Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mało znana, a jedna z najlepszych, najciekawszych i czytelniczo najbardziej zajmujących pozycji z literatury obozowej. Jest to połączenie pisanego w kolejnych ukryciach dziennika (ten kończy się 21 czerwca 1944, w pierwszą rocznicę tytułowej ucieczki) z uzupełniającym go reportażem o późniejszych losach J.P. Zapiski b. więźnia są literacko szorstkie, ale miejscami rozdzierające. Jego tragedia i wewnętrzna przemiana, dramatyczna eskapada, wreszcie (uzasadniona) zawziętość sądów o Niemcach oraz niektórych (nie wszystkich) Polakach - składają się na dynamiczną opowieść o kapitalnym potencjale filmowym. Pfeffer przewyższa na tym polu, moim zdaniem, Szpilmana. Jego opowieść jest bardziej wielowymiarowa, portrety ludzi - nieoczywiste, napięcie - większe, a i pole do dyskusji o złu i dobru w narodach - bogatsze. Reportaż Agaty Blei, stanowiący 1/3 książki, dopowiada powojenne losy Pfeffera, a w nich jak na dłoni widać trudny happy-end, na którym długim cieniem kładzie się trauma nieludzkiej straty. Ta część jest ładnie napisana, inteligentnie wprowadzająca ważną postać Marii, a także podkreślająca ciężar przeszłości w amerykańskim życiu J.P. Wisienką na torcie jest spotkanie z Jerzym Kwiatkowskim, innym pamiętnikarzem z Majdanka. To najpierw u niego właśnie przeczytałem o Pfefferze i jego ucieczce. Relacje obu Jerzych znakomicie się uzupełniają, bo Pfeffer stosunkowo mało miejsca poświęca samemu obozowi, a Kwiatkowski pisze w większości o Majdanku, bardzo rzeczowo i wyczerpująco - to chyba największa kopalnia wiedzy pośród relacji z KL Lublin. Zainteresowanym tematyką Holocaustu zwracam na Pfeffera uwagę - warto tę zapomnianą pozycję odszukać na rynku wtórnym (nie jest droga). W bibliografii źródeł obozowych i wojennych to wyjątkowa historia, z której niezwykle łatwo byłoby wykroić scenariusz filmowy.

Mało znana, a jedna z najlepszych, najciekawszych i czytelniczo najbardziej zajmujących pozycji z literatury obozowej. Jest to połączenie pisanego w kolejnych ukryciach dziennika (ten kończy się 21 czerwca 1944, w pierwszą rocznicę tytułowej ucieczki) z uzupełniającym go reportażem o późniejszych losach J.P. Zapiski b. więźnia są literacko szorstkie, ale miejscami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

UWAGA - OSOBY ZAINTERESOWANE EBOOKIEM ZROBIONYM Z ODCINKÓW DRUKOWANYCH W "PRZEKROJU", O KTÓRYCH MOWA W INNYM KOMENTARZU, NIECH PISZĄ DO MNIE NA PRIV (ŁATWO MNIE NAMIERZYĆ).

UWAGA - OSOBY ZAINTERESOWANE EBOOKIEM ZROBIONYM Z ODCINKÓW DRUKOWANYCH W "PRZEKROJU", O KTÓRYCH MOWA W INNYM KOMENTARZU, NIECH PISZĄ DO MNIE NA PRIV (ŁATWO MNIE NAMIERZYĆ).

Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałem się trącącej myszką, trochę koturnowej opowieści o młodych akowcach (to akurat wiadomo), takiej harcersko-wojenno-sentymentalnej gawędy, z prostym stylem i sztucznymi dialogami. A dostałem panoramiczną, szczerą do bólu historię, w której króluje nieprzerwane zmaganie ze strachem, brutalna przemoc i przygnębiająco pesymistyczny ton. Bratny, sam w czasie wojny walcząc w AK, operuje własnymi wspomnieniami z niedalekich przecież czasów - powieść ukończył w 1956 roku, tylko kilka lat po zamknięciu się jej fabuły. Splata losy kilku młodych mężczyzny, zaangażowanych w walkę z okupantem: lewicującego inteligenta Jerzego (alter ego samego autora), trochę narwanego Kolumba o żydowskich korzeniach, rozsądnego Zygmunta, Czarnego Ola z ziemiańskiej rodziny, dobrodusznego Malutkiego. Są też dziewczyny - ukochane, rzadziej żony; później, w Powstaniu - łączniczki, sanitariuszki. Ich przedpowstaniowe losy to przekrojowy obraz codziennego życia stłamszonej okupacją Warszawy. Ciągły strach (łapanki, aresztowania, nasłuch na radiostacie) sąsiaduje ze zrywami odwagi w aktach oporu. Trafiają się Polacy dobrzy i podli, ale też źli i porządni Niemcy - jak żołnierz Wehrmachtu odwiedzający akowca Jerzego. Okresy względnego spokoju przerywają co rusz bądź akty ślepego terroru, bądź ukierunkowane akcje okupanta, często odwetowe. W efekcie niektórzy bohaterowie nie dożyją nawet do końca pierwszego tomu.

Jednak "noc" okupacyjna to nic w porównaniu z grozą Powstania. Trzeba przyznać, że lapidarny reportażowy styl Bratnego znakomicie sprawdza się w rwanej, niespokojnej stylistyce opisów walk ulicznych. Takie sceny jak atak "goliata", słynne przebicie "Radosława" ze Starówki czy przejście kanałami szarpią nerwy, a kolejne zgony punktują tą tragiczną opowieść w mocny, rozdzierający sposób. Szczególnie dramatyczny los staje się udziałem kobiet, które niemal wszystkie giną w potwornych okolicznościach - gwałcone, płonące, torturowane w katowniach Gestapo. Bratny nie oszczędza czytelnika, ale gdzie trzeba zachowuje powściągliwość, często pozostawiając pole do popisu czytelniczej wyobraźni, przez co niekiedy naprawdę przechodzi dreszcz. Osiąga efekt podobny filmowemu - zwłaszcza w tomie środkowym, powstaniowym, często odnosi się wrażenie kręconego "z ręki" reportażu. Istotne jest też, że niejedna ważna scena znalazła się "poza kadrem" - ale bohaterowie którym towarzyszymy, też nie wszystko widzieli na własne oczy (niemniej wśród tych pominięć wydaje mi się błędem pisarskim nagłe zniknięcie Aliny, żony Jerzego, która w połowie 2. tomu wyparowuje z fabuły bez śladu).

Zaskakuje otwartość polityczno-historyczna "Kolumbów". Bratnemu udało się wstrzelić ze swoją powieścią w moment gomułkowskiej odwilży, przez co przez cenzurę przeszła zdumiewająca otwartość tekstu w sprawach śliskich politycznie. W pierwszym tomie wielokrotnie omawiana jest sprawa Katynia, wspomniana została agresja sowiecka 17 września 1939 roku (a nawet współpraca Sowietów z Niemcami), wzajemna niechęć AK i berlingowców, wpływ zatrzymania się Rosjan na wschodnim brzegu Wisły na upadek Powstania - to wszystko przedstawione jest szokująco otwarcie bez owijania w eufemizmy. Podobnie w 3., powojennym tonie - z bliska opisana jest walka LWP z dawnymi akowcami, zakłamanie propagandy, bezduszne machinacje systemu podporządkowującego sobie rzeczywistość w imię "wyższej prawdy" i cierpienie ludzi skazanych przez ów system na różne formy niebytu. Jedni z "kolumbów" dadzą się uwieść socjalistycznemu mirażowi, inni będą starali się po prostu przystosować do nowych warunków, a jeszcze inni znajdą się poza nawiasem oficjalnego życia. Posępność lat powojennych przełamuje tylko łotrzykowska historia Kolumba, który z towarzyszami broni trudni się przemytem samochodów (i czego jeszcze się da).

Bratny z "Kolumbów" nie jest wybitną indywidualnością pisarską. Miejscami osuwa się w sztuczność, patos (zwłaszcza w rozmyślaniach Jerzego). Najlepiej wypada tam, gdzie wybiera reportażowy konkret, lapidarność stylu, wyrazisty obraz i nerwowy, rwany rytm narracji. Na szczęście niewiele jest w "Kolumbach" zadęcia. Za to zaskakująco dużo szczerości - i okrucieństwa wojny. Ludzie, z którymi się rozstajemy na końcu, sprawiają wrażenie jakby przeżyli całe życie - a przecież żaden z nich nie ma jeszcze 30 lat. Zakończenie powieści, przynajmniej dla tych którzy go dożyli, pozostaje otwarte, wiele wątków niedomkniętych; po prostu zostawiamy "kolumbów" gdzieś w ciągłości ich pogmatwanych życiorysów, przed kolejnymi decyzjami, w poplątanej rzeczywistości. Ważna, i - mimo wad - sugestywna powieść.

5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

Spodziewałem się trącącej myszką, trochę koturnowej opowieści o młodych akowcach (to akurat wiadomo), takiej harcersko-wojenno-sentymentalnej gawędy, z prostym stylem i sztucznymi dialogami. A dostałem panoramiczną, szczerą do bólu historię, w której króluje nieprzerwane zmaganie ze strachem, brutalna przemoc i przygnębiająco pesymistyczny ton. Bratny, sam w czasie wojny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

LEKCJA HISTORII KLASYCZNEJ

Nazwisko Wildera poznałem kompletując na blogu listę pulitzerową, gdyż w 1928 roku był laureatem za powieść "Most San Luis Rey" (nagrodę tę otrzymał potem jeszcze dwukrotnie za sztuki teatralne). Napisał w życiu sporo, a dwie dekady po "Moście..." opublikował powieść epistolarną o Juliuszu Cezarze. A dokładnie o ostatnich miesiącach życia Dyktatora, z nieuchronną kulminacją w dniu 15 marca 44 p.n.e., wskazaną juz w tytule.

