekret tego miejsca.
Takie rozwiązanie fabularne najczęściej umożliwia czytelnikowi rozwikłanie zagadki kryminalnej krok po kroku i pozwala, by stopniowo fragmenty układanki trafiały na swoje miejsce. W „Ostatniej posłudze” niestety niemal od początku wiadomo, w jaki sposób potoczy się akcja, jaka jest prawdziwa tożsamość mordercy i jakie kierowały nim motywy. Fabuła jest nieskomplikowana i mało oryginalna, niezwykle łatwo jest przejrzeć zamysł autorki i dociec prawdy na długo przed bohaterami mozolnie próbującymi rozwikłać zagadkę śmierci starszej kobiety. Odbioru lektury wcale nie poprawiają liczne nieścisłości fabularne, na tyle wyraźne, że zwyczajnie irytujące: przykładem niech będzie przypadek Ilse, która ginie, nie wiedzieć czemu, po kilkudziesięciu latach, choć niezwykle ostrożny morderca zwykł zacierać po sobie wszelkie ślady bez cienia skrupułów w trybie natychmiastowym.
Wątek współczesny nie grzeszy oryginalnością; to niemal klasyczne śledztwo prowadzone przez cywilów, gdy policja okazuje się bezradna. Nic tu nie zaskakuje, nie ma co liczyć na jakiekolwiek zwroty akcji i choćby odrobinę ożywiającego fabułę polotu. Jedynym ciekawym zabiegiem jest osadzenie przedsiębiorcy pogrzebowego w roli detektywa; jeśli jednak ktoś, podobnie jak ja, liczy na jakieś smaczki odsłaniające kulisy pracy tanatopraktyka, będzie raczej rozczarowany. A szkoda, bo z pewnością wygenerowałyby one ponury klimat współgrający z wątkiem rozgrywającym się w przeszłości.
Tymczasem w fabule nie brak elementów komicznych: bohaterowie to barwna zbieranina indywidualności i niemal wybuchowa mieszanka charakterów. Wygląda na to, że za ich sprawą Fux chciała odjąć fabule nieco ciężaru gatunkowego, nadać jej lekkości – moim zdaniem nie do końca jej się to udało. Może koncentrowanie się na teraźniejszości nie umniejsza znaczenia tragedii sprzed lat, ale z całą pewnością tłumi jej wymowę i rozmywa związane z nią kwestie moralne i etyczne. Wielka szkoda, że autorka nie zdecydowała się jednak skupić na przeszłości, bo to ona jest bardziej wstrząsająca, intrygująca i istotna z historycznego i moralnego punktu widzenia; choćby dlatego należałoby wyeksponować właśnie ją. Jeśli jednak ktoś gustuje w opowieściach kryminalnych mających swoje korzenie w przeszłości, z pewnością znajdzie w „Ostatniej posłudze” coś dla siebie.
Jedną z bardziej mrocznych, haniebnych kart w generalnie niechlubnej historii nazistowskich Niemiec jest tzw. Akcja T4, czyli program polegający na "eliminacji życia niewartego życia". Przeprowadzona na ogromną skalę eutanazja na osobach upośledzonych, niepełnosprawnych, chorych psychicznie, była pierwszym masowym mordem dokonanym przez III Rzeszę na swoich obywatelach. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-09
Stalking jako zjawisko społeczne zostało zdefiniowane stosunkowo niedawno. To szerokie pojęcie mieści w sobie całą gamę patologicznych zachowań - od obsesyjnego zainteresowania wyrażającego się w notorycznym naruszaniu prywatności i generującego poczucie zagrożenia powtarzającym się nagabywaniem i uporczywym nękaniem po prześladowanie zagrażające bezpieczeństwu ofiary, nierzadko z użyciem przemocy fizycznej.
Bardzo często granica między adoracją a obsesją jest cienka, trudna do określenia, a to dlatego, że w dużej mierze opiera się na subiektywnych odczuciach ofiary i jej interpretacji zachowań i gestów stalkera. Niełatwo jest udowodnić, że jest się ofiarą przestępstwa, a nie przewrażliwioną histeryczką próbującą zwrócić na siebie uwagę. Eskalacja poczucia osaczenia i brak zrozumienia otoczenia nieraz doprowadzają ofiarę do ostateczności. Oto sytuacja, która może przydarzyć się każdej kobiecie - przytrafiła się także Clarissie, bohaterce powieści Claire Kendal.
Clarissa jest zwyczajną kobietą, która pracuje jako sekretarka na wydziale anglistyki na uniwersytecie w Bath. Pewnego dnia jej życie zmienia się w koszmar, a to dlatego, że popełnia niewybaczalny, bodaj największy błąd swego życia – spędza noc z kolegą z pracy. Jest to incydent, o którym chciałaby jak najszybciej zapomnieć, jednak Rafe jej na to nie pozwala; to, co dla Clarissy było jednorazową, nieprzemyślaną przygodą, dla niego stało się początkiem obsesji. Rafe nie odpuszcza – nęka swoją wybrankę telefonami, mailami, narzuca jej swoją obecność, śledzi, podgląda, obsypuje podarunkami – zarówno tymi o romantycznym wydźwięku, jak i będące zawoalowaną groźbą; manipuluje osobami z jej najbliższego otoczenia i nastawia je przeciwko Clarissie, robi z niej niezrównoważoną histeryczkę jednocześnie przedstawiając siebie w jak najlepszym świetle..
Zrozpaczona, będąca na skraju załamania nerwowego kobieta szuka pomocy i gromadzi wszelkie dowody anormalnej aktywności Rafe’a, dokumentuje wszystkie incydenty z jego udziałem w nadziei, że staną się kluczowymi dowodami przeciw niemu w sądzie.
„Wiem o tobie wszystko” to świetnie skonstruowany thriller psychologiczny o przerażająco wiarygodnej, przemawiającej do wyobraźni fabule. Kendal doskonale i z niezwykłą drobiazgowością ukazała mechanizm eskalacji zachować stalkera i narastającego poczucia zagrożenia jego ofiary; jej powieść to iście mistrzowskie studium zarówno prześladowcy, jak i przedmiotu jego obsesji. Przeraża postawa Rafe’a, do którego nie trafiają żadne argumenty ani działania podejmowane przez Clarissę – od ignorowania poprzez asertywność, prośby i sprzeciw po groźby. Nie dopuszcza on do siebie myśli, że obiekt jego zainteresowania nie odwzajemnia jego uczuć, a kiedy ta prawda do niego dociera – staje się śmiertelnie niebezpieczny. Oplątuje Clarissę siecią intryg, nastawia przeciw niej przyjaciółkę, manipuluje otoczeniem, a jest inteligentny, przebiegły i zdeterminowany, by osiągnąć swój cel. Wyprowadzając swoją ofiarę z równowagi odbiera jej nie tylko spokój ducha, ale i wiarygodność w oczach innych.
Portret Clarissy jako ofiary również jest niezwykle wiarygodny pod kątem psychologicznym. To zwyczajna kobieta, z którą łatwo się utożsamić, mająca swoje wady i drobne grzeszki, postać z krwi i kości. W jednej chwili jej w miarę uporządkowane życie zamienia się w piekło, a ona podejmuje walkę o odzyskanie swojej prywatności, przestrzeni życiowej, spokoju. Nie jest to zadanie łatwe, bo i metody walki ze stalkerem są dość żmudne i wyczerpujące: Clarissa musi gromadzić wszelkie dowody jego aktywności oraz dokumentować jakiekolwiek przejawy jego chorej fascynacji i anormalnych zachowań. Ma przy tym sporo wątpliwości, czy jej słowo i zgromadzony materiał dowodowy wystarczą, by go skazać. Jako ławniczka uczestniczy w procesie, którego ofiarą jest zgwałcona prostytutka – narkomanka, traktowana przez obrońcę oskarżonych jako ktoś, kto w zasadzie „jest sam sobie winny” tego, co go spotkało; Clarissa obawia się, że z nią będzie podobnie, w końcu dobrowolnie poszła do łóżka z Rafem. Claire Kendal z dużym wyczuciem i zrozumieniem nakreśliła sylwetkę swojej bohaterki i to głównie dzięki temu „Wiem o tobie wszystko” jest poruszającym i wymownym ostrzeżeniem przed zjawiskiem stalkingu; ukazując jego przejawy z perspektywy ofiary, pozwalając zajrzeć do świata jej lęków, emocji i wątpliwości, uświadamia, jak ogromnym jest ono zagrożeniem nie tylko w sensie psychicznym, ale również fizycznym; pokazuje, jak wygląda walka z nim, jakie są reakcje otoczenia, a przede wszystkim – jaki jest wachlarz zachowań i działań prześladowcy.
„Wiem o tobie wszystko” to powieść, która budzi w czytelniku huragan emocji, głównie tych negatywnych - bezsilności, gniewu, niesmaku i grozy w obliczu działań stalkera – ale także frustracji, samotności, udręki i niezrozumienia jego ofiary, występujących w natężeniu i rozpiętości dosłownie wyczerpującej psychicznie. Wszystko to sprawia, że książka Kendal jest nie tylko sprawnie napisanym, wciągającym i wyjątkowo dobrym thrillerem psychologicznym, ale też swego rodzaju ostrzeżeniem, jeśli nie wręcz poradnikiem o treści wzmagającej społeczną świadomość dotyczącą zjawiska stalkingu i uświadamiającym współczesne kobiety, jak sobie z nim skutecznie radzić.
Stalking jako zjawisko społeczne zostało zdefiniowane stosunkowo niedawno. To szerokie pojęcie mieści w sobie całą gamę patologicznych zachowań - od obsesyjnego zainteresowania wyrażającego się w notorycznym naruszaniu prywatności i generującego poczucie zagrożenia powtarzającym się nagabywaniem i uporczywym nękaniem po prześladowanie zagrażające bezpieczeństwu ofiary,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-04
Isabel Allende należy do grona najpopularniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskojęzycznych. Choć dotąd była znana z powieści obyczajowych utrzymanych w klimacie realizmu magicznego, postanowiła spróbować swoich sił tworząc w zupełnie odmiennej konwencji. "Ripper. Gra o życie" to kryminalny debiut chilijskiej pisarki, nie lada gratka dla miłośników jej twórczości. Problem w tym, że Allende, zamiast eksperymentować z gatunkami literackimi, powinna raczej trzymać się konwencji, które przyniosły jej uznanie i sukces. Bo "Rippera" trudno zaliczyć do najbardziej udanych dzieł poczytnej pisarki.
