-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać348
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-03-08
CIEMNA STRONA IMPERIUM
Anglia, lata 50. XIX wieku. Pechowy kapitan Illiam Quillian Kewley zostaje uwikłany, trochę chcąc - nie chcąc, w przewiezienie trójki ekscentrycznych pasażerów na drugi koniec globu, na Tasmanię. Po drodze próbuje upłynnić kontrabandę (tytoń i alkohol), ukrytą na okręcie. Wspomniani pasażerowie to nawiedzony pastor, na wpół obłąkany lekarz o rasistowskich poglądach, oraz młody biolog-utracjusz. Taki jest punkt wyjścia powieści, która stała się w Polsce wydarzeniem sezonu na polu literatury obcej. Zasłużenie.
Powodów sukcesu jest wiele i jeden z nich to taki, że jest to bezsprzecznie kawał (ponad 500 stron drobnego druku) kapitalnej, epickiej literatury. Niezwykła jest konstrukcja opowieści, która operuje aż 21 naratorami, choć trzeba zaznaczyć, że spora część z nich to występy epizodyczne (w polskim wydaniu każdą partię tłumaczyła inna osoba, o czym na końcu). Najważniejsi zaś są wspomniani wyżej czterej bohaterowie, przy czym barwny marynarski język kapitana Kewleya to popis translatorski Michała Alenowicza, twórcy i właściciela wydawnictwa Wiatr od Morza. Nawiedzony pastor, poszukujący na Tasmanii śladów biblijnego Edenu, kwiecistością stylu przypominał mi pastora Braziera z "Ulvertonu". Natomiast doktora Pottera poznajemy głównie za pośrednictwem jego rasistowskiego dzieła pseudo-antropologicznego (stworzonego zresztą na wzór autentycznej publikacji z XIX wieku; poglądy w niej wyrażane to z grubsza taki proto-Hitler). Ale największym wyczynem jest narracja tasmańskiego Aborygena, Peevaya, translatorskie arcydzieło Krzysztofa Filipa Rudolfa. Peevay operuje mieszanką literackiego angielskiego bogato uzupełnionego rynsztokowym słownictwem i pochodzenie tego "języka" jest dość długo zagadką samą w sobie (najbardziej pamiętny zwrot to właśnie "Zagadka o konfuzję przyprawiająca" oraz epitet "knypy"). Historia Peevaya stanowi wstrząsający zapis holokaustu, jaki kolonialna Anglia zafundowała nieistniejącej już dziś rasie tasmańskich Aborygenów. Opowieść trzyma się zresztą dość mocno faktów, i choć niektóre epizody wydają się być zbyt makabryczne, to jednak odpowiadają smutnej historycznej prawdzie o praktykach brytyjskiego Imperium wobec rdzennych mieszkańców Antypodów.
I choć początkowo "Anglicy..." jawią się jako humorystyczna powieść marynistyczna, stopniowo nabiera iście fatalistycznego i tragicznego wydźwięku. Nawet jeśli elementy humorystyczne i groteskowe, którymi autor operuje wirtuozersko na przestrzeni ogromnej i złożonej historii, obecne są do samego końca, to z biegiem fabuły nabierają gorzkiego i kwaśnego charakteru. Wizja brytyjskiego kolonializmu to - nomen omen - antypody kiplingowskiego, idyllicznego podejścia. Kneale ma też świadomość, że XIX-wieczne hierarchizowanie rasowe legło u podstaw tragicznych wydarzeń w następnym stuleciu, stąd groteskowe rasistowskie wywody doktora Pottera mają w powieści świadomie nadany niepokojący i groźny wydźwięk. W tym sensie "Anglicy..." to nie nostalgiczne westchnięcie za kolonialną potęgą, co raczej poszukiwanie w XIX wieku korzeni późniejszych tragicznych wydarzeń politycznych (aż do czasów współczesnych).
Autorowi pochodzącemu - podobnie jak kapitan Kewley - z wyspy Man udała się więc trudna sztuka połączenia awanturniczej fabuły z głębszą historyczną refleksją. Ambitna konstrukcja literacka, koronkowo złożona, zazębia się z budzącą podziw precyzją; każdy, nawet epizodyczny głos wnosi coś do całości obrazu - nawet jeśli jest to postać tak marginalna jak żona zarządcy obozu dla Aborygenów. Szczęśliwie autor - a za nim polscy tłumacze - uniknął pokusy sztucznego różnicowania stylu, co mogłoby łatwo doprowadzić do groteskowych przerysowań. Kto ma się wyróżniać - ten się wyróżnia. W tym miejscu trzeba podkreślić, że wydawca zdecydował się powierzyć każdą narrację innemu tłumaczowi. Efekt jest imponujący, acz dzięki zachowanemu umiarowi w stylizacji - nie przytłoczył fabuły. Niemniej uważam, że bezprecedensowe przedsięwzięcie Alenowicza winno przejść do historii polskiej translatoryki (zwłaszcza wirtuozerski przekład K. F. Rudolfa). Na koniec nie da się nie odnotować pięknej stylizowanej okładki - i po tylu superlatywach nie sposób wystawić inną ocenę niż maksymalną. Kapitalna lektura.