Nieczęsto spotykany gatunek powieści epistolarnej, której najsłynniejszym chyba przykładem są "Niebezpieczne związki" de Laclosa, zaś najnowszym wspaniała "Solfatara" M. Hena, to w wydaniu amerykańskiego pisarza kolekcja przeszło 70 listów, raportów i wierszy (skądinąd tylko te ostatnie są autentyczne), pogrupowanych w precyzyjnie przemyślanych czterech kolekcjach. Każda kolejna część zaczyna się wcześniej i kończy się później niż poprzednia, począwszy od pierwszej, ograniczonej do jednego miesiąca 45 roku p.n.e. Ostatnim dokumentem w książce jest relacja Swetoniusza o zabójstwie Cezara. Zanim jednak do tego dojdzie, zagłębimy się w galimatias animozji, ambicji, przemyśleń i namiętności toczących rzymskie wyższe kręgi. Centralną postacią jest tu Juliusz Cezar, którego działania i motywacje poznajemy z listów, za pośrednictwem których komunikuje swoje decyzje, oraz tych pisanych do zaufanego niewidomego przyjaciela na Capri - a tylko wobec niego władca świata odsłania swoje najgłębsze wątpliwości i refleksje. Stąd nieraz listy Cezara do Turrynusa tłumaczą rzeczywiste motywy, stojące za rzeczowymi listami do innych. A jest o czym pisać, bo Cezara otacza gęstniejąca atmosfera niechęci wśród rzymskiej arystokracji, mściwa namiętność fascynującej i nieobliczalnej skandalistki Klodii, podszyta niejasnością przyjaźń z Markiem Brutusem, a emocje u wszystkich budzi też wizyta królowej Egiptu w Wiecznym Mieście. Nie zabraknie oczywiście zamachów, a nawet profanacji obrzędów religijnych. Choć nie warto uczyć się od Wildera szczegółów historii klasycznej, gdyż dla potrzeb opowieści poprzesuwał niektóre wydarzenia, o czym zresztą lojalnie uprzedza we wstępie.

Szkatułkowa konstrukcja odsłania stopniowo motywacje bohaterów i następstwa ich czynów, ale prócz tego czteroaktowa struktura wyodrębia pewne tematyczne dominanty. Pierwsza porcja listów rozstawia figury i rozrysowuje zależności między nimi, druga koncentruje się na miłości i relacjach osobistych, w trzeciej dominującym tematem jest religia i jej rola społeczno-polityczna - przy czym tu trzeźwe spojrzenie Cezara na obrzędy i "wolę bogów" ujawnia, jakim wdzięcznym jest ona narzędziem manipulacji. Ostatnia część dokłada do tego zadumę nad przemijaniem i spaja wszystko w spójną, domykającą się całość. Thornton Wilder jest przy tym myślicielem-humanistą i nie szuka towarzyskich skandali, ale koncentruje się przemyśleniach swoich bohaterów i znaczeniach, osobistych bądź symbolicznych, jakie niosą poszczególne fakty. Ważnym spoiwem jest tu polityka, przy czym raczej rozumiana jako sztuka zarządzania społeczeństwem, a nie sztuka intrygi, bo pisarza zupełnie nie obchodzą personalne rozgrywki i ta sfera jest niemal nieobecna. Nad wszystkim unosi się za to autorska refleksja o relacjach człowieka zarządzającego z zarządzanym, o władzy jako darze i zobowiązaniu, o odpowiedzialności męża stanu i samotności jednostek wyrastających ponad innych swojej epoki. A także o równości wobec nagiego faktu, że wszyscy tak czy inaczej umrą.

W "Idach marcowych" Wilder pożenił tradycyjną epistolarną formę z nowoczesną (nie tylko jak na swoje czasy) refleksją, łączącą emocjonalny i socjologiczny wymiar polityki. Z racji mnogości szczegółów, zwłaszcza niuansów powracających wydarzeń, powieść domaga się dwukrotnej lektury, niemniej mimo pozornie ciężkiej w odbiorze materii wciąga w sieć osobistych zależności i uwodzi mądrością Cezarowych przemyśleń, wśród których nie brak zdań wartych zapamiętania. Dyktator Rzymu w ogóle jest tu postacią większą niż życie, a na pewno wyrastającą ponad swoją epokę (skądinąd widziałem go wciąż z twarzą Ciarana Hindsa z wybitnego serialu HBO). Idy mają też sporo pokrewnego ze słynnym "Ja, Klaudiusz" Gravesa i dla miłośników tej powieści są szczególnie wskazane: stanowią dzieło pokrewne stylistycznie, równie barwnie ożywiające starożytny Rzym i jego mieszkańców, a finałowe partie niemalże stykają się z początkiem narracji cesarza-jąkały.

Ode mnie: 5,0 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

LEKCJA HISTORII KLASYCZNEJ

Nazwisko Wildera poznałem kompletując na blogu listę pulitzerową, gdyż w 1928 roku był laureatem za powieść "Most San Luis Rey" (nagrodę tę otrzymał potem jeszcze dwukrotnie za sztuki teatralne). Napisał w życiu sporo, a dwie dekady po "Moście..." opublikował powieść epistolarną o Juliuszu Cezarze. A dokładnie o ostatnich miesiącach życia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

PRZYPOWIEŚĆ O WYBORZE

Druga odsłona klasycznego cyklu o Ziemiomorzu jest tak bardzo odmienna od poprzedniczki, jak tylko może być historia dziejąca sie w tym samym uniwersum. "Czarnoksiężnik" to powieść drogi, dynamiczna historia dojrzewania, prezentacja barwnego i rozległego świata. "Grobowce" to rzecz osadzona w jednym tylko zakątku, kameralna, skupiona. I pozornie oderwana od poprzedniczki. Pozornie, bo ostatecznie wszystko się zazębia jak powinno.

Tenar, dziewczynka wyznaczona przez Los i Wiarę na kapłankę grobowców Bezimiennych, od najmłodszego dzieciństwa dorasta w zamkniętym klasztorze, pod przybranym imieniem Arhe przygotowując się w surowych warunkach do pełnienia zaszczytnej roli. Tyle, że wiara ta jest, jak z czasem sobie uświadomi, traktowanym instrumentalnie nawet przez starsze, surowe kapłanki martwym reliktem, z którym nie liczy się świat zewnętrzny. W iście średniowiecznej atmosferze nastąpi wyłom, kiedy los ześle intruza w postaci znanego z poprzedniego tomu młodego czarnoksiężnika Geda. Tenże w podklasztornych labiryntach poszukuje pewnego artefaktu....

W budzącej dreszcz scenerii klasztornego Podgrobia Le Guin przeprowadza reinterpretację mitu o Tezeuszu i Ariadnie, przede wszystkim jednak przedstawia drugą, odmienną od poprzedniej, historię o dojrzewaniu. Sednem jest konieczność wyboru między powinnością a wolnością, między tym co wpojone od dzieciństwa, a tym, co odsłania się, gdy dojrzewający umysł wybija się na niezależność. Podobnie jak "Czarnoksiężnika", a może nawet bardziej, historię Tenar czytam na wpół świadomie w kluczu nastoletniego odbiorcy, rozważając dylemat między kursem bezpiecznym, zgodnym z oczekiwaniami "kapłanek" (rodziców), a zewem autonomii, który ciągnie w nieznane, być może groźne, ale upojne. Wpisany jest w to też wątek fascynacji drugim człowiekiem i jego światem, a wielobarwne napięcie między Tenar i Gedem jest podana ze smakiem i wyczuciem niuansów godnym wielkiej literatury, wielkiej pisarki. Mimo że Grobowce mają zupełnie niepozorne rozmiary, wypełnione są detalami z olśniewającą wyobraźnią, gęste od niesamowitej atmosfery i zupełnie mimochodem rozszerzają wiedzę o Ziemiomorzu. To epika, ale o introwertycznym, miejscami wręcz o medytacyjnym charakterze. Jakże odmienna od barokowo rozbuchanego w przestrzeni i czasie tolkienowskiego Śródziemia, którego wizja, bez umiaru obudowana genealogiami i fantasy-etnografią, zbyt często przypomina sztukę dla samej sztuki. U Le Guin nie ma tej światotwórczej ostentacji, natomiast jest skupienie na życiu wewnętrznym bohaterów, na znaczeniach i symbolach, dzięki czemu bez porównania lepiej znosi próbę czasu. Zwróćcie uwagę na przykład na rolę imion - już w tamtym tomie znana była ich moc, ale jak tutaj jest ona wykorzystana! A jeśli dodać nieprawdopodobną wręcz urodę opisów i - last but not least - elementy żeglarskie, bo w końcu jesteśmy na Archipelagu - to wpadam w ten świat bez zastrzeżeń.

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

PRZYPOWIEŚĆ O WYBORZE

Druga odsłona klasycznego cyklu o Ziemiomorzu jest tak bardzo odmienna od poprzedniczki, jak tylko może być historia dziejąca sie w tym samym uniwersum. "Czarnoksiężnik" to powieść drogi, dynamiczna historia dojrzewania, prezentacja barwnego i rozległego świata. "Grobowce" to rzecz osadzona w jednym tylko zakątku, kameralna, skupiona. I pozornie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gorączka 2 Meg Gardiner, Michael Mann
Ocena 7,6
Gorączka 2 Meg Gardiner, Micha...

Na półkach:

CIEPŁO, CIEPŁO

Michael Mann to pewnie największy obecnie stylista kina sensacyjnego, indywidualista portretujący w swoich wystylizowanych dramatach twardych, skoncentrowanych, oddanych swojej profesji mężczyzn. Przeważnie profesja ta polega na łamaniu prawa, rzadziej - jego pilnowaniu. Zaś w przypadku "Gorączki", trzygodzinnego epickiego kolosa z Alem Pacino i Robertem De Niro, chodzi symetrycznie o przedstawicieli obu tych profesji, gdyż Mann sportretował w niej na równych prawach napadającego na banki złodzieja Neila McCauleya i ścigającego go Vincenta Hannę z LAPD. Twórca udanie pożenił tu peckinpahowskie motywy wzajemnych relacji między ścigającym i ściganym z chłodną poetyką pejzaży współczesnego Los Angeles i niezwykle perfekcyjną aranżacją scen akcji (jedno i drugie w obiektywie wielkiego Dante Spinottiego). Od lat nosił się później z pomysłami na kontynuację tej opowieści, dodajmy że bogatej już na ekranie w postaci drugoplanowe i uzupełniające historie (ostatecznie trzygodzinny metraż nie wziął się znikąd). Powieść, która ukazała się w 2021 roku, jest jednocześnie kontynuacją i poprzedzeniem fabuły "Gorączki".

