-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel25
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik3
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-05-02
2019-01-25
Ludzie gorsi od zombie
W grozie najstraszniejsze jest oczekiwanie. Właśnie na nim opiera się konstrukcja wielu horrorów. Zagrożenie na początku nie jest realne, a ledwie zarysowane i dopiero po jakimś czasie zbiera swoje żniwo. W filmach wojennych (niby nie horrory, ale jak się nad tym zastanowić...) groza ukazana jest inaczej, od początku niebezpieczeństwo jest blisko, ale zazwyczaj obserwujemy poczynania grupki żołnierzy, którym udaje się przetrwać, a giną tylko często bezimienne postacie. W „Szczurach Wrocławia” autor podszedł do tematu w jeszcze inny sposób. Tutaj co parę stron ktoś ginie, często w głupi, banalny, niezapowiedziany sposób. Bohaterów, których spotyka tragiczny los, nie zdążamy bliżej poznać, ale nie pozostają bezimienni – autor przedstawia nam ich z imienia i nazwiska, serwuje mini backstory i gdy już myślimy, że być może ten mężczyzna czy kobieta odegra ważną rolę, zombie odgryza mu połowę twarzy. Nie przywiązujmy się do bohaterów, tak szybko odchodzą. Tak wygląda groza, która może nie jest równie spektakularna co nieznośnie ciągnące się budowanie napięcia z efektowną kulminacją, ale jest tak namacalna, że przy okazji każdego zgonu czujemy, jakby ktoś wyciągał z nas wnętrzności bez narkozy.
Warto dodać, że imiona ofiar nie są przypadkowe. Setki fanów Roberta Schmidta walczyło, by autor uśmiercił ich w swojej najnowszej powieści. Chociaż boimy się horrorów, to nie odwracamy wzroku – jest coś fascynującego w takiej krwawej masakrze. Jest w tym też coś terapeutycznego – pozwala zmierzyć się z fobiami.
No dobrze, ale o czym w ogóle są „Szczury Wrocławia: Kraty”? Jak można się domyślać po tytule i moich wcześniejszych akapitach – o zombie w stolicy Górnego Śląska. Ale to za duże uproszczenie, nieuczciwe względem i autora, i czytelników. Powieść rozgrywa się we Wrocławiu, ale nie współcześnie (jak wiele produkcji o nieumarłych z „The Walking Dead” na czele), a w roku 1963. Środek zatęchłego PRL-u – już sam ustrój mógł przyprawiać o koszmary, a co dopiero inwazja zombie. Ponadto taki setting utrudnia bohaterom komunikację i pogłębia uczucie beznadziei, które towarzyszy nam od pierwszych stron. Obserwujemy poczynania bohaterów, którzy działają po omacku – informacja o nieumarłych już się rozeszła, ale wciąż jest tak nieprawdopodobna, że racjonalnie myślący człowiek ją odrzuca. Aż w końcu jakiś zombie odrzuca na bok rękę, którą mu odgryzł.
Wszystko zaczyna się w więzieniu. Próbujący zachować odrobinę rozsądku wobec postępującego szaleństwa kapitan Okrutny zarządza, by wywieźć osadzonych poza mury więzienia. Nie czuje się dobrze z taką spontaniczną amnestią, ale według jego wiedzy miasto może zaraz zostać zbombardowane albo zajęte przez sowietów. Woli więzienie wykorzystać jako schronienie dla rodzin swoich współpracowników. Trudno mu się dziwić. Jednak szybko okazuje się, że zakład karny wcale nie jest takim bezpiecznym miejscem. „Trup ściele się gęsto, trup wstaje często” – chciałoby się zarymować po przeczytaniu kilku rozdziałów pełnych lekkomyślnych i naiwnych zachowań funkcjonariuszy.
A co z wywiezionymi więźniami? Cześć z nich spotyka los podobnych do reszty wrocławian – padają ofiarami ciągle przybywających zombie. Natomiast reszta odkrywa, że zamienili więzienne cele na... raj. Wykolejeńcy dużo łatwiej od zwyczajnych mieszkańców dostosowują się do nowej sytuacji. Dla nich to szansa, nowy początek. Nie mają litości ani dla nieumarłych, ani dla ocalałych z okolicznych kamienic. Taka bezwzględność połączona z siłą fizyczną pozwala osadzonym nie tylko przeżyć, ale i zacząć snuć plany przejęcia władzy nad całym miastem. Wreszcie są w swoim żywiole. Czy pozwoli na wojsko, niby w rozsypce, ale z wyszkoleniem, sprzętem i poczuciem misji?
Totalny chaos, śmierć czyhająca za każdym załomem, ludzie gorsi od nieumarłych. Lubisz zombie? Polubisz „Szczury Wrocławia: Kraty”. Robert J. Szmidt napisał książkę dla fanów gatunku i wszystkich, którzy chcieliby przenieść się w czasie do Wrocławia lat sześćdziesiątych. Zwiedzanie tego miasta jest fascynujące, ale z racji ustroju i wylewających się zewsząd płynów ustrojowych wolałbym nigdy się tam nie znaleźć.
Ludzie gorsi od zombie
W grozie najstraszniejsze jest oczekiwanie. Właśnie na nim opiera się konstrukcja wielu horrorów. Zagrożenie na początku nie jest realne, a ledwie zarysowane i dopiero po jakimś czasie zbiera swoje żniwo. W filmach wojennych (niby nie horrory, ale jak się nad tym zastanowić...) groza ukazana jest inaczej, od początku niebezpieczeństwo jest blisko,...
2018-11-15
Jesteśmy, jako gatunek, niezwykle aroganccy i zadufani w sobie. Trudno zliczyć, ile razy jakiś naukowiec (a więc należałoby po nim oczekiwać nieco więcej niż po zmęczonych prozą życia szarakach) deklarował, że w danej materii na pewno nic więcej nie uda się odkryć. Albo że dane prawo opisuje już absolutnie wszystkie przypadki, także proszę się rozejść, pozamiataliśmy. Ta arogancja jest czymś stałym – przedwczesne deklaracje zdarzały i Richardowi Feynmaowi, i Kopernikowi, który wierzył w kołowe orbity. A wcześniej pomyłki były i jeszcze większe – wiecie, ludzie byli przekonani, że Ziemia jest płaska...
„Ziemia jest więcej elipsoidalnym hula-hoopem przypominającym gruszkę”. Tyson może dopracowywać image naukowca, ale nic, absolutnie nic nie zakamufluje faktu, że jest nerdem. Dlatego spodziewajcie lekkostrawnej mieszanki terminologii naukowej i różnego rodzaju żarcików, także słownych. Nie chodzi oczywiście o samo śmieszkowanie dla śmieszkowania – obrazowe metafory to prosty zabieg retoryczny ułatwiający zrozumienie abstrakcyjnych sytuacji. Każdy wie, ze na Wenus jest gorąco. Ale jak bardzo? Tyson spieszy z odpowiedzią – „można by tam upiec pizzę pepperoni o średnicy czterdziestu centymetrów w siedem sekund, po prostu trzymając ją w powietrzu”. A jak najłatwiej wytłumaczyć zawiłą drogę fotonów z wnętrza Słońca ku jego powierzchni? Porównując ich wędrówkę do porannych wojaży nietrzeźwej osoby, który robi po kilka kroków w różnych kierunkach (często do tyłu), ale wreszcie dociera do celu.
Poszczególne rozdziały to kolejne wciągające eseje. Próżno doszukiwać się jakiegoś motywu przewodniego, ale to nie problem, wręcz zaleta. Osoba niezainteresowana fizyką mogłaby się zrazić po jednym rozdziale, który porusza zbyt abstrakcyjne zagadnienia, a tak każdy rozdział to nowa przygoda. Z książki można dowiedzieć się m.in. o ustalaniu prędkości światła, zakręconej historii orbit czy różnego rodzaju ciał niebieskich (i dlaczego Pluton nie jest planetą). To tylko część tematów, bo mowa również np. o stałych fizycznych i chociaż nie brzmi to może szczególnie interesująco, to jest coś fascynującego w fakcie, że obecnie definicja metra oparta jest na najdokładniejszym pomiarze prędkości światła.
Najnowszy zbiór kosmicznych esejów naczelnego popularyzatora nauki, Neila DeGrasse’a Tysona, to w pewnym sensie przestroga. Chociaż w ostatnim stuleciu dokonano przełomowych odkryć, nie możemy zakładać, że to koniec; że wiemy wszystko. Im bardziej zgłębiamy tajemnice wszechświata, tym więcej widzimy dziur (także czarnych, haha). Jednak zapatrzeni w ekrany smartfonów, skoncentrowani na przyziemnym życiu, przestajemy spoglądać w gwiazdy, nie interesujemy się astrofizyką. Tym bardziej, że nie należy ona do najłatwiejszych nauk, a wiele pojęć wiąże się z wysokim poziomem abstrakcji. Dlatego dobrze, że powstają taki książki jak „Kosmiczne zachwyty”. Nawet laik wyciągnie z nich sporo informacji. A jeśli czegoś nie zrozumie, nic się nie stanie – gwarantuję, że Tyson na tyle rozbudzi ciekawość, że czytelnik sam sięgnie po inne źródła.
Jesteśmy, jako gatunek, niezwykle aroganccy i zadufani w sobie. Trudno zliczyć, ile razy jakiś naukowiec (a więc należałoby po nim oczekiwać nieco więcej niż po zmęczonych prozą życia szarakach) deklarował, że w danej materii na pewno nic więcej nie uda się odkryć. Albo że dane prawo opisuje już absolutnie wszystkie przypadki, także proszę się rozejść, pozamiataliśmy. Ta...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-01
Konowały, łapówkarze, roszczeniowe snoby – to tylko kilka określeń, którymi raczą lekarzy polscy pacjenci. Czy słusznie? Nie ma na to prostej odpowiedzi, ale niewątpliwie ci, którzy sięgają po takie określenia, nawet jeśli mieli kiepskie doświadczenia z lekarzami, wykazują się sporą ignorancją i empatią na poziomie płyty chodnikowej. Mam problem z takim traktowaniem lekarzy i wcale nie dlatego, że mój dobry przyjaciel jest po medycynie. Od zawsze miałem świadomość, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na „fartuchach”, a lektura „Będzie bolało” tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Książka Adama Kaya na formę dziennika i przytacza dziesiątki wpisów dotyczących poszczególnych dni jego kilkuletniej kariery. Nie doszukujcie się w „Będzie bolało” jakiejś fabuły – co prawda Kay pisze o kolejnych kamieniach milowych w postaci coraz wyższych posad (niekoniecznie związanych z zauważalnie wyższą pensją), ale chodzi tylko o uporządkowanie chronologii. Wpisy można jednak czytać w oderwaniu od innych – każdy z nich jest w pewnym stopniu autonomiczną krótszą lub dłuższą historią. Najczęściej z dowcipną puentą, która jednocześnie bywa niewyobrażalnie smutna.
Adam Kay już nie jest lekarzem, więc pewnie wiele osób pomyśli, że w książce postanowił wylać swoje żale i na swoich warunkach wyjaśnić, czemu nie poradził sobie jako lekarz. Problem w tym, że sobie poradził, świetnie wykonywał swoją pracę, z trudem łącząc ją z życiem osobistym. W końcu coś w nim pękło, a gdy przeczytacie całą książkę, zrozumiecie dlaczego.
Kay nie przebiera w słowach, gdy pisze o pacjentach, kolegach lekarzach czy brytyjskiej służbie zdrowia (która jednak najczęściej służy bogom biurokracji). Czytanie jego wywodów nie boli, bo posługuje się świetnym, ciętym językiem. Co rusz wbija szpile różnym ludziom i sytuacjom, jednocześnie racząc nas tonami merytorycznych wtrętów. To ciekawe, że taki cynik wybrał ginekologię i położnictwo m.in. dlatego, że w ten sposób mógł „podwajać liczbę pacjentów”, zamiast tylko walczyć o to, by pacjentów nie ubywało (if you know I mean).