POWIEŚĆ TA BYŁA KSIĄŻKĄ ROKU 2015 NA MOIM BLOGU www.zaokladkiplotem.pl
CIEMNA STRONA IMPERIUM
Anglia, lata 50. XIX wieku. Pechowy kapitan Illiam Quillian Kewley zostaje uwikłany, trochę chcąc - nie chcąc, w przewiezienie trójki ekscentrycznych pasażerów na drugi koniec globu, na Tasmanię. Po drodze próbuje upłynnić kontrabandę (tytoń i alkohol), ukrytą na okręcie. Wspomniani pasażerowie to nawiedzony pastor, na wpół obłąkany lekarz o...
2017-03-10
Przezabawna i absolutnie bezkrwawa (choć pełnokrwista) historia zbuntowanego żeglarza z fregaty "Pierś łabędzia", przemianowanej na "Kaczy kuper" przez złośliwego kapitana Octa. Spiracony Rabarbar pływa na szkunerze o żaglach w kwiatki (uszytych przez wiernie wspierającą go żonę Barbarę), stacza prawie dwie bitwy morskie, strzela arbuzami i pomidorami, pyka nabijaną tureckim pieprzem fajkę (jej cybuch zrobił z długiej dziury owiniętej blachą) i wreszcie dochowuje się nieodrodnego syna - a to wszystko w jedynej w swoim rodzaju oprawie graficznej Edwarda Lutczyna. Plus kapitalny obraz relacji małżeńskich i wielopiętrowy humor sytuacyjny i językowy, dla którego wracam do tej książki od ćwierć wieku.
Inne moje recenzje: www.zaokladkiplotem.pl
Przezabawna i absolutnie bezkrwawa (choć pełnokrwista) historia zbuntowanego żeglarza z fregaty "Pierś łabędzia", przemianowanej na "Kaczy kuper" przez złośliwego kapitana Octa. Spiracony Rabarbar pływa na szkunerze o żaglach w kwiatki (uszytych przez wiernie wspierającą go żonę Barbarę), stacza prawie dwie bitwy morskie, strzela arbuzami i pomidorami, pyka nabijaną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-25
Z niewielką pomocą moich przyjaciół
Robert McCammon podobno pisze horrory fantasy. Nie wiem, nie znam gościa. Po "Chłopięce lata" sięgnąłem zupełnym przypadkiem, a nie z miłości do tego gatunku. W każdym razie książka ta zawiera jak najbardziej elementy nadprzyrodzone wzięte z horroru - stwora z jeziora, sny, wizje, dość liczne zresztą. Ba - nawet klimaty murzyńskiego voodoo nie są obce autorowi. Ale nie jest to horror. Jest tu też mroczny wątek kryminalny. Właściwie leitmotiv, bo ani on nie dominuje, ani nie stanowi sedna fabuły - jedynie oś konstrukcyjną, obrośniętą innymi historiami. Nie jest więc kryminał.
Natomiast na pewno są "Chłopięce lata" książką o dorastaniu. 12-letni Cory Mackenson, śmigający na rowerze uliczkami małego miasteczka w Alabamie razem z Benem, Davym Rayem i Johnnym - trójką niezastąpionych przyjaciół - i przeżywający najbardziej soczysty okres dzieciństwa latem 1964 roku, odkrywa, że świat ma też swoje poważne strony, a życie to nie nieprzerwana zabawa. Choć z drugiej strony siła dziecięcych emocji, niekiedy przytłaczająco potężnych, i niezachwiana wiara we wpisaną w świat magię, potrafią zakrzywić rzeczywistość poza teoretycznie racjonalne granice. I trudno naprawdę rozstrzygnąć, czy owe nadprzyrodzone elementy naprawdę są nadprzyrodzone, czy to tylko splot okoliczności i dziecięcej wyobraźni. Gdzieś na styku "dorosłego" realizmu i niedorosłego "czucia" świata realizuje się ta opowieść, w której splata się niebywale zmysłowe i emocjonalne postrzeganie świata ze stopniowym pożegnaniem z dzieciństwem. W tym sensie "Chłopięce lata" to bildungsroman, klasyczna powieść o dorastaniu. McCammon, oddając na ponad 500 stron głos swojemu bohaterowi, cudownie autentycznie odtworzył nastoletnią perspektywę, a refleksje Cory'ego, choć nasycone mnóstwem niebanalnych prawd o życiu, nie tracą ani na moment dziecięcej spontaniczności. Innymi słowy - młody Cory nie posiada nadświadomości dorosłego autora. Jego poszukiwanie własnego miejsca w świecie jest na wskroś przekonujące i angażujące.