Mann dwutorowo opowiada o akcji sprzed 7 lat względem macierzystego filmu oraz o tym, co działo się bezpośrednio po śmierci McCauleya i ucieczce związanego z nim Chrisa Shiherlisa z LA. Fabuła z 1988 roku pokazuje nam Neila jako profesjonalistę, ale jeszcze nie tak wyobcowanego, jak ma to miejsce w "Gorączce". To on powie później: "Nie wiąż się z niczym, czego nie mógłbyś porzucić w ciągu pół minuty kiedy zrobi się gorąco". Ale jeszcze nie teraz. Natomiast Mann dostarczy nam szarpiącej nerwy niezwykle brutalnej fabuły w klimatach współczesnego amerykańskiego pogranicza z Meksykiem (to trochę literacji teren Dona Winslowa), w ciągu której będziemy mogli przekonać się, jak McCauley stał się taki. Z kolei dzieje Chrisa po 1995 roku zahaczają o Amerykę Południową, nielegalny handel hackowanymi systemami zabezpieczeń i cyberprzestępczość. Jeśli to echa "Hakera", ostatniego, niezbyt udanego filmu Manna, to na szczęście wypadają lepiej niż ten tytuł. W dodatku koniec końców wszystko w tej rozłożystej fabule elegancko się zazębia i dopina.

Generalnie jest to lektura wyłącznie dla wielbicieli Gorączki, którzy odnajdą tu znanych bohaterów i poznają ich nieznane dotychczas losy. Książka nie sprawia wrażenia napisanej na siłę kontynuacji, wierzę Mannowi, że nieraz wracał do uniwersum swojego opus magnum, stopniowo budując sobie w głowie całą sagę. Fabularnie nie mam się czego czepić, ta historia aż się prosi na ekran. Jeśli coś drażni, to zaskakująca, jak na tych akurat bohaterów, emocjonalność, no ale McCauley jest tu jeszcze stosunkowo młody, a Shiherlis zawsze miał bardziej impulsywną osobowość niż szef. Co do porucznika Hanny, to najciekawsze jest jego spalanie się w pościgu za zwyrodnialcem, za którym już w 1988 roku omal nie trafia na Neila. Ale co się odwlecze, to nie uciecze ;-)

Jedyną wyraźną słabością dzieła Manna i wspomagającej go Gardiner jest, no własnie, dwoistosć stylu. Przy czym mam dziwne wrażenie, że najlepsze partie, lakoniczne ale pełne klimatu, oparte na tworzących nastrój detalach i dobrej dynamice, należą do reżysera, zaś pisarka odpowiada za zbyt łopatologiczne opisy, toporne i powtarzalne dopowiedzenia emocji które jeśli mamy odrobinę empatii sami wywnioskowaliśmy, oraz za snucie patetycznych refleksji nieprzystających do konkretu mannowskich postaci. Ten rozdźwięk przez całą książkę uderza i omal nie zacząłem zakreślać ołówkiem odstających stylem akapitów. Stąd, mimo świetnej opowieści sensacyjnej, tylko 4,5 - no i życzę sobie zobaczyć to wszystko na ekranie.



Od mnie: 4,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

CIEPŁO, CIEPŁO

Michael Mann to pewnie największy obecnie stylista kina sensacyjnego, indywidualista portretujący w swoich wystylizowanych dramatach twardych, skoncentrowanych, oddanych swojej profesji mężczyzn. Przeważnie profesja ta polega na łamaniu prawa, rzadziej - jego pilnowaniu. Zaś w przypadku "Gorączki", trzygodzinnego epickiego kolosa z Alem Pacino i Robertem De...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ROPA - KREW CYWILIZACJI

Dziwnie czyta się powieść katastroficzną, w której znajdujemy sceny żywcem przeniesione z ulic naszych miast. No dobrze, może tylko te najłagodniejsze, bo w Światłach zdziczenie eskaluje niemal z kwadransa na kwadrans, ale nie da się ukryć, że brytyjski pisarz w powstałej 15 lat temu powieści dotknął zagadnienia, jakie dziś zaprząta niemal wszystkich w tak zwanym zachodnim świecie, a mianowicie dostępu do ropy naftowej. U Scarrowa globalna spiskowa intryga jest pretekstowa (i nie ukrywa swojej gatunkowej, a nie realistycznej proweniencji), natomiast w istocie rzeczy zwraca on uwagę na niemal stuprocentowe uzależnienie całości zbudowanej przez ludzi cywilizacji od skąpych i skoncentrowanych raptem w kilku miejscach złóż ropy i gazu. Które po pierwsze skończą się całkiem niedalekiej przyszłości, a po drugie dostęp do nich jest kapitalnym narzędziem nacisku geopolitycznego. O tym pierwszym nie każdy może myśli, a o tym drugim przekonujemy się niemal codziennie. U Scarrowa w ciągu pierwszych godzin rządowej blokady ruchu kołowego pustoszeją półki sklepowe - i ten widok już przerabialiśmy. Tych późniejszych scen, jak plądrowanie mieszkań i oszalałe poszukiwania wody pitnej - jeszcze nie, oby nigdy. Ja zachowuję spokój, co nie przeszkadza mi gromadzić w piwnicy zapasów konserw i Cisowianki. Bez gazu.



Ode mnie: 4,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

ROPA - KREW CYWILIZACJI

Dziwnie czyta się powieść katastroficzną, w której znajdujemy sceny żywcem przeniesione z ulic naszych miast. No dobrze, może tylko te najłagodniejsze, bo w Światłach zdziczenie eskaluje niemal z kwadransa na kwadrans, ale nie da się ukryć, że brytyjski pisarz w powstałej 15 lat temu powieści dotknął zagadnienia, jakie dziś zaprząta niemal...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ORIENT W IMPASIE

Ostatnie ukończone dzieło australijsko-amerykańskiego mistrza przygodowo-historycznych eposów osadzonych na Dalekim Wschodzie spina ze sobą jego dwa wcześniejsze utwory - "Tai-Pana" i "Shōguna". Ten pierwszy był osadzoną w latach 40. XIX wieku opowieść o rywalizacji dwóch kupieckich rodów z I wojną opiumową i zajęciem przez Brytyjczyków Hongkongu w tle. Napisany po nim "Shōgun" (1975), największy sukces literacki i komercyjny Clavella, przybliżał klimat Japonii przełomu XVI i XVII wieku przez pryzmat losów angielskiego żeglarza Johna Blackthorna. Tamta epoka wyznaczała początek ponad 250-letniego shōgunatu rodu Tokugawa (zwanego też Okresem Edo). zaś w recenzowanej tu powieści jednym z głównych bohaterów jest piętnasty w dynastii i zarazem ostatni w ogóle dostojnik piastujący to stanowisko. Ze swojej nasłynniejszej powieści Clavell wprowadza jeszcze potomka innej postaci (celowo nie piszę której), jednak ma to znaczenie tak marginalne że bliskie zeru - to tylko puszczenie oczka czytelnikowi spragnionemu wiadomości o Blackthornie i wielkim Toranadze.

W większości książek tego pisarza mamy do czynienia z autentycznymi historiami, odpowiednio udramatyzowanymi i przeważnie znacznie przetworzonymi, co też uzasadnia użycie fikcyjnych personaliów chyba wszystkich bohaterów wymienionych książek. Zarówno dwa rody kupieckie z Hongkongu jak i angielski żeglarz zdobywający zaufanie shōguna mają swoje odpowiedniki w historii (zainteresowanych losem tego drugiego odsyłam do opracowania "Samuraj William" Gilesa Miltona), i choć wierność faktom nie jest pisarskim priorytetem, to większość powieściowych wydarzeń miała miejsce naprawdę. Dotyczy to zarówno napaści i zgonu na Drodze Tōkaidō, od których zaczyna się "Gai-Jin", jak i bombardowania Kagoshimy wspomnianego w epilogu. a większość mieszkańców kupieckiej kolonii w Yokohamie, jak i środowiska japońskiego, to postaci w mniejszej lub większej części autentyczne (przykładowo młody Hiraga to późniejszy premier Japonii Itō Hirobumi). W tym przypadku jednak konflikt między Japończykami a skupionymi w osiedlu handlowym Europejczykami, jaki miał miejsce po wspomnianej napaści (znanej jako Incydent w Namamugi albo Sprawa Richardsona) na blisko rok utknął w impasie, był więc ryzykowną osią dramaturgiczną. Clavell oczywiście swoim zwyczajem tka opowieść złożoną z wielu wątków - czegóż tu bowiem nie ma! Jest gorący romans dziedzica fortuny tai-panów z francuską parweniuszką, jest szpiegostwo handlowe i polityczne, bezpardonowa walka japońskich daimyō (książąt) o władzę nad tronem i osobą cesarza, gwałt, ślub, zamachy, podpalenia, mordy i bombardowanie z morza. Tyle, że mimo tego nagromadzenia atrakcji "Gai-Jin" sprawia wrażenie powieści... rozwleczonej.

Dla porządku zaznaczę, że jest to książka mimo wszystko interesująca, bo niesie sporo wiedzy o Kraju Kwitnącej Wiśni, jego historii i mentalności jego mieszkańców. Tyle, że sytuacja przedłużającego się impasu, w jakim utknął konflikt brytyjsko-japoński osnuty wokół odszkodowania za zabitego na Tokaido Anglika, wzmożona powtarzalnością intryg rozgrywanych na zasadzie odbijania piłeczki i gry na zwłokę, powoduje już po lekturze 1/3 powieści wrażenie przestoju. Wydarzenia wokół awanturniczego romansu/mezaliansu i jego następstw też z czasem toną w wielostronicowych rozważaniach, podobnie jak napięta, ale statyczna sytuacja wokół ostatniego shōguna Toranagi i dworu cesarskiego. Kluczowe kulminacje zbyt oddalone są od siebie, w dodatku niektóre sprawiają wrażenie "pustych strzałów", gdyż sytuacja pomiędzy nimi nie nabiera przyspieszenia. Nemesis młodego dziedzica Struana wisi niczym miecz Damoklesa zbyt długo, a perypetie japońskich bojowników o polityczną wolność cesarza są w większości bezpłodne. Przyspieszenie następuje dopiero pod koniec, w kulminacji dynamicznej, tyle że… urywającej się przed najciekawszym wydarzeniem, jakim było bombardowanie Kagoshimy. Podobny manewr Clavell wykonał w Shōgunie, spychając do epilogu bitwę pod Sekigaharą, ale tam była ona kropką nad "i" pasjonującej piętrowej intrygi i taki zabieg nie zaburzał równowagi i kompletności fabuły. Tym razem po rozwleczonej opowieści, którą spokojnie można odchudzić o połowę, dostajemy napisany po łebkach bryk z najciekawszych wydarzeń - uwaga! - największego przełomu w całej historii Japonii (sic!). Krótki shōgunat ostatniego Tokugawy (powieściowego Toranagi), wojna domowa (zwana Wojną Boshin) i następujący po niej Okres Meiji to czas fascynujących przemian, otwierania się kraju hermetycznie zamkniętego prawie od zawsze, gwałtowna, ale ściśle kontrolowana absorpcja technologii z Europy, nieporównywalny z niczym innym proces kontrolowanej adaptacji zachodnich procesów cywilizacyjnych (w rodzaju np. obrotu kapitałem) do kompletnie odmiennej kultury i mentalności. Jednocześnie to przebudowa struktury społecznej, odejście od obecnego również od zawsze feudalizmu (przy czym hierarchia jest czymś trwale wrośniętym w myślenie japońskie). Większość skośnookich bohaterów "Gai-Jin" odegrała zresztą wówczas ważne, a niekiedy wręcz kluczowe role w tych procesach. Ale tego wszystkiego u Clavella nie ma, albo jest ledwie zasygnalizowane właśnie w epilogu.

