rozwiń zwiń
Łukasz

Profil użytkownika: Łukasz

Warszawa Mężczyzna
Status Czytelnik
Aktywność 4 lata temu
55
Przeczytanych
książek
55
Książek
w biblioteczce
46
Opinii
400
Polubień
opinii
Warszawa Mężczyzna
Dodane| Nie dodano
Od zawsze chciał pisać… Chociaż w zasadzie to nie, bo długo marzył, że zostanie rockowym gitarzystą. Na koncie ma remiksy dla Rahima i L.U.C-a oraz muzykę do kilku gier wideo. W warszawskim Radiu Kampus prowadził popkulturową audycję „Schaby Jabby”. Inżynier, ale zawodowo realizował się jako copywriter, aż w końcu ego wzięło górę i zwrócił się ku prozie. Uwielbia marcepan, szarlotkę i Led Zeppelin. Autor powieści „Oddawaj różdżkę, Phong!”. Pisze, komponuje, fotografuje – czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem. Stara się, żeby częściej było z lepszym:P

Opinie


Na półkach: ,

Blizny na duszy
Słuchałem ostatnio podcastu o scenariopisarstwie. Jego prowadzący starają się pomagać osobom, które marzą o tym, by kiedyś ich nazwisko pojawiło się w napisach końcowych filmu. Autorzy często oceniają pomysł na film podsyłane przez słuchaczy. Ostatnio napisał do nich niejaki Mike – amerykański weteran (nie wchodzili w szczegóły jego kariery wojskowej, być może ich nie znali). Cóż, sam pomysł nie był zbyt dobry – sztampowy, a do tego zapisany w sposób trudny do zrozumienia. Ale przy okazji Mike zdał istotne pytanie – czy na rynku jest w ogóle miejsce dla takich jak on, weteranów. Dla prowadzących podcast odpowiedź była oczywista – jasne, że jest; ma unikatowe doświadczenia, a warsztatu na pewnym poziomie może nauczyć się każdy. Z drugiej strony podobno w Hollywood nie chcą już czytać scenariuszy o PTSD – zaroiło się od takich historii (nic dziwnego, biorąc pod uwagę aktywność USA na Bliskim Wschodzie), a często brakuje im spektakularności, co specjalnie nie dziwi – zaburzenia psychiczne nie zawsze są wdzięcznym tematem.
Prawdopodobnie historia LeAnne, głównej bohaterki „Po dobrej stronie” nie zainteresowałaby hollywoodzkich procentów, który marzą o stworzeniu dochodowego popcorniaka. Choć LeAnne cierpli na PTSD, to w związku z tym nie planuje zamachu na prezydenta, nie zgłasza się na kolejną turę w Afganistanie, by wyruszyć na samotną samobójczą misję. Nie, jej PTSD objawia się w postaci ekstremalnej obcesowości oraz problemów z pamięcią, koncentracją i tolerowaniem zwyczajnych ludzi i ich okropnie zwyczajnego życia z rodzinnymi obiadkami, słodkimi babeczkami i wyprasowanymi koszulami. Ci wszyscy ludzie, zupełnie nieświadomie, irytują ją każdym słowem, gestem, spojrzeniem. Na ekranie byłoby to trudno przedstawić, ale na kartach powieści już nie.
LeAnne poznajemy w wojskowym szpitalu. Przechodzi rekonwalescencję – w trakcie akcji straciła oko, a połowę jej twarzy pokryły blizny, które na stałe mogłyby zamieszkać w dziecięcych koszmarach. LeAnne nie próbuje się pogodzić ze stratą – jest na etapie wyparcia w przeciwieństwie do Marci, którą poznaje w szpitalu. Ona z kolei straciła na wojnie nogę. Jej obecność pozwala LeAnne odnaleźć w tym dziwnym miejscu chociaż odrobinę normalności. Jednak Marcia wkrótce umiera – nie dopadli jej wrogowie, ale dopadł zator płucny. Tu wydarzenie wstrząsa LeAnne. Nie zadaje sobie trudu, żeby wypisać się ze szpitala – po prostu go opuszcza. Nie ma konkretnego celu – jedzie przed siebie. Dobrze się jednak domyślacie, że finalnie odwiedza miejsca nieprzypadkowe.
Nie chciałbym za wiele zdradzać z fabuły. Po pierwsze, warto ją odkryć samemu. Po drugie, wojskowa intryga, która rozgrywa się w tle, w ostatecznym rozrachunku nie ma większego znaczenia. Dużo istotniejsze jest towarzyszenie LeAnne w kolejnych – choć w jej głowie sklejających się jeden – dniach, gdy próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości; zdecydować, czy ta nowa rzeczywistość ma dla niej jakikolwiek sens.
W pewnym momencie historii pojawia się pies – później ochrzczony mianem Goody – który w spontaniczny sposób staje się kompanem LeAnne. Nie ocenia jej, nie lituje się nad nią, niczego od niej nie chce. Po prostu jest. To początek prostolinijnej przyjaźni, ale nie spodziewajcie się, że LeAnne zacznie tarzać się w trawie z poczciwą psiną, pozwalając jej, by lizała ją po bliznach. W nowym życiu LeAnne nie ma miejsca na takie sceny. Dla niej szczytem czułości jest to, że nie zostawia psiej przybłędy w schronisku, w którym po kilku dniach zostałaby uśpiona. Większość ludzi, których spotyka na swojej drodze LeAnne, nie potrafi jej zaoferować tego co Goody. Większość uważa, że wie lepiej, co będzie dla niej najlepsze, czyli powinna zostać w szpitalu, by tam wrócić do formy fizycznej i psychicznej, bo przecież do tego służą szpitale. Nieważne, czy dla niej to dobre rozwiązanie – takie są procedury i gdy ktoś próbuje je zmienić, czujemy się niekomfortowo. Z drugiej strony skąd ci wszyscy ludzie mieliby właściwie wiedzieć, jak się mają zachować w takiej sytuacji? Moim zdaniem na tym właśnie polega tragedia cierpiących na PTSD.
Wielu autorów czułoby pokusę, aby pokazać złamaną bohaterkę, która następnie podnosi się z kolan, by przejść przemianę i pokazać triumf woli nad ciałem. Spencer Quinn umiał się powstrzymać. Oczywiście LeAnne udaje się zrozumieć pewne rzeczy, część z nich zaakceptować, ale „Po dobrej stronie” nie jest łzawą historią o skutecznym pokonywaniu wyzwań. I bardzo dobrze, bo gorycz jest potrzebna, by docenić życie.