Jestem pewny, że wiele osób będzie przytaczało dowcipne anegdotki z tej książki. W efekcie będzie kojarzona ze spisanym stand-upem komika-byłego lekarza. Przyznaję, dziennik Kay potrafi być zabójczo zabawny (duża tym zasługa bezdennej ignorancji przedstawicieli homo sapiens), ale jego zapiski są w istocie przerażająco smutne. Kay nie ma powodu, by owijać w bawełnę. Ta książka to dla niego forma terapii, próba rozliczenia się z życiem, które kochał, ale musiał z niego zrezygnować.
Opowiada o nieludzkich godzinach pracy, zanikającym życiu osobistym, marnych zarobkach (tak ogólnie, nawet bez brania pod uwagę ogromnej odpowiedzialności), a także niewdzięczności pacjentów. Łatwo zwyzywać lekarza, który mógł mieć akurat ciężki dzień, przeprowadził kilka cesarek... czy zwyczajnie brakuje mu wiedzy. Kay trafnie zauważa, że lekarz nie jest bogiem, nie jest wszechwiedzący. Zdecydowanie bliżej mu do złamanego człowieka, który stara się przetrwać, więc gdzie tu czas na pogłębianie wiedzy albo chociaż utrwalanie tej teoretycznie obligatoryjnej dla danej specjalizacji. Pacjenci mają niesamowicie wygórowane wymagania, bo przecież chodzi o ich zdrowie. Szkoda tylko, że mało kto zastanawia się nad tym, czy sam wykonuje swoją pracę z taką dbałością, jakiej wymaga od przedstawicieli służby zdrowia. Coś czuję, że każdy z naczelnych narzekaczy zrobił nieraz błąd w pracy i skwitował to krótkim „no trudno, zdarza się”, a może nawet nie zauważył, że zrobił coś źle. I tak żył sobie w błogiej nieświadomości, gdy wreszcie dostał naganę od szefa, po czym przełożonego zbluzgał w myślach. Takie zachowanie jest społeczne akceptowane, ale wiecie co – jak lekarz zrobi błąd, to nie może powiedzieć „no trudno”, co nie znaczy, że lekarz nie ma prawda do błędu. Wiecie dlaczego? Bo jest człowiekiem.
Gwarantuję, że podczas lektury dziennika Adama Kaya będziecie śmiali się na głos, ale mam prośbę – pamiętajcie, że dowcipny styl autora to mechanizm obronny, próba zaklinania rzeczywistości. Od lekarzy wymaga się ogromnego poświęcenia, a w początkowych latach kariery nic nie otrzymują w zamian. Chociaż nie, może nie takie nic – świadomość ratowania czy choć poprawiania życia sprawia, że lekarze zdobywają się na nadludzki wysiłek i wciąż pomagają, chociaż są na nogach od kilkunastu godzin, a ich bliscy właśnie pakują walizki, bo mają dość bycia w związku na odległość (mieszkając w tym samym mieście). Chcecie zrozumieć, na czym polega życie lekarza? Zapomnijcie o serialach medycznych i sięgnijcie po „Będzie bolało”.
Konowały, łapówkarze, roszczeniowe snoby – to tylko kilka określeń, którymi raczą lekarzy polscy pacjenci. Czy słusznie? Nie ma na to prostej odpowiedzi, ale niewątpliwie ci, którzy sięgają po takie określenia, nawet jeśli mieli kiepskie doświadczenia z lekarzami, wykazują się sporą ignorancją i empatią na poziomie płyty chodnikowej. Mam problem z takim traktowaniem...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-20
Wiecie, skąd wzięła się nazwa neandertalczyk? Wbrew pozorom nie jest to nawiązanie do jakiegoś łacińskiego zwrotu. Po prostu pierwsze szczątki jednego z naszych przodków odkryto w dolinie Neandertal w Niemczech. Lubię takie ciekawostki, ale jeśli liczycie, że „Moja europejska rodzina” to księga pełna niezwiązanych ze sobą ciekawostek, to muszę Was rozczarować. Karin Bojs zamiast koncentrować się na wyrywkowej wiedzy, którą można byłoby wykorzystać w Milionerach, postanowiła pochylić się nad historią ludzkości – pełną wyzwań i przełomowych momentów.
Przewrotnie mogę powiedzieć, że „Moja europejska rodzina” to dobra książka dla rasistów, ale domyślam się, że nikt nie będzie jej tak reklamował. O co mi chodzi? Autorka stara się prześledzić całe losy homo sapiens – kiedy wszystko się zaczęło, jaką drogę (dosłownie i w przenośni) przebyli nasi przodkowie. Dość powszechną wiedzą jest, że wszyscy ludzie pochodzą z Afryki... a może wcale nie taką powszechną? Ludzie, który oceniają innych na podstawie rasy i stereotypów, w pierwszej kolejności powinni poczytać o tym, że wszyscy mamy wspólnych przodków. Jasne, różnimy się pod wieloma względami, nasi przodkowie w pewnym momencie tysiące lat temu także poszli w różnych kierunkach, ale nie możemy zaprzeczyć faktom, że łączy nas duża część DNA. Z drugiej strony, taka wiedza mogłaby sprawić, że rasistom zagotowałby się mózg. Pytanie tylko, czy naprawdę byłoby to takie złe...
„W młodości uważałam, że nie wypada interesować się historią własnej rodziny, że coś takiego przystoi tylko nudziarzom i kujonom” – przyznaje Bojs we wstępie. Z czasem nabrała szacunku do badań genealogicznych, zapragnęła dowiedzieć się więcej o przodkach, którzy szybko zniknęli z jej życia. A ponieważ realizowała się jako dziennikarka naukowa, wiedziała, jak zabrać się do tematu. Dużą rolę w jej poszukiwaniach odegrały badania DNA i ten temat powraca w książce wielokrotnie – w istotny sposób zrewolucjonizował postrzeganie wielu wydarzeń w czasach prehistorycznych. Nagle okazało się, że wiele teorii da się zweryfikować, można prześledzić podróże ludzi, jak się krzyżowali i całą wędrówkę ich genów po świecie. Badania DNA doprowadziły do wielu przełomów, nie spodziewałem się więc, że spora część archeologów patrzy na nie ze sporą dozą nieufności. Karin Bojs spotkała się w trakcie pisania książki z badaczami z całego świata i miała okazję poznać nastroje w różnych środowiskach. Badanie DNA jest wciąż czymś stosunkowo nowym i nie tak intuicyjnym jak np. analizowanie kości i pokruszonej ceramiki. Jednak to DNA jest czymś bardziej poruszającym wyobraźnię i łatwiej zdobyć fundusze na jego badanie. Czyżby stąd zawiść części środowiska?
Bez odpowiedniej wiedzy łatwo myśleć o ludziach prehistorycznych jak o prymitywnych istotach. Ale przecież musieli stale ewoluować, by stać się kimś znacznie nam bliższym. Nie było jednak tak, że ludzie uganiali się za mamutami, a potem pstryk! – budują piramidy i specjalizują się w astronomii. Bojs pozwala nam przejść przez kolejne etapy rozwoju ludzkości i kompleksowo wyjaśnia, co zmieniło się np. dzięki bardziej zaawansowanym narzędziom albo rozwojowi języka – ten ostatni pozwalał rozwijać się społecznościom, a dzięki nim walka o przetrwanie była dużo łatwiejsza. Język, empatia, muzyka – to wszystko zaczęło się bardzo dawno temu. Możemy sobie wyobrażać, że prawdziwa historia ludzkości zaczęła się w czasach starożytnych. Gdy jednak wyobrazimy sobie tych okrytych niezdarnie pozszywanymi skórami łowców, którzy grają na flecie i w ten sposób zacieśniają więzy w swojej wspólnocie, przestaniemy ich traktować jak bezrozumne stworzenia. Tego fletu wcale sobie nie wymyśliłem – archeologowie od lat posiadają odpowiednie dowody na istnienie instrumentów muzycznych sprzed tysięcy lat i nawet pokusili się o swoją rekonstrukcję prehistorycznej muzyki.
Autorka nie opowiada jednak tylko o narzędziach, ceramice czy wytapianiu brązu. Zwraca również uwagę na to, jak zmiany klimatu czy poziomu zagęszczenia lasów wpływały na codzienne życie ludzi. Olbrzymią przemianą było chociażby przekształcenie się łowców-zbieraczy w rolników. Nie nastąpiło to rzecz jasna z dnia na dzień. Proces był długi, fascynujący i niezwykle logiczny. Dzięki książce Karin Bojs przestaniecie patrzeć na rozwój ludzkości jak na zbiór kamieni milowych, a zaczniecie dostrzegać ciągły proces.
Oczywiście pisząc o ludzkości, nie można pomijać tematu zwierząt. Zdziwicie się, jak wcześnie ludzie w pewnym sensie stworzyli psy, które w istocie są udomowionymi wilkami. A skoro już mowa o zwierzętach, to ciekawe, że okiełznanie koni miało ogromny wpływ na języki, którymi się obecnie posługujemy w większości krajów Europy. W końcu zarówno polski, jak i niemiecki czy hiszpański należą do grupy języków indoeuropejskich. Rozprzestrzenienie się języka praindoeuropejskiego prawdopodobnie w dużej mierze zawdzięczamy zaklinaczom koni, że ich tak poetycko nazwę, którzy przybyli ze stepów obecnej Rosji. Szybki środek transport w tamtych czasach był w stanie wpłynąć na całą obecną współczesność. Niesamowite, prawda?
Lektura książki „Moja europejska rodzina” przypomina trochę zapoznawanie się z kolejnymi tytułami o astrofizyce. Dzięki niej zyskujemy odpowiednią perspektywę i przestajemy myśleć tylko o tu i teraz. Spędzając czas na pracy, jedzeniu i tanich rozrywkach, łatwo zapomnieć, że nie pojawiliśmy się w magiczny sposób na tym świecie kilkaset lat temu. Jesteśmy tylko ogniwem nieskończonego łańcucha.
Wiecie, skąd wzięła się nazwa neandertalczyk? Wbrew pozorom nie jest to nawiązanie do jakiegoś łacińskiego zwrotu. Po prostu pierwsze szczątki jednego z naszych przodków odkryto w dolinie Neandertal w Niemczech. Lubię takie ciekawostki, ale jeśli liczycie, że „Moja europejska rodzina” to księga pełna niezwiązanych ze sobą ciekawostek, to muszę Was rozczarować. Karin Bojs...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-10
Nie cierpię na arachnofobię, ale gdy widzę pająka to czuję się, jakbym w samym podkoszulku wyskoczył na podwórko podczas mroźnego wieczoru. Niby wiem, że taki pająk nic mi nie zrobi, raczej nie ugryzie, a nawet jeśli, to życia nie stracę, kończyny raczej też. Ale gdy widzę ten włochaty odwłok, te odnóża (całą ósemkę), współpracujące ze sobą z zadziwiającą, morderczą precyzją... Wtedy pozostaje mi pisnąć, a potem pozbyć się intruza, bo przecież żona na mnie liczy. Dlatego miałem pewne opory przed sięgnięciem po „Wyklucie” Ezekiela Boona (brr, już ten tytuł powoduje mnie u mnie dreszcz) – w końcu powieść opowiada o inwazji pająków. Spodziewałem się więc horroru ze sporą dawką obrzydliwości i oślizgłymi opisami bezeceństw, których dopuszczać się będą insekty. Dostałem jednak coś innego i jestem z tego zadowolony.