Siedemnastoletnia Amanda Martin, córka szefa wydziału zabójstw w San Francisco, wraz z czwórką przyjaciół z różnych stron świata gra w sieci w Rippera - grę rpg opartą na motywach historii Kuby Rozpruwacza. Fikcyjna fabuła szybko zaczyna jednak nudzić grupkę wyjątkowo inteligentnych nastolatków, którzy zwracają uwagę na coś znacznie bardziej intrygującego: serię dziwacznych, brutalnych morderstw, na pierwszy rzut oka zupełnie ze sobą niepowiązanych, jakie mają miejsce w mieście, a które zaskakująco dobrze pasują do przepowiedni słynnej kalifornijskiej astrolożki, prywatnie matki chrzestnej Amandy. Ripperowcy, wspierani przez dziadka dziewczyny, zaczynają analizować tajemnicze zbrodnie prowadząc swoje śledztwo równolegle z policyjnym. Niewinna zabawa przekształca się jednak w skomplikowaną i niebezpieczną grę, w której stawką jest życie matki Amandy, która pewnego dnia znika bez śladu.
Powiedzmy sobie szczerze: nazwanie najnowszej powieści Isabel Allende thrillerem to nieporozumienie. Nawet przy sporej dozie dobrej woli trudno określić ją mianem czystego kryminału - "Ripper. Gra o życie" to raczej powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym i na taką właśnie lekturę radzę Wam się nastawić, jeśli nie chcecie przeżyć rozczarowania. Początkowo fabuła rzeczywiście sugeruje, że jej sednem będzie śledztwo prowadzone przez grupkę nastolatków za pośrednictwem internetu - niestety, ten wątek autorka zwyczajnie urywa nie pozwalając mu się dostatecznie rozwinąć, by powracać doń co jakiś czas. Problem w tym, że zabieg najwyraźniej mający na celu dawkowanie napięcia zupełnie się nie sprawdził: zaledwie pączkująca kryminalna intryga nagle rozmywa się, traci impet i ustępuje miejsca warstwie obyczajowej - perypetiom Indiany, matki Amandy, o czym jeszcze za chwilę.
Sam wątek kryminalny zresztą pozostawia wiele do życzenia: o ile postać sprawcy serii morderstw, jego psychika i motywacje zostały nakreślone w sposób drobiazgowy i wiarygodny, a nawet zaskakujący, o tyle prowadzący śledztwo bohaterowie - zarówno siły policyjne pod dowództwem ojca Amandy, jak i Ripperowcy - no cóż, ich działania są nieudolne bądź naciągane. Inspektor policji - typowy macho, doświadczony i błyskotliwy detektyw opiera śledztwo na przeczuciach i niezawodnej podobno intuicji własnej córki. Amanda z kolei - i drużyna rzekomo nad wyraz inteligentnych dzieciaków - traktują siebie zbyt serio, a amatorskie śledztwo prowadzą w oparciu o informacje, jakie dziewczyna wyciąga od ojca i jego współpracowników. Już tylko to brzmi niedorzecznie, a jeśli dodamy do tego "kluczowe" odkrycia dokonywane przez Ripperowców, a które w gruncie rzeczy są bądź oczywistościami, bądź objawieniami spadającymi im z nieba niczym deus ex machina - wtedy jasne staje się, że fabuła tak naciągana i niedopracowana zamiast intrygować - po prostu irytuje i wywołuje uśmieszek niedowierzania. Na pierwszy rzut oka widać, że Allende nie czuje się pewnie jako twórczyni kryminału; owszem, nie sposób nie docenić potencjału drzemiącego w wątku kryminalnym, niestety pozostał on żałośnie niewykorzystany, a momentami wręcz zaprzepaszczony przez nielogiczności i fabularne uproszczenia negatywnie rzutujące na odbiór lektury.
Jeśli jednak potraktować wątek kryminalny jako jeden z wielu i skupić się na warstwie obyczajowej powieści, całość wypada dużo lepiej. Fabuła oscyluje wokół perypetii matki Amandy, zwolenniczki niekonwencjonalnej medycyny Wschodu, żyjącej w oderwaniu od rzeczywistości i z głową w chmurach, koncentrując się również na kręgu jej znajomych, co jest o tyle istotne, że znajdzie się w nim także sprawca seryjnych zbrodni. Wszyscy ci bohaterowie - także drugoplanowi i epizodyczni - zostali obdarzeni ciekawymi życiorysami, skomplikowanymi osobowościami, a także poddani drobiazgowej analizie psychologicznej - niestety, za sprawą rozbudowanych fragmentów poświęconym opisom postaci, drastycznie spada tempo akcji, a fabuła zaczyna zwyczajnie nużyć. Zwłaszcza czytelnika, który, zgodnie z opisem wydawcy, nastawiał się na emocjonujący, trzymający w napięciu thriller. Jeśli jednak nie dacie się ponieść irytacji, z pewnością docenicie interesująco nakreśloną panoramę i charakterystykę współczesnego amerykańskiego społeczeństwa; Allende bowiem całkiem zgrabnie ukazała różnice klasowe i obyczajowe czy też raczej jego barwną różnorodność. W powieści znajdziemy trafnie scharakteryzowanych przedstawicieli finansowych elit, środowiska latynoskich imigrantów próbujących odnaleźć się w nowych realiach, a także ludzi ulicy, wszelkiej maści artystów, gejów, członków gangów czy wojennych weteranów mierzących się z depresją czy zespołem stresu pourazowego. Ta dość barwna mieszanka może przyprawić o ból głowy - i rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że za dużo tego dobrego. Właściwie trudno stwierdzić, co autorka chciała zawrzeć w swej powieści i jakie przesłanie przekazać czytelnikom; fabuła kuleje pod względem kryminalnym, natomiast jak na obyczajówkę wysokich lotów, do jakich chilijska pisarka przyzwyczaiła swoich czytelników, jest ona zbyt chaotyczna, zbyt wielowątkowa przy jednoczesnej jeśli nie powierzchowności, to zbyt pobieżnym potraktowaniu poruszanych zagadnień. "Ripper. Gra o życie" to literacki kompromis między kryminałem a obyczajówką, szkoda tylko, że nie do końca udany.
Isabel Allende należy do grona najpopularniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskojęzycznych. Choć dotąd była znana z powieści obyczajowych utrzymanych w klimacie realizmu magicznego, postanowiła spróbować swoich sił tworząc w zupełnie odmiennej konwencji. "Ripper. Gra o życie" to kryminalny debiut chilijskiej pisarki, nie lada gratka dla miłośników jej twórczości. Problem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-10
Proza Yrsy Sigurdardottir zdecydowanie wyróżnia się w morzu skandynawskich kryminałów. Jej znakiem rozpoznawczym są elementy nadprzyrodzone charakterystyczne dla powieści grozy czy horroru tak umiejętnie wplecione w fabułę, że zyskuje ona nowy, przerażający wymiar. Nie inaczej jest w najnowszej książce islandzkiej królowej kryminału; nieco ponad trzysta stron lektury potwierdza nie tylko wyjątkowy kunszt pisarski autorki, ale i doskonałą znajomość ludzkiej natury oraz intuicyjną zdolność wyczuwania i obnażania pierwiastków szaleństwa drzemiących w człowieku.
Życie Ódinna, pracownika państwowego urzędu kontroli, mocno się skomplikowało - po tragicznej śmierci żony przejął opiekę nad ich jedenastoletnią córką Run, na dodatek również sprawy zawodowe nie układają się po jego myśli: został zmuszony przejąć sprawę zmarłej koleżanki i wyjaśnić kwestię tajemniczej śmierci dwóch wychowanków położonego na odludziu, zamkniętego ośrodka wychowawczego Krókur, do jakiej doszło przed ponad trzydziestu laty. W miarę postępu dochodzenia Ódinn odkrywa kolejne mroczne sekrety tego miejsca i ze zdumieniem uświadamia sobie, że pozornie niezwiązane ze sobą dramatyczne wydarzenia w Krókur i tragiczna śmierć jego żony mają wspólny mianownik. Czy to możliwe, czy też Ódinn stopniowo popada w szaleństwo?
Akcja powieści toczy się dwutorowo, na dwóch płaszczyznach czasowych; jeden z głównych wątków rozgrywa się w 1974 roku w ośrodku wychowawczym i śledzimy go oczami młodej sprzątaczki, Aldis. Drugi wątek, współczesny, obserwujemy z perspektywy Ódinna próbującego rozwikłać sprawę śmierci dwóch wychowanków Krókur, którzy zatruli się spalinami w samochodzie oraz borykającego się z wychowaniem straumatyzowanej po śmierci matki Run.
Początkowo zdawać by się mogło, że oba wątki łączy ze sobą postać głównego bohatera, jednak bardzo prędko staje się jasne, że fabuła skrywa o wiele więcej. Dwie historie zawarte w "Niechcianych" toczą się równolegle, autorka jednak stopniowo i z wyczuciem dawkuje czytelnikowi informacje potrzebne do rozwikłania zagadki. Za pośrednictwem Aldis odsłania kolejne sekrety skrywane przez małżeństwo prowadzące ośrodek wychowawczy jak i jego pensjonariuszy, nieustannie podtrzymując uwagę odbiorcy i skłaniając go do podjęcia prób rekonstrukcji wydarzeń, które doprowadziły do tragedii w Krókur, jednocześnie wcale mu tego nie ułatwiając. Bombarduje czytelnika istną lawiną rozmaitych czynników, które złożyły się na dramatyczny rozwój wypadków, przedstawia szereg możliwych podejrzanych, atakuje licznymi zwrotami akcji i fałszywymi tropami, które wzmagają napięcie i każą śledzić rozgrywające się wydarzenia z wypiekami na twarzy. Nie sposób nie wspomnieć o niesamowitej atmosferze powieści, na którą składają się takie elementy, jak ponury dom na odludziu, mroczne sekrety jego mieszkańców, klaustrofobiczne poczucie przebywania w sytuacji bez wyjścia, jakie nęka poszczególnych bohaterów, nieokreślone poczucie zagrożenia i czyhającego niebezpieczeństwa oraz świadomość zakończenia całej historii - to wszystko przytłacza i intryguje zarazem.
Niemniej fascynująco prezentuje się wątek związany z Ódinnem - sprawa Krókur przejęta po zmarłej koleżance, która zamiast spodziewanej rutyny daje kolejne pytania i mnoży tajemnice, stresuje go i męczy. Jego niepokój potęguje osobliwe zachowanie córki związane z tragiczną śmiercią jej matki - na tyle poważne, że mężczyzna decyduje się skorzystać z pomocy psychologa. Spiętrzenie problemów osobistych i zawodowych, dręcząca go kwestia wypadku, jakiemu uległa była żona sprawia, że żyjącemu w stresie, mającemu przywidzenia Ódinnowi wydaje się, że popada w obłęd. To wrażenie nasila się, gdy odkrywa on powiązania między sprawą z Krókur i śmiercią Lary, a zdobyta wiedza jest dla niego nie do udźwignięcia.
Zakończenie, jakie przygotowała autorka jest nie tylko brawurową woltą, ale po prostu ścina z nóg. Niby gdzieś taka przerażająca ewentualność majaczyła na obrzeżach świadomości, ale była zbyt koszmarna, by w ogóle brać ją pod uwagę. Yrsa się przed tym nie zawahała. Po raz kolejny okazała się prawdziwą mistrzynią kryminału i suspensu, w fantastycznym stylu prowadząc czytelnika meandrami fabuły, śmiało lawirując między logicznie i pomysłowo wykreowanymi wątkami, nieustannie podkręcając napięcie, odwracając uwagę czytelnika i usypiając jego czujność tylko po to, by w finale po prostu porazić grozą. Jeśli dotąd nie mieliście do czynienia z prozą Yrsy Sigurdardottir, koniecznie musicie naprawić to karygodne niedopatrzenie.