A jednak trudno tą powieść skreślić jako całkiem nieudaną. "Shōgunem" pisarz ustawił sobie poprzeczkę na tyle wysoko, że nie udało mu się jej już nigdy przeskoczyć - ale "Shōgun" jest naprawdę wyjątkowo porywającą książką. Clavell ma też swoje słabości pisarskie - niewątpliwie tym razem nie zapanował nad ogromem i tempem opowieści. Jest zbyt drobiazgowo, zbyt powtarzalnie, zbyt wolno. Jednocześnie nie bardzo wiadomo, kto jest tu głównym bohaterem. O ile "Shōgun" jednoznacznie skupiał się na Angliku a "Tai-Pan" na Dirku Struanie, tu początkowo głównym bohaterem analogicznie wydaje się wnuk tego ostatniego Malcolm, ale później znacznie więcej uwagi poświęca się jego narzeczonej Angelique (jej ewolucja jest skądinąd interesująca), stopniowo traci ona jednak centralną pozycję na rzecz Japończyka Hiragi. I tak dalej. Sam tytuł powieści, oznaczający obcokrajowców, wskazuje na bohatera zbiorowego - i faktem jest, że jeszcze inne postaci, jak francuski szpieg Poncin, młody tłumacz Tyrer czy po stronie japońskiej zamachowiec Ori, także dostają "swój" czas, ale ostatecznie powieść na tym cierpi. Brak jej koncentracji.

Ale mimo wszystkich tych wad "Gai-Jin" oferuje całkiem sporo - tyle że w tle. Historia obecności europejskiej w Yokohamie jest sama w sobie pełna napięcia i awanturniczych epizodów, a wewnętrzne monologi ostatniego z Toranagów i cała intryga jaka rozgrywa się wokół cesarza, dają interesujący wgląd w niebywale skomplikowaną, pełną zależności politykę i mentalność panującą u japońskich szczytów władzy. Sam shōgun jest zresztą stosunkowo zresztą młody, bo niespełna 30-letni, nie zbywa mu jednak na przenikliwości (ta zawiedzie go dopiero w późniejszych latach, nieujętych w powieści). Inne wejrzenie w dalekowschodnie sprawy oferuje obecność tuż pod bokiem kupieckiego osiedla - dzielnicy kurtyzan. Wreszcie poznajemy radykalny anty-shōguński ferment, który w późniejszym okresie doprowadził do obalenia Tokugawów i przywrócenia - przynajmniej nominalnie - władzy cesarzowi. Ponadto Clavell ma niebywale lekkie pióro i wiele epizodów jego ostatniej powieści jest szalenie wciągająco napisanych i trzymających klimat tej odległej (w przestrzeni i czasie) krainy. I choć całość daleka jest od doskonałości, to - zwłaszcza znając inne powieści Clavella - warto sięgnąc także po tu omawianą. Na początek jednak polecałbym coś innego z jego dorobku.


Ode mnie: 4,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

ORIENT W IMPASIE

Ostatnie ukończone dzieło australijsko-amerykańskiego mistrza przygodowo-historycznych eposów osadzonych na Dalekim Wschodzie spina ze sobą jego dwa wcześniejsze utwory - "Tai-Pana" i "Shōguna". Ten pierwszy był osadzoną w latach 40. XIX wieku opowieść o rywalizacji dwóch kupieckich rodów z I wojną opiumową i zajęciem przez Brytyjczyków Hongkongu w tle....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WIETNAM UPIORNY I UPOJNY

Jeśli szukacie Wietnamu pokazanego z perspektywy zwykłego żołnierza, to dalej nie szukajcie. Herr nie bawi się w opis historyczny, nie interesuje go polityka, nie szuka dystansu. "Depesze" to okrutny żywioł nowoczesnej wojny w maksymalnym zbliżeniu, w strachu i błocie, krwi i histerycznych odjazdach, w oparach narkotyków i poczuciu okrutnego absurdu. Zapis upiornego ale i rozkosznego amoku, z całą jego rozdygotaną dynamiką. To literacki odpowiednik żywiołu wojny uwiecznionego w "Czasie Apokalipsy", przy którym zresztą Herr współpracował.

Nieważne, że spora część tej opowieści jest w pewnym sensie fikcją literacką: wymyślone postaci i przeniesione sytuacje służą intensyfikacji obrazowania, podnoszą literacką drapieżność i kondensują atmosferę. Liczy się nie tyle sztywna wierność faktom, co ściskająca za gardło prawda przeżyć (powtarzam tą konstatację za Andrew Vysotskim, ale jest tak celna, że nie sposób ująć to inaczej), w swej upiorności przekazana z najwyższą literacką sugestywnością. Książka-dynamit, zapadająca w pamięć, emanująca, mimo opisanego w niej horroru, na swój sposób zniewalającą, upojną aurą. Po jej lekturze łatwo pojąć, dlaczego pułkownik Kilgore uwielbiał zapach napalmu o poranku. Ukłony należą się też tłumaczowi - dawno nie czytałem tak szorstko i soczyście przełożonej książki (nie wspominając o długim szeregu przypisów, skutecznie niwelujących jej hermetyczność bez naruszania potoczystości i struktury narracji).

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

WIETNAM UPIORNY I UPOJNY

Jeśli szukacie Wietnamu pokazanego z perspektywy zwykłego żołnierza, to dalej nie szukajcie. Herr nie bawi się w opis historyczny, nie interesuje go polityka, nie szuka dystansu. "Depesze" to okrutny żywioł nowoczesnej wojny w maksymalnym zbliżeniu, w strachu i błocie, krwi i histerycznych odjazdach, w oparach narkotyków i poczuciu okrutnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

DOTYK LODU I OGNIA

Debiutancka powieść Alexi Zentnera, to bodaj najtrudniejsza do zdobycia pozycja z portfolio gdańskiej oficyny Wiatr od Morza. Trochę szkoda, bo to niezbyt obszerne dzieło doskonale wpasowuje się pomiędzy bardziej znane nazwiska kanadyjskiej literatury, jakie propaguje w swoim wydawnictwie Michał Alenowicz - mam na myśli oczywiście Alistaira MacLeoda i Michaela Crummeya.
Debiutując "Dotykiem" młodzy kolega po piórze był już dobrze po trzydziestce i być może charakterystyczny dla tego wieku brak młodzieńczej egzaltacji uchronił go przed entuzjastycznym przerostem formy nad treścią, będącym grzechem powszechnym wśród początkujących pisarzy. Wykorzystując twórczo formułę sagi rodzinnej przepuścił ją przez perspektywę wspomnieniowej gawędy, której narratorem jest przedstawiciel trzeciego pokolenia rodziny drwali z osady Sawgamet na zachodnich krańcach Kanady. Rodzinna historia jest więc pofragmentowana i pozszywana na nowo w opowieść w rytmie powracających wspomnień i skojarzeń 40-letniego pastora Stephena czuwającego przy konającej matce. Epizody z życia jego rodziców i dziadków, rozpięte od 70. XIX wieku po lata 40. ubiegłego stulecia, w tej formie bynajmniej nie stanowią już monolitu wspomnianej sagi rodzinnej, a raczej precyzyjnie skomponowany patchwork, z którego wyłania się obraz pokoleń ludzi twardszych niż życie. Kanadyjscy pionierzy w starciu z bezlitosną naturą i żywiołami jawią się jako ludzie niezłomnego hartu ducha, jakkolwiek ulegają różnym namiętnościom zarówno wewnątrz swojej społeczności jak i wobec czynników zewnętrznych - żywiołów czy nieproszonych gości. Zwłaszcza przyroda bezpardonowo ingeruje w życie ludzi, często i brutalnie kładąc mu kres, nierzadko także w młodym wieku, jak we wstrząsającym prologu na zamarzniętej rzece, nieodparcie kojarzącym się z pierwszym odcinkiem "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Zentner, zszywając narrację swojego bohatera, operuje właśnie takimi wyrazistymi epizodami, w których napięcie, tragizm i konsekwencje utrzymują ognistą temperaturę emocjonalną - jak w dramatycznym wątku pożaru - w kontrze do refleksyjnego tonu filozoficznej zadumy, harmonizującego się z lodowatym klimatem kanadyjskiej przyrody. Ta epizodyczna struktura pozwala na wydobycie z owej domyślnej struktury sagi jedynie najważniejszych, brzemiennych w skutki wydarzeń, bez poczucia braku ciągłości między nimi. W efekcie bogata opowieść rodzinna rozpina się na raptem 200 stronach bez zbędnego wodolejstwa, pozostawiając samą esencję.

O ile surowy obraz pionierskiego życia wiąże autora "Dotyku" ze starszym o pokolenie Alistairem MacLeodem, to umiejętne operowanie realizmem magicznym zbliża do Michaela Crummeya. U Zentnera jest to naturalny i niezbywalny składnik enturage'u w którym egzystują jego bohaterowie. Mieszkańców Sawgamet nie zaskakują zatem ingerencje qallupilluitów, topielców z rejonu Zatoki Hudsona wziętych wprost z mitologii Inutiów, rdzennych mieszkańców północnokanadyjskiej ziemi. W na wpół naturalistycznym, a na wpół mitologicznym świecie prozy Zentnera zarówno śmiertelna wina, jak zemsta z zaświatów albo miłość silniejsza od śmierci - zyskują nowy, namacalny wymiar. Jednocześnie umocowanie tych wątków w sugestywnie nakreślonej scenerii, w której wszechobecna biel śniegu nadaje wydarzeniom lekko odrealnionego i niebywale plastycznego charakteru, w której zadymka przesłania kontury postaci, a wysoki na trzydzieści stóp śnieg zakrywa po dachy osadę i ludzkie namiętności - wydobywa z tej historii jej nieoczekiwanie poetycki wymiar, wykraczający poza realistyczną prozę twardego życia. Wymiar, w którym rozdzielone dłonie ojca i córki, unieruchomione bezlitosnym lodem, mają porażający ładunek emocjonalny ale też symboliczny, niczym okrutna odwrotność powszechnie znanego fresku Michała Anioła.