„Wyklucie” to odpowiednik wysokobudżetowego filmu katastroficznego klasy B – dla fanów gatunku. Wiemy, że świat pogrąży się w chaosie, ale z sadystyczną przyjemnością obserwujemy rozwój historii, bo chcemy zobaczyć to na własne oczy. Od samego początku zdajemy sobie sprawę, że świat przedstawiony jest na krawędzi wybuchu swego rodzaju epidemii. Czytamy o garstce turystów, których zalewa fala pająków w peruwiańskiej dżungli. Jesteśmy świadkami, jak pająki dostają się na olbrzymi kontenerowiec, który płynie do USA i tak dalej. My wiemy, że coś się dzieje, ale bohaterowie jeszcze nie. Tajemniczy wybuch nuklearny w Chinach nie kojarzy im się z próbą unicestwienia nieznanej siły. A powinien. W „Wykluciu” pradawne pająki nie są pustelnikami – wybierają pracę zespołową i niczym czarna rzeka zalewają miasta. Nam pozostaje kibicować bohaterom, żeby jak najszybciej połączyli kropki.
Ezekiel Boone lubi wprowadzać nowych bohaterów – w każdym z pierwszych kilku rozdziałów opowiada o kimś innym. Mamy więc wątek rozwiedzionego agenta FBI, który nie potrafi pogodzić wymagającej pracy z rodzinnymi zobowiązaniami. Obowiązkowo pojawia się ceniona specjalistka od pająków. Nie zabrakło również gromadki surwiwalistów, którzy z wielkim zaangażowaniem budują podziemne schrony i zbierają zapasy, by przeżyć potencjalną kolejną wojnę światową. No i czym byłaby amerykańska produkcja bez wątku prezydenta? W tym przypadku władzę sprawuje pani prezydent, wyjątkowo pewna siebie do momentu, gdy zagrożenie staje się bardzo realne.
Tak wielu bohaterów sprawia, że trochę trudno się z nimi utożsamiać, tym bardziej, że mnogość postaci pozwala autorowi bez żalu pozbawiać ich życia. Na szczęście szybko okazuje się, że na przykład były mąż entomolożki jest szefem sztabu pani prezydent. Z kolei szeregowy agent Mike Ritch z Minneapolis trafia do Waszyngtonu. Ładnie się to wszystko zazębia i chociaż poniekąd wiemy, co musi się wydarzyć, czytamy dalej, przekładamy kolejną stronę i godzimy się na nieco stereotypowych bohaterów. W końcu tego właśnie oczekiwaliśmy po takiej pulpowej literaturze.
Ja czytałem „Wyklucie” podczas majówki, ale książka sprawdzi jako weekendowa lektura niezależnie od pory roku – kolejne rozdziały pochłania się szybko i łatwo. Nie zawsze to plus, bo może oznaczać spłycenie historii, ale w przypadku powieści Boone’a taka forma się sprawdza. W końcu nie narzekamy, że w policyjnych proceduralach zawiłe sprawy są rozwiązywane w trakcie jednego odcinka, prawda? A jeśli narzekamy, to może czas przestać oglądać procedurale. W „Wykluciu” inwazja pająków postępuje błyskawicznie. Można się przyczepić do mnóstwa zbiegów okoliczności – aż chce się powiedzieć: „e, przecież to nie mogłoby się zadziać tak szybko, na tylu kontynentach, naciągane”. Ale wystarczy chwilę się zastanowić i przypomnieć sobie, jak szybko potrafią się rozprzestrzeniać wirusy – mam na myśli zarówno choroby, jak i wirusy w postaci fake newsów. I nagle zagrożenie staje się realne, nieprawdaż?
Nie cierpię na arachnofobię, ale gdy widzę pająka to czuję się, jakbym w samym podkoszulku wyskoczył na podwórko podczas mroźnego wieczoru. Niby wiem, że taki pająk nic mi nie zrobi, raczej nie ugryzie, a nawet jeśli, to życia nie stracę, kończyny raczej też. Ale gdy widzę ten włochaty odwłok, te odnóża (całą ósemkę), współpracujące ze sobą z zadziwiającą, morderczą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-23
„Mad Max”, „Księga ocalenia”, „Droga” – te filmowe tytuły przychodzą mi do głowy, gdy mowa o stylistyce postapo. Zostając w stylistyce, ale zmieniające medium – kultowy „Fallout” czy wciąż pachnące świeżością „Last of Us” to gry, które doskonale oddają klimat świata po katastrofie, która przynajmniej w teorii wyrównuje między wszystkim szanse, a z drugiej stwarza warunki do stworzenia podziałów jeszcze bardziej widocznych niż w państwach kastowych. Zawsze interesowała mnie ta tematyka, a jednak nigdy nie sięgnąłem po powieść postapo. Przy okazji premiery „Piter. Wojna” stwierdziłem – lepiej późno niż wcale.
Powieść Szymuna Wroczka należy do uniwersum stworzonego przez Glukhovsky’ego, w skład którego wchodzi już blisko sto książek. Zaczynanie przygody od tego tytułu jest dość karkołomne, ale z drugiej strony podobnie jest z superbohaterskimi komiksami – niezliczone eventy, rebooty i crossovery sprawiają, że wypadałoby zacząć od samego początku, żeby się we wszystkim połapać. Ale kto ma na to czas? „Piter. Wojna” na pewno najbardziej spodoba się osobom, które już czytały coś rozgrywającego się w tym niezwykłym uniwersum – wyłapią wszystkie smaczki, nie będą czuły się zagubione i będą jeszcze bardziej kibicować postaciom, które pojawiły się na kartach powieści lata wcześniej.
Tytułowy Piter to Petersburg – to miasto, Perła Północy, podobnie jak Moskwa może pochwalić się rozbudowanym system metra, w którym ludzie po katastrofie nuklearnej znaleźni schronienie. Taa, wilgotne tunele, migające oświetlenie, wszechobecna duchota – brzmi kojąco, prawda? Nic dziwnego, że kwestią czasu było, by ocalali zaczęli ze sobą walczyć. Mógłbym Wam pisać o poszczególnych bohaterach (których jest naprawdę dużo – Wroczek pisał powieść przez trzy lata, konstruując zawiłą fabułę i zaludniając poszczególne strony dziesiątkami postaci), ale wystarczy, iż powiem, że są wyraziści, boleśnie naturalistyczni i nieobliczalni. Nigdy nie będziecie mogli założyć, że czegoś nie zrobią. Szybka egzekucja? Proszę bardzo. Cyniczna zdrada? To też serwujemy.
Działania bohaterów napędza konflikt podziemnych frakcji. Niesamowite (a może całkowicie spodziewane), że nawet w obliczu końca świata, jaki znamy, ludzie nie potrafią się zjednoczyć. Najwyraźniej w naszej naturze jest dążenie do władzy i indoktrynacji – nie lubimy inności, chcemy trzymać się ze swoimi. Co można zrobić dla przetrwania? Dosłownie wszystko. Walcząc między sobą, możemy nie dostrzec zewnętrznego zagrożenia – Wroczek postanowił rozwinąć ten wątek, ale mimo wszystko najcenniejsze dla mnie jest zobrazowanie żądzy przetrwania. Czy można pozostać człowiekiem, gdy nigdzie nie jest bezpiecznie? Czy będąc gotowym poświęcić wszystko dla przetrwania, ocalamy człowieczeństwo czy tyko życie?
Styl Szymuna Wroczka skojarzył mi z Glukhovskym – każde zdanie jest wyszarpane, jakby narrator bał się, że nie uda mi się opowiedzieć historii do końca. Snuje swoją opowieść co rusz przyspieszając, zwalniając i to bez żadnej zapowiedzi. Jednocześnie całość przypomina nieco zapisy z okopów, w który zdarzają się krótkie chwile błogiego spokoju, ale nawet wtedy wiemy, że zaraz może nastąpić wybuch. Kolejnych akapitów nie połyka się z łatwością – trzeba je przetrawić, a wtedy dociera do nas szpetota rzeczywistości, z którą muszą sobie radzić bohaterowie.
„Z jakiegoś powodu wielka radość wyczerpuje bardziej niż największa rozpacz” – w pewnym momencie narrator raczy nas takim przemyśleniem. Nie zgadzam się z nim, ale nie trudno uwierzyć, że w postapokaliptycznym świecie to coś bardzo prawdziwego. Życie w ciągłym strachu sprawia, że łatwo oduczyć się ludzkich reakcji. Zapominamy, że życie nie polega na wegetacji. „Piter. Wojna” to promieniowanie, na które możecie się bezpiecznie wystawić.
„Mad Max”, „Księga ocalenia”, „Droga” – te filmowe tytuły przychodzą mi do głowy, gdy mowa o stylistyce postapo. Zostając w stylistyce, ale zmieniające medium – kultowy „Fallout” czy wciąż pachnące świeżością „Last of Us” to gry, które doskonale oddają klimat świata po katastrofie, która przynajmniej w teorii wyrównuje między wszystkim szanse, a z drugiej stwarza warunki do...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-06
Staram się być dość otwartą osobą, ale nie ukrywam, że do wielu tematów jestem uprzedzony. Gdy słyszę o antyszczepionkowcach czy kreacjonistach, zapala mi się czerwona lampka. Podobnie reaguję na coaching w niemalże każdej postaci. Dlatego gdy przeczytałem, że „Shinrin-yoku” ma dotyczyć kąpieli leśnych, byłem nastawiony sceptycznie. I to jest to bardzo delikatne określenie – nieco zawstydzony muszę przyznać, że od razu pomyślałem o wynurzeniach druida, który zachęca do przytulaniach drzew i żywienia się energią kosmosu. Ale książkę przeczytałem. Czy moje nastawienie się zmieniło?
Pierwsze strony nie zmniejszyły moich obaw – Qing Li pisze o niemalże metafizycznych przeżyciach związanych ze kąpielami leśnymi (już to samo określenie wydało mi się pretensjonalne). No tak, spacer po lesie, miła sprawa – pomyślałem – ale żeby od razu uznać to za rodzaj terapii? Byłem jednak zaintrygowany, więc czytałem dalej.
Autor pisze, że nie jest poetą, lecz naukowcem. Jednak chwilę później pojawia się na przykład takie zdanie: „Dziś podczas spaceru, muskany cudownie kojącymi powiewami wiatru, zauważyłem, że drzewa zaczynają już przybierać urocze jesienne barwy”. Poezja to to nie jest, ale nikt mi nie wmówi, że Qing Li nie ma jakichś artystycznych zapędów. Początkowo traktowałem taką narrację podejrzliwie, aż w końcu coś zaskoczyło i zrozumiałem, że dr Li po prostu kocha swoją pasję, drzewa, lasy, naturę. Poświęcił tym zagadnieniom dużą część życia, codziennie widzi jej efekty, więc czy możemy mu odmawiać prawa do ekscytacji?
No dobrze, ponarzekałem trochę, że na początku Qing Li każe nam sporo rzeczy przyjmować na wiarę. Gdy pisze o tym, że biznesmeni po trzydniowym pobycie w lesie i oddawaniu się shinrin-yoku lepiej spali, nie robi to wielkiego wrażenia. Poza tym brakuje jakichś naukowych podstaw. I jakby wyczuwając mój sceptycyzm, Qing Li bierze się za konkrety. Sporo miejsca poświęca fitoncydom – wydzielanym przez drzewa związkom chemicznym, które stanowią element ich systemu obronnego. Okazuje się, że mają one świetny wpływ także na ludzi. Działają na nas nawet olejki eteryczne z drewna czy igieł, więc łatwo sobie wyobrazić, jak wzmocnione jest ich działanie w lesie.
Trochę zdziwiło mnie, że pomysł na kąpiele leśne pojawił się w Japonii. Zawsze wydawało mi się, że to mocno zubranizowany kraj. I faktycznie mnóstwo ludzi mieszka w gigantycznych aglomeracjach. Jednocześnie aż dwie trzecie kraju pokrywają bardzo zróżnicowane lasy. Sam fakt narodzenia się shinrin-yoku nie powinien dziwić. Żyjemy w czasach, gdy „naturalną ciszę uznano za jeden z najbardziej zagrożonych zasobów na naszej planecie”. W dodatku od lat zaburzamy naturalny cykl dnia sztucznym oświetlenie. Kto chodzi spać o zmierzchu? Ślęczymy przed telewizorami, wpatrujemy się w smartfony i zmuszamy organizm do funkcjonowania w oderwaniu od naturalnego rytmu. Nic dziwnego, że prozaiczne spacerowanie po lesie stało się dobrem luksusowym.