Proza Yrsy Sigurdardottir zdecydowanie wyróżnia się w morzu skandynawskich kryminałów. Jej znakiem rozpoznawczym są elementy nadprzyrodzone charakterystyczne dla powieści grozy czy horroru tak umiejętnie wplecione w fabułę, że zyskuje ona nowy, przerażający wymiar. Nie inaczej jest w najnowszej książce islandzkiej królowej kryminału; nieco ponad trzysta stron lektury...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-09
Na przestrzeni ostatnich kilku lat skandynawski kryminał nie tylko przebojem zdobył polski rynek wydawniczy, ale też ugruntował na nim swoją pozycję - i to nie za sprawą rozbuchanego marketingu, ale doskonałej jakości tekstów. Dotychczas polski czytelnik miał styczność ze skandynawskimi mistrzami gatunku jedynie na kartach powieści; tym razem w jego ręce trafia publikacja ze wszech miar wyjątkowa - "Ciemna strona" to bowiem antologia szwedzkich opowiadań kryminalnych - pierwsza taka wydana poza Skandynawią, zawierająca teksty nigdy dotąd nie publikowane - a dokładnie - zbiór siedemnastu utworów dwudziestu pisarzy, w tym bardzo dobrze znanych czytelnikowi, jak Henning Mankell, Stieg Larsson, Johan Theorin czy Åsa Larsson, jak również tych mniej rozpoznawalnych. Celem niniejszej publikacji było zapoznanie czytelnika z różnorodnością współczesnej szwedzkiej literatury kryminalnej oraz odzwierciedlenie kierunków jej rozwoju - czy został on osiągnięty? O tym za chwilę.
"Ciemna strona", jak każda antologia, prezentuje atrakcyjną rozpiętość stylistyczną, tematyczną i gatunkową, jednak teksty w niej zamieszczone mają pewną wspólną cechę, charakterystyczną dla twórczości skandynawskich pisarzy: oszczędny, często minimalistyczny styl i umiejętność budowania sugestywnego, mrocznego nastroju harmonizującego z surową, posępną przyrodą - i to niezależnie od tego, czy fabuła opowiadania koncentruje się na jego aspekcie kryminalnym, obyczajowym czy psychologicznym. A różnorodność gatunkowa zamieszczonych w zbiorze opowiadań jest doprawdy imponująca - obok utworów stricte kryminalnych, z tradycyjnie i wyraźnie zarysowaną intrygą, czytelnik znajdzie tu teksty utrzymane w konwencji thrillera psychologicznego, obyczajówki, powieści grozy czy horroru, a nawet science fiction.
Do najciekawszych i najlepszych opowiadań zdecydowanie trzeba zaliczyć "Sanie pocztowe" Åsy Larsson, którego fabuła, osadzona w siermiężnych realiach szwedzkiej osady sprzed stu lat, oscyluje wokół sprawy morderstwa pocztowego kuriera i jego pomocnika. To prawdziwa perełka tej antologii - autorka, w wymagającej krótkiej formie, zawarła nie tylko ciekawą intrygę kryminalną, ale i nakreśliła wyraziste tło społeczne oraz niezwykle wiarygodną pod kątem psychologicznym sferę motywacji i działań bohaterów. Także "Alibi senora Banegasa" Magnusa Monteliusa zwraca uwagę i wyróżnia się wśród pozostałych tekstów, głównie za sprawą intrygującego, przewrotnego konceptu, zaskakującej wolty i ironicznej wymowy.
W pamięć zapadają bardzo dobre teksty o wymowie społeczno - obyczajowej: "Coś w jego oczach" Daga , gdzie Öhrlunda,policjantka prowadząca śledztwo w sprawie śmierci dziewczyny z rodziny kurdyjskich imigrantów mierzy się z własnymi uprzedzeniami i stereotypami "idealnego" szwedzkiego społeczeństwa, "Ty zawsze przy mnie stój" Malin Persson Giolito, który koncentruje się na emocjach matki gubiącej kilkuletnią córeczkę; emocjach sugerujących niejako drugie, niepokojące dno całej historii czy "Późno ocknie się grzesznik" Kateriny Wennstam, podejmujący temat homofobii, nietolerancji dla odmienności seksualnej i religijnego fanatyzmu. W krótkiej formie autorom udało się odzwierciedlić aktualne problemy szwedzkiego społeczeństwa i naświetlić jego bolączki w wymowny, przejmujący i skłaniający do refleksji sposób.
Całkiem nieźle prezentują się utwory ocierające się o horror czy powieść grozy. "Spotkanie po latach" koleżanek ze szkoły wprowadza klimat poczucia zagrożenia i nieokreślonego lęku dając czytelnikowi szerokie pole do popisu w kwestii interpretacji zakończenia. "Nigdy w rzeczywistości" Åke Edvardssona, historia wyrafinowanej zemsty kobiety będącej ofiarą przemocy domowej, toczy się co prawda w dość przewidywalnym trybie, ale zdecydowanie trzyma w napięciu i intryguje do samego końca.
Zupełnie dobrze bronią się teksty z dominującym aspektem psychologicznym, jak choćby "Lubił swoje włosy" duetu Cilli i Rolfa Börjlindów - całkiem przyzwoicie poprowadzona opowieść z perspektywy seryjnego mordercy, która choć niczym nie zaskakuje, budzi głęboki niepokój za sprawą umiejętnie budowanego nastroju i analizy psychologicznej bohatera. Warto też zwrócić uwagę na utwór Inger Frimansson, "I w nasz ciemny dom", gdzie autorka, snując opowieść o planującej zemstę kobiecie, koncentruje się na mrocznych aspektach ludzkiej natury, motywie krzywdy i jej konsekwencjach.
Jak w każdym zbiorze opowiadań, także w "Ciemnej stronie" czytelnik znajdzie teksty słabe, nie wyróżniające się niczym szczególnym - na szczęście należą one do zdecydowanej mniejszości i ich obecność nie psuje ogólnego, bardzo dobrego wrażenia z lektury. W tym miejscu można wspomnieć o utworze Evy Gabrielsson "Ostatnie lato Paula", gdzie po intrygującym wstępie napięcie stopniowo rozmywa się, a kierunek rozwoju fabuły zwyczajnie rozczarowuje.
Reasumując: "Ciemna strona" to antologia, w której rzeczywiście zgromadzono to, co w szwedzka literatura kryminalna ma najlepszego do zaoferowania; znane nazwiska mistrzów gatunku to nie tylko wabik, ale gwarancja udanej, satysfakcjonującej lektury dla każdego szanującego się miłośnika kryminału. Autorzy zebranych tu tekstów udowadniają, że niemal bez wyjątku znakomicie sprawdzają się w krótkiej, wymagającej formie opowiadań, choć jest to wyzwanie, któremu nie każdy pisarz potrafi sprostać w sposób spełniający oczekiwania czytelnika. Interesujące pomysły, różnorodność gatunkowa, umiejętność budowania odpowiednio mrocznego nastroju, wyśmienicie prowadzona intryga - zgranie tych elementów w połączeniu ze znakomitym stylem i doskonałym warsztatem pisarskim potwierdzają mistrzostwo twórców i gwarantują naprawdę dobrą rozrywkę. "Ciemna strona" to jedna z najlepszych antologii, z jakimi dotychczas się zetknęłam, głównie pod względem ilości tekstów wyjątkowo dobrej jakości. Gorąco polecam!
Na przestrzeni ostatnich kilku lat skandynawski kryminał nie tylko przebojem zdobył polski rynek wydawniczy, ale też ugruntował na nim swoją pozycję - i to nie za sprawą rozbuchanego marketingu, ale doskonałej jakości tekstów. Dotychczas polski czytelnik miał styczność ze skandynawskimi mistrzami gatunku jedynie na kartach powieści; tym razem w jego ręce trafia publikacja...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-16
Czwarte już spotkanie z prozą Charlotte Link tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że niemiecka pisarka rzeczywiście jest mistrzynią pióra; jak dotąd żadna powieść jej autorstwa mnie nie zawiodła, wręcz przeciwnie: każda kolejna nieodmiennie zaskakuje niebanalnym wykorzystaniem najbardziej nawet wyeksploatowanych motywów kryminalnych, obyczajowych czy psychologicznych oraz zwodniczo prostą intrygą, która okazuje się jedynie pretekstem do ukazania głębi psychologicznej bohaterów i przeanalizowania łączących ich relacji. Nie inaczej było w przypadku "Ciernistej róży"; tym razem autorka poruszyła tematykę związaną z II wojną światową, a konkretnie - z niemiecką okupacją Wysp Normandzkich, pokazując, że nawet najstaranniej skrywane tajemnice wychodzą na jaw w najmniej oczekiwanym momencie, w dramatyczny sposób łącząc bolesną i trudną przeszłość z pozornie spokojną teraźniejszością.
Guernsey, 1940 rok.
Mieszkańcy wyspy, w obawie przed niemiecką inwazją, masowo opuszczają rodzinne strony. W grupie tłoczących się w porcie uchodźców jest też 11-letnia Beatrice, która gubi rodziców w napierającym z każdej strony tłumie. Przekonana, że rodzice wsiedli na statek i popłynęli do Anglii, wraca do rodzinnego domu. Wkrótce okazuje się, ze został on zarekwirowany przez niemieckiego oficera, Ericha Feldmanna - człowieka okrutnego i nieobliczalnego, będącego ucieleśnieniem stereotypu nazisty. Kierując się kaprysem pozwala on Beatrice zamieszkać pod jednym dachem z nim i jego żoną Helene, która niebawem dołącza do męża. Z biegiem czasu tę trójkę połączą dziwaczne, niejednoznaczne relacje, daleko wykraczające poza ramy typowych stosunków miejscowej ludności z okupantem.
Guernsey, współcześnie.
Młoda Niemka, Karin Palmer, przebywająca na wyspie z polecenia męża, przypadkowo trafia do pensjonatu prowadzonego przez 70-letnią Beatrice Shaye. Nieoczekiwanie, mimo odmiennych życiowych doświadczeń i różnicy wieku, kobiety nawiązują nić przyjaźni: Karin wreszcie może komuś opowiedzieć o swym nieudanym związku i paraliżujących atakach paniki rujnujących jej życie, Beatrice zaś znajduje w niej wdzięczną i cierpliwą słuchaczkę gotową wysłuchać historii z lat spędzonych pod niemiecką okupacją i pod czujnym okiem sadystycznego nazisty. Jak Karin się wkrótce przekonuje, Beatrice nigdy nie udało się zerwać z przeszłością - ze zdziwieniem zauważa, że jej gospodyni wciąż mieszka z Helene, wdową po niemieckim oficerze. Dlaczego Beatrice postanowiła związać z nią swoje życie? I czy w ogóle miała jakiś wybór?