Jednocześnie, mimo tego co powyżej, jest to też książka o pamięci, o tym jak w dzieciństwie tkwią korzenie naszego dorosłego życia. Dzieje się tak też dlatego, że narracja Cory'ego w angażuje w szczególny sposób, wyzwalając w czytelniku takiego samego nastolatka, budząc dość zapomniane, na swój sposób atawistyczne i bezwstydne emocje. I uruchamia pamięć o własnych przeżyciach z analogicznego okresu. A mimo bogactwa obyczajowych konkretów, przekaz emocjonalny jest na tyle uniwersalny, że dla zaangażowania odbiorcy nie ma znaczenia, że nie mieszkał nigdy w Alabamie, a w 1964 roku nie było go na świecie.
Bogactwo przeżyć emocjonalnych zapewnia wyjątkowo rozłożysta, bogata w epizody narracja. Opowieść Cory'ego, osnuta teoretycznie woków morderstwa, którego jest świadkiem, w rzeczywistości jest portretem całego mikroświata, w którym chłopiec się obraca, ze szczególnym uwzględnieniem trójki przyjaciół na śmierć i życie. To długi szereg scenek rodzajowych i równie długa galeria malowniczych postaci, z których składa się życie w Zephyr. Bogactwo szczegółów i dynamika (także emocjonalna) poszczególnych sekwencji nieuchronnie przywołuje mi na myśl podobnie meandrującą narrację w Na południe od Brazos - wyraźnie czuje się, że autorowi bardziej niż na opowiedzeniu fabuły, zależało na "opowiedzeniu" l u d z i. W tej menażerii szczególne miejsce zajmuje bogaty dziedzic Vernon, którego obecność czyni z Chłopięcych lat także opowieść autotematyczną - o pisaniu. McCammon pisze o nich wszystkich w taki sposób, że Zephyr, mimo jego mrocznych stron, nie chce się porzucać i z lękiem obserwuje się nieuchronne zbliżanie końcowej okładki. Furda otwierające morderstwo i mniejsza o związane z nim śledztwo Cory'ego - rollercoaster emocji jest tu tak intensywny, że niżej podpisany nieraz rechotał w głos, by pół godziny później autentycznie uronić kilka łez, co mu się niebywale rzadko zdarza. Humor sytuacyjny, dziecięca beztroska i upojna moc wyobraźni są zderzane z przemocą (także rówieśniczą), rasizmem (w końcu to amerykańskie Południe), czy po prostu niezrozumieniem dorosłych. A także śmiercią, bo i ona jest częścią życia, o czym z biegiem fabuły coraz intensywniej przypomina, pukając do drzwi domów bohaterów.
Istotnym elementem świata chłopaków z Zephyr jest otaczająca ich popkultura. Stąd wdzięczną materią jest szereg mniej lub bardziej czytelnych nawiązań w ślad za wyobraźnią Cory'ego, z lubością nurzającą się w filmach, książkach i komiksach. Od obrazkowych historii o kosmitach i superbohaterach, przez przepiękny pastisz "W samo południe", aż po bardziej zakamuflowane odwołania do "Zabić drozda" - sieć odwołań jest tu niemal drugoplanową bohaterką.
Postacią wyjątkowo ważną jest Tom Mackenson, ojciec Cory'ego. Mężczyzna boryka się z traumą po tragicznym wypadku, którego ofiary nie zdołał uratować, co wytrąca go na wiele miesięcy z równowagi. Jednocześnie człowiek ten nie przestaje być ojcem - autorytetem i być może najważniejszym gwarantem porządku najbliższej części świata w oczach chłopca, którego oczami go przecież obserwujemy. Pęknięcie, z którego chłopiec zdaje sobie sprawę, i walka o wymierzenie sprawiedliwości, to napięcie między zachwianiem psychiki a wiernością wyznawanym zasadom, opisane z wielką klasą i wyczuciem, czyni z Toma Mackensona najpiękniejszy portret ojca jaki spotkałem w literaturze od czasów Atticusa Fincha. Obaj bohaterowie mają pewne elementy wspólne, i to podobieństwo jest w oczywisty sposób intencjonalne. Ale fakt ten nie odbiera ojcu Cory'ego sugestywności i głębi, a perspektywa z jakiej z nim obcujemy czyni odbiór tej postaci wyjątkowo silnie angażującym.
To samo można odnieść do całej powieści. Niemała w tym zresztą zasługa tłumaczki, bo przekład jest tu niebywale potoczysty, lekki jak piórko, doskonale oddający stan ducha i umysłu 12-letniego, wrażliwego i ciekawego świata chłopaka. Racjonalnie rzecz biorąc "Chłopięce lata" być może nie są arcydziełem literatury, a jedynie kolejną emanacją nostalgicznego nurtu w kulturze. Można tu wymienić kultowy dziś serial "Cudowne lata", głośne opowiadanie Stephena Kinga "Ciało" (do którego powieść McCammona jest nieco podobna w założeniach), oparty na nim film "Stand By Me", czy najnowszy, ufundowany na tej samej nostalgii post-spielbergowski film J. J. Abramsa "Super 8" (oba filmy zresztą znakomite). Nie ujmuje to jednak mocy i subtelności dziełu McCammona. Ładunek emocjonalny w nim zawarty jest tak wielki, że mój analizator krytyczny odmówił współpracy. To jedna z tych książek, którym chce się wystawić 15 punktów na 10, a przy tym i tak czujemy, że to nie odda stanu rzeczy.