Blizny na duszy
Słuchałem ostatnio podcastu o scenariopisarstwie. Jego prowadzący starają się pomagać osobom, które marzą o tym, by kiedyś ich nazwisko pojawiło się w napisach końcowych filmu. Autorzy często oceniają pomysł na film podsyłane przez słuchaczy. Ostatnio napisał do nich niejaki Mike – amerykański weteran (nie wchodzili w szczegóły jego kariery wojskowej, być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzie gorsi od zombie

W grozie najstraszniejsze jest oczekiwanie. Właśnie na nim opiera się konstrukcja wielu horrorów. Zagrożenie na początku nie jest realne, a ledwie zarysowane i dopiero po jakimś czasie zbiera swoje żniwo. W filmach wojennych (niby nie horrory, ale jak się nad tym zastanowić...) groza ukazana jest inaczej, od początku niebezpieczeństwo jest blisko, ale zazwyczaj obserwujemy poczynania grupki żołnierzy, którym udaje się przetrwać, a giną tylko często bezimienne postacie. W „Szczurach Wrocławia” autor podszedł do tematu w jeszcze inny sposób. Tutaj co parę stron ktoś ginie, często w głupi, banalny, niezapowiedziany sposób. Bohaterów, których spotyka tragiczny los, nie zdążamy bliżej poznać, ale nie pozostają bezimienni – autor przedstawia nam ich z imienia i nazwiska, serwuje mini backstory i gdy już myślimy, że być może ten mężczyzna czy kobieta odegra ważną rolę, zombie odgryza mu połowę twarzy. Nie przywiązujmy się do bohaterów, tak szybko odchodzą. Tak wygląda groza, która może nie jest równie spektakularna co nieznośnie ciągnące się budowanie napięcia z efektowną kulminacją, ale jest tak namacalna, że przy okazji każdego zgonu czujemy, jakby ktoś wyciągał z nas wnętrzności bez narkozy.