Nie można zaprzeczyć, że Charlotte Link wie, w jaki sposób skutecznie przykuć uwagę czytelnika, umiejętnie podsycać ciekawość i utrzymać zainteresowanie do ostatniej strony. Może tym razem nie okrywa intrygi kryminalnej otoczką społeczno - obyczajową, jak to miało miejsce choćby w powieści "Echo winy" (gdzie motywem przewodnim była pedofilia) czy "Lisiej dolinie" (porwanie), lecz czerpie pełnymi garściami z trudnej przeszłości związanej z niemiecką okupacją, odpowiedzialnością za rozpętanie wojny światowej i zbrodnie popełnione przez nazistów pod jej sztandarem; fabuła najnowszej powieści Link, osnuta wokół tych motywów, prezentuje się zaskakująco ciekawie i nietuzinkowo, zwłaszcza w kontekście wcześniejszej twórczości autorki. Równie intrygująco przedstawia się sposób, w jaki niemiecka pisarka motywy te wykorzystała.
Akcja "Ciernistej róży" rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych: w okresie II wojny światowej i współcześnie, na wyspie Guernsey. Wątek wojenny ma formę retrospekcji jednej z głównych bohaterek, Beatrice, która w dzieciństwie została zmuszona do zamieszkania pod jednym dachem z niemieckim oficerem i jego żoną. Doświadczenie to w znaczący sposób ukształtowało jej osobowość i wpłynęło na dalsze życie nie tylko jej, ale i Helene - właściwie nierozerwalnie splotło losy tych dwóch kobiet, które nawet po sześćdziesięciu latach nadal mieszkają razem, połączone uczuciem miłości - nienawiści i wyjątkowo skomplikowanymi relacjami, których natury do końca nie potrafi zrozumieć nie tylko ich najbliższe otoczenie, ale i one same.
Poznajemy wojenne losy Beatrice, przede wszystkim zaś okoliczności, w jakich w jej życie wkroczyli Erich i Helene Feldmann oraz niejasny status ni to przyszywanej córki, ni to więźniarki, jaki jej narzucono. Podlega on zresztą kolejnym modyfikacjom, a jedenastolatka musi nagle odnaleźć się w roli... powiernicy wojennego zbrodniarza i psychicznego wsparcia jego udręczonej żony. Ten swoisty trójkąt, psychologiczna gra między sadystycznym, psychopatycznym Erichem, dziecinną, lękliwą i bezradną Helene i silną, bezwzględną Beatrice, te uzależniające, toksyczne relacje między bohaterami, są jednymi z najmocniejszych atutów powieści. Szczególnie intryguje niejednoznaczność relacji kat - ofiara, zwłaszcza, że nawet dogłębna analiza charakterów bohaterów, tak typowa dla prozy autorki, bynajmniej nie ułatwia ich oceny. Charlotte Link krok po kroku, bardzo oszczędnie szafując informacjami, odkrywa przeszłość bohaterów, ich sekrety, a także okoliczności i doświadczenia, które ich ukształtowały, jak również sposób myślenia, sferę motywacji i emocji. Paradoksalnie, im więcej o bohaterach wiemy, tym trudniej poddać ich jednoznacznej ocenie.
Jednakże to wątek współczesny jest tym dominującym - nadaje on bieg wydarzeniom, podczas gdy retrospekcje przydają fabule głębi, pozwalają lepiej zrozumieć lub przynajmniej ukazują w innym świetle rozgrywające się wydarzenia, a także relacje łączące bohaterów, mające swe korzenie w przeszłości. Żeby wszystko jeszcze bardziej skomplikować, Link wprowadza intrygujący wątek kryminalny, który rzuca dodatkowe światło na postaci bohaterów, jak również wątek obyczajowy (najmniej chyba interesujący w porównaniu z poprzednimi, co nie znaczy, że nieudany - po prostu mniej od nich wyrazisty). Zaskakująca jest płaszczyzna, na jakiej wątki te się zazębiają, jednak autorka jak zwykle nie zawodzi - fabuła jest w każdym calu dopracowana, logiczna i spójna; zadziwia fakt, że to nie tożsamość mordercy jest kluczową kwestią, a sedno relacji między głównymi bohaterkami. Jeśli miałabym do czegokolwiek się przyczepić, to może tylko do współczesnego wątku obyczajowego: losy Alana, prawnika na krawędzi alkoholizmu, psychicznie niedojrzałej Mai i przeżywającej małżeński kryzys Karin wydają się być wplecione w fabułę nieco na siłę, niepotrzebnie odwracają uwagę od jej sedna, z drugiej jednak strony wzbogacają ją i przedłużają przyjemność delektowania się lekturą. Bo tym właśnie jest proza Charlotte Link - prawdziwą przyjemnością; w niesamowity sposób łączy ona w sobie cechy intrygującego kryminału, dobrej obyczajówki i znakomitego thrillera psychologicznego. Jeśli macie ochotę na powieść, w której pierwsze skrzypce grają toksyczne relacje międzyludzkie, gra pozorów, emocjonalne zależności i psychologiczna manipulacja w otoczce nietuzinkowej fabuły, sięgnijcie po najnowszą książkę niemieckiej pisarki. Tylko uprzedzam, nie czytajcie blurba - zdradza kluczowe fakty, przez co budzi zrozumiałą irytację i psuje przyjemność z lektury.
Czwarte już spotkanie z prozą Charlotte Link tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że niemiecka pisarka rzeczywiście jest mistrzynią pióra; jak dotąd żadna powieść jej autorstwa mnie nie zawiodła, wręcz przeciwnie: każda kolejna nieodmiennie zaskakuje niebanalnym wykorzystaniem najbardziej nawet wyeksploatowanych motywów kryminalnych, obyczajowych czy psychologicznych oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-04
"Czas zamykania" to drugi wydany w Polsce - po "Królestwie spokoju" - zbiór opowiadań amerykańskiego pisarza Jacka Ketchuma. Tym razem autor uraczył czytelników dziewiętnastoma krótkimi formami utrzymanymi w typowych dla siebie klimatach mrocznej melancholii i - co równie charakterystyczne - łączącymi w sobie cechy zarówno horroru, thrillera, kryminału, jak i powieści obyczajowej czy psychologicznej. Porównując "Czas zamykania" do poprzedniego zbioru, można dostrzec tendencję autora do rezygnacji z szokowania ciemną stroną ludzkiej natury na rzecz filozoficznych refleksji nad światem i człowiekiem. Ten nowy, niespodziewany rys w twórczości Ketchuma przekłada się na jakość i siłę przekazu niniejszych opowiadań, wśród których czytelnik znajdzie zarówno teksty zupełnie przeciętne, niczym szczególnym się nie wyróżniające, jak i prawdziwe literackie perełki.
Do najbardziej udanych utworów zamieszczonych w zbiorze należą te utrzymane w konwencji horroru - opowieści grozy czy klasycznej ghost story, jak na przykład "Powroty" - historia mężczyzny, który powraca jako duch, by być świadkiem ostatnich chwil życia swojej ukochanej kotki czy też "Na słowo honoru" - opowieść o kobiecie zatrzymującej się na nocleg w pewnym nietypowym motelu na odludziu. Pierwsza z nich, naładowana emocjami, to bolesna i piękna historia wyjątkowej, nadnaturalnej więzi łączącej człowieka ze zwierzęciem; druga - zachwyca klimatem charakterystycznym dla amerykańskiej prowincji lat 50-tych, co w połączeniu z ledwo uchwytną, wiszącą w powietrzu grozą, daje zaskakująco ciekawy efekt. Warto także zwrócić uwagę na "Nieuchwytne" - opowieść o mężczyźnie, któremu obejrzenie pewnego fimu uniemożliwiają osobliwe zbiegi okoliczności - w tym przypadku Ketchum po mistrzowsku zobrazował sposób, w jaki zacierają się granice między fikcją a rzeczywistością, jawą a snem, życiem i śmiercią.
Całkiem ciekawie prezentują się też utwory z pogranicza kryminału i thrillera; "I tak niedobrze" to historia mężczyzny prowadzącego ze swoim psychoterapeutą grę psychologiczną, "W tych traperach do nieba nie zajdziesz" opowiada o człowieku, który zleciwszy zabójstwo własnej żony wstępuje do pobliskiego baru, by zapewnić sobie alibi, zaś "Sekcja druga" traktuje o pewnym doprowadzonym do ostateczności kelnerze greckiej restauracji. Choć opowiadania te nie wywołują tak solidnego dreszczu grozy, do jakiego Ketchum zdążył przyzwyczaić czytelników, są w stanie przykuć uwagę i na dłuższą chwilę zająć myśli.
Najsłabszymi tekstami w "Czasie zamykania" są te, które najłatwiej zaklasyfikować do literatury obyczajowej i psychologicznej. Wyjątkiem jest tu "Dzielna dziewczynka", tematycznie nawiązująca do osławionej "Dziewczyny z sąsiedztwa" opowieść o pewnej czterolatce ratującej życie własnej matce - przewrotne zakończenie potęguje siłę wyrazu i robi naprawdę wielkie wrażenie. Niestety, ani "Fontanna", poruszająca problem dziecięcej przemocy, ani "Pejzaż nadmorski" - refleksyjna opowieść o przewrotności losu i nieuchronności śmierci, ani historia byłego policjanta pracującego w centrali kryzysowej, "Gorąca linia", nie tylko nie zaskakują - chyba że brakiem wyrazistej puenty i swoją przeciętnością - ale wręcz nużą.
"Czas zamykania" to bardzo nierówny zbiór opowiadań, którego lektura wywołała we mnie sprzeczne emocje. Po autorze "Dziewczyny z sąsiedztwa" czy "Jedynego dziecka" spodziewałam się literackiego trzęsienia ziemi, niestety nic takiego nie nastąpiło. Moim zdaniem niezbyt udanym zabiegiem było postawienie na fabułę sprowadzającą się do filozoficznych refleksji - wolałabym, żeby Ketchum pozostał przy tym, co wychodzi mu najlepiej: analizowania najgorszych przejawów ludzkiej natury, epatowania złem i okrucieństwem, do jakich zdolny jest człowiek, kreowania mrocznych, niepokojących, owianych tajemnicą światów stwarzających doskonałą iluzję rzeczywistości. W "Czasie zamykania" tego mi właśnie brakowało: niepokój i groza emanujące z tekstów są chwilowe i nie wszechogarniające, większość tekstów to nie nurzanie się, ale zaledwie muśnięcie emocjonalne czy psychologiczne - brakuje im siły rażenia, a często również głębi przesłania. Kilka naprawdę dobrych utworów nie pozwoliło mi jednak do końca zwątpić w Jacka Ketchuma - w końcu łatwość, z jaką potrafi narzucić swoją wizję czytelnikowi i zagrać na jego emocjach, w budowaniu nastroju dosłownie kilkoma pociągnięciami pióra oraz biegłość, z jaką się nim posługuje, każą wierzyć, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. "Czas zamykania" polecam głównie wielbicielom twórczości amerykańskiego pisarza - to okazja do przyjrzenia się zupełnie innej odsłonie jego prozy - sami zadecydujcie, czy lepszej od dotychczasowej.