Wspaniale byłoby codziennie zażywać kąpieli leśnych, ale bądźmy realistami – mało kto ma taką szansę, zwłaszcza jeśli mieszka w mieście, a osiem godzin w biurze wyrabia tylko na papierze. Qing Li zdaje sobie sprawę z takich przeszkód, dlatego w swojej książce umieścił porady, jak korzystać z koncepcji shinrin-yoku w okolicznych parkach, na balkonie pełnym doniczek, a nawet w biurze udekorowanym roślinami. Wszystko w myśl zasady, że kąpiele leśne nie są jakimś abstrakcyjnym rytuałem, do którego trzeba przygotowywać się latami. Wręcz przeciwnie – chodzi o to, by jak najszybciej nadrobić zmarnowana lata spędzone z dala od natury. Bo czy tak naprawdę trzeba kogoś przekonywać, że natura jest z natury kojąca?
Dookoła cisza
i nagle głos cykady
świdruje skałę.
Staram się być dość otwartą osobą, ale nie ukrywam, że do wielu tematów jestem uprzedzony. Gdy słyszę o antyszczepionkowcach czy kreacjonistach, zapala mi się czerwona lampka. Podobnie reaguję na coaching w niemalże każdej postaci. Dlatego gdy przeczytałem, że „Shinrin-yoku” ma dotyczyć kąpieli leśnych, byłem nastawiony sceptycznie. I to jest to bardzo delikatne określenie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-01
Jeffa Lemire’a kojarzę głównie za sprawą świetnego science-fiction „Descender” (z obłędnymi akwarelowymi kolorami – koniecznie sprawdźcie!), więc z pewnym zaskoczeniem przyjąłem, że marzyło mu się pisać o superbohaterach. W 2007 roku nad komiksami pracował tylko po godzinach – wtedy na życie zarabiał jako kucharz. Uwielbiał komiksy, absolutnie wszystkie komiksy, także te mainstreamowe. Jednocześnie nawet mu się nie śniło, że będzie miał kiedyś możliwość pracować dla DC czy Marvela. Dlatego postanowił stworzyć swoich superbohaterów i opowiedzieć historię poruszającą ważne dla niego wątki – przede wszystkim relacje rodzinne.
Minęło kilka lat, a Jeff na tyle wyrobił sobie nazwisko, że mógł w końcu zrealizować odkładany projekt i tak powstał „Czarny Młot”. Kluczowe dla powodzenia tej serii było wybranie odpowiedniego rysownika. Jeff zdecydował się na Deana Ormstona, którego styl sam określa jako dziwaczny, a dzięki temu unikatowy. I ta dziwaczność była decydująca – dzięki niej komiks na pierwszy rzut oka wygląda inaczej niż superhero głównego nurtu. Przypomina raczej produkcję Marvela/DC z jakiegoś alternatywnego świata. I bardzo dobrze.
Czym jest tytułowy Czarny Młot? Tak nazywa się farma, na której poniekąd uwięzieni są główni bohaterowie – Abe Slam, Golden Gail, Barbalien, pułkownik Weird, Talky-Walky i Madame Butterfly. Dziesięć lat wcześniej walczyli na Ziemi z potężnym przeciwnikiem Antybogiem, po czym z niewyjaśnionych powodów przenieśli się do alternatywnego świata, którego nie mogą opuścić. Żyją na niedużej firmie, prowadząc życie prostych ludzi (i trzymając służbowe uniformy w szafie, bo nie ujawniają się ze swoimi specjalnymi mocami). W pobliżu znajduje się typowe prowincjonalne miasteczko, w którym wszyscy się znają, ale wszystko wydaje się zbyt stereotypowe. Dlaczego? Tego mamy się dopiero dowiedzieć.
Czarny Młot to również pseudonim jednego z superbohaterów – Josepha Webera, który na Ziemi zostawił m.in. tęskniącą za nim córką. Lucy nie może pogodzić się ze zniknięciem ojca, chociaż minęło od niego aż dziesięć lat. Jej nieustępliwość przynosi efekty – w końcu udaje jej się przenieść na tajemniczą farmę. Problem w tym, że nie pamięta, jak to zrobiła.
Jeśli główni bohaterowie „Czarnego Młota” z kimś Wam się kojarzą... to bardzo dobrze – nieprzypadkowo przypominają m.in. Kapitana Amerykę czy Thora. Jeff Lemire bawi się konwencją, chętnie sięga po ograne klisze i nawet nie próbuje ukrywać fascynacji złotą erą komiksów. Mogłoby się wydawać, że efekt końcowy będzie niezwykle wtórny – chyba wszyscy mamy dosyć wydmuszek, które nostalgiczną formą próbują kamuflować braki fabularne. Na szczęście Lemire wiedział, co zrobić, by powierzchownie schematyczne historie wciągały jak najbardziej oryginalne scenariusze.
Często twórcy zbierają bohaterów o różnorodnych mocach, by moc realizować jeszcze bardziej wykręcone akcje, zapominając, że takie rodzinne zloty przypominają danie doprawione kilkoma torebkami przypraw. Lemire robi to w zupełnie innym celu. Zebrał na farmie superbohaterską drużynę, by paradoksalnie móc poruszyć jak najwięcej przyziemnych wątków. Mamy więc Abe Slama, który próbuje poradzić sobie ze starzeniem, wejściem w nową fazę życia, gdy nie radzi sobie z wyzwaniami i, co najgorsze, musi korzystać z pomocy innych. Ale farmę zamieszkuje też Barbalien – wojownik z Marsa, który jest skazany na alienację nie tylko z racji pochodzenia, lecz także przez własną seksualność. I chociaż otrzymujemy genezy wszystkich bohaterów, czytamy o ich przygodach przed swoistym zesłaniem na farmę, to najciekawsze wydają się ich relacje i wątki obyczajowe.
Coraz rzadziej czytam komiksy superbohaterskie – męczy mnie nietykalność najbardziej znanych bohaterów, kosmiczne eventy i historie, które wymagają śledzenia kilku serii. Nie darzę też sentymentem komiksów z trykociarzami z poprzednich dekad. W zasadzie „Czarny Młot” nie powinien mi się podobać, ale bije od niego ogromna pasja twórcy. Historie bohaterów w przeszłości, gdy bronili Spiral City, jakoś szczególnie mnie nie angażowały, ale dlaczego trafili na farmę i czy mogą się z niej wydostać – już tak. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, czy będą potrafili trzymać się razem – czy wspólny cel wystarczy.
Jeffa Lemire’a kojarzę głównie za sprawą świetnego science-fiction „Descender” (z obłędnymi akwarelowymi kolorami – koniecznie sprawdźcie!), więc z pewnym zaskoczeniem przyjąłem, że marzyło mu się pisać o superbohaterach. W 2007 roku nad komiksami pracował tylko po godzinach – wtedy na życie zarabiał jako kucharz. Uwielbiał komiksy, absolutnie wszystkie komiksy, także te...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-20
Nigdy nie byłem fanem Formuły 1. W ogóle sporty motorowe nigdy nie znalazły miejsca w moim sercu – ciężko mi je uznać za sport, gdy aż tyle zależy od maszyny. Dlaczego więc sięgnąłem po autobiografię Jensona Buttona? Interesuje mnie każda historia sukcesu – wyjątkowej mieszanki talentu, szczęścia i poświęcenia. A poza tym byłem ciekawy, czy ktoś, kto żył wyścigami, jest w stanie mnie do nich przekonać.
Jenson jest brytyjskim kierowcą, który od pierwszych lat spędzonych w małej mieścinie Frome w hrabstwie Somerset fascynował się wyścigami. Bardzo szybko wylądował na torze kartingowym, a potem szybko wspinał się po szczeblach kariery i startował w coraz bardziej profesjonalnych kategoriach, by w końcu zostawić karting dla wyścigów samochodowych, a finalnie dla Formuły 1, o której tak długo marzył. Chociaż w tym przypadku długo jest względne, bo zadebiutował w Grand Prix już w wieku dwudziestu lat.
Struktura autobiografii jest dość klasyczna – Jenson opowiada o swoim dzieciństwie, siostrach i rodzicach, którzy rozwiedli się kilka lat po jego narodzinach. Rozwód nie pchnął go jednak w stronę matki czy ojca – obydwoje poczuwali się równie mocno do obowiązku. Jednak gdy tylko rozpoczął zmagania na torze kartingowym, z ojcem połączyła go dodatkowa więź. Wyścigowe hobby nie mogło dziwić – John Button sam startował w wyścigach, sprzedawał samochody, a później prowadził warsztat. To naturalne, że syn poszedł w jego ślady.
Autor książki podkreśla, że ojciec nigdy nie zmuszał go do ścigania, nie próbował realizować swoich ambicji przez syna. Oferował mu tylko (i aż) absolutne wsparcie, podkreślając, że powinien pojawiać się na torze, póki sprawia mu to frajdę. Tytuł ojca roku murowany. Trudno jednak uwierzyć, że Button senior naprawdę potrafił odciąć się od kolejnych sukcesów syna. Jenson sam przyznaję, że zdarzyło mu podsłuchać, jak podczas powrotu z nieudanego wyścigu ojciec powiedział, że jego syn „może nie mieć w sobie tego czegoś”. Nastoletni chłopak potraktował to jako wjazd na ambicję i jeszcze bardziej przyłożył się wyścigów (które były w tym momencie już całym jego życiem). Autor twierdzi, że tych słów nie odebrał jako krytyki, lecz potężną inspirację. Nie zapominajmy jednak, że wszyscy podświadomie obawiamy się, że zawiedziemy rodziców.
W „Życiu na maksa” znajdziecie dość szczegółowy, chronologiczny opis kariery Jensona. Dowiecie się, jak wyglądały poszczególne wyścigi, negocjacje z kolejnymi zespołami, ciągła walka z bolidami i samym sobą. Bycie kierowcą Formuły 1 to także szereg poświęceń i w efekcie samotne życie. Jenson nie pisze o tym wprost, koncentrując się na zwycięstwach, miejscach na podium, punktach w kwalifikacji generalnej. Poświęca tym kwestii mnóstwo miejsca. Łatwo jest wyczuć swoisty brak życia emocjonalnego. Przy tak intensywnych planach dnia zwyczajnie nie było na nie czasu. Taka jest cena sukcesu czy nawet nie sukcesu (Jenson zdobył tylko jeden tytuł mistrza świata), lecz utrzymywania się w czołówce.
Czy „Życie na maksa” przekonało mnie do Formuły 1? Hmm, na pewno lepiej zrozumiałem wyzwania stojąca przed kierowcami i doceniłem ich pracę. Z drugiej strony sam Jenson wielokrotnie podkreślał, że niewystarczająco dobry samochód przekreślał jego szansę na zwycięstwa. Jednak jego autobiografia pozwoliła mi zapoznać się z kolejną długą drogą, którą musi przejść każdy, komu marzy się ogólnoświatowy sukces. Button osiągał na torze kosmiczne prędkości, ale pierwsze lata kariery ciągnęły się w nieskończoność. Sztuką jest nie zboczyć wtedy z obranego toru. Jenson Button pozwoli wam poczuć niespokojną, podniecającą atmosferę przed i w trakcie wyścigu. Poczujecie tę adrenalinę, rosnące obroty silnika, drżenie bolidu i ogłuszający ryk wiwatujący kibiców. Zrozumiecie, na czym polega życie na maksa.