Warto dodać, że imiona ofiar nie są przypadkowe. Setki fanów Roberta Schmidta walczyło, by autor uśmiercił ich w swojej najnowszej powieści. Chociaż boimy się horrorów, to nie odwracamy wzroku – jest coś fascynującego w takiej krwawej masakrze. Jest w tym też coś terapeutycznego – pozwala zmierzyć się z fobiami.

No dobrze, ale o czym w ogóle są „Szczury Wrocławia: Kraty”? Jak można się domyślać po tytule i moich wcześniejszych akapitach – o zombie w stolicy Górnego Śląska. Ale to za duże uproszczenie, nieuczciwe względem i autora, i czytelników. Powieść rozgrywa się we Wrocławiu, ale nie współcześnie (jak wiele produkcji o nieumarłych z „The Walking Dead” na czele), a w roku 1963. Środek zatęchłego PRL-u – już sam ustrój mógł przyprawiać o koszmary, a co dopiero inwazja zombie. Ponadto taki setting utrudnia bohaterom komunikację i pogłębia uczucie beznadziei, które towarzyszy nam od pierwszych stron. Obserwujemy poczynania bohaterów, którzy działają po omacku – informacja o nieumarłych już się rozeszła, ale wciąż jest tak nieprawdopodobna, że racjonalnie myślący człowiek ją odrzuca. Aż w końcu jakiś zombie odrzuca na bok rękę, którą mu odgryzł.

Wszystko zaczyna się w więzieniu. Próbujący zachować odrobinę rozsądku wobec postępującego szaleństwa kapitan Okrutny zarządza, by wywieźć osadzonych poza mury więzienia. Nie czuje się dobrze z taką spontaniczną amnestią, ale według jego wiedzy miasto może zaraz zostać zbombardowane albo zajęte przez sowietów. Woli więzienie wykorzystać jako schronienie dla rodzin swoich współpracowników. Trudno mu się dziwić. Jednak szybko okazuje się, że zakład karny wcale nie jest takim bezpiecznym miejscem. „Trup ściele się gęsto, trup wstaje często” – chciałoby się zarymować po przeczytaniu kilku rozdziałów pełnych lekkomyślnych i naiwnych zachowań funkcjonariuszy.

A co z wywiezionymi więźniami? Cześć z nich spotyka los podobnych do reszty wrocławian – padają ofiarami ciągle przybywających zombie. Natomiast reszta odkrywa, że zamienili więzienne cele na... raj. Wykolejeńcy dużo łatwiej od zwyczajnych mieszkańców dostosowują się do nowej sytuacji. Dla nich to szansa, nowy początek. Nie mają litości ani dla nieumarłych, ani dla ocalałych z okolicznych kamienic. Taka bezwzględność połączona z siłą fizyczną pozwala osadzonym nie tylko przeżyć, ale i zacząć snuć plany przejęcia władzy nad całym miastem. Wreszcie są w swoim żywiole. Czy pozwoli na wojsko, niby w rozsypce, ale z wyszkoleniem, sprzętem i poczuciem misji?

Totalny chaos, śmierć czyhająca za każdym załomem, ludzie gorsi od nieumarłych. Lubisz zombie? Polubisz „Szczury Wrocławia: Kraty”. Robert J. Szmidt napisał książkę dla fanów gatunku i wszystkich, którzy chcieliby przenieść się w czasie do Wrocławia lat sześćdziesiątych. Zwiedzanie tego miasta jest fascynujące, ale z racji ustroju i wylewających się zewsząd płynów ustrojowych wolałbym nigdy się tam nie znaleźć.