"Czas zamykania" to drugi wydany w Polsce - po "Królestwie spokoju" - zbiór opowiadań amerykańskiego pisarza Jacka Ketchuma. Tym razem autor uraczył czytelników dziewiętnastoma krótkimi formami utrzymanymi w typowych dla siebie klimatach mrocznej melancholii i - co równie charakterystyczne - łączącymi w sobie cechy zarówno horroru, thrillera, kryminału, jak i powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-21
"Echo winy" to moje trzecie - po "Przerwanym milczeniu" i "Lisiej dolinie" - spotkanie z prozą Charlotte Link. Pomimo często rzucających się w oczy opinii, że niemiecka pisarka z każdą kolejną powieścią coraz bardziej popada w rutynę i na dobrą sprawę nie jest już w stanie niczym szczególnym zaskoczyć czytelnika, jak dotąd żadna książka jej autorstwa nie przysporzyła mi rozczarowania, wręcz przeciwnie: dotychczasowe lektury dały mi pewność, że nawet najbardziej wyeksploatowany motyw kryminalny czy obyczajowy - w "Lisiej dolinie" było to porwanie - zostanie zaprezentowany w sposób intrygujący i wielowymiarowy, zaś precyzyjnie skonstruowana intryga okaże się zaledwie pretekstem czy też punktem wyjścia do ukazania głębi psychologicznej bohaterów i zanalizowania zachodzących między nimi interakcji. Nie inaczej było w przypadku "Echa winy" - powieści poruszającej wyjątkowo bulwersujący temat pedofilii.
W pobliżu skalistej wyspy Skye tonie jacht niemieckiego małżeństwa, Livii i Nathana Moor. Rozbitkowie uchodzą z życiem, ale tracą cały swój dobytek. Zbieg okoliczności sprawia, że trafiają na dawnych pracodawców Livii - Virginię i Fryderyka Quentinów, angielską parę, która z litości pozwala im zatrzymać się w wiejskiej posiadłości w hrabstwie Norfolk.
Wydarzenie to zbiega się w czasie z serią tajemniczych zaginięć kilkuletnich dziewczynek w pobliskim miasteczku. Policja odnajduje je zgwałcone i martwe, mieszkańcy Dunvegan są przerażeni. Jedynie do Virginii, matki siedmioletniej Kim wydaje się nie docierać groza sytuacji - kobieta kompletnie traci głowę dla przystojnego Nathana, który, jak wkrótce się okaże, nie jest tym, za kogo się podaje.
Charlotte Link po raz kolejny stanęła na wysokości zadania. Może i sposób konstrukcji fabuły powiela pewien schemat, jednak dopóki on się sprawdza - to znaczy nie nuży, potrafić przykuć i utrzymać uwagę czytelnika - a podobieństwa, jakie można znaleźć w kolejnych powieściach, nie są zbyt nachalne, dopóty nie znajduję najmniejszych powodów do narzekań. Nie sposób niczego zarzucić samej kryminalnej intrydze, choć - jak to zwykle bywa u niemieckiej pisarki - pozostaje ona raczej na drugim planie, a z pewnością ma mniejsze znaczenie, niż sfera psychologiczno-obyczajowa.
Właściwie fabuła dzieli się na dwa główne wątki - małżeńskie perypetie Quentinów i policyjne poszukiwania pedofila - psychopaty, jednak to pierwszy wątek jest dominujący i nadaje bieg wydarzeniom. Poznajemy losy dwóch par, których drogi krzyżują się w dramatycznych okolicznościach: Livia i Nathan to małżeństwo z dwunastoletnim stażem; ona - cicha, nieśmiała, zahukana szara myszka, przytłoczona osobowością męża; on - pewny siebie, niebezpieczny manipulator, bez skrupułów wykorzystujący swój urok osobisty, oszust żerujący na innych. Quentinowie okazują się być idealnymi ofiarami: Virginia to młoda kobieta o skomplikowanej przeszłości, która szuka pociechy nie w ramionach kochającego męża, ale w samotności i emocjonalnej izolacji od świata, Fryderyk zaś to prostolinijny, szaleńczo zakochany w żonie początkujący polityk nie mający zbyt wiele czasu dla rodziny. Kiedy Virginia postanawia pomóc parze rozbitków, Fryderyk początkowo nie protestuje: ma do żony całkowite zaufanie, ponadto cieszy go jej ożywienie i altruistyczne zaangażowanie. Kiedy dostrzega niebezpieczeństwo płynące z kontaktów Virginii z Moorami, jest już za późno: jego żona u boku Nathana przeżywa drugą młodość, wyzbywa się emocjonalnego ciężaru, jaki dźwiga od bardzo dawna i nie zważając na to, jak bardzo krzywdzi rodzinę, skupia się na romansie z nieznajomym.
Autorka bardzo ciekawie zarysowała charaktery czwórki bohaterów, jak zwykle nie szczędząc czytelnikowi szczegółowej i dogłębnej analizy psychologicznej postaci, co moim zdaniem jest głównym atutem każdej jej książki. Krok po kroku odkrywa przed nami ich przeszłość, wstydliwe sekrety, okoliczności i doświadczenia, które ukształtowały ich charaktery, sposób myślenia i postrzegania świata, sferę motywacji i relacji międzyludzkich, tak umiejętnie kieruje ich losami, że fabuła nieustannie trzyma w napięciu i niemal do samego końca nie wiadomo, kto jest sprawcą potwornych zbrodni. Oczywiście Link podrzuca kilka fałszywych tropów, w tym najbardziej oczywisty, który wprawny czytelnik odrzuci już na samym początku, jednak tożsamość mordercy, mimo stosunkowo niewielkiego grona podejrzanych, i tak zaskakuje. Nie znaczy to jednak, że fabuła nie grzeszy wiarygodnością, wręcz przeciwnie: jak zwykle jest logiczna i spójna, zaś portrety bohaterów świadczą o doskonałej znajomości ludzkiej psychiki i rządzących nią mechanizmów. Jedyne zastrzeżenie mogę mieć do postaci głównej bohaterki, Virginii - jak dotąd najbardziej irytującej i antypatycznej protagonistce powieści Link - której bagaż emocjonalny i doświadczenia z przeszłości w żaden sposób nie usprawiedliwiają ani jej charakteru, ani przemiany, która się w niej dokonuje - i to co najmniej dwukrotnie. Z niedowierzaniem śledziłam jej przeszłość, a także zachowanie względem męża i kochanka - była dla mnie postacią zupełnie niewiarygodną, choć z drugiej strony życie pisze przecież rozmaite scenariusze...
Jak to zwykle bywa w powieściach niemieckiej pisarki, dużą rolę w fabule odgrywają umiejętnie wplecione w jej tok wątki społeczno-obyczajowe. Tym razem mamy do czynienia z kwestią pedofilii - portret sprawcy, który nie potrafi zapanować nad swoimi chorymi popędami, drapieżnika, który wie, jak zapolować na potencjalną ofiarę i który jest na tyle ostrożny, a zarazem pewny siebie, że porywa dzieci niemal na oczach całej społeczności, sprzed oczu zrozpaczonych rodziców, naprawdę budzi grozę. Tym większą, gdy w końcu poznajemy jego tożsamość. Autorka zwraca również uwagę na postawę rodziców: dominują tu wyrzuty sumienia wynikające z faktu, że nie zdołali ochronić dziecka przed złem, z poczucia, że nie dość je kochali czy też nie poświęcali wystarczająco dużo uwagi, że zawiedli jako opiekunowie... wyniszczająca, narastająca spirala poczucia winy, pustka wywołana najdotkliwszą stratą, jaką może ponieść rodzic, przytłacza ciężarem emocjonalnym i głębią. Zaskakuje surowość społeczeństwa skłonnego do rychłego osądzania innych, a jednocześnie zdumiewa to, z jaką łatwością dzieci, nawet te uświadamiane przez rodziców, stają się ofiarą psychopaty. Potraktowanie kwestii pedofilii w tak drobiazgowy i analityczny sposób, uczynienie z niej fabularnej osnowy powieści okazało się strzałem w dziesiątkę. Moim zdaniem to prawdziwa sztuka skomponować trzymający w napięciu thriller nie tylko brawurowo realizujący założenia gatunku, ale oferujący czytelnikowi o wiele więcej, niż ten mógłby się spodziewać, łączący w sobie najlepsze cechy powieści psychologicznej i obyczajowej. Serdecznie polecam!
"Echo winy" to moje trzecie - po "Przerwanym milczeniu" i "Lisiej dolinie" - spotkanie z prozą Charlotte Link. Pomimo często rzucających się w oczy opinii, że niemiecka pisarka z każdą kolejną powieścią coraz bardziej popada w rutynę i na dobrą sprawę nie jest już w stanie niczym szczególnym zaskoczyć czytelnika, jak dotąd żadna książka jej autorstwa nie przysporzyła mi...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-09
Mariaż kryminału z horrorem to zazwyczaj intrygujące połączenie; opowieść osnuta wokół charakterystycznych dla tych gatunków motywów i fabularnymi rozwiązaniami nawiązująca do ich najlepszych tradycji ma w sobie spory potencjał, dzięki czemu jest w stanie przykuć uwagę czytelnika i zapewnić mu chwile podszytej grozą rozrywki. Niestety, czasem dobre chęci i ewentualne możliwości nie przekładają się na realizację koncepcji, obiecujący pomysł zostaje zaprzepaszczony, czytelnikowi zaś pozostaje poczucie niedosytu bądź rozczarowania.
Fabuła "Strasznego zamczyska" zapowiada się całkiem interesująco: oto do rodzinnej, nieco podupadłej posiadłości przyjeżdża syn seniora rodu, Robert Grabski wraz ze swoją francuską żoną i dwójką dzieci. Niestety, Robertowi nie jest dane zbyt długo cieszyć się świeżo odbudowaną więzią z ojcem, ponieważ starszy pan nagle umiera pozostawiając synowi dopilnowanie spraw związanych z podziałem majątku. Do zamku zjeżdża się cała rodzina, w tym także krewni, o których istnieniu nikt nie miał dotąd pojęcia. Przedłużające się kwestie spadkowe zmuszają Roberta i jego rodzinę do pozostania na miejscu i zamieszkania w ponurym zamczysku, który od dzieciństwa budzi w nim lęk, a wśród okolicznych mieszkańców popłoch ze względu na niezwykłe i niepokojące zjawiska, jakie mają miejsce w jego pobliżu. Mieszkańcom zamku ukazują się tajemnicze zjawy, z korytarzy dobiega diabelski chichot, a wkrótce po pogrzebie głowy rodu mają miejsce kolejne niewyjaśnione przypadki śmierci członków rodziny. Rozwiązania kryminalnej zagadki podejmuje się inspektor Wolski, obdarzony chłodnym, analitycznym umysłem śledczy bardzo sceptycznie odnoszący się do spraw nadprzyrodzonych i ponurej legendy, jaką owiane jest zamczysko.