---
Inne moje recenzje: www.zaokladkiplotem.pl
Z niewielką pomocą moich przyjaciół
Robert McCammon podobno pisze horrory fantasy. Nie wiem, nie znam gościa. Po "Chłopięce lata" sięgnąłem zupełnym przypadkiem, a nie z miłości do tego gatunku. W każdym razie książka ta zawiera jak najbardziej elementy nadprzyrodzone wzięte z horroru - stwora z jeziora, sny, wizje, dość liczne zresztą. Ba - nawet klimaty murzyńskiego...
Intryga kryminalna chyba w żadnej powieści Chandlera nie jest najważniejszym ani najmocniejszym elementem. Chandlera kocha się coś innego - za jedyny w swoim rodzaju klimat, będący koktajlem pesymistycznej wizji świata, dość rozpaczliwego w gruncie rzeczy idealizmu Marlowe'a, oraz skrywającej ten romantyczny z ducha idealizm gryzącej ironii, zwłaszcza w jedynych w swoim rodzaju dialogach. W Długim pożegnaniu, ostatniej wielkiej powieści Chandlera, intryga jest pretekstowa chyba w jeszcze większym stopniu niż we wcześniejszych jego tekstach. Za to najgłębsze jest osamotnienie Philipa Marlowe'a, a wątek przyjaźni z Lennoxem jeszcze bardziej je podkreśla. Powieść najbardziej przesiąknięta egzystencjalnym pesymizmem a najmniej kryminalna, jest w dorobku mistrza gatunku jego dziełem najlepszym.
Blog recenzencki: www.zaokladkiplotem.pl
Intryga kryminalna chyba w żadnej powieści Chandlera nie jest najważniejszym ani najmocniejszym elementem. Chandlera kocha się coś innego - za jedyny w swoim rodzaju klimat, będący koktajlem pesymistycznej wizji świata, dość rozpaczliwego w gruncie rzeczy idealizmu Marlowe'a, oraz skrywającej ten romantyczny z ducha idealizm gryzącej ironii, zwłaszcza w jedynych w swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to
Intryga kryminalna chyba w żadnej powieści Chandlera nie jest najważniejszym ani najmocniejszym elementem. Chandlera kocha się coś innego - za jedyny w swoim rodzaju klimat, będący koktajlem pesymistycznej wizji świata, dość rozpaczliwego w gruncie rzeczy idealizmu Marlowe'a, oraz skrywającej ten romantyczny z ducha idealizm gryzącej ironii, zwłaszcza w jedynych w swoim rodzaju dialogach. W "Długim pożegnaniu", ostatniej wielkiej powieści Chandlera, intryga jest pretekstowa chyba w jeszcze większym stopniu niż we wcześniejszych jego tekstach. Za to najgłębsze jest osamotnienie Philipa Marlowe'a, a wątek przyjaźni z Lennoxem jeszcze bardziej je podkreśla. Powieść najbardziej przesiąknięta egzystencjalnym pesymizmem a najmniej kryminalna, jest w dorobku mistrza gatunku jego dziełem najlepszym.
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.
Intryga kryminalna chyba w żadnej powieści Chandlera nie jest najważniejszym ani najmocniejszym elementem. Chandlera kocha się coś innego - za jedyny w swoim rodzaju klimat, będący koktajlem pesymistycznej wizji świata, dość rozpaczliwego w gruncie rzeczy idealizmu Marlowe'a, oraz skrywającej ten romantyczny z ducha idealizm gryzącej ironii, zwłaszcza w jedynych w swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przemijanie
To bezsprzecznie jedna z tych książek, do których się wraca. Jedyny do niedawna przekład Zofii Ernstowej z lat 60. czytałem tylko raz, ale wydane w 2009 roku tłumaczenie wybitnego italianisty Stanisława Kasprzysiaka - już dwukrotnie. Nie wnikam w jakość przekładu Ernstowej, bo sporo można o tym znaleźć w Internecie; po prostu wersja Kasprzysiaka wygrywa u mnie w cuglach.