Inaczej niż u Kena Keseya, który w zbliżonym środowisku oregońskich drwali, idąc tropem Tennessee Williamsa, analizował w "Czasami wielkiej chętce" skomplikowane ludzkie relacje i twardo trzymał się ziemi, Zentnera poza winą i karą interesuje także to, co w jego historii wyrasta ponad realizm. To, co z tytanicznych, choć przecież pełnych słabości postaci, takich jak dziadek naratora Jeannot, czyni postaci mimo wszystko większe niż życie, stale balansujące w ekstremalnych warunkach na cienkiej granicy między życiem a gwałtowną śmiercią i stratą, dla których każde wyjście za próg domu to bergmanowska gra w szachy ze śmiercią, a mimo to za ten próg nieustannie wychodzą z podniesionym czołem i drwalskim toporem na ramieniu. Im, a także ich kobietom i dzieciom, Zentner oddaje pełen żaru hołd, który - patrząc z polskiej perspektywy - bezbłędnie wpasowuje się w nadal niepełny i fragmentaryczny obraz kanadyjskiej literatury, jaki dociera do nas, zamieszkujących przeciwległy kraniec północnej półkuli. Oby więcej takich tytułów.

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

DOTYK LODU I OGNIA

Debiutancka powieść Alexi Zentnera, to bodaj najtrudniejsza do zdobycia pozycja z portfolio gdańskiej oficyny Wiatr od Morza. Trochę szkoda, bo to niezbyt obszerne dzieło doskonale wpasowuje się pomiędzy bardziej znane nazwiska kanadyjskiej literatury, jakie propaguje w swoim wydawnictwie Michał Alenowicz - mam na myśli oczywiście Alistaira MacLeoda i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

GRA O TRON

Pisarstwo Nienackiego kierowane do osób dorosłych owiewała w PRL aura skandalu, z racji bezpruderyjnego podejścia autora do relacji damsko-męskich, do seksu w szczególności. Dobitnym tego wyrazem są opublikowane w 1983 roku (zaraz będzie 40 lat!) Skiroławki, dziś cieszące się niszową ale wierną gromadką fanów (o tym dlaczego uważam "Raz w roku w Skiroławkach" za powieść bliską geniuszu pisałem w tekście "Dekameron.pl"). W tym nurcie mieści się też późniejszy o cztery lata "Wielki las". Zaś ostatnim dziełem literackim Nienackiego jest powieść w trzech tomach (tak, to nie trylogia), poświęcona prapoczątkom państwa polskiego, a dokładnie - pradziadowi Mieszka I. Dzieło nie miało lekkiego życia wydawniczego - trzeci tom (dziś najtrudniejszy do zdobycia) trafił na rynek dopiero w rok po dwóch pierwszych. Zresztą w tamtym czasie mało kogo interesowała polska prehistoria, bo czasy były burzliwe i największą popularnością cieszyły się pozycje poświęcone nie zamierzchłym dziejom, a współczesności i historii najnowszej (pierwsza z tego nurtu umownie nazywanego rozliczeniowym była chyba "Przerwana dekada" - wywiad-rzeka z Edwardem Gierkiem). W efekcie dzieło autora "Skiroławek" przeszło bez większego echa. I nie pomogło mu drugie wydanie, które ukazało dekadę później nakładem żony po pisarzu, pod innym tytułem i całkowicie pozbawione promocji. Zaś trzecie ukazało się w limitowanym nakładzie i tylko w sprzedaży wysyłkowej. Za to w 2014 roku światło dzienne ujrzała oficjalna edycja elektroniczna.

Nienacki zdecydował się fikcją literacką wypełnić "brakujący pierwszy rozdział" (zwrot Pawła Jasienicy) historii Polski. Sięgnął przy tym do konwencji fantasy, tworząc entourage, któremu bliżej do klimatów Roberta E. Howarda i jego świata Conana z Cymmerii, niż prozy J.R.R. Tolkiena. Tak więc nasz bohater, zrodzony z nasienia olbrzyma Dagobert, opuszcza Byzantion, gdzie odebrał wychowanie - i przybywa do nieznanego kraju leżącego za rzeką Viaduą (zwaną później Odrą). Jest druga połowa IX wieku. Gnany Żądzą Czynów, chorobą olbrzymów, Dago rozpoczyna wędrówkę po ziemiach, które zamierza objąć swoim panowaniem.

Opowieść Nienackiego to oczywiście fikcja, jakkolwiek u jej podwalin leżą pierwsze strony Jasienicowej "Polski Piastów". Konwencja przygodowego eposu nie kłóci się z widoczną gołym okiem wiedzą autora o odkryciach archeologicznych i hipotezach na temat pra-Piastów. Realia i otoczenie oddane są nad wyraz sugestywnie, doprawione barwnie zarchaizowanym nazewnictwem geograficznym (jakkolwiek podobno niektórym purystom spędza sen z powiek anachroniczna obecność kaleson). Nienacki z widoczną uciechą bawi się przy tym polskim dziedzictwem kulturowym, aranżując sytuacje, które w innych, przetworzonych wersjach dziś znamy są jako legendy - o Popielu czy Smoku Wawelskim - lub przepisując po swojemu genezę symboli narodowych. Natomiast elementy fantastyczne, wplecione w fabułę, są z reguły nie tyle czystym gatunkowo fantasy, co po prostu wyrazem ówczesnego postrzegania świata, w którym królują pogańskie wierzenia pożenione z respektem wobec szeroko pojętej natury i specyficzną bojaźnią. W rzeczywistości więc elementy nadprzyrodzone, gdy przyjrzeć im sie bliżej, są w "Dagome Iudex" efektem wierzeń, złudzeń, namiętności i co najwyżej działania ziół, nie zaś fantastyką jak u Tolkiena. Sam Dago zręcznie tę "magię" wykorzystuje dla swoich potrzeb, dążąc do zdobycia władzy i później ekspansji terytorialnej.

Bo "Dagome Iudex" to jednak przede wszystkim traktat o władzy. Często przywoływana w powieści, jako źródło mądrości Dagona, "Księga Grzmotów i Błyskawic" (fikcyjna), dzieło pochodzenia bizantyjskiego - bo tam wychował się przyszły pradziad Mieszka I - jest w istocie remiksem znanych dzieł Tzu Sun i Niccolo Macchiavelliego. Trudno w tym przypadku ukryć, że - podobnie jak w pierwowzorach - niemal każdy cytat z niej wzięty brzmi nad wyraz aktualnie (a raczej po prostu ponadczasowo). To właśnie mechanika zdobywania i utrzymania władzy, manipulacji ludem i innymi władcami, instrumentalne wykorzystanie ludzkich słabości - stanowi, poza przygodowo-historycznymi realiami, najbardziej interesującą warstwę ostatniej powieści Nienackiego. Zresztą w trzeciej części, kiedy za przyczyną kobiety Dago gubi sprawczość i inicjatywę, książka nieco traci na dynamice - ale ostatecznie inaczej jego synowie (których imiona znamy z kroniki Galla, tyle że Nienacki pozwala sobie na pewne przesunięcia w genealogii Piastów) być może nie dostaliby swoich "pięciu minut".

Niektórych może odrzucić wszechobecna w powieści brutalność, a także wysokie nasycenie pozbawioną wszelkich zahamowań moralnych, z gruntu naturalistyczną erotyką, ale trudno zaprzeczyć, że od zarania dziejów seks był zarówno narzędziem manipulacji jak i wywierania fizycznej lub/i psychicznej przewagi - aż po bezpośrednią przemoc. Nie jest to wynalazek Nienackiego, nawet jeśli jego wizja tej sfery życia Prasłowian może budzić odruchowy sprzeciw. Zapewne jeszcze większy budziła 30 lat temu, ale obecnie nie odbiega od koktajlu intryg, erotyki i przemocy przyrządzonego choćby przez George'a R. R. Martina, a także z sukcesem serwowanego w takich serialach jak "Rzym" czy właśnie "Gra o Tron". Zresztą wystarczy sięgnąć po niemłody już film Paula Verhoevena "Ciało i krew" (1986), by odkryć, że bezpruderyjne podejście do historii średniowiecza nie jest wynalazkiem ostatnich lat. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że Nienacki znał film skandalizującego Holendra. Ogólnie zmierzam do tego, że w rękach odważnego adaptatora (np. Smarzowskiego) mógłby z "Dagome Iudex" wyjść bardzo dobry serial. Być może nie jest to powieść wybitna, ale pod wieloma kątami wyprzedzająca swoje czasy, a w dorobku rodzimej literatury - zupełnie wyjątkowa. Swoją drogą Dago Piastun nie jest jedynym białowłosym mistrzem szermierki w polskiej fantasy, ale to zapewne tylko dość przypadkowy zbieg okoliczności.

Ode mnie: 5,0 / 6
(cząstkowo kolejne tomy: 5,5 - 5,0 - 4,5)

___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

GRA O TRON

Pisarstwo Nienackiego kierowane do osób dorosłych owiewała w PRL aura skandalu, z racji bezpruderyjnego podejścia autora do relacji damsko-męskich, do seksu w szczególności. Dobitnym tego wyrazem są opublikowane w 1983 roku (zaraz będzie 40 lat!) Skiroławki, dziś cieszące się niszową ale wierną gromadką fanów (o tym dlaczego uważam "Raz w roku w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WITAJCIE W PIEKLE

Przyznam od razu: nie jestem w stanie na chłodno zrecenzować reportażu Justyny Kopińskiej o zakonnym sierocińcu w Zabrzu, o którym chyba wszyscy słyszeli. Osiem lat zbierałem się do jego lektury. I była to lektura straszna, najstraszniejsza od opowiadań wołyńskich Srokowskiego, które czytałem 7 lat temu. Natomiast nigdy żadna książka nie budziła we mnie takiej bezradności i wściekłości, jak ta tutaj. Opisana w niej potworność jaka rozgrywała się wewnątrz ośrodka boromeuszek to jakby jedno, ale równie ważny dobijający, wywołujący właśnie wściekłość, jest kontekst, układ, milczenie, parafialna mentalność bodaj najtrafniej oddana w zdaniu: "To grzech donosić na osoby duchowne" (odpowiada tak nauczycielka, na pytanie, dlaczego nie zgłosiła służbom śladów przemocy u dzieci. Nauczycielka! Szkoły państwowej!). Tak samo milczały - ba, nawet nagradzały Bernadettę! - władze miasta Zabrza, a kurator, który nadał rozgłos sprawie, został czym prędzej od niej odsunięty przez zwierzchników. Z jednej strony mamy doświadczenie miejsca niedalekiego mentalnie od obozów koncentracyjnych, a w jego wnętrzu nierzadko zaledwie kilkuletnie dzieci. Z drugiej - podejście do czegoś niewyobrażalnie okrutnego jak do śmierdzącego jaja - "bo to Kosciół". Z trzeciej - tą niewygodną prawdę, że sprawa nie wydarzyła się nie wiadomo kiedy, tylko całkiem niedawno i w "tym kraju". To znaczy niedawno wyszła na jaw, a trwała dekadami (!). Jeśli są sprawy, które zwyczajnie nie mieszczą mi się w głowie, to to jest jedna z nich.