Entuzjazm, z jakim zabierałam się do lektury, gasł z każdą odwracaną stronicą. Stopniowo zastępowało go niepokojące i niemiłe przeczucie, że autorka nie do końca przemyślała fabułę, trochę się w niej pogubiła, straciła nad nią kontrolę; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że spora jej część powstawała niejako na bieżąco, w trakcie pisania, co niestety przełożyło się na jakość powieści. Poczułam się zagubiona i zdezorientowana nie mając pewności, czy aby autorka na pewno wie, co pisze, tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, że ma problemy ze spójnością fabuły i logiką składających się na nią wydarzeń. Zaczęłam nawet zastanawiać się, czy wyraźny brak logiki przewijający się w poszczególnych epizodach jest celowy czy też wynika po prostu z niedopracowania; skłaniam się przy tym do tej drugiej kwestii.
W trakcie lektury mnóstwo rzeczy budziło moje wątpliwości, a że były to kwestie elementarne i kluczowe dla fabuły (rozwiązania fabularne, działania i motywacje bohaterów, nieraz po prostu absurdalne), cierpiała na tym jej wiarygodność; fałszywe założenia skutkowały błędnym wnioskowaniem przekładającym się na tok akcji czy zachowania postaci, co zwyczajnie poddawało w wątpliwość ich sens. Najgorsze jest to, że wspomniane błędy czy nieścisłości wynikały najczęściej z niedostatecznie rzetelnie przeprowadzonego researchu, przy czym w wielu przypadkach wystarczyłaby po prostu potoczna wiedza lub odrobina zdrowego rozsądku - policja przecież nie SKAZUJE oskarżonego, a prowadzący śledztwo nie konsultuje jego przebiegu z głównym podejrzanym... Szkoda, bo tego typu potknięcia merytoryczne w połączeniu z logicznymi wpadkami w kwestii sposobu prowadzenia śledztwa niemalże dyskwalifikują lekturę w oczach czytelnika. Sama intryga kryminalna jest ciekawie zarysowana, urozmaicona pomysłowymi zwrotami akcji - cóż jednak z tego, skoro jest momentami niespójna; zagadkę co prawda trudno jest rozpracować, wynika to jednak raczej z fabularnego chaosu niż z braku dostatecznych zdolności dedukcyjnych czytelnika. Trzeba przyznać, że zakończenie robi wrażenie, element zaskoczenia jest nim w istocie, choć moim zdaniem... jest niepotrzebny, bo zbyt dziwaczny. To prawda, że zmienia całkowicie perspektywę wydarzeń, co zdecydowanie należy uznać za zaletę, ale sama jego natura pozostawia wiele do życzenia. Sam motyw śledztwa prowadzonego w zamkniętym gronie podejrzanych jest chwalebnie klasyczny, szkoda tylko, że jego wykonanie nie powala na kolana.
Nie sposób nie zwrócić uwagi rażące nieprawdopodobieństwo psychologiczne postaci: reakcje domowników na nagłą i tragiczną śmierć dziecka czy na pojawiające się znienacka zjawy są po prostu tak zdumiewająco nieautentyczne, że aż śmieszne. Nie najlepszego postrzegania powieści nie poprawia wcale język i styl autorki, który mogłabym określić jako niedojrzały, momentami wręcz infantylny - sposób prowadzenia narracji, dynamiczne, ale kulawe dialogi, niezręcznie brzmiące ze względu na dobór słów opisy zdarzeń, nieudana stylizacja językowa (choć akcja toczy się na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej, słownictwo, jakim posługują się bohaterowie - poza kilkoma wyjątkami - nawiązuje do współczesności, a nawet do mowy potocznej, zaś przedstawione realia w żaden sposób nie przywodzą na myśl tych sprzed ponad siedemdziesięciu lat) - wszystko to przemawia na niekorzyść powieści. Cierpi na tym również jej klimat, który w opowieściach tego typu jest sprawą kluczową - tu, mimo wyraźnych starań autorki, jest praktycznie nieodczuwalny.
Krótko mówiąc: "Straszne zamczysko", chociaż kusi wyjątkowo atrakcyjnym nagromadzeniem motywów charakterystycznych dla horroru i kryminału, raczej nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Elżbieta Gros, trochę przez wzgląd na słabo rozwinięty warsztat (nad którym musi poważnie popracować, podobnie jak nad logiką wydarzeń i psychologiczną wiarygodnością bohaterów), trochę przez niefrasobliwe podejście do researchu, zaprzepaściła spory potencjał drzemiący w historii. Pozostaje wierzyć, że z czasem jej pióro znacząco się wyostrzy, by mogło sprostać bujnej wyobraźni i skądinąd intrygującym pomysłom.
Mariaż kryminału z horrorem to zazwyczaj intrygujące połączenie; opowieść osnuta wokół charakterystycznych dla tych gatunków motywów i fabularnymi rozwiązaniami nawiązująca do ich najlepszych tradycji ma w sobie spory potencjał, dzięki czemu jest w stanie przykuć uwagę czytelnika i zapewnić mu chwile podszytej grozą rozrywki. Niestety, czasem dobre chęci i ewentualne...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-28
Na prozę Lehane' a miałam ochotę od bardzo dawna. Do lektury zmobilizowała mnie jednak ekranizacja - i nie, nie popełniłam kardynalnego błędu, jakim jest obejrzenie filmu przed przeczytaniem jego literackiego pierwowzoru, choć byłam tego bardzo blisko. Po prostu telewizyjny zwiastun przypomniał mi, dlaczego kilka lat temu zaopatrzyłam się w książkową wersję "Wyspy skazańców"; nagle poczułam, że dłużej nie chcę i nie mogę odkładać lektury w nieskończoność. Dziś jestem przekonana, że była to jedna z najlepszych książkowych decyzji, jakie podjęłam w tym roku.
Rok 1954. Do szpitala psychiatrycznego położonego na Shutter Island w Zatoce Bostońskiej przybywa dwóch szeryfów federalnych - Teddy Daniels i jego partner Chuck Aule. Mają oni przeprowadzić śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia jednej z pacjentek, Rachel Solando. Placówka mieści się na tej odizolowanej wyspie nie bez przyczyny - trafiają do niej najgroźniejsi, najbardziej nieobliczalni przestępcy z całych Stanów, więc poziom zabezpieczeń szpitala siłą rzeczy przewyższa najcięższe więzienia w kraju. Zaginiona kobieta, morderczyni trójki własnych dzieci, zniknęła z zamkniętego pokoju o zakratowanych oknach nie zwracając uwagi personelu szpitala, pozostawiając po sobie kartkę z zaszyfrowaną wiadomością. Teddy i Chuck podejmują jedyny trop, jednak wkrótce okazuje się, że żaden z pracowników placówki nie jest chętny do współpracy z policją. Daniels, z każdą mijającą chwilą utwierdza się w przekonaniu, że na wyspie dzieje się coś dziwnego i nie do końca zgodnego z prawem. Kiedy zaczyna wietrzyć grożące jemu i partnerowi niebezpieczeństwo, okazuje się, że nadciągający huragan odciął im jedyną drogę ucieczki z wyspy.
Powieść Lehane'a od początku do końca jest prawdziwym literackim majstersztykiem; to powieść doskonała pod każdym względem, pozbawiona jakichkolwiek słabych punktów. Zachwyca fabularną głębią i wieloznacznością, pobudza wyobraźnię czytelnika za sprawą sugestywnych, plastycznych opisów zarówno elementów rzeczywistości, jak i stanów emocjonalnych. Oczarowuje specyficznym, ponurym klimatem, którego źródłem jest nie tylko nadciągający nad wyspę huragan i związana z tym zjawiskiem atmosfera wiszącego w powietrzu, namacalnego zagrożenia, lecz także poczucie nieuchronnie zbliżającej się, nieokreślonej katastrofy, przejawiające się w narastającym napięciu, tempie akcji i zamęcie w umyśle głównego bohatera.
Z misternie utkaną intrygą kryminalno - sensacyjną idealnie współgra warstwa psychologiczna; dopełnia ona fabułę czyniąc ją pełniejszą, bogatszą i jeszcze bardziej niejednoznaczną. Początkowo wydaje się być prosta, raczej pospolita i przewidywalna, ale to tylko pozory mające na celu uśpienie czujności czytelnika. W miarę rozwoju akcji intryga komplikuje się i rozrasta, zatacza coraz szersze kręgi, zaś próby przewidzenia kierunku dalszego jej rozwoju przypominają błądzenie po omacku w gęstniejącej mgle; czytelnik raz po raz natyka się na fabularne pułapki: fałszywe tropy, ślepe uliczki i zwroty akcji przyprawiające o palpitacje serca i powodujące całkowitą dezorientację. Pozornie nieistotne szczegóły nagle okazują się kluczowe dla fabuły, zaś wyeksponowane wątki poboczne niespodziewanie wiodą na manowce. Ledwo czytelnik zdoła uporządkować fakty, ustalić właściwą perspektywę i nabrać przekonania, że jest na dobrej drodze do rozpracowania intrygi, następuje niespodziewana wolta, która sprawia, że zaczyna - podobnie jak główny bohater - poddawać w wątpliwość dosłownie wszystko i zastanawiać się, co u licha jest prawdą, co kłamstwem czy urojeniem. Zagadki mnożą się w szalonym tempie, pojawia się coraz więcej pytań i żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Okazuje się, że wydarzenia rozgrywające się w rzeczywistości są równie istotne jak to, co dzieje się w głowie bohatera.
Z tą enigmatyczną, maksymalnie dezorientującą fabułą pięknie komponuje się sfera psychologiczna powieści. Postaci bohaterów - zwłaszcza Teddy'ego - zostały wykreowane iście po mistrzowsku. Żaden z nich nie jest tym, kim się wydaje na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka, każdy ma swoje sekrety, zaś charaktery i zachowania są na tyle niejednoznaczne, że w zależności od obranej perspektywy, mogą zostać wzięte za dobrą lub złą monetę. W gąszczu niedomówień i chaosie domysłów gubi się główny bohater, gubi się i czytelnik.
Daniels, podobnie jak cała fabuła - jest znacznie bardziej interesujący i skomplikowany, niż mogłoby się wydawać. Teddy to weteran drugiej wojny światowej, bohater wojenny naznaczony przez traumatyczne przeżycie nabyte podczas ofensywy w Ardenach i wyzwalaniu obozu w Dachau, ale nie tylko. Jakiś czas temu stracił ukochaną żonę w pożarze domu i odtąd rozpaczliwie za nią tęskni. Okazuje się, że do szpitala Ashcliffe sprowadziła go nie tylko sprawa zaginionej pacjentki, ale informacja, że jednym z pensjonariuszy jest podpalacz, zabójca jego żony. Znacznie komplikuje to śledztwo i stawia bohatera, jego intencje i motywacje w zupełnie nowym świetle; bardzo szybko okazuje się, że nie tylko jego, ale też pracowników szpitala. Danielsowi, cierpiącemu na potworne migreny i koszmarne sny mające bezpośredni związek z jego przeszłością, zacierają się granice między snem a rzeczywistością; do końca nie jest pewien, czy wykrył spisek mający na celu wyeliminowanie go czy też zaczyna cierpieć na paranoję. Okazuje się, że pozornie błaha sprawa ma przerażające drugie dno. I to niejedno drugie dno.