Niektórzy określają "Geparda" włoskim "Przeminęło z wiatrem". Paradoks polega na tym, że sycylijski książę nie stworzył, wbrew pozorom, eposu. Jego książka to ledwie osiem scen, w zaledwie czterech lokalizacjach, czyli dość kameralnie. W opowieści dominuje perspektywa introwertyczna, a toczący się wokół proces przemian społecznych (zjednoczenie Włoch) nie jest treścią opowieści samą w sobie. To tylko katalizator refleksji o przemijaniu epok i ludzi, bo dopiero one (tzn. te refleksje) stanowią sedno. To prawda, że malowniczo, ale dość przy tym zjadliwie, sportretowane jest sycylijskie społeczeństwo w momencie przemian. Sama Sycylia opisana jest jako miejsce urocze i okrutne zarazem, ukochane i nieomal znienawidzone. Ale to w gruncie rzeczy powieść o akceptacji przemijania - i w tym sensie "Gepard" jest powieścią uniwersalną, a nie historyczną sensu stricto. To przemijanie podkreślają też wybiegające aż do XX wieku niby-profetyczne wtrącenia, uświadamiające, iż wszyscy bez wyjątku bohaterowie w proch się obrócą, niczym pies Bendico w ostatniej, symbolicznej scenie. Jednak nie ma w "Gepardzie" wiele sentymentu. Bardziej od nostalgicznej mgiełki, której można by się spodziewać, powieść Lampedusy przenika trzeźwa, zdystansowana ironia, charakterystyczna tak dla autora, jak i księcia Saliny - jego bezsprzecznego alter ego. To ona uzupełnia ton liryczny, chroniąc melancholijną powieść przed banałem. Grę nastrojów idealnie uchwycił w przekładzie Stanisław Kasprzysiak; bywa że tylko jednym odpowiednio dobranym słowem, językowym smaczkiem, użytym z przekąsem zwrotem. To połączenie stanowi w dużej mierze o niepowtarzalnym nastroju dzieła Lampedusy. W tłumaczeniu tym autorska specyficzna składnia, obficie korzystająca ze średnika, została pieczołowicie przeniesiona w zdania o upojnie rozbudowanej kadencji, dopieszczonej elegancji, kunsztownie dobranym słownictwie. Taka proza w rytmie symfonicznego adagio. Nie jest to przekład uwspółcześniający - co byłoby nie do pomyślenia w przypadku powieści świadomie archaicznej, a taką jest "Gepard". Jeśli by szukać jakichś porównań, to "Gepard" plasowałby się stylistycznie między "Lalką" Prusa a "Warunkiem" Rylskiego (jakkolwiek koślawe jest to porównanie). Warto dodać, że tłumacz uzupełnił powieść o przydatny kontekst w postaci noty historycznej, zajmującego posłowia o autorze, oraz oparł pracę na nowym opracowaniu uwzględniającym fragmenty nieukończone (skądinąd nie wnoszą one wiele do dzieła, sprawdzają się jedynie jako ciekawostka). Co tu dużo pisać - jest to arcydzieło pod każdym względem, w wersji dla mnie kanonicznej. I wyjątkowo pięknej edytorsko - w twardej, płóciennej oprawie, z wszytą tasiemką-zakładką, w ascetycznym, eleganckim opracowaniu graficznym i na porządnym papierze. Klejnot w mojej biblioteczce.
Przemijanie
To bezsprzecznie jedna z tych książek, do których się wraca. Jedyny do niedawna przekład Zofii Ernstowej z lat 60. czytałem tylko raz, ale wydane w 2009 roku tłumaczenie wybitnego italianisty Stanisława Kasprzysiaka - już dwukrotnie. Nie wnikam w jakość przekładu Ernstowej, bo sporo można o tym znaleźć w Internecie; po prostu wersja Kasprzysiaka wygrywa u mnie...
Moja 9-letnia córka, miłośniczka kotów (i wszelkich innych zwierząt) jest zachwycona. Są to 4 minipowieści dziecięce w jednym tomie, porywająco przygodowe ale humanistyczne w przesłaniu, bez hardkorów. Fenomenalna jest edycja - druk nieco powiększony dla dzieciaków, twarda solidna oprawa będzie zapewne odporna nad działanie czasu, a przepiękne ilustracje Schindlera po prostu nadają się na reprodukcje na ścianę. Na osobne wyróżnienie zasługuje przekład Maciejki Mazan (oklaski!) - niby prosty, ale jednak operujący bogatym słownictwem i dopieszczoną składnią, idealnie wyważoną, żeby z jednej strony dzieci wszystko ogarniały, a z drugiej - miały do czynienia z naprawdę literackim, wycyzelowanym językiem. Niektórzy tu czytelnicy (zbyt) dorośli marudzą że "Kotolotki" nie są odkrywcze. Zaprawdę powiadam wam - KUPCIE JE SWOIM DZIECIOM, JUŻ ONE ODKRYJĄ CO TRZEBA.