To lektura, wobec której trudno zastosować standardowe kryteria oceny. Owszem, mam jedno zastrzeżenie - powtarzające się chyba niepotrzebnie partie zeznań. Ale to z mojej strony czepialstwo, bo reportaż Kopińskiej to jest tekst tak porażający, ważny (co nie zawsze idzie w parze) i niestety mówiący tak wiele o współczesnej Polsce, o naszym (tak, naszym) tu i teraz, że jego miejsce w gronie tych najważniejszych jest oczywiste, podobnie jak deszcz nagród, jaki zasłużenie spadł na jego autorkę. Jej zbiór "Polska odwraca oczy" już recenzowałem w 2017 roku. A teraz mam przed sobą najważniejszy, być może, polski reportaż powstały po 2000 roku. Wybaczcie oględność w jego recenzji, ale naprawdę nie wiem jak o nim pisać.

Ode mnie: 5,5 / 6

PS. Pytanie z tytułu książki jest oczywiście źle postawione, bo to nie żaden Bóg cierpiał w piekle stworzonym, zresztą w jego imieniu, przez Bernardettę, tylko ludzie, dzieci.

___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

WITAJCIE W PIEKLE

Przyznam od razu: nie jestem w stanie na chłodno zrecenzować reportażu Justyny Kopińskiej o zakonnym sierocińcu w Zabrzu, o którym chyba wszyscy słyszeli. Osiem lat zbierałem się do jego lektury. I była to lektura straszna, najstraszniejsza od opowiadań wołyńskich Srokowskiego, które czytałem 7 lat temu. Natomiast nigdy żadna książka nie budziła we mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mocny reportaż o makabrycznym procederze, który miał na celu przejęcie ziemi należącej do Indian plemienia Osage w Oklahomie. Ceniony dziennikarz "New Yorkera" rozmyślnie gra napięciem - prowadzi narrację od szczegółu (zgony kobiet z rodziny Burkhart) do panoramy wraz z rozszerzającym się terrorem. Kolejne narracyjne nitki - śledztwo amerykańskich organów ścigania i późniejsze o wiele dekad śledztwo samego autora - uzupełniają się nawzajem, przy okazji przybliżając okoliczności narodzin Federalnego Biura Śledczego. Kryminalna opowieść w westernowej scenerii skusiła Martina Scorsese i kończą się już prace nad filmem produkowanym przez Apple'a. Trudno się dziwić, bo to opowieść z solidnym ekranowym potencjałem.

Ode mnie: 5,0 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

Mocny reportaż o makabrycznym procederze, który miał na celu przejęcie ziemi należącej do Indian plemienia Osage w Oklahomie. Ceniony dziennikarz "New Yorkera" rozmyślnie gra napięciem - prowadzi narrację od szczegółu (zgony kobiet z rodziny Burkhart) do panoramy wraz z rozszerzającym się terrorem. Kolejne narracyjne nitki - śledztwo amerykańskich organów ścigania i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

PRZYPOWIEŚĆ O CHŁOPCU I CIENIU
(mojej córce Urszuli)

Czuję się zdecydowanie niezręcznie pisząc o książce, którą, jak mi się zdaje, wszyscy znają od dawna. Przecież to w końcu poza Władcą Pierścieni chyba najbardziej klasyczna pozycja w fantasy. Przymierzałem się do niej od dekad, w efekcie żałując, że nie przeczytałem jej w wieku nastoletnim, w którym przemówiła by do mnie najmocniej. "Czarnoksiężnik" bowiem, choć nie jest literaturą młodzieżową, pozostaje wzorcowym przypadkiem powieści o dojrzewaniu - i to takim, którego lektura może naprawdę wnieść dużo w życie i świat wewnętrzny młodego człowieka. W opowieści tej chłopak z górzystej wyspy odkrywa w sobie magiczną moc, którą pod kierunkiem czarodzieja Ogiona uczy się posługiwać. W istocie jednak Ogion dąży do wypracowania w wychowanku samokontroli i wewnętrznego spokoju bardziej niż czarnoksięskiego mistrzostwa, co wychowankowi niekoniecznie się podoba. Ostatecznie jednak mistrz szanuje wolność wyboru młodzieńca i ten, gnany ambicją, opuszcza swego nauczyciela i udaje się do czarnoksięskiej szkoły. Ale to dopiero początek, a sedno historii Duny'ego (później Geda, zwanego też Krogulcem) leży w zmaganiu z wywołanym przezeń z zaświatów Cieniem, upiorem. Powieść, a właściwie przypowieść Le Guin, realizuje sie na kilku płaszczyznach, z których każda ma drugie dno, znaczenie metaforyczne. Cień ścigający Geda jest, niczym w fundamentalnej teorii C.G. Junga, uosobieniem demonów wewnętrznych człowieka, zwłaszcza lęku przed śmercią (także tą symboliczną, jak samotność, ale i innych lęków, bo każdy ma przecież ich własne stadko). Demon ma przewagę, póki Ged przed nim ucieka, a sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy wreszcie - w myśl genialnego wersu Roberta Frosta: "Najlepsze wyjście wiedzie zawsze na wskroś" - chłopak zdobywa się na odwagę stawić czoła swojemu prześladowcy.

Bardzo istotna jest w powieści rola imion, bo tylko z tym co nazwane można nawiązać interakcję - zawiązać przyjaźń lub podjąć skuteczną walkę. Imię oznacza tożsamość, nazywać to powoływać do istnienia, nadawać kierunek i miejsce w świecie. Nazwanie dodaje skrzydeł lub piętnuje, może potęgować grozę lub oswajać rzeczywistość, ośmieszać lub uwznioślać. Dlatego chłopiec - Duny otrzymuje od nauczyciela nowe imię, a także nadaje sobie przydomek. Zaczyna tym samym nowe życie. Ale imię jest też kluczem do wnętrza jego właściciela, bez różnicy - człowieka czy upiora. W relacjach, ujawnienie komuś imienia jest otwarciem przestrzeni zaufania i bezbronności, co widac zarówno w przyjaźni Geda z innym czarnoksiężnikiem Vetchem, jak i w wątku walki z demonem. Ten ostatni początkowo zdaje się nie mieć imienia, jawi się więc jako niepokonany. Zaś jego imię…cóż, prostym, genialnym zabiegiem w postaci takiego a nie innego imienia Cienia mistrzyni fantastyki powiedziała więcej niż mogą przekazać moje drętwe zdania.

Większość postaci i epizodów, spotykanych przez Geda w jego drodze jest tu znacząca - przy czym drogą jest tu "droga życia", mająca wiele etapów, obfitujących w nasycone symboliką wydarzenia i dialogi. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich rozmowa ze smokiem, który - jak to smoki - więcej wie o świecie przyrodzonym i magicznym, niż ludzie. Ale zarówno wielki talent magiczny Geda, pokusa uosabiana przez dziewczynę, podszyty pychą grzech porywczej młodości, wybór takiej a nie innej drogi edukacji, aż po finałowy rejs i walkę - to wszystko daje się przenieść, dzięki mocy symbolu, na życie zupełnie niemagiczne, czyli nasze własne. Bo nie opowieść sama w sobie jest tu celem, a jej wydźwięk jako przypowieści o mocy i odpowiedzialności, pokorze i odwadze, wewnętrznych demonach i wewnętrznej harmonii. I nie tylko.

Nie da się przy tym ukryć, że dzieło amerykańskiej pisarki ujmuje czysto literacką urodą. Niespieszny, zadumany rytm zdań (który zachwycił mnie już w pisanych dla dzieci Kotolotkach) tworzy przestrzeń dla niemal malarskiego zacięcia w kreowaniu pejzażu Ziemiomorza i jego wyjątkowej atmosfery, a w przekładzie Stanisława Barańczaka z safysfakcją wraca się do co piękniejszych akapitów. Nie ujmując nic epickiej wizji J. R. R. Tolkiena muszę wyznać, że ta historia trafiła mnie mocniej i celniej, ujęła specyficzną wrażliwością i uważnością emanującą z każdej strony, a także - co również odróżnia "Czarnoksiężnika" od "Władcy Pieścieni" - pewną powściągliwością wyobraźni. Przy całej sugestywności Ziemiomorza jako kreacji, nazwijmy to, scenograficznej, Le Guin nie rozprasza się na drobiazgowe rozbudowywanie dekoracji dla nich samych, nie grzęźnie w dygresyjnych wywodach genealogicznych, nie rozbudowuje barokowo mitologii swojego świata, co u starszego kolegi po piórze ociera się o sztukę dla samej sztuki. Po prostu Le Guin na każdym poziomie: rozdziałów, akapitów i pojedyńczych zdań, starannie waży słowa, znajdując zawsze złoty środek między pełną harmonii prostotą a starannie wyważoną finezją, skupiając uwagę na głęboko humanistycznej refleksji, a nie na spektakularnym efekcie rozbuchanej wyobraźni, jak to miewa miejsce u Tolkiena. Jest w "Czarnoksiężniku", lub w urzekającym klimacie samego Ziemiomorza coś, co - mimo że wiek Geda mam dawno za sobą - nie pozwala zapomnieć o tej historii i tej krainie. Może sama autorka miała podobnie, stąd powstał cały cykl? Z perspektywy czasu widzę też, że Ziemiomorzu wiele zawdzięcza Półwysep opisany przez Annę Brzezińską w "Wodach głębokich jak niebo" - co zresztą nie przynosi ujmy polskiej pisarce, bo jej wyobraźnia i wrażliwość to literackie złoto. Natomiast, jak wspomniałem na początku, szkoda że nie sięgnąłem po "Czarnoksiężnika" 30 lat temu. Warto ją poznać w każdym wieku, ale - mam wrażenie - w młodym szczególnie, ze względu na niezwykłej urody formę, na bogatą w bardzo naturalną symbolikę treść, aż wreszcie na głęboko humanistyczną mądrość, jaka się pod tymi metaforami kryje. Stąd też dedykuję tę polecankę bliskiej mojemu sercu nastolatce, która przypadkiem jest imienniczką Autorki.