"Wyspa skazańców" to jeden z najlepszych thrillerów psychologicznych, jakie miałam okazję czytać. Fabułę od początku do końca cechuje wyjątkowa spójność i nieugięta logika, po mistrzowsku ukryte pod płaszczykiem zwodniczo prostej i pozornie nieskomplikowanej intrygi. Jej największą zaletą jest zupełna nieprzewidywalność opierająca się na wbijających w fotel woltach oraz wywołaniu wrażenia całkowitej dezorientacji; no cóż, w końcu akcja powieści toczy się na terenie szpitala psychiatrycznego, to po prostu kolejne perskie oko puszczone przez Lehane'a czytelnikowi, który pozostaje bezradny wobec genialnego pomysłu autora.
Na prozę Lehane' a miałam ochotę od bardzo dawna. Do lektury zmobilizowała mnie jednak ekranizacja - i nie, nie popełniłam kardynalnego błędu, jakim jest obejrzenie filmu przed przeczytaniem jego literackiego pierwowzoru, choć byłam tego bardzo blisko. Po prostu telewizyjny zwiastun przypomniał mi, dlaczego kilka lat temu zaopatrzyłam się w książkową wersję "Wyspy...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-14
Kryminał historyczny to ten rodzaj literatury rozrywkowej, po który sięgam chętnie przy każdej nadarzającej się sposobności. Wybór odpowiedniej lektury nie bywa jednak przypadkowy, zaś "Handlarz ksiąg przeklętych" zwrócił moją uwagę osadzoną w średniowieczu fabułą, której oś stanowią poszukiwania tajemniczego, bezcennego manuskryptu. Z głową huczącą od skojarzeń z "Imieniem róży" Umberto Eco, przeniosłam się do XIII-wiecznych Włoch w sam środek wyrafinowanej intrygi.
Handlarz relikwiami, Ignacio z Toledo, przemierza Europę na zlecenie pewnego weneckiego szlachcica. Towarzyszy mu przyjaciel Willalme z Beziers oraz młody wychowanek klasztoru Matki Boskiej Morza, Uberto. Ich zadaniem jest zdobycie wyjątkowo cennego rękopisu zwanego Uter Ventorum, Szawłok Wiatrów - księgi zaklęć służącej przywoływaniu aniołów, stanowiącej źródło wszelkiej wiedzy, mądrości i władzy. Nic więc dziwnego, że nie są jedynymi poszukiwaczami manuskryptu; ich śladem podąża wysłannik trybunału femicznego - organizacji założonej jeszcze przez Karola Wielkiego, tajnego sądu, przed którego wyrokiem nikomu jeszcze nie udało się uciec. Członkom trybunału zależy na zdobyciu Uter Ventorum ze zrozumiałych względów, toteż nie cofną się przed niczym, by osiągnąć cel. Podążają tropem trójki wędrowców, ci zaś z kolei idą śladem zaszyfrowanych wskazówek pozostawionych przez przyjaciela Ignacia, Viviena z Narbonne, który ukrył rękopis w bezpiecznym miejscu. Gorączkowa i pełna niebezpieczeństw podróż przez Włochy, Francję i Hiszpanię jest w istocie wyścigiem z czasem - prześladowcy depczą im po piętach i choć wciąż są o pół kroku za nimi, mają potężne wpływy na całym kontynencie, a ich szeregi zasilają najbardziej bezwzględni i zdeterminowani możni Europy.
"Handlarz ksiąg przeklętych" jest literackim debiutem archeologa i bibliotekarza Marcello Simoniego - i to niestety widać. Chociaż rzuca się w oczy dobre merytoryczne przygotowanie autora, który dość swobodnie porusza się w realiach epoki, posiada konkretną wizję fabuły i z wielką gorliwością próbuje przekazać ją czytelnikowi, jego starania nie do końca przekładają się na umiejętności. Z całą pewnością nie jest to wina braku polotu czy wyobraźni, raczej niedostatecznego wyrobienia literackiego i braków warsztatowych, zupełnie zrozumiałych w przypadku debiutu. Simoni postawił na dynamiczną, pełną zwrotów akcję, niestety kosztem sylwetek bohaterów i rozpiętości fabuły. Choć w życiorysy bohaterów zostały wplecione ważne wydarzenia historyczne (krucjata dziecięca, oblężenie Tuluzy przez Szymona de Montfort), wyrazistość i wielowymiarowość postaci niewiele na tym zyskała. Pod względem rozpiętości fabuły "Handlarzowi..." bliżej jest do noweli niż do powieści: Simoni skupił się na głównym wątku poszukiwania przez trójkę bohaterów cennej księgi, natomiast zaniedbał całkowicie wątki poboczne - ledwie zarysowane, słabo rozwinięte i niedopracowane. Akcja mieszcząca się w granicach głównego wątku mocno zubaża fabułę, której kluczowy motyw - tajemniczego i rzadkiego manuskryptu zapewniającego nieograniczoną władzę - nie grzeszy oryginalnością ani nie zachwyca świeżością spojrzenia; ot, jedna z wielu podobnych wariacji nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Fabuła wypada nie najgorzej: choć jest raczej przewidywalna, a zwroty akcji niedostatecznie zaskakujące, jej konstrukcji nie można odmówić pewnej finezji i wyrafinowania; skrywa kilka frapujących zagadek, zaś misternie utkana, sensacyjna intryga potrafi utrzymać zainteresowanie czytelnika. Rozwiązanie akcji i zamknięcie wątków przychodzi zbyt nagle, jest zbyt pobieżne i tym samym niedopracowane - to, że autor nie pozostawia żadnych niedopowiedzeń, żadnej furtki dla rozważań odbiorcy, można równie dobrze policzyć na plus, jak i minus, jak kto woli. Ja nie mogę odżałować, że Simoniemu, mimo niewątpliwych starań, nie udało się zbudować klimatu, który pozwoliłby wciągnąć się bez reszty w lekturę, wczuć w realia epoki i rozsmakować w intelektualnej grze, którą starał się stworzyć wzorem Dana Browna wykorzystując do tego celu szyfrowane wskazówki, wymyślne lokacje, pradawne symbole i wierzenia. "Handlarza ksiąg przeklętych" czyta się szybko jak niezobowiązującą, niespecjalnie wymagającą przygodówkę, idealną na odpoczynek po stresującym dniu.
Kryminał historyczny to ten rodzaj literatury rozrywkowej, po który sięgam chętnie przy każdej nadarzającej się sposobności. Wybór odpowiedniej lektury nie bywa jednak przypadkowy, zaś "Handlarz ksiąg przeklętych" zwrócił moją uwagę osadzoną w średniowieczu fabułą, której oś stanowią poszukiwania tajemniczego, bezcennego manuskryptu. Z głową huczącą od skojarzeń z...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-11
"Szepty lasu" to trzecia powieść z Serii Kaszmirowej wydana pod szyldem Black Publishing. Podobnie jak w zachwycającym "Czasie Motyli" czy znakomitej "Suchej sierpniowej trawie", jej akcja rozgrywa się kilkadziesiąt lat temu - lecz tym razem nie w egzotycznych realiach Dominikany czy amerykańskiego Południa, a niewielkiego miasteczka w Appalachach, które stało się sceną dramatycznych wydarzeń.
Luce to samotna, młoda kobieta mieszkająca w starej chacie w głębi lasu. Jest niezależna i samowystarczalna, rzadko kiedy kontaktuje się z mieszkańcami pobliskiego miasteczka - wiedzie monotonne, uporządkowane i pustelnicze życie, jednak do czasu. Pewnego dnia pod jej dach trafiają dzieci jej siostry Lily, brutalnie zamordowanej przez męża. Bliźnięta Dolores i Frank, na wskutek przeżytej traumy milczą, zaś ich zachowanie - fascynacja ogniem i okrucieństwo wobec zwierząt domowych - coraz bardziej niepokoi ich nową opiekunkę. Mimo usilnych starań Luce nie potrafi dotrzeć do dzieci - sama ma nie najlepsze doświadczenia z dzieciństwa: matka wcześnie porzuciła rodzinę, a ojciec, miejscowy zastępca szeryfa, od zawsze miał skłonność do alkoholu, środków pobudzających i przemocy - poza tym przyzwyczajona do samotności i niezależności, z trudem radzi sobie z sytuacją. Jakby tego było mało, tropem dzieci podąża morderca ich matki, który właśnie wyszedł z więzienia i rozpytuje o nie w okolicy. W życiu Luce pojawia się również dawny znajomy - wnuk starego Stubblefielda, zmarłego właściciela chaty i jego spadkobierca, który zaczyna zabiegać o jej uczucie. Życie dziewczyny zmienia się w chaos, grożące jej i dzieciom niebezpieczeństwo zmuszą ją do podjęcia decyzji i działań, których wcześniej by się po sobie nie spodziewała.
Powieść Charlesa Fraziera - pisarza być może znanego czytelnikowi za sprawą dobrze przyjętego literackiego debiutu "Zimna Góra" - której opis pozwalał domyślać się thrillera obyczajowego, nie do końca spełniła moje oczekiwania. Autorowi udało się co prawda wykreować klimat odpowiedni dla tego typu literatury - w końcu odcięte od świata, senne, górskie miasteczko, gdzie czas się zatrzymał i lokalna zamknięta społeczność rządząca się swoimi prawami to motyw, który bardzo często sprawdza się w roli sceny i tła dramatycznych, przerażających wydarzeń - jednak w trakcie lektury dominowało wrażenie, że wiszącą w powietrzu grozę nazbyt często tłumi lub wręcz zabija niespieszny rozwój akcji. Być może powoli rozkręcająca się fabuła celowo miała współgrać z marazmem, w jakim pogrążone jest miasteczko, a narracja, stanowiąca mieszankę bieżących wydarzeń z retrospekcjami bohaterów, jest rozmyślnym zabiegiem mającym podkręcić napięcie i utrzymać uwagę czytelnika, jednak dla mnie takie zabiegi okazały się niezwykle nużące. Doceniam również fakt, że autor przedstawił surową, posępna przyrodę Appalachów w sposób, w jaki zwykli to robić twórcy literatury romantycznej - jako odrębny, niepokojący byt wpływający na losy ludzi lub przynajmniej współgrający ze stanami ich duszy - szkoda tylko, że zabrakło równowagi między doskonale zbudowanym klimatem a napięciem, którego niedostatek jest naprawdę dotkliwy.