Moja 9-letnia córka, miłośniczka kotów (i wszelkich innych zwierząt) jest zachwycona. Są to 4 minipowieści dziecięce w jednym tomie, porywająco przygodowe ale humanistyczne w przesłaniu, bez hardkorów. Fenomenalna jest edycja - druk nieco powiększony dla dzieciaków, twarda solidna oprawa będzie zapewne odporna nad działanie czasu, a przepiękne ilustracje Schindlera po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z niewielką pomocą moich przyjaciół
Robert McCammon podobno pisze horrory fantasy. Nie wiem, nie znam gościa. Po "Chłopięce lata" sięgnąłem zupełnym przypadkiem, a nie z miłości do tego gatunku. W każdym razie książka ta zawiera jak najbardziej elementy nadprzyrodzone wzięte z horroru - stwora z jeziora, sny, wizje, dość liczne zresztą. Ba - nawet klimaty murzyńskiego voodoo nie są obce autorowi. Ale nie jest to horror. Jest tu też mroczny wątek kryminalny. Właściwie leitmotiv, bo ani on nie dominuje, ani nie stanowi sedna fabuły - jedynie oś konstrukcyjną, obrośniętą innymi historiami. Nie jest więc kryminał.
Natomiast na pewno są "Chłopięce lata" książką o dorastaniu. 12-letni Cory Mackenson, śmigający na rowerze uliczkami małego miasteczka w Alabamie razem z Benem, Davym Rayem i Johnnym - trójką niezastąpionych przyjaciół - i przeżywający najbardziej soczysty okres dzieciństwa latem 1964 roku, odkrywa, że świat ma też swoje poważne strony, a życie to nie nieprzerwana zabawa. Choć z drugiej strony siła dziecięcych emocji, niekiedy przytłaczająco potężnych, i niezachwiana wiara we wpisaną w świat magię, potrafią zakrzywić rzeczywistość poza teoretycznie racjonalne granice. I trudno naprawdę rozstrzygnąć, czy owe nadprzyrodzone elementy naprawdę są nadprzyrodzone, czy to tylko splot okoliczności i dziecięcej wyobraźni. Gdzieś na styku "dorosłego" realizmu i niedorosłego "czucia" świata realizuje się ta opowieść, w której splata się niebywale zmysłowe i emocjonalne postrzeganie świata ze stopniowym pożegnaniem z dzieciństwem. McCammon, oddając na ponad 500 stron głos swojemu bohaterowi, cudownie autentycznie odtworzył nastoletnią perspektywę, a refleksje Cory'ego, choć nasycone mnóstwem niebanalnych prawd o życiu, nie tracą ani na moment dziecięcej spontaniczności. Innymi słowy - młody Cory nie posiada nadświadomości dorosłego autora. Jego poszukiwanie własnego miejsca w świecie jest na wskroś przekonujące i angażujące.
Jednocześnie, mimo tego co powyżej, jest to też książka o pamięci, o tym jak w dzieciństwie tkwią korzenie naszego dorosłego życia. Dzieje się tak też dlatego, że narracja Cory'ego angażuje w szczególny sposób, wyzwalając w czytelniku takiego samego nastolatka, budząc dość zapomniane, na swój sposób atawistyczne i bezwstydne emocje. I uruchamia pamięć o własnych przeżyciach z analogicznego okresu. A mimo bogactwa obyczajowych konkretów, przekaz emocjonalny jest na tyle uniwersalny, że dla zaangażowania odbiorcy nie ma znaczenia, że nie mieszkał nigdy w Alabamie, a w 1964 roku nie było go na świecie.
Bogactwo przeżyć emocjonalnych zapewnia wyjątkowo rozłożysta, bogata w epizody narracja. Opowieść Cory'ego, osnuta teoretycznie woków morderstwa, którego jest świadkiem, w rzeczywistości jest portretem całego mikroświata, w którym chłopiec się obraca, ze szczególnym uwzględnieniem trójki przyjaciół na śmierć i życie. To długi szereg scenek rodzajowych i równie długa galeria malowniczych postaci, z których składa się życie w Zephyr. W tej menażerii szczególne miejsce zajmuje bogaty dziedzic Vernon, którego obecność czyni z Chłopięcych lat także opowieść autotematyczną - o pisaniu. McCammon pisze o nich wszystkich w taki sposób, że Zephyr, mimo jego mrocznych stron, nie chce się porzucać i z lękiem obserwuje się nieuchronne zbliżanie końcowej okładki. Furda otwierające morderstwo i mniejsza o związane z nim śledztwo Cory'ego - rollercoaster emocji jest tu tak intensywny, że niżej podpisany nieraz rechotał w głos, by pół godziny później autentycznie uronić kilka łez, co mu się niebywale rzadko zdarza. Humor sytuacyjny, dziecięca beztroska i upojna moc wyobraźni są zderzane z przemocą (także rówieśniczą), rasizmem (w końcu to amerykańskie Południe), czy po prostu niezrozumieniem dorosłych. A także śmiercią, bo i ona jest częścią życia, o czym z biegiem fabuły coraz intensywniej przypomina, pukając do drzwi domów bohaterów.
Istotnym elementem świata chłopaków z Zephyr jest otaczająca ich popkultura. Stąd wdzięczną materią jest szereg mniej lub bardziej czytelnych nawiązań w ślad za wyobraźnią Cory'ego, z lubością nurzającą się w filmach, książkach i komiksach. Od obrazkowych historii o kosmitach i superbohaterach, przez przepiękny pastisz "W samo południe", aż po bardziej zakamuflowane odwołania do "Zabić drozda" - sieć odwołań jest tu niemal drugoplanową bohaterką.