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

PRZYPOWIEŚĆ O CHŁOPCU I CIENIU
(mojej córce Urszuli)

Czuję się zdecydowanie niezręcznie pisząc o książce, którą, jak mi się zdaje, wszyscy znają od dawna. Przecież to w końcu poza Władcą Pierścieni chyba najbardziej klasyczna pozycja w fantasy. Przymierzałem się do niej od dekad, w efekcie żałując, że nie przeczytałem jej w wieku nastoletnim, w którym przemówiła by do mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WSZYSTKO O MOJEJ MATCE

Właściwie cały Ellroy jako pisarz wziął się z tego jednego faktu: 22 czerwca 1958 roku nieopodal szkolnego boiska na przedmieściach Los Angeles znaleziono zmasakrowane zwłoki jego matki. Miał wtedy 10 lat.

Geneve Ellroy, rozwódka, alkoholiczka o niezbyt ciężkim prowadzeniu, z zawodu pielęgniarka, była osobą niezbyt wydolną wychowawczo, sam James z ulgą - jak sam wspomina - trafił więc pod opiekę ojca. To od niego 2 i pół miesiąca wcześniej otrzymał w prezencie urodzinowym świeżo wydaną książkę "Odznaka" autorstwa telewizyjnego autorytetu w kryminalnych sprawach - Jacka Webba (po niemal półwieczu wznowienie tej pozycji ukaże się z przedmową samego Ellroya). 10-letni James zaczytuje się w opisanych przez Webba autentycznych sprawach kryminalnych, zajmujących stróżów prawa w Mieście Aniołów. Śmierć matki wstrząsa nim bardziej niż może sądzić. W ciągu kolejnych 10 lat pod wpływem nieprzepracowanych sprzecznych emocji wykoleja się - mając 20 lat jest już włamywaczem, okresowo trafia do więzienia, uzależnia się od dostępnej we wziewnych lekarstwach benzendryny. Dostaje też obsesji na punkcie zamordowanej w 1947 roku aktorki Elizabeth Short, określanej przez prasę brukową Czarną Dalią. Z chorobą płuc i kliniczną depresją trafia do szpitala, następnie zautrudnia się na polu golfowym, w wolnych chwilach pisze książki. Debiutuje w 1981 powieścią "Requiem dla Browna", w której wykorzystuje znajomość dorobku Chandlera i doświadczenia z pola golfowego, w "Tajnej sprawie" (1982) wprowadza postać makiawelicznego policjanta Dudleya Smitha, który przewinie się przez bodaj połowę jego powieści. W kolejnej wykorzystuje doświadczenie włamywacza, wreszcie 5 lat później przenosi na papier swoje obsesje na temat Czarnej Dalii (otwierając tym samym swoje największe dzieło - cykl Kwartet Los Angeles). Próbą uporania się z własnymi demonami jest też śledztwo, jakie w połowie lat 90. pisarz podejmuje ze wsparciem emerytowanego policjanta Billa Stonera. Ponad roczne dochodzenie stanowi właśnie główny wątek niniejszej książki.

Bo osnową jest tu zapis nad wyraz skomplikowanych relacji łączących Ellroya z jego matką - osobą trudną, nieodpowiedzialną, ale jednocześnie nieoczywistą do potępienia, do której syn czuł jednocześnie miłość i odrazę. Fascynacja (nie zawsze o zdrowym zabarwieniu) i żal, toksyczne emocje i niemożność ich wyrzucenia, potrzeba rozwikłania zagadki i jej nierozwiązywalność - to wszystko plącze się w Ellroyowskim przyczynku do autobiografii - bo tak chyba można patrzeć na znaczną część tej książki - w niełatwy w odbiorze węzeł. Niewykluczone, że w odróżnieniu od innych dzieł tego pisarza, to jedno akurat bardziej było potrzebne autorowi niż czytelnikom, niemniej dostarcza ono niewątpliwie wiedzy na temat fundamentalnych faktów z jego życia. A to rzecz niebanalna, zważywszy w jakim stopniu Ellroy przetwarza własne obsesje w swoich książkach. Teraz stajemy najbliżej tych traumatycznych dlań wydarzeń i dostajemy do rąk książkę, która jest w znacznym stopniu zapisem stanu udręczonej duszy człowieka pogubionego we własnych emocjach, który próbuje oczyścić własne rany zaciekle w nich dłubiąc. I zdecydowanie ta warstwa książki robi największe wrażenie.

Mam wrażenie - może błędne - że "Cienie mojego życia" najciekawsze będą dla fanów Ellroya, bo choć jest to lektura bardzo przejmująca, intrygująca i stanowiąca świetną próbkę charakterystycznego dynamiczno-patetycznego stylu, to chyba jest w jakiś sposób hermetyczna i nie polecałbym jej na początek przygody z jego pisarstwem (najlepiej zacząć od wspomnianego w tekście debiutanckiego "Requiem dla Browna" lub najbardziej reprezentatywnej "Czarnej Dalii"). Ale może się mylę. Tak czy owak ocenę wystawiam jako wielbiciel jego twórczości, ze szczególnie mocną świadomością jej subiektywnego charakteru.

Ode mnie: 5,0 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

WSZYSTKO O MOJEJ MATCE

Właściwie cały Ellroy jako pisarz wziął się z tego jednego faktu: 22 czerwca 1958 roku nieopodal szkolnego boiska na przedmieściach Los Angeles znaleziono zmasakrowane zwłoki jego matki. Miał wtedy 10 lat.

Geneve Ellroy, rozwódka, alkoholiczka o niezbyt ciężkim prowadzeniu, z zawodu pielęgniarka, była osobą niezbyt wydolną wychowawczo, sam James z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

WINA I SZANTAŻ

To nie będzie taka pełnoprawna recenzja, tylko notka-ślad, bo przyznam, że w dużej mierze odbiłem się od powieści izraelskiej pisarki (rocznik 1982). Nie wynikło to raczej z egzotyki, bo tej nie ma w "Budząc lwy" zbyt wiele, zresztą jestem dość otwarty. Owszem, autorka porusza problem afrykańskich uchodźców, ale ten nie jest już od dawna lokalną specyfiką jakiegokolwiek pojedynczego kraju. Z kolei problem moralny, przed którym staje bohater, jest zasadniczo geograficznie uniwersalny - ucieczka z miejsca wypadku, szantaż, zagrożona stabilna egzystencja szanującego się obywatela. W dodatku lekarza. Klincz emocjonalno-moralny jest zmyślnie skonstruowany; tak, by zaciskająca się pętla o jawnie thrillerowym pochodzeniu (a właściwie dwie pętle, bo wobec szantażystki też nieubłaganie gęstnieje zagrożenie) wydobywała jednocześnie na wierzch dylematy etyczne. Gdzie kończy się zadośćuczynienie za ludzkie życie? Czy szantaż w imię dobra jest moralny? Czy dobro czynione pod przymusem pozostaje dobrem? Czy wreszcie zadośćuczynienie zdejmuje odpowiedzialność karną? I co z szybko korodującym zaufaniem bliskich? Problem jednak w tym, że bohaterowie "Budząc lwy" nie wzbudzili, przynajmniej we mnie, żadnej sympatii, przez co ich losy pozostawiły mnie zupełnie obojętnym, niczym losy pająka i muchy w jego pajęczynie za oknem. To poczucie oddalenia i rzadkiego u mnie braku empatii pogłębiała też rozwlekłość autorki, bo o ile rozumiem wybór konwencji powieści psychologicznej tylko osnutej na schemacie thrillera, i popieram pokazywanie tych samych spraw i sytuacji z różnych stron, to omawiana tu powieść nawet w udanych partiach, jak erozja małżeństwa głównego bohatera, z czasem poczyna tonąć w całych akapitach powtarzających te same refleksje w coraz to nowych i coraz bardziej wydumanych metaforach. Stan emocjonalny bohaterów wałkowany jest kolejny raz w innej formie, ale o podobnej treści i w końcu zaczyna zwyczajnie nudzić, nawet jeśli początkowo angażował. Zasadniczo to wszystko mogłoby być wciągające, ale jest tego tyle, że w drugiej połowie książki wielokrotnie przeskakiwałem całe akapity bez poczucia, że coś mnie omija, bo myśli bohaterów znałem już doskonale z poprzednich stron. I coraz mniej mnie one obchodziły. Słowem - ciekawy pomysł wyjściowy, początkowo intrygujący nawet mimo bohaterów niezachęcających do empatii, ale ostatecznie - co męczy zwłaszcza w drugiej połowie - rozwodniony i przegadany. Na plus zaliczam przedstawiony bez patosu los imigrantów, z przebłyskami gorzko wisielczego humoru, który tylko wzmaga grozę i smutek tych partii tekstu. Stąd też stosunkowo wysoka, jak na tak krytyczną recenzję, ocena.

Ode mnie: 4,0 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

WINA I SZANTAŻ

To nie będzie taka pełnoprawna recenzja, tylko notka-ślad, bo przyznam, że w dużej mierze odbiłem się od powieści izraelskiej pisarki (rocznik 1982). Nie wynikło to raczej z egzotyki, bo tej nie ma w "Budząc lwy" zbyt wiele, zresztą jestem dość otwarty. Owszem, autorka porusza problem afrykańskich uchodźców, ale ten nie jest już od dawna lokalną specyfiką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

DAWNO TEMU W AMERYCE

Cztery lata po sukcesie "Wystawy Światowej" Doctorow powrócił kolejną powieścią o latach 30. XX wieku. Tym razem jednak atuty tamtej (generalnie średnio udanej) powieści, czyli nasycone szczegółami i nastrojem zmysłowe obrazowanie, umieścił w ściśle gatunkowych ramach. "Billy Bathgate" jest bowiem pełnoprawną epiką gangsterską, miejscami wręcz literackim odpowiednikiem "ballady filmowej", od której zapożycza m.in. grę dynamiką (zwolnienia i przyspieszenia akcji) i powtórzeniami. Doctorow po raz kolejny sięga po małoletniego bohatera i tym razem tytułowy Billy Bathgate (właśc. Billy Behan) to obdarzony sprytem i spostrzegawczością piętnastolatek z doskonale znanego pisarzowi Bronxu. Z jego perspektywy poznajemy jednego z wielkich gangsterów lat 30. Dutcha Schulza, wraz z towarzyszącą mu grupą podwładnych (z których wyróżnia się doskonały matematyk Otto "Abbadabba" Berman). Billy, wyrwany z biedy dzielnicy w wyniku splotu sprzyjającego mu przypadku z wrodzoną obrotnością, trafia w najbliższe otoczenie słynnego żydowskiego gangstera, stopniowo staje się jego oczami i uszami, a w końcu pośrednio także jego Nemesis.