Trzeba przyznać, że wątek dwójki dzieci przejawiających psychopatyczne skłonności - czy to w wyniku przebytego szoku czy innych, niewspomnianych w fabule okoliczności - oraz poszukującego ich mordercy - okazał się wyjątkowo intrygujący. Niestety, potencjał tego motywu został w dużej mierze osłabiony, czy to ze względu na ospałe tempo akcji, która nawet w kulminacyjnym momencie nie trzyma w napięciu tak, jak powinna, czy też wskutek niezbyt dogłębnej charakterystyki psychologicznej postaci, która pozwoliłaby bardziej zaangażować się emocjonalnie w perypetie bohaterów. Co się tyczy bohaterów, to doskonale wpasowali się oni w atmosferę miasteczka: większość z nich jest do bólu przeciętna i niezbyt interesująca - pustelnicza egzystencja Luce nudzi zamiast fascynować swoją odmiennością, przeszłość Stubblefielda jest równie banalna jak bohaterów piosenek country; żałuję, że autor nie uczynił nic, by jego bohaterowie byli mniej bezbarwni i bardziej zapadali w pamięć. Jedyne naprawdę intrygujące postaci to zastępca szeryfa Lit - weteran II wojny światowej o mrocznej przeszłości, uzależniony od środków pobudzających i przemocy oraz bliźnięta, Dolores i Frank - te aż prosiły się o bardziej drobiazgową i wnikliwą analizę psychologiczną, której autor niestety poskąpił.
Mimo moich zastrzeżeń "Szepty lasu" to ciekawa, pełna niedomówień i tajemnic lektura - co, w zależności od oczekiwań czytelnika, można poczytać za jej wadę lub zaletę - która utknęła gdzieś w połowie drogi między thrillerem a powieścią obyczajową. Moja ocena również jest niejednoznaczna; zachwyt intrygującym pomysłem oraz wyjątkowym i niepowtarzalnym klimatem powieści dość poważnie przyćmiło niezbyt satysfakcjonujące tempo akcji i raczej powierzchownie nakreślone sylwetki bohaterów. Z pewnością jednak jest to lektura, której warto dać szansę, do czego Was zachęcam.
"Szepty lasu" to trzecia powieść z Serii Kaszmirowej wydana pod szyldem Black Publishing. Podobnie jak w zachwycającym "Czasie Motyli" czy znakomitej "Suchej sierpniowej trawie", jej akcja rozgrywa się kilkadziesiąt lat temu - lecz tym razem nie w egzotycznych realiach Dominikany czy amerykańskiego Południa, a niewielkiego miasteczka w Appalachach, które stało się sceną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Okres wczesnego średniowiecza w Brytanii i Irlandii to dla mnie terra incognita. Powiedzmy sobie szczerze - lepiej orientuję się w celtyckich mitach i legendach niż wydarzeniach historycznych, jakie nastąpiły tam po upadku cesarstwa rzymskiego, z naciskiem na wędrówki ludów i proces chrystianizacji tych ziem, niezwykle burzliwy i wieloetapowy.
Dlatego, kiedy wpadła mi w ręce powieść Petera Tremayne'a o obiecującym tytule "Cień kruczego skrzydła. Opowieść celtycka", której fabuła osadzona jest w VII wieku w opactwie Whitby w Nortumbrii i osnuta na kanwie wydarzeń związanych ze słynnym synodem kościelnym, uznałam, że to doskonała okazja do poszerzenia wiedzy i zgłębienia tematu. Niestety, nie wszystko złoto, co się świeci, a moje rosnące z każdą stroną rozczarowanie dorównywało temu, jakie ogarniało poszukiwacza szlachetnego kruszcu trzymającego w dłoniach grudkę pirytu.
Nortumbria, 664 r. Do opactwa św. Hildy w Streoneshalh (Whitby), na synod zwołany na polecnie króla Oswy celem ujednolicenia zwyczajów kościelnych w jego domenie, przybywa młoda irlandzka mniszka, Fidelma z Kildare - sędzia sądów brehońskich w Irlandii, która ma uczestniczyć w debacie między wyznawcami Kościoła rzymskiego a zwolennikami obrządku św. Kolumbana, jako zwolenniczka tego ostatniego. Na miejscu spotyka swoją dawną przyjaciółkę, matkę Etain, która swymi zdolnościami krasomówczymi miała wesprzeć tradycję z Iony. Zanim jednak dochodzi do debaty, przełożona klasztoru w Kildare zostaje brutalnie zamordowana. Na polecenie króla, który dopatruje się w tym akcie prób zerwania obrad synodu, co miałoby niebagatelne konsekwencje polityczne, Fidelma rozpoczyna śledztwo. Służyć jej pomocą ma mnich Eadulf, wyznawca obrządku rzymskiego - wszystko po to, by zapewnić królowi bezstronność. Śledztwo ma wykazać, czy Etain została zamordowana z powodów politycznych; młodzi zakonnicy muszą się spieszyć, gdyż czas nagli, a wkrótce staje się jasne, że zabójca nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Przyznaję: dałam się zwieść opisowi fabuły, który prezentował się dokładnie na tyle egzotycznie i intrygująco, by przyciągnąć mnie do lektury. Bardzo szybko jednak zorientowałam się, że pod otoczką historycznej fabuły autor przemycił intrygę kryminalną, w dodatku nie najwyższych lotów. Nie mam nic przeciwko kryminałom historycznym, oczywiście pod warunkiem, że intryga umiejętnie wpleciona jest w fabułę, stanowi wyzwanie dla czytelnika i trzyma w napięciu, zaś same realia nie są potraktowane po macoszemu, płasko, powierzchownie i jedynie jako pretekst do osadzenia intrygi kryminalnej. W "Cieniu kruczego skrzydła" kuleje dosłownie wszystko. Co prawda autor niemal od pierwszych zdań wprowadza czytelnika we wczesnośredniowieczne realia Brytanii, historię, przyczynę i istotę sporu między wyznawcami dwóch rozwijających się w Nortumbrii tradycji - starszej, wywodzącej się od św. Patryka i św. Kolumbana z wyspy Iony oraz rzymskiej, zapoczątkowanej przez św. Augustyna z Canterbury, ale sposób, w jaki to robi, pozostawia wiele do życzenia. Tremayne zwyczajnie zarzuca czytelnika informacjami, które nie budują klimatu, nie popychają akcji do przodu, generalnie - nie są wplecione w fabułę, lecz wyłożone w formie wykładu czy też podane na wzór wpisu encyklopedycznego. Zabrakło nie tylko finezji, ale i pomysłu na obudowanie głównej nici fabuły; sprawia to wrażenie, jakby autor chciał wprowadzić czytelnika w wykreowane przez siebie realia, ale jak najmniejszym kosztem, by od razu móc przejść do budowania kryminalnej intrygi. Efekt jest taki, że odbiorca nie jest w stanie poczuć ducha epoki, w jakiej się znalazł, bo jedynym świadectwem akcji rozgrywającej się we wczesnym średniowieczu jest fabuła upstrzona celtyckimi nazwami i imionami, w których doprawdy trudno się zorientować. Powierzchowne i skrótowe potraktowanie realiów, zwłaszcza kwestii dotyczących istoty sporu, różnic i postulatów obu stron (porządku liturgicznego, hierarchii kościelnej, wyznaczania daty Wielkanocy i typu tonsury), który miał przecież ogromne znaczenie w procesie politycznego jednoczenia się Anglii, zwyczajnie rozczarowuje. Więcej dowiedziałam się z Wikipedii o sytuacji politycznej ówczesnej Brytanii i znaczeniu synodu, niż z powieści Tremayne'a - a sięgając po powieść z fabułą osadzoną w konkretnym czasie i osnutej na konkretnych wydarzeniach, chyba miałam prawo spodziewać się czegoś ponad informacje zawarte w encyklopedii? Nie znaczy to, że autor nie próbował wycisnąć czegoś z obranej przez siebie koncepcji, ale nawet fragmenty debat, mających w założeniu być popisem krasomówstwa obu stron sporu, brzmią jak dziecinne kłótnie; widać jak na dłoni, że stanowią jedynie pretekst dla zaistnienia intrygi kryminalnej, która nawiasem mówiąc jest równie słaba, jak cała reszta.
No dobrze, przebolałam fakt, że "Cień kruczego skrzydła" nie jest powieścią historyczną, a "jedynie" kryminałem historycznym i postanowiłam spróbować potraktować go jako niezobowiązującą rozrywkę. Jednak nawet tutaj doznałam zawodu - książka Tremayne'a to całkiem zwyczajny, nie najwyższych lotów kryminał o prostej, nieskomplikowane intrydze, jedynie przybranej w celtycką szatę dla przydania jej atrakcyjności. Wynudziłam się strasznie, tożsamości mordercy domyśliłam się w połowie książki, zaś gwoździem do trumny powieści było rozwiązanie zagadki, pozbawione jakiejkolwiek finezji i maksymalnie rozczarowujące.
Jakby tego było mało, "Cień kruczego skrzydła" napisany jest fatalnym stylem, choć trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy to kwestia miernego warsztatu autora, czy niechlujnego przekładu. Niepomiernie irytowało mnie nagminne stosowanie słownictwa zupełnie nieprzystającego do realiów powieści (szklanka, Francja, zawał serca), zwłaszcza w kwestiach wypowiadanych przez bohaterów; wiele sformułowań użytych przez autora i podanych przezeń faktów budziło moje zdumienie i wątpliwości (sekcja zwłok w VII wieku? W dodatku prowadzona w przebiegu śledztwa?) - niestety, stan mojej wiedzy nie pozwala na ich weryfikację, mam jednak mocne podejrzenia co do tego, czy aby na pewno autor jest osobą kompetentną, by podawać takie rewelacje jako fakty. Co do tłumaczenia - jestem pewna, że uważna praca redaktora byłaby w stanie wyeliminować z treści tak irytujące "kwiatki" jak zdziwienie jednego z bohaterów, który, przebywając w katakumbach, skarży się na "niewytłumaczalny zapach śmierci".
Nie mam siły i nerwów, by dalej znęcać się nad tym czytadłem. Nie warto zagłębiać się w inne kwestie - na przykład konstrukcję fabuły czy kreacje bohaterów, gdyż zwyczajnie nie ma o czym mówić. Zwróciłam jedynie uwagę na najbardziej irytujące aspekty tworu Tremayne'a - książki zbyt skrótowej i powierzchownej, by można było ją określić mianem powieści historycznej, nie sprawdzającej się nawet jako lekki, niezobowiązujący kryminał - tak miernej, słabej, nudnej i niesatysfakcjonującej, że zwyczajnie szkoda na nią czasu. Nie polecam.
Okres wczesnego średniowiecza w Brytanii i Irlandii to dla mnie terra incognita. Powiedzmy sobie szczerze - lepiej orientuję się w celtyckich mitach i legendach niż wydarzeniach historycznych, jakie nastąpiły tam po upadku cesarstwa rzymskiego, z naciskiem na wędrówki ludów i proces chrystianizacji tych ziem, niezwykle burzliwy i wieloetapowy.
więcej Pokaż mimo toDlatego, kiedy wpadła mi w...