Nigdy nie byłem fanem Formuły 1. W ogóle sporty motorowe nigdy nie znalazły miejsca w moim sercu – ciężko mi je uznać za sport, gdy aż tyle zależy od maszyny. Dlaczego więc sięgnąłem po autobiografię Jensona Buttona? Interesuje mnie każda historia sukcesu – wyjątkowej mieszanki talentu, szczęścia i poświęcenia. A poza tym byłem ciekawy, czy ktoś, kto żył wyścigami, jest w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-29
Tytuł recenzowanej książki mnie rozbawił. Nie chodzi wcale o to, że tak bawią mnie żarty o pierdzeniu i jestem koneserem najbardziej prymitywnych amerykańskich komedii. Rozbawiło mnie, jakie poruszenie wywołał ten tytuł. A w zasadzie nie poruszenie, a zgorszenie. W co najmniej kilku miejscach czytałem oburzone komentarze – jak można wydawać książkę z takim tytułem?!; to nieeleganckie/niesmaczne; co sobie pomyślą dzieci?! Fakt, tytuł nie należy do najsubtelniejszych (swoją drogą jest dosłownym tłumaczeniem oryginału), ale czy jesteśmy aż takimi hipokrytami, że zaklinamy rzeczywistość i udajemy, że pewne zjawiska nie istnieją?
Pierdzenie jest częścią życia zarówno ludzi, jak i (jak się okazuje) wielu innych gatunków zwierząt. To coś zupełnie naturalnego i choć z oczywistych względów jest to nieco wstydliwe, to próba wyeliminowania tego może być po prostu niebezpieczna dla zdrowia – i dla pierdzącego, i dla jego otoczenia. Z książki dowiecie się m.in. dlaczego w 2004 roku martwy wieloryb eksplodował podczas przewożenia go ulicami Tainanu na Tajwanie.
Mogłoby się wydawać, że odpowiedź pytanie zawarte w tytule książki najbardziej interesuje dzieci, które jeszcze nie wiedzą, że jakiś temat jest wstydliwy, i zwyczajnie codziennie dążą do lepszego zrozumienia, jak działa otaczający je świat. Jednak geneza tej książki jest zupełnie inna – to dorośli bardzo często zadają badaczom zwierząt tytułowe pytanie. Autorzy powołali do życia hashtag #DoesItFart i dzięki pomocy kilkudziesięciu naukowców zebrali informacje, które pomogły im w napisaniu recenzowanej książki.
Na poszczególnych stronach poczytacie zarówno o ssakach (ludzie, koty, miodożery), jak i gadach (węże, legwany) czy owadach (motyle, karaluchy). Znalazło się też miejsce dla zwierząt, które już zdążyły się wymeldować z Ziemi, takich jak dinozaury. Autorzy przede wszystkim odpowiadają na postawione w tytule pytanie i tłumaczą, dlaczego dane stworzenie wydala (bądź nie) gazy. Nie brakuje też tak lubianych ciekawostek, które pozwolą Wam zabłysnąć w towarzystwie, na przykład dlaczego zebry mają czarno-białe pasy albo dlaczego w terminologii piwowarskiej występuje pierdnięcie nosorożca.
Wydaje się, że tytułowe pytanie jest błahe i pewnie wiele osób zastanawia się, po co komu książka na taki temat. Cóż, trudno o bardziej życiowe zagadnienie, a od czasu do czasu jednak trzeba stąpać po ziemi. Poza tym jak sobie uświadomicie, że ilość metanu wydalanego przez hodowane na całym świecie krowy może wpływać na zmiany klimatu, zrozumiecie, że książka Nicka Caruso i Dani Rabaiotti ma naprawdę dużą wartość, a wstydzić powinni się tylko ci, których zgorszył jej tytuł.
Tytuł recenzowanej książki mnie rozbawił. Nie chodzi wcale o to, że tak bawią mnie żarty o pierdzeniu i jestem koneserem najbardziej prymitywnych amerykańskich komedii. Rozbawiło mnie, jakie poruszenie wywołał ten tytuł. A w zasadzie nie poruszenie, a zgorszenie. W co najmniej kilku miejscach czytałem oburzone komentarze – jak można wydawać książkę z takim tytułem?!; to...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-11
Po drugim tomie „Giant Days” awansowało na jedną z moich ulubionych komiksowych serii. Takiej bezpretensjonalności próżno szukać w młodzieżowych produkcjach. Przygody Daisy Wooton, Esther De Groot i Susan Ptolemy urzekają naturalnością i brakiem pudru. A fakt, że wszystko obserwujemy to z kobiecej perspektywy, wciąż jest odświeżający.
„Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim” – tak brzmi tytuł tego tomu i tak też mogłoby brzmieć jego najkrótsze streszczenie. Nasze ulubione studentki koncentrują się na tym, żeby po prostu przetrwać. Są młode, same jeszcze nie są pewne, czego chcą od życia, więc czy możemy je winić za brak jakichś większych życiowych planów? Od dramy do dramy, od egzaminu do egzaminu – to ich codzienność, której możemy posmakować. Nie brzmi to może ekscytująco, ale dziewczyny są na tyle wybuchowe i nieogarnięte, że ukrywanie chłopaka przed koleżankami robi się nie mniej ciekawe od szpiegowskich wątków w komiksach sensacyjnych.
Podobnie jak w pierwszym tomie brakuje jakiegoś głównego wątku – poszczególne rozdziały kojarzą się odcinkami serialu, które sprawdzają się jako samodzielne opowieści. I tak na przykład w rozdziale szóstym obserwujemy historię zatargu Susan z lokalną uzdrowicielką/hochsztaplerką z jej rodzinnego miasta. Z kolei rozdział siódmy koncentruje się na Esther, która tak jakby zapomniała, że chociaż małą częścią studiowania powinno być uczęszczanie na zajęcia, i obawia się, że może wylecieć ze studiów. W tym samym czasie jej przyjaciel Ed Gemmell próbuje wyjść z tradycyjnej roli miłego chłopaka, bo od dawna jej zakochany w dziewczynie. Niby klasyczny wątek, ale w „Giant Days” jakoś nie razi.
Cartoonowa kreska wciąż jest świetna, cieszy oko, a dzięki przerysowaniu pozwala wyobrazić sobie dziewczyny jako wyraziste bohaterki udanego sitcomu. Warto jedna zauważyć, że tylko połowa drugiego tomu została narysowana przez Lissę Treiman, którą znamy z początku serii. Rozdziały 7 i 8 to już dzieło Maxa Sarina. Sarin stara się odtworzyć styl oryginalnej rysowniczki, ale brakuje nieco cudnej lekkości z pierwszych zeszytów.
Drugi tom „Giant Days” mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy szukają odskoczni od cięższych klimatów – komiksowych, powieściowych czy filmowych. Gwarantuję, że nie raz się uśmiechnięcie, a parę razy parskniecie. A jeszcze częściej będzie sobie przypominać, jak to było, gdy czekaliście, by było już po wszystkim.
Po drugim tomie „Giant Days” awansowało na jedną z moich ulubionych komiksowych serii. Takiej bezpretensjonalności próżno szukać w młodzieżowych produkcjach. Przygody Daisy Wooton, Esther De Groot i Susan Ptolemy urzekają naturalnością i brakiem pudru. A fakt, że wszystko obserwujemy to z kobiecej perspektywy, wciąż jest odświeżający.
„Obudźcie mnie, jak będzie po...
2018-03-08
W pierwszym tomie „Odrodzenia” za najciekawsze uznałem egzystencjalną tematykę i wątki obyczajowe. Rozwikłanie tajemnicy, dlaczego małe miasteczko w Wisconsin musi sobie radzić z martwymi, którzy wracają do życia, ciekawiło mnie już mniej. Jasne, ciekawość robi swoje, przekładając strony, liczę na rozwój fabuły, ale najbardziej intrygujące było to, ile pytań związanych ze śmiertelnością Timowi Seeleyowi udało się zadać w popularnym komiksie. Po drugim tomie oczekiwałem podobnych wrażeń i wiecie co? Nie zawiodłem się.
Pod względem struktury „Odrodzenie” przypomina współczesne seriale. Poszczególne wątki płynnie się przelatają i nie mamy wrażenia, że specjalnie upychane są w określoną liczbę zeszytów. Kontynuowany jest wątek Andersa Hine’a – odrodzonego, seniora rodu, który podejrzewany jest o morderstwo, a udaje katatonika. W jego przypadku określenie zemsta zza grobu nabiera zupełnie nowego znaczenia. Odrodzeni zdecydowanie komplikują życie głównej bohaterki – policjantki Dany Cypress. Trzeba jak zauważyć, że Dana nie jest protagonistką, która występuje w prawie wszystkich kadrach. Jej postać się wyróżnia, ale scenarzysta często zabiera nas w inne rejony. Na przykład do domu jego byłego męża.
Z pobliskiej szopy, którą wynajmuje bandzie wsioków, dochodzą niepokojące odgłosy (choć nie na tyle, by Derrick Hinch się nimi bardziej zainteresował). Z trójką braci wiąże się bardzo ciekawy wątek – handlu narządów odrodzonych. Bardzo spodobało mi się takie realistyczne podejście do świata przedstawionego. W sumie czego innego moglibyśmy spodziewać się po ludziach? Skoro w jakimś miasteczku mamy do czynienia ze zmartwychwstaniami, to oczywiste było, że pojawią się religijni fanatycy, którzy uznają to za cud. Nieunikniona była też cyniczna monetyzacja aktualnych wydarzeń, co trochę kojarzy się z książkami, które na półkach, nomen omen, lądują kilka dni po tragedii. Rzecz jasna pojawiają się cwaniacy, którzy nie zadają sobie trudu, by wywieźć z Wasau narządy prawdziwych odrodzonych – w końcu zdesperowani kupią wszystko, prawda? Wyczułem w tym nawiązanie do relikwii i ciągłego zapotrzebowania na nie. Mam nadzieję, że ten wątek będzie rozwijany.
W recenzji pierwszego tomu pisałem:
Kreska Mike’a Mortona jest poprawna, ale jak na mój gust nieco zbyt superbohaterska. Za ładne te buźki, za jasne te kadry. Brakuje zabawy półcieniem i prowincjonalnego brudu. Wszak historia nie jest lekką opowiastką – obserwujemy ludzkie dramaty, których śmierć była dopiero początkiem. Aż prosi się nie tyle o bardziej realistyczną warstwę wizualną, lecz mniej jednoznaczną. Mike, pozwól nam się trochę podomyślać!
W tej kwestii nic się nie zmieniło – wciąż jest poprawnie i klarownie, ale bez jakiegoś błysku. To jednak komiks, który czytamy dla fabuły i zmuszających do refleksji motywów, ale nie genialnych kadrów, które chce się oprawić w ramki.
„Odrodzenie” pozostaje bardzo ciekawą serią, bo swojego głównego motywu nie traktuje tylko jako wabika, który ma przyciągnąć czytelnika. Odrodzeni są fundamentami opowiadanej historii, która zmusza, by zadać sobie niewygodne pytanie, czy chcielibyśmy żyć wiecznie. I czy tego samego chcielibyśmy dla naszych bliskich. Niby odpowiedź jest oczywista – tak! – ale na koniec przytoczę słowa Andersa Hine’a, które dodają sporo szarości do tego czarno-białego pytania: „Pomyślałem o tych wszystkich zmarłych powracających do życia (...). O tym jak bardzo wszystko komplikujemy. Bo jak ma rozkwitnąć nowe pokolenie, jeśli stare nie odejdzie?”.
W pierwszym tomie „Odrodzenia” za najciekawsze uznałem egzystencjalną tematykę i wątki obyczajowe. Rozwikłanie tajemnicy, dlaczego małe miasteczko w Wisconsin musi sobie radzić z martwymi, którzy wracają do życia, ciekawiło mnie już mniej. Jasne, ciekawość robi swoje, przekładając strony, liczę na rozwój fabuły, ale najbardziej intrygujące było to, ile pytań związanych ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-01
Pierwszy, krótki kontakt z „Władzą” może, a wręcz musi zaowocować skojarzeniem z kultowym „Blacksadem”. Zamiast ludzi mamy antropomorficzne zwierzęta, europejską kreskę, duży format, a do tego ręcznie nakładane kolory. A jednak to zupełnie inny komiks – ze względu na przynależność gatunkową i setting. I to setting jest najmocniejszą stroną komiksu autorstwa Sylvaina Runberga i Oliviera Boiscommuna.