Postacią wyjątkowo ważną jest Tom Mackenson, ojciec Cory'ego. Mężczyzna boryka się z traumą po tragicznym wypadku, którego ofiary nie zdołał uratować, co wytrąca go na wiele miesięcy z równowagi. Jednocześnie człowiek ten nie przestaje być ojcem - autorytetem i być może najważniejszym gwarantem porządku najbliższej części świata w oczach chłopca, którego oczami go przecież obserwujemy. Pęknięcie, z którego chłopiec zdaje sobie sprawę, i walka o wymierzenie sprawiedliwości, to napięcie między zachwianiem psychiki a wiernością wyznawanym zasadom, opisane z wielką klasą i wyczuciem, czyni z Toma Mackensona najpiękniejszy portret ojca jaki spotkałem w literaturze od czasów Atticusa Fincha. Obaj bohaterowie mają pewne elementy wspólne, i to podobieństwo jest w oczywisty sposób intencjonalne. Ale fakt ten nie odbiera ojcu Cory'ego sugestywności i głębi, a perspektywa z jakiej z nim obcujemy czyni odbiór tej postaci wyjątkowo silnie angażującym.
To samo można odnieść do całej powieści. Niemała w tym zresztą zasługa tłumaczki, bo przekład jest tu niebywale potoczysty, lekki jak piórko, doskonale oddający stan ducha i umysłu 12-letniego, wrażliwego i ciekawego świata chłopaka. Racjonalnie rzecz biorąc "Chłopięce lata" być może nie są arcydziełem literatury, a jedynie kolejną emanacją nostalgicznego nurtu w kulturze. Można tu wymienić kultowy dziś serial "Cudowne lata", głośne opowiadanie Stephena Kinga "Ciało" (do którego powieść McCammona jest nieco podobna w założeniach), oparty na nim film "Stand By Me", czy nowszy, ufundowany na tej samej nostalgii post-spielbergowski film J. J. Abramsa "Super 8" (oba zresztą znakomite). Nie ujmuje to jednak mocy i subtelności dziełu McCammona. Ładunek emocjonalny w nim zawarty jest tak wielki, że mój analizator krytyczny odmówił współpracy. To jedna z tych książek, którym chce się wystawić 7 punktów na 6 możliwych, a przy tym i tak czujemy, że to nie odda stanu rzeczy. Bezapelacyjne zasługuje na dołączenie do mojego prywatnego panteonu - dlatego obok kowbojów z "Na południe od Brazos" i mieszkańców Skiroławek znajdzie się miejsce dla tych czterech chłopaków na rowerach.
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.
Z niewielką pomocą moich przyjaciół
Robert McCammon podobno pisze horrory fantasy. Nie wiem, nie znam gościa. Po "Chłopięce lata" sięgnąłem zupełnym przypadkiem, a nie z miłości do tego gatunku. W każdym razie książka ta zawiera jak najbardziej elementy nadprzyrodzone wzięte z horroru - stwora z jeziora, sny, wizje, dość liczne zresztą. Ba - nawet klimaty murzyńskiego...
2017-10-14
2017-11-10
NIE CHODZI O UMIERANIE, TYLKO O ŻYCIE
Ta książka w USA traktowana jest jak współczesny klasyk: wymieniana obok „Zabić drozda” i „Gron gniewu” jako jedna z najlepszych powieści-laureatek Pulitzera, uznawana w wielu rankingach za najlepszy literacki western, w Teksasie wielbiona jako stanowa epopeja, niczym w Georgii „Przeminęło z wiatrem”. Podobnie oparty na niej miniserial, jako bodaj jedyny w historii western telewizyjny, zestawia się nie z „Bonanzą”, ale z dziełami Forda, Penna, Peckinpaha i Eastwooda. Jej pierwsze polskie wydanie 26 lat temu przeszło bez większego echa, podobnie jak emisja miniserialu. Zdobyła jednak niewielkie, ale wierne grono wielbicieli. Zresztą obojga płci, bo jak na silnie konwencjonalny gatunek jest to powieść wyjątkowo uniwersalna.
Pozornie historia jest prosta: oto dwóch starzejących się emerytowanych Texas Rangers postanawia udać się z wielkim stadem bydła z Teksasu, gdzie niemal bezczynnie przeżyli ostatnie 10 lat, do Montany, gdzie czekają dziewicze pastwiska, regiony nieskażone jeszcze cywilizacją. Ich podróż angażuje na różne sposoby szereg bohaterów, przez co opowieść od kameralnego prologu rozszerza się do wielowątkowej, epickiej formy. W tym gronie nie zabraknie szeryfa ścigającego słynnego bandytę, pięknej kobiety niezbyt ciężkiego prowadzenia, hodowców bydła i koni, łowców bizonów, okrutnych Indian i oczywiście pokaźnej gromady kowbojów. Słowem - pełny przekrój westernowej menażerii. To nagromadzenie stereotypowych figur to tylko wyjściowa gra z czytelnikiem, gdyż żadna z postaci nie jest taka, na jaką na pierwszy rzut oka wygląda.