Ludzie gorsi od zombie

W grozie najstraszniejsze jest oczekiwanie. Właśnie na nim opiera się konstrukcja wielu horrorów. Zagrożenie na początku nie jest realne, a ledwie zarysowane i dopiero po jakimś czasie zbiera swoje żniwo. W filmach wojennych (niby nie horrory, ale jak się nad tym zastanowić...) groza ukazana jest inaczej, od początku niebezpieczeństwo jest blisko,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jesteśmy, jako gatunek, niezwykle aroganccy i zadufani w sobie. Trudno zliczyć, ile razy jakiś naukowiec (a więc należałoby po nim oczekiwać nieco więcej niż po zmęczonych prozą życia szarakach) deklarował, że w danej materii na pewno nic więcej nie uda się odkryć. Albo że dane prawo opisuje już absolutnie wszystkie przypadki, także proszę się rozejść, pozamiataliśmy. Ta arogancja jest czymś stałym – przedwczesne deklaracje zdarzały i Richardowi Feynmaowi, i Kopernikowi, który wierzył w kołowe orbity. A wcześniej pomyłki były i jeszcze większe – wiecie, ludzie byli przekonani, że Ziemia jest płaska...
„Ziemia jest więcej elipsoidalnym hula-hoopem przypominającym gruszkę”. Tyson może dopracowywać image naukowca, ale nic, absolutnie nic nie zakamufluje faktu, że jest nerdem. Dlatego spodziewajcie lekkostrawnej mieszanki terminologii naukowej i różnego rodzaju żarcików, także słownych. Nie chodzi oczywiście o samo śmieszkowanie dla śmieszkowania – obrazowe metafory to prosty zabieg retoryczny ułatwiający zrozumienie abstrakcyjnych sytuacji. Każdy wie, ze na Wenus jest gorąco. Ale jak bardzo? Tyson spieszy z odpowiedzią – „można by tam upiec pizzę pepperoni o średnicy czterdziestu centymetrów w siedem sekund, po prostu trzymając ją w powietrzu”. A jak najłatwiej wytłumaczyć zawiłą drogę fotonów z wnętrza Słońca ku jego powierzchni? Porównując ich wędrówkę do porannych wojaży nietrzeźwej osoby, który robi po kilka kroków w różnych kierunkach (często do tyłu), ale wreszcie dociera do celu.
Poszczególne rozdziały to kolejne wciągające eseje. Próżno doszukiwać się jakiegoś motywu przewodniego, ale to nie problem, wręcz zaleta. Osoba niezainteresowana fizyką mogłaby się zrazić po jednym rozdziale, który porusza zbyt abstrakcyjne zagadnienia, a tak każdy rozdział to nowa przygoda. Z książki można dowiedzieć się m.in. o ustalaniu prędkości światła, zakręconej historii orbit czy różnego rodzaju ciał niebieskich (i dlaczego Pluton nie jest planetą). To tylko część tematów, bo mowa również np. o stałych fizycznych i chociaż nie brzmi to może szczególnie interesująco, to jest coś fascynującego w fakcie, że obecnie definicja metra oparta jest na najdokładniejszym pomiarze prędkości światła.
Najnowszy zbiór kosmicznych esejów naczelnego popularyzatora nauki, Neila DeGrasse’a Tysona, to w pewnym sensie przestroga. Chociaż w ostatnim stuleciu dokonano przełomowych odkryć, nie możemy zakładać, że to koniec; że wiemy wszystko. Im bardziej zgłębiamy tajemnice wszechświata, tym więcej widzimy dziur (także czarnych, haha). Jednak zapatrzeni w ekrany smartfonów, skoncentrowani na przyziemnym życiu, przestajemy spoglądać w gwiazdy, nie interesujemy się astrofizyką. Tym bardziej, że nie należy ona do najłatwiejszych nauk, a wiele pojęć wiąże się z wysokim poziomem abstrakcji. Dlatego dobrze, że powstają taki książki jak „Kosmiczne zachwyty”. Nawet laik wyciągnie z nich sporo informacji. A jeśli czegoś nie zrozumie, nic się nie stanie – gwarantuję, że Tyson na tyle rozbudzi ciekawość, że czytelnik sam sięgnie po inne źródła.

Jesteśmy, jako gatunek, niezwykle aroganccy i zadufani w sobie. Trudno zliczyć, ile razy jakiś naukowiec (a więc należałoby po nim oczekiwać nieco więcej niż po zmęczonych prozą życia szarakach) deklarował, że w danej materii na pewno nic więcej nie uda się odkryć. Albo że dane prawo opisuje już absolutnie wszystkie przypadki, także proszę się rozejść, pozamiataliśmy. Ta...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Łukasz Wasilewski

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
55
książek
Średnio w roku
przeczytane
4
książki
Opinie były
pomocne
400
razy
W sumie
wystawione
55
ocen ze średnią 7,4

Spędzone
na czytaniu
288
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
4
minuty
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]