We „Władcy” poznajemy świat, w którym nie ma ludzi. Są co najwyżej wspominani jako mityczni bogowie. Po ziemi stąpają zwierzęta, które wyewoluowały w inteligentne rasy. Ziemia jest co rusz nawiedzana przez kataklizmy, potężne burze, powodzie czy huragany. Wielkie karawany co roku przemierzają pół kontynentu, by znaleźć schronienie, ofiarami udobruchać demony i w ten sposób kupić sobie dalsze życie. W trakcie swoje podróży bohaterowie napotykają zgliszcza, pozostałości ludzkiej cywilizacji. Najbardziej ciekawi mnie właśnie to tło, co sprawiło, że świat całkowicie się zmienił. Po pierwsze, to intrygująca koncepcja i dostajemy jedynie jej zajawkę, a po drugie – sama fabuła nie jest specjalnie zajmująca.
Śledzimy losy grupki arystokratów, które zmierzają do sanktuarium. Na takich jak oni czyhają łupieżcy liczący na, nomen omen, łatwy łup. I pewnie byłoby po arystokratach, gdyby nie najemnicy i to nie cała armia, a dzielna trójka – Izaak, Oktawia i Pantakriusz. Dalsza historia to kolejne przeszkody w postaci np. hordy łupieżców czy zablokowanego mostu i obserwowanie, jak radzą sobie z nimi najemnicy. Brakuje w tym wszystkim napięcia, nie poznajemy też bliżej bohaterów. Najciekawsza wydaje się relacja łącząca arystokratów z najemnikami i to w jaki sposób ich traktują. Zawdzięczają im życie, ale nie potrafią się odnosić do nich inaczej niż z wyższością. Interesujący wątek – pokazuje, jak rola społeczna potrafi wypaczyć całe życie. To także źródło konfliktu – jeden z najemników (Oktawia) nosi piętno niewolnika. I czego by nie zrobiła, dla większości pozostaniem tym niewolnikiem. A podobno od przeszłości można uciec.
Chociaż sama fabuła nie porywa, to inaczej jest w przypadku warstwy graficznej. Detale, lekkość, dynamika – mamy tu wszystko. Jednak kadry są klarowne, Olivier Boiscommun wie, że musi skoncentrować naszą uwagę na konkretnych wydarzeniach i nie pozwala sobie na przerost formy nad treścią. Doskonałe są również kolory. Przygaszona paleta barw pasuje do gasnącego świata. Jednocześnie w każdym kadrze widać, że artysta poświęcił im mnóstwo czasu, ale nie dążył do perfekcjonizmu – chciał zachować nieco nieokiełznany organiczny charakter kolorowych plam. A sceny rozgrywające się w deszczu są naprawdę spektakularne właśnie przez wspomnianą organiczność. Mamy wrażenie, że w kadrach to deszcz jest odpowiedzialny za kolory, a nie rysownik.
Pierwszy tom „Władza” pozostawił mnie ze sporym poczuciem niedosytu. Chociaż historia nie zaangażowała mnie emocjonalnie, sięgnę po drugą część – choćby dla samej warstwy graficznej i intrygującego settingu.
Pierwszy, krótki kontakt z „Władzą” może, a wręcz musi zaowocować skojarzeniem z kultowym „Blacksadem”. Zamiast ludzi mamy antropomorficzne zwierzęta, europejską kreskę, duży format, a do tego ręcznie nakładane kolory. A jednak to zupełnie inny komiks – ze względu na przynależność gatunkową i setting. I to setting jest najmocniejszą stroną komiksu autorstwa Sylvaina...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-23
Zamiast mówić „jesteś zwycięzcą”, Gary John Bishop zmusza czytelnika, by zadał sobie pytanie, czy każdy musi nim być. Nietypowo, prawda? Chociaż Gary określa się mianem coacha, to jego porady mają inny charakter niż typowych (i często wyśmiewanych) mówców motywacyjnych. Poza tym umówmy się – czy książka zatytułowana „Unf*ck Yourself” może być powieleniem rynkowych standardów?
Zapewne książki poradnikowe kojarzą się Wam z nawoływaniem do pozytywnego myślenia. Nic dziwnego, bo wiele z nich właśnie na tym się koncentruje. Podobnie jest z mówcami święcącymi triumfy na YouTubie. Trudno się dziwić ich popularności – żyjemy w świecie instant, szukamy prostych, natychmiastowych rozwiązań. Dlatego jeśli ktoś nam mówi, że wystarczy pozytywnie myśleć, łykamy taki przekaz jak dzieci opowieści o Świętym Mikołaju (w tym miejscu przepraszam wszystkie dzieci, którym zniszczyłem dzieciństwo, jeśli moi czytelnicy są młodsi, niż podejrzewałem). A co ma do powiedzenia o tym wszystkim Gary Bishop? Mówi krótko – pieprzyć to!
Gary uświadamia nam, że o naszym życiu decydują czyny, a nie myśli. Nikt nas też za myśli nie ocenia, poza nami samymi – paradoks, prawda? Oczywiście wszystko nie jest takie proste, bo trudno zebrać się do działania, gdy stopują nas wspomniane myśli. Ale pozytywne myślenie naprawdę nic nie daje, bo wciąż pozostajemy w stanie zawieszenia. Autor „Unf*ck Yourself” stara się nas przekonać, że z myślami nie ma sensu negocjować. Nie ma też sensu czekać, aż nadejdzie dobry dzień i jak już obłaskawimy myśli, to będzie z górki i wszystko się ułoży. Problem w tym, że przy takim podejściu nigdy nic się nie zmieni. Trzeba działać, chociaż często tego najbardziej się boimy.
Rzadko uświadamiamy sobie, że drogą do sukcesu jest zaakceptowanie niepewności. Nie ma biznesmena czy artysty, który od razu osiągnął sukces – miał pomysł i ten pierwszy genialny pomysł chwycił i już, świętujemy sukces, otwieramy szampany. To iluzja, którą jesteśmy karmieni. Do sukcesu prowadzi seria porażek. Tyle że ci wytrwali nie przejmują się porażkami, nie przejmują się niepewnością i wychodzeniem ze strefy komfortu, bo po prostu o tym nie myślą. Ciągłe rozmyślanie sprawia, że kwestionujemy swoje decyzje, znajdujemy wymówki, żeby czegoś nie robić.
Gary pisze również o tym ,że „budujemy świat ukrytych oczekiwań”. Ukrytych, bo przecież z tych oczekiwań nikt nas nie rozlicza, a tak się zachowujemy. Gary pisze dalej: „Twój plan i wizja przyszłości stały się nieaktualne, ale ty nadal usiłujesz dopasować rzeczywistość do swoich oczekiwań”. Nie znaczy to, że nie mamy niczego planować i improwizować jak jazzmani podczas jam session o drugiej nad ranem. Chodzi raczej o to, by nie stać się niewolnikiem swoich oczekiwań, które z jakiegoś powodu uznajemy za coś stałego, podczas gdy cały świat wokół się zmienia.
W „Unf*ck Yourself” brakuje mi trochę nawiązań do przeprowadzanych badań i eksperymentów psychologicznych – możemy szanować autora i jego doświadczenie, ale jego porady zyskałyby dzięki merytorycznemu wsparciu. Łatwo się dawać porady, ale trudniej robić to w taki sposób, byśmy rzeczywiście chcieli się do nich zastosować.
Książka jest stosunkowo krótka – trochę ponad 200 stron. Do tego wydawca zadbał, by font był duży, a autor ułatwił zadanie czytelnikom i sam wybrał cytaty warte zapamiętania – często zajmują całą stronę. To świadomy zabieg – Gary wie, że jeśli ktoś nie jest zadowolony ze swojego życia, pewnie nie będzie potrafił się zmotywować, by przeczytać motywacyjną cegłę. Wybrał kierunek „no bullshit” – zero ściemy, samo mięso. Nie patyczkuje z powszechnymi przeświadczeniami, szorstko traktuje uczucia czytelnika, bo wie, że kurtuazja dobra jest na bankiecie dla dyplomatów, a nie w negocjacjach z własnym umysłem. Chcesz się naprawić? Zacznij działać. A pierwszym działaniem może być przeczytanie „Unf*ck Yourself”.
Zamiast mówić „jesteś zwycięzcą”, Gary John Bishop zmusza czytelnika, by zadał sobie pytanie, czy każdy musi nim być. Nietypowo, prawda? Chociaż Gary określa się mianem coacha, to jego porady mają inny charakter niż typowych (i często wyśmiewanych) mówców motywacyjnych. Poza tym umówmy się – czy książka zatytułowana „Unf*ck Yourself” może być powieleniem rynkowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-20
Muszę przyznać, że podczas lektury pierwszych 150 stron nowej powieści Dennisa Lehane’a zastanawiałem się, dlaczego reklamowana jest jako thriller (psychologiczny), skoro ewidentnie mamy do czynienia z powieścią obyczajową. Bardzo dobrą powieścią obyczajową, ale niewątpliwie pozbawioną wartkiej akcji i napięcia typowego dla thrillerów.
Poznajemy historię Rachel Childs – od dzieciństwa, przez studia, aż po pierwsze lata kariery zawodowej, gdy realizowała się jako dziennikarka. Nie brzmi to może porywająco, ale uwierzcie, że Lehane potrafi pisać o codzienności w zajmujący sposób. A poza tym szybko sprawia, że nie tyle utożsamiamy się z bohaterem, co doskonale rozumiemy jego motywację. W umiejętny sposób pokazuje, jak na życie Rachel wpłynął brak ojca oraz matka, która zawsze wiedziała, co jest najlepsze dla jej córki. Nawet jeśli córka jawnie protestowała.
W pewnym momencie Rachel postanawia odnaleźć swojego biologicznego ojca, zostawić za sobą pewien etap życia, oderwać się od przeszłości, która uparcie ciągnie ją w dół. W ten sposób jej losy splatają się z początkującym detektywem Brianem Delacroix. Nie jest jednak w stanie jej pomóc. A przynajmniej pomóc w tym konkretnym zadaniu, bo jeszcze okaże się dla Rachel wielkim wsparciem.
Lehane poświęca naprawdę dużo czasu na opis tego, co ukształtowało Rachel. Nigdzie się nie spieszy, pozwala nam chłonąć jej kolejne doświadczenia, pozwala, żebyśmy te doświadczenia przetrawili. Stąd tak mało akcji w początkowych rozdziałach – większe tempo mogłoby rozmyć emocjonalne aspekty podróży, którą Rachel odbywa od początku życia. A zastosowana konstrukcja sprawia, że gdy Rachel przechodzi załamanie nerwowe, nawet przez moment tego nie kwestionujemy. I nie dziwi nas, że ona nie kwestionuje rzeczywistości.
No dobrze, ale co z tym thrillerem? Spieszę z odpowiedzią. Dla Rachel kolejne kryzysy to chleb powszedni. Ale zdarzają się też okresy przepełnione szczęściem (choć może nie w czystej postaci). I podczas jednego z takich okresów Rachel zauważa na ulicy osobę, która powinna być w zupełnie innym miejscu. Od razu pojawia się podejrzenie, że przez cały czas ta bliska jej osoba podawała się za kogoś innego. To wywołuję lawinę wydarzeń – gdyby postanawiamy poznać prawdę, czasami nie ma odwrotu. Rachel dopada kolejny kryzys, który tym razem działa otrzeźwiająco, a akcja przyspiesza. Jednak Rachel działa w na tyle przemyślany i momentami wyrachowany sposób, że powstałe napięcie niekoniecznie kojarzy się z thrillerem, a współczesnymi filmami z dreszczykiem. Lehane bawi się konwencjami całkiem nieźle, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie mógł zdecydować się na jeden gatunek.