Warto pamiętać, że McMurtry to doświadczony autor powieści obyczajowych, na czele z klasykiem melodramatu – „Czułymi słówkami”. Pisarz zbyt wyrafinowany, by zatrzymać się na poziomie prostej przygodowej opowieści o westernowym spędzie. Meandrująca narracja, chętnie zbaczająca w dygresje, koncentruje się w rzadko spotykanym w tym gatunku stopniu na wnikliwych portretach bohaterów, uwikłanych w uczuciowe zależności i pułapki, tłumiących niemożliwe do wyrażenia emocje. Marzenia i tęsknoty pchają zarówno kobiety jak i mężczyzn do podejmowania decyzji o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Warto podkreślić, że wyczuwalny liryzm tych wątków nie osuwa się nigdy w melodramat. McMurtry w charakterystyczny dla siebie sposób niewesołą treść równoważy subtelnym humorem. Ciepło, z jakim portretuje swoich bohaterów, uwaga jaką poświęca niuansom i sprzecznościom tkwiącym w człowieku, przekształca pozornie stereotypowe sytuacje w nasycone zrozumieniem głębokie historie, dalekie od banału. Opisuje przeżycia, w których mimo gatunkowego sztafażu może przejrzeć się każdy z nas.
Osnucie fabuły wokół spędu bydła to z kolei wdzięczny punkt wyjścia do przewartościowania westernowych mitów. I o ile rzeczywiście ma ono miejsce, bo McMurtry podważa sens wędrówki wobec jej rosnącej kosztów, to jednak zacięcie psychologiczne autora przesuwa ciężar opowieści z odwracania wzorców gatunkowych na ponadczasową opowieść o cenie płaconej za obsesyjną realizację marzeń. Wysokiej, ale mimo wszystko wartej zapłacenia, nawet jeśli okaże się ceną najwyższą. Ten i wiele innych drobiazgowo rozpisanych emocjonalnych wątków sprawiają, że epicki wymiar opowieści nie przytłacza jej kameralnego, wręcz intymnego wydźwięku. Obie płaszczyzny pozostają do końca w idealnej równowadze, napędzając się nawzajem. Nie bez przyczyny Jacek Dukaj określa McMurtry’ego mianem „mistrza storytellingu”.
Swoista symbioza konwencji westernowej z wywiedzionym z melodramatu i powieści psychologicznej pogłębionym ładunkiem emocjonalnym, wzbogacona wiedzą o opisywanym środowisku kowbojskim (wszak McMurtry to potomek teksaskich ranczerów), pozwoliła przekształcić klasyczne gatunkowe motywy w uniwersalną opowieść o zmaganiu z losem, odpowiedzialnością, miłością i przemijaniem. Paradoksalnie też spod historii, w której nie brak gwałtownych zgonów, przebija - głównie poprzez mistrzowsko wykreowaną postać Augustusa McCrae - wielka afirmacja życia we wszystkich jego, niełatwych nieraz do akceptacji, przejawach. Augustus, "kwintesencja męskości w stylu hemingwayowskim" (jak go trafnie określił Tomasz Jopkiewicz), to jedna z tych kreacji, które zapisały się trwale w historii literatury amerykańskiej, jak Philip Marlowe, Atticus Finch czy Randle Patrick McMurphy. Grający go w miniserialu Robert Duvall uważa Augustusa za swoją najlepszą rolę i postać na miarę Hamleta.
Dobrze się stało, że po ponad ćwierćwieczu ta opowieść ponownie trafia do rąk polskiego czytelnika. Jest szansa, że – niesłusznie zapomniana – odzyska swoje miejsce w pejzażu literatury amerykańskiej widzianym znad Wisły. Niebywale staranna nowa edycja, idealnie trafiająca oprawą graficzną w nastrój powieści i pogłębiająca wrażenie autentyzmu, oddaje jej należytą sprawiedliwość.
(www.zaokladkiplotem.pl)
NIE CHODZI O UMIERANIE, TYLKO O ŻYCIE
Ta książka w USA traktowana jest jak współczesny klasyk: wymieniana obok „Zabić drozda” i „Gron gniewu” jako jedna z najlepszych powieści-laureatek Pulitzera, uznawana w wielu rankingach za najlepszy literacki western, w Teksasie wielbiona jako stanowa epopeja, niczym w Georgii „Przeminęło z wiatrem”. Podobnie oparty na niej...
Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to bowinna być to TA książka, serio.
Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to bowinna być to TA książka, serio.
Pokaż mimo to2018-02-15
2018-04-30
2018-06-19
Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to powinna być to TA książka, serio.
Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to powinna być to TA książka, serio.
Pokaż mimo to