„Pokochać noc” to nietypowy thriller, który na początku stawia na kameralną narrację, a potem rzuca nas w zupełnie inne gatunkowe rejony. Trudno się nudzić, czyta się doskonale, ale dysonans nie cichnie – jak odbijający się echem fałszywy akord zagrany w piwnicy ciągnącej się po horyzont.
Muszę przyznać, że podczas lektury pierwszych 150 stron nowej powieści Dennisa Lehane’a zastanawiałem się, dlaczego reklamowana jest jako thriller (psychologiczny), skoro ewidentnie mamy do czynienia z powieścią obyczajową. Bardzo dobrą powieścią obyczajową, ale niewątpliwie pozbawioną wartkiej akcji i napięcia typowego dla thrillerów.
Poznajemy historię Rachel Childs –...
2018-02-18
„Paper Girls” notoryczne porównywane jest do „Stranger Things”. To tak łatwe, że aż trudno się oprzeć. W końcu pozornie to podobne opowieści – lata osiemdziesiąte, nastolatkowie na rowerach (chociaż w przypadku komiksu same dziewczyny), małe miasteczko i tajemnicze zjawiska. Tylko że już pod koniec pierwszego tomu „Paper Girls” bohaterki przenoszą się do teraźniejszości, a to dopiero początek zabaw z czasem. Obie produkcje bezwstydnie wykorzystują efekt nostalgii, ale dla „Paper Girls” to tylko setting. A serial Netflixa na nostalgii żeruje (ale i tak obejrzałem sezon w dwa dni).
Drugi tom komiksu Briana K. Vaughana wykorzystuje dość popularny, ale wciąż ciekawy motyw – co by się stało, gdybyśmy poznali swoją przyszłość. Czy gdybyśmy, będąc nastolatkami, dowiedzieli się, że w wieku dwudziestu lat umrzemy na białaczkę, zmotywowałoby to nas do działania, życia pełnią życia i upartego szukania lekarstwa, czy wręcz przeciwnie – popadlibyśmy w depresję? Scenarzysta nie koncentruje się na tym motywie, za ważniejsze uważa stałe popychanie akcji do przodu, ale trudno nie pochylić się nad rozważaniami nastolatek rzuconych w inne czasy. Nie brakuje też ich reakcji na nieznaną im rzeczywistość przyszłości – samochody, urządzenia, architekturę. To również mało odkrywczy wątek, ale przypomina, jak często mylimy się w swoich wyobrażeniach na temat cywilizacyjnego postępu. W końcu łatwo zapomnieć, że oryginalny „Blade Runner” rozgrywał się w 2019 roku.
Zarówno „Stranger Things”, jak i „Paper Girls” stawiają na suspens. Starają się mówić nam jak najmniej – tak budują napięcie, niedomówieniami wciągają nas w fabułę. Tyle że w ST długo balansujemy na granicy, zastanawiamy się, czy naprawdę mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym, a dorośli to negują. Natomiast w „Paper Girls” szybko pojawiają się przybysze z innego wymiaru/czasu (to już musicie sobie doczytać), trup ściele się gęsto, a niebo rozrywa skrzek pterodaktyli. To jazda bez trzymanki, w której nie ma miejsca na chwilę oddechu.
Jak wspomniałem, drugi tom koncentruje się przygodach Erin, Tiff i Mac w teraźniejszości. Próbują zrozumieć, co w zasadzie się stało, dlaczego przeniosły się w czasie. Sprzymierzają się z dorosłą Erin i poszukują zaginionej w czasoprzestrzeni KJ. Wizualnie znowu jest odurzająco. Niby w kinie mamy modę na neonowe kolory, ale w tym przypadku nie ma mowy o neonach, retro blasku i psychotropowych cukierkach. Chociaż te ostatnie, znalezione gdzieś w piwnicy, pokryte warstwą kurzu jakoś w naturalny sposób pasują do „Paper Girls”. Niby oldskulowo, a jednak świeżo.
„Paper Girls” notoryczne porównywane jest do „Stranger Things”. To tak łatwe, że aż trudno się oprzeć. W końcu pozornie to podobne opowieści – lata osiemdziesiąte, nastolatkowie na rowerach (chociaż w przypadku komiksu same dziewczyny), małe miasteczko i tajemnicze zjawiska. Tylko że już pod koniec pierwszego tomu „Paper Girls” bohaterki przenoszą się do teraźniejszości, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-03
Motyw mścicieli jest w popkulturze, a zwłaszcza w komiksach bardzo popularny – w końcu zalicza się do nich chociaż sam Batman. Gość, który załatwia bad guy’ów, może jest nieco wątpliwy moralnie, ale jednak oceniamy go pozytywnie na zasadzie „oj tam, że działa poza prawem, ale w sumie wykonuje dobrą robotę”. W przypadku takiego Batmana trudno zapomnieć o pewnej umowności całej historii, a poza tym Mroczny Rycerz przecież zazwyczaj ogranicza się do obezwładnienia przestępców i przekazywania ich władzom. A gdyby wszystkich po kolei zabijał? Pewnie też byśmy mu to wybaczyli. Sytuacja wygląda jednak zupełnie inaczej, gdy mścicielem zostaje zwyczajny człowiek, który rzeczywiście brudzi sobie ręce. A kimś takim jest Dylan – bohaterem „Zabij albo zgiń”.
Dylan nie miał w życiu łatwo. Po próbie samobójczej wyleciał z college’u i od tamtego czasu jest kilka lat za rówieśnikami. Jego najlepsza i w zasadzie jedyna przyjaciółka związana jest z jego współlokatorem, ale w wolnych chwilach oddaje mu całą siebie, jeszcze bardziej komplikując ich toksyczną relację. Dylan nie wytrzymuje, kolejny raz postanawia się zabić, ale jakimś cudem przeżywa skok z szóstego piętra. W powietrzu zdaje sobie sprawę, że chce żyć, niezależnie od tego, jak życie go traktuje. To doświadczenie go zmienia, wyrywa z apatii. A, byłbym zapomniał – po upadku objawia mu się demon, który wysuwa dość konkretne żądanie. Ma zacząć zabijać złych ludzi, jednego miesięcznie.
W tym momencie „Zabij albo zgiń” zaczyna opowiadać o (dosłownej) walce ze swoimi demonami. Czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy Dylan powołał na świat demona, w ramach jakiegoś usprawiedliwienia dla swoich działań, czy może faktycznie mamy do czynienia z pierwiastkiem nadnaturalnym. Nawet sam bohater zdaje się wszystko sobie racjonalizować, ale trudno uznać go za wiarygodnego narratora, prawda? Fascynująca jest walka, którą Dylan toczy z samym sobą. Nie chce zabijać, to oczywiste, ale coś mu każe to jednak zrobić. Czy to strach przed demonem? Czy chęć, by wreszcie zacząć kontrolować własne życie, albo nadać mu jakiś sens poprzez walkę ze złymi ludźmi?
No właśnie, źli ludzie. Jak ich zdefiniować? Kiedy można być pewnym, że naprawdę są źli i zasłużyli na śmierć? Ci, których osądzono, często siedzą już w więzieniu, a nie przemierzają ulicę. Gdy motyw mściciela przeniesiemy do realistycznej rzeczywistości, szybko zorientujemy się, że nic nie jest czarno-białe, a bohater, który powinien wzbudzać choć trochę sympatii, budzi raczej odrazę. Ale jednocześnie i współczucie – widzimy, jak się miota, nie potrafiąc okiełznać swoich emocji. Zresztą to typowe dla bohaterów tworzonych przed Eda Brubakera – seria „Criminal” zdobyła taką popularność właśnie dzięki realistycznym bohaterom z wieloma nieprzepracowanymi traumami.
Jeśli czytaliście którąkolwiek część „Criminal”, warstwa graficzna „Zabij albo zgiń” raczej niczym Was nie zaskoczy. Sean Philips stawia na proste kreski i nieprzeładowane kadry. Całość od początku do końca utrzymuje surowy charakter, koncentruje się na tym, by jak najlepiej służyć scenariuszowi. Surowy charakter pasuje do narracji – Dylan nie opowiada nam pięknej baśni o swojej nowej pasji/powołaniu (niepotrzebne skreślić), a raczej coraz bardziej się przed nami obnaża. Pozwala – nie, wręcz zmusza nas – zajrzeć w głąb swojej duszy. A dusza ta nie jest piękna, oj nie jest.
Motyw mścicieli jest w popkulturze, a zwłaszcza w komiksach bardzo popularny – w końcu zalicza się do nich chociaż sam Batman. Gość, który załatwia bad guy’ów, może jest nieco wątpliwy moralnie, ale jednak oceniamy go pozytywnie na zasadzie „oj tam, że działa poza prawem, ale w sumie wykonuje dobrą robotę”. W przypadku takiego Batmana trudno zapomnieć o pewnej umowności...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-01
Sława ma swoją cenę. Bogactwo również. Najczęściej mamy na myśli uszczerbek na zdrowiu (i fizycznym, i psychicznym), rozpad rodziny czy w ostateczności śmierć z ręki fanatyka, który przeszedł na ciemną stronę mocy. Wspomnianą cenę traktujemy jednak jako coś metaforycznego albo nieprzyjemne konsekwencje, których czasem da się uniknąć. A co jakby tę ceną potraktować bardzo dosłownie? A co gdyby istniał konkretny sposób, by stać się milionerem, i cennik z rozpiską, co można zdobyć za konkretną ofiarę?
Tak, dobrze przeczytaliście – ofiarę, w ludzkiej postaci. Samo słowo „ofiara” doskonale pasuje do świata wykreowanego przez Jonathana Hickmana w komiksie „Black Monday Murders”. Udanie miesza w nim kryminał noir z okultystycznymi klimatami i thrillerem ekonomicznym. Z tym ostatnim może przesadziłem, ale historia zaczyna się od roku 1929 i wielkiego krachu na giełdzie. Okazuje się, że wszystko wyglądało inaczej, niż jest nam to przedstawiane, a swoje palce macał w tym wielki Mammon.
W naszych czasach dochodzi do morderstwa. Ginie członek zarządu jednego z największych, najbardziej chciwych banków. I znowu nie ma w tym nic przypadkowego, co szybko odkrywa detektyw Theo Dumas. Jego przodkowie praktykowali voodoo, ale czy to wpływa na jego niezwykłą skuteczność? Odpowiedzcie sobie sami, ale Theo ma na koncie następującą akcję – w biały dzień zastrzelił na ulicy niepozornego cywila, który, jak się później okazało, w niepozornym mieszkaniu trzymał osiem ludzkich głów. Tak czy inaczej, Theo próbuje rozwikłać zagadkę, a zabójstwo Daniela Rotshchilda sprawia, że do gry wraca jego siostra Grigoria, która przez lata była skazana na swoiste wygnanie. Hickmann lubi skakać między wydarzeniami i różnymi planami czasowymi. Trafiamy też do lat osiemdziesiątych w przededniu zburzenia muru berlińskiego. Idealny moment, by dwie organizacje finansowe (a zarazem dwie swoiste szkoły magii) dokonały fuzji. Wszystko po to, by zyskać jeszcze większą władzę.
Zazwyczaj potraktowanie czegoś dosłownie spłyca dany temat. Wszyscy wiemy, że pieniądze równają się władzy. Pokazanie rekinów finansjery jako dokonujących rytuałów szarlatanów jest niezwykle satysfakcjonujące. Łatwiej ich znienawidzić i o to bez poczucia małostkowej zazdrości, że oni mają wszystko, a my musimy myśleć o przetrwaniu do pierwszego. Wprowadzenie elementów nadprzyrodzonych nie uczyniło tych postaci jednowymiarowymi. Dzięki stali się jeszcze bardziej, nomen omen, diaboliczni, wyrachowani i przerażający.
O świecie przedstawionym dowiadujemy się z poszczególnych stron niewiele. Sami musimy poskładać te strzępki informacji o rytuałach, celowości krachów finansowych czy słynnych rodach, które nie chcą rozcieńczać swojej krwi. Oprócz samych kadrów dostajemy też dodatkowe strony na przykład z fragmentami przesłuchań czy pamiętników bohaterów. Pojawiają się też drzewa genealogiczne czy opisy hierarchii w poszczególnych szkołach. Dzięki temu udaje się uniknąć ekspozycyjnych dialogów. Co prawda te wszystkie wstawki są trochę zbyt częste i wytrącają z klimatu, ale jednak urozmaicają formę komiksu i zachęcają do ciągłego główkowania, a czasem cofania się o kilka czy kilkanaście stron, by potwierdzić swoje przypuszczenia.
„Black Monday Murders” nie robiłoby takiego wrażenia, gdyby nie rysunki Tomma Cokera. Poszarpana narracja domagała się równie poszarpanej kreski i szlajających się kolorów. Wszystko tonie w przygaszonych barwach i półcieniach. Świat, w którym jest tyle tajemnic, musi być nieco ukryty przed oczami czytelnika. Cokerowi udało się to doskonale. We wszystkich kadrach czai się niepokój i nawet gdy widzimy profesora prowadzącego wywiad z ekonomii, czujemy nieprzyjemny dreszcz na plecach.
„Black Monday Murders” to bardzo pozytywne zaskoczenie. Początkowo oczekiwałem mrocznego kryminału z nadprzyrodzonym wątkiem, ale historia, którą dostałem, jest nawet ciekawsza. Z przyjemnością zobaczę, jak Hickman dalej rozwija zapoczątkowaną mitologię. Może w kolejnych tomach będzie nieco mniej przekombinowana. Mniej pewnie będzie tajemnic, bo na niewypowiedziane pytania trzeba wreszcie zacząć odpowiadać, ale oznacza to więcej akcji, a w wydaniu takich zakochanych w rytuałach bohaterów może to być jeszcze bardziej wciągające.
Sława ma swoją cenę. Bogactwo również. Najczęściej mamy na myśli uszczerbek na zdrowiu (i fizycznym, i psychicznym), rozpad rodziny czy w ostateczności śmierć z ręki fanatyka, który przeszedł na ciemną stronę mocy. Wspomnianą cenę traktujemy jednak jako coś metaforycznego albo nieprzyjemne konsekwencje, których czasem da się uniknąć. A co jakby tę ceną potraktować bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-16
Jeśli bohater filmu czy komiksu należy do małomównych, powinien nadrabiać w innych kwestiach – działać, a nie stać obok i czekać na rozwój wydarzeń. On powinien te wydarzenia rozwijać. I tak jest z Norgalem – brodatym bohaterem „Head Loppera”. Inna sprawa, że rozwijanie wydarzeń w wydaniu Norgala koncentruje się na obcinaniu kolejnych głów, które wesoło turlają się po panelach niczym kłębki wełny popychane łapkami słodkich kociaków. Biorąc pod uwagę, że do Norgala częściej zwracają się per Dekapitator, nie powinno to nikogo dziwi. „Head Lopper” to komiks, którego dużą część stanowi radosna rąbanka w mrocznym anturażu. Czyta się szybko, ale nie za szybko, i wcale nie mamy wrażenia, że obcujemy z prymitywną historią.
Komiksy o stosunkowo prostej fabule powinny zachwycać wizualnie. Albo chociaż intrygować, oferując ciekawą kreskę. Czy „Head Lopper” daje radę? Zdecydowanie. Za rysunki odpowiada sam scenarzysta – Andrew Maclean. Jego kreska skojarzyła się z tą Mike’a Mignoli – ze względu na duże uproszczenia. Są to zarówno uproszczenia figur, które składają się na bohaterów, jak i uproszczenia całych kadrów – Maclean pozbywa się wszystkiego, co nie jest niezbędne. Nawet bez chwilę nie myśli też o realizmie – wszystko ma być sugestywne i nie ma przebacz. Pod względów kolorów od klasycznego Hellboya odstaje już dużo bardziej. Więcej jest w nich psychodelii (chociaż rozmawiamy o świecie fantasy). Ale w tym szaleństwie jest metoda – jakimś cudem różowy dym pasuje do zielonkawego starego muru, a kobaltowy pajęczak do brązowego bruku.
W „Head Lopperze” Norgal podróżuje po wyspie Barra i wycina kolejne stwory. Nie robi tego z dobroci serca (no może trochę), lecz z powodu zlecenia – najmuje go królowa, by pozbyć się złego czarownika. Oczywiście wszystko nie jest takie proste. W końcu nie każdemu w królestwie zależy, żeby czarownik zginął, bo mają własne ambicje polityczne. Co ciekawe, tym manipulantom również jest na rękę, by Norgal rozprawiał się z kolejnymi bestiami. Jeśli po przygodowej rąbance spodziewaliście się totalnie jednowątkowej fabuły, możecie być nieco zaskoczeni.
Andrew Maclean nie koncentruje się na budowaniu świata, nie marnuje na to kolejnych stron, więc akcja nie zwalnia. Ale i tak poznajemy królestwo, zamieszkujące je ludy oraz motywacje najbardziej zainteresowanych tronem. Dialogów jest mniej niż ucinanych głów, ale to naprawdę nie problem. A propos głów, to warto dodać, że Norgal podróżuje z uciętą głowa wiedźmy Agathy Błękitnej, której postać pozwala ujawnić scenarzyście komediowy charakter. W całej też mrocznej historii udało się przemycić sporo czarnego humoru. Ale mniej niż uciętych głów. Te królują i bardzo dobrze. Cytując Skottie’ego Younga z okładki: „Head Lopper” ścina głowy pozostałym komiksom.
Jeśli bohater filmu czy komiksu należy do małomównych, powinien nadrabiać w innych kwestiach – działać, a nie stać obok i czekać na rozwój wydarzeń. On powinien te wydarzenia rozwijać. I tak jest z Norgalem – brodatym bohaterem „Head Loppera”. Inna sprawa, że rozwijanie wydarzeń w wydaniu Norgala koncentruje się na obcinaniu kolejnych głów, które wesoło turlają się po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Blizny na duszy
Słuchałem ostatnio podcastu o scenariopisarstwie. Jego prowadzący starają się pomagać osobom, które marzą o tym, by kiedyś ich nazwisko pojawiło się w napisach końcowych filmu. Autorzy często oceniają pomysł na film podsyłane przez słuchaczy. Ostatnio napisał do nich niejaki Mike – amerykański weteran (nie wchodzili w szczegóły jego kariery wojskowej, być może ich nie znali). Cóż, sam pomysł nie był zbyt dobry – sztampowy, a do tego zapisany w sposób trudny do zrozumienia. Ale przy okazji Mike zdał istotne pytanie – czy na rynku jest w ogóle miejsce dla takich jak on, weteranów. Dla prowadzących podcast odpowiedź była oczywista – jasne, że jest; ma unikatowe doświadczenia, a warsztatu na pewnym poziomie może nauczyć się każdy. Z drugiej strony podobno w Hollywood nie chcą już czytać scenariuszy o PTSD – zaroiło się od takich historii (nic dziwnego, biorąc pod uwagę aktywność USA na Bliskim Wschodzie), a często brakuje im spektakularności, co specjalnie nie dziwi – zaburzenia psychiczne nie zawsze są wdzięcznym tematem.
Prawdopodobnie historia LeAnne, głównej bohaterki „Po dobrej stronie” nie zainteresowałaby hollywoodzkich procentów, który marzą o stworzeniu dochodowego popcorniaka. Choć LeAnne cierpli na PTSD, to w związku z tym nie planuje zamachu na prezydenta, nie zgłasza się na kolejną turę w Afganistanie, by wyruszyć na samotną samobójczą misję. Nie, jej PTSD objawia się w postaci ekstremalnej obcesowości oraz problemów z pamięcią, koncentracją i tolerowaniem zwyczajnych ludzi i ich okropnie zwyczajnego życia z rodzinnymi obiadkami, słodkimi babeczkami i wyprasowanymi koszulami. Ci wszyscy ludzie, zupełnie nieświadomie, irytują ją każdym słowem, gestem, spojrzeniem. Na ekranie byłoby to trudno przedstawić, ale na kartach powieści już nie.
LeAnne poznajemy w wojskowym szpitalu. Przechodzi rekonwalescencję – w trakcie akcji straciła oko, a połowę jej twarzy pokryły blizny, które na stałe mogłyby zamieszkać w dziecięcych koszmarach. LeAnne nie próbuje się pogodzić ze stratą – jest na etapie wyparcia w przeciwieństwie do Marci, którą poznaje w szpitalu. Ona z kolei straciła na wojnie nogę. Jej obecność pozwala LeAnne odnaleźć w tym dziwnym miejscu chociaż odrobinę normalności. Jednak Marcia wkrótce umiera – nie dopadli jej wrogowie, ale dopadł zator płucny. Tu wydarzenie wstrząsa LeAnne. Nie zadaje sobie trudu, żeby wypisać się ze szpitala – po prostu go opuszcza. Nie ma konkretnego celu – jedzie przed siebie. Dobrze się jednak domyślacie, że finalnie odwiedza miejsca nieprzypadkowe.
Nie chciałbym za wiele zdradzać z fabuły. Po pierwsze, warto ją odkryć samemu. Po drugie, wojskowa intryga, która rozgrywa się w tle, w ostatecznym rozrachunku nie ma większego znaczenia. Dużo istotniejsze jest towarzyszenie LeAnne w kolejnych – choć w jej głowie sklejających się jeden – dniach, gdy próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości; zdecydować, czy ta nowa rzeczywistość ma dla niej jakikolwiek sens.
W pewnym momencie historii pojawia się pies – później ochrzczony mianem Goody – który w spontaniczny sposób staje się kompanem LeAnne. Nie ocenia jej, nie lituje się nad nią, niczego od niej nie chce. Po prostu jest. To początek prostolinijnej przyjaźni, ale nie spodziewajcie się, że LeAnne zacznie tarzać się w trawie z poczciwą psiną, pozwalając jej, by lizała ją po bliznach. W nowym życiu LeAnne nie ma miejsca na takie sceny. Dla niej szczytem czułości jest to, że nie zostawia psiej przybłędy w schronisku, w którym po kilku dniach zostałaby uśpiona. Większość ludzi, których spotyka na swojej drodze LeAnne, nie potrafi jej zaoferować tego co Goody. Większość uważa, że wie lepiej, co będzie dla niej najlepsze, czyli powinna zostać w szpitalu, by tam wrócić do formy fizycznej i psychicznej, bo przecież do tego służą szpitale. Nieważne, czy dla niej to dobre rozwiązanie – takie są procedury i gdy ktoś próbuje je zmienić, czujemy się niekomfortowo. Z drugiej strony skąd ci wszyscy ludzie mieliby właściwie wiedzieć, jak się mają zachować w takiej sytuacji? Moim zdaniem na tym właśnie polega tragedia cierpiących na PTSD.
Wielu autorów czułoby pokusę, aby pokazać złamaną bohaterkę, która następnie podnosi się z kolan, by przejść przemianę i pokazać triumf woli nad ciałem. Spencer Quinn umiał się powstrzymać. Oczywiście LeAnne udaje się zrozumieć pewne rzeczy, część z nich zaakceptować, ale „Po dobrej stronie” nie jest łzawą historią o skutecznym pokonywaniu wyzwań. I bardzo dobrze, bo gorycz jest potrzebna, by docenić życie.
Blizny na duszy
więcej Pokaż mimo toSłuchałem ostatnio podcastu o scenariopisarstwie. Jego prowadzący starają się pomagać osobom, które marzą o tym, by kiedyś ich nazwisko pojawiło się w napisach końcowych filmu. Autorzy często oceniają pomysł na film podsyłane przez słuchaczy. Ostatnio napisał do nich niejaki Mike – amerykański weteran (nie wchodzili w szczegóły jego kariery wojskowej, być...