W losach Billy'ego Bathgate'a łatwo dopatrzyć się gry z klasyką literacką, od "Wielkich nadziei" Dickensa po Huckelberry Finna, i powieść Doctorowa gładko wpisuje się w dyskurs o dojrzewaniu na tle trudnych czasów. Nową jakość wprowadza wykorzystanie entourage'u, który choć owiany utrwalonym w popkulturze nimbem gangsterów jako niemal mitycznych herosów, nie traci ani na moment cech realistycznych. Nasycenie odwołującymi się do wielu zmysłów szczegółami doskonale wpisuje się w charakter głównego bohatera. Pierwszoosobowa narracja daje wgląd w bogaty świat jego przeżyć wewnętrznych, w których centralną i symboliczną rolę odgrywają pięknie opisane dwa odmienne doświadczenia erotyczne. Nietrudno dopatrzeć się w tej konstrukcji podobieństwa do powstałego ledwie 5 lat wcześniej gangsterskiego fresku Sergio Leone, z którym łączy powieść Doctorowa także sugestywny brutalno-romantyczny obraz dzieciństwa w tej samej epoce. Z kolei przypisana Billy'emu ciekawość, spostrzegawczość i inteligencja, oprócz tego, że (SPOJLER) pozwalają mu dożyć końca powieści (KONIEC SPOJLERA), wnoszą także szeroką panoramę i jednocześnie ogląd w detalu świata nie tylko przestępców ale także Nowego Jorku i New Jersey lat Wielkiego Kryzysu. To ponowna w dorobku autora Księgi Daniela realizacja perspektywy "lekkiego dystansu", wywiedzionej z pisarstwa Heinricha von Kleista i użytej po raz pierwszy w "Ragtimie". Doctorow ponownie po swojemu bawi się przy tym prawdą historyczną, bo pierwszą scenę od kulminacyjnej dzieli w rzeczywistości ok. 40 jesiennych dni 1935 roku, pisarz natomiast rozciąga opowieść wstecz obejmując także okres lata. Ponadto podmienia bohaterów niektórych wydarzeń na postaci fikcyjne, a sugestywne otwarcie jest wyłącznie dziełem jego wyobraźni, gdyż los ginącej tam postaci jest tak naprawdę do dziś nieznany.

Ale najważniejsza pozostaje tętniąca życiem i śmiercią sugestywnie podana prawda epoki. I mimo nadmiernie rozciągniętej środkowej części prowincjonalnej oraz nieco przesłodzonego finału, Billy Bathgate skupia najlepsze cechy pisarstwa Doctorowa: połączenie subiektywnej narracji z szerszym spojrzeniem, nasycone drobiazgami tło i iście filmową wirtuozerię w konstrukcji poszczególnych epizodów. Pierwsza, nowojorska część powieści to najlepsze co wyszło spod jego ręki przynajmniej od czasów "Ragtime'u" (jeśli nie w ogóle). Doctorow gładko przy tym wpasował się w charakterystyczną dla lat 80. krytykę turbokapitalizmu - to wszak dekada, w której jak w żadnej innej "chciwość jest dobra", by zacytować głośny speech Gordona Gekko z "Wall Street" Olivera Stone'a (1987). Jako urodzony lewicowiec, po swojemu, nie wprost i przewrotnie ale wyraźnie w tą krytykę się wpisuje. I nie od rzeczy będzie dodać, że "Billy Bathgate" jest najbardziej uhonorowaną jego powieścią: to laureat National Book Critics Circle Award (ponownie po Ragtimie), PEN/Faulkner Award i William Dean Howells Medal, a także finalista Nagrody Pulitzera i National Book Award. Wynik ten wyrówna dopiero Marsz 16 lat później.

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

DAWNO TEMU W AMERYCE

Cztery lata po sukcesie "Wystawy Światowej" Doctorow powrócił kolejną powieścią o latach 30. XX wieku. Tym razem jednak atuty tamtej (generalnie średnio udanej) powieści, czyli nasycone szczegółami i nastrojem zmysłowe obrazowanie, umieścił w ściśle gatunkowych ramach. "Billy Bathgate" jest bowiem pełnoprawną epiką gangsterską, miejscami wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

PASJA

Pod przewrotnym - bo przecież Beatlesi jako zespół nigdy się w Polsce nie pojawili - tytułem książki Macieja Hena kryje się kilkupłaszczyznowy tekst reporterski o silnym, ale nie dominującym, zabarwieniu osobistym. Dotyczy to nie tylko stosunku emocjonalnego autora do materii książki, bo ten jest widoczny ale nienachalny, ale przede wszystkim osobistego tonu obecnego w wypowiedziach jego rozmówców. Są nimi wielbiciele Beatlesów rekrutujący się z różnych pokoleń i z całego kraju, trudno więc tu o chłodne analityczne "szkiełko i oko". Książka ma co prawda wyraźne trzy dominanty (o których za chwilę), wynikające z dyskretnej, ale bardzo przemyślanej redakcji rozmów-wywiadów, oraz z narracji, stanowiącej zarazem fundament jak i uzupełnienie wypowiedzi rozmówców Hena. Ale ta precyzyjnie uporządkowana struktura jest po brzegi wypełniona emocjami, wyzierającymi z odległych i bliższych wspomnień, z wplatanych osobistych historii, opisów gorączkowych poszukiwań nowych nagrań (na falach eteru i stanowiących Świętego. Graala płytach), entuzjastycznych odkryć i triumfalnych zdobyczy (w rodzaju powracającej EP-ki Tonpressu z czerwonym samochodem na okładce), upragniowych wyjazdów za kanał La Manche (zrealizowanych lub nie), wreszcie - obecności na koncertach (w Polsce były to koncerty solowe ex-członków zespołu).

To pierwsza dominanta zbioru relacji, w których muzyka Beatlesów stanowi ścieżkę dźwiękową życia osobistego, jest podstawą kolekcji artefaktów, źródłem wewnętrznej wolności, spoiwem relacji towarzyskich, a niekiedy ucieczką od świata. Autor wspaniałej Solfatary zaprosił przed dyktafon przedstawicieli kilku pokoleń rodaków, w ich narracjach zmienia się więc perspektywa i percepcja beatlesowskich akordów - od doświadczenia pokoleniowego roczników urodzonych w latach 50. do znacznie bardziej indywidualistycznego charakteru, jaki sięgnięcie po tę muzykę ma dla roczników młodszych (nawet o półwiecze). Hen "wyspowiadał" osoby publicznie znane (głównie związane z polską sceną muzyczną, choć nie tylko - są też np. literaci, aktorzy), oraz - większość w książce - osoby prywatne, przeważnie związane z fanklubami Beatlesów w Polsce (w tym nadal aktywne środowisko lubelskie). Przekrój wiekowy jest ogromny - najstarszym rozmówcą jest chyba Andrzej Zieliński (ur. 1944), najmłodszy ma 10 lat. Z pokolenia na pokolenie zmienia się nieco rola tej muzyki w życiu, zmienia się mentalność słuchaczy, no i zmieniają się realia. Niemniej rzuca się w oczy, że miejsce muzyki Beatlesów w życiu tych ludzi specyficznie wyrasta ponad i poza zainteresowanie, upodobanie czy gust muzyczny. W wielu przypadkach mniej lub bardziej świadomy wybór The Beatles na "zespół nr 1" przerodził się dość szybko w głęboką - by nie rzec wszechogarniającą - pasję: pogoń za ulotnymi dźwiękami łowionymi z radia na taśmę, iście sherlockowe poszukiwania krążków, zbieractwo wszelkich możliwych artefaktów, manię katalogowania tytułów i tym podobne emanacje. Wielu też twierdzi, że Czwórka z Liverpoolu dała im poczucie wolności, radości, życiowego "powera", towarzyszła w najważniejszych chwilach i bywało że zaważyła na wyborach w innych sferach niż tylko hobby. Polskie koncerty McCartneya (2013 i 2018) to dla starszych wielbicieli spełnienie marzenia życia, dla młodszych - przeżycie kulminacyjne w biografii. Bo beatlemania w Polsce ma się całkiem dobrze, a muzyki Johna, Paula, George'a i Ringo słucha już trzecie pokolenie. Osobna uwaga należy się wypowiadającym się muzykom - ich wielogłos daje pojęcie i wpływie Beatlesów na rodzimą scenę i znaczenie ich twórczości dla działających w tej samej branży (w tym kontekście zwraca uwagę zabawna maniera wspomnianego już Andrzeja Zielińskiego - po jego refleksjach pozostaje wrażenie, że Beatlesi to w zasadzie epigoni Skaldów).

Wspominając o realiach dotknęliśmy drugiej dominanty książki, którą jest, by tak rzec, portret epoki. Po pierwsze Hen w kolejnych rozdziałach, które wyznaczają upływające lata (chronologia jest tu ważnym czynnikiem porządkującym), rysuje bieżącą sytuację polityczno-ekonomiczną, a także odnotowuje drobiazgi codziennego życia, "świadectwa epoki", artefakty, których charakter bez objaśnienia może być dla odbiorcy wychowanego w XXI wieku co najmniej zagadkowy lub całkowicie egzotyczny. Dla starszego zaś jest to istny wehikuł czasu do szczenięcego wieku, drobiazgów, sytuacji i rekwizytów dawno zapomnianych. Współbrzmią (to po drugie) z tą kopalnią skarbów wspomnienia rozmówców autora, siłą rzeczy pełne barwnego rekwizytorium - od zielonego oka wielkiego radia lampowego po czerwony samochód z okładki wspomnianej EP-ki. Niezwykle istotne są też realia niematerialne - w tym ówczesne środki masowego przekazu, narzędzia komunikacji międzyludzkiej, nośniki dźwięku i karkołomne sposoby ich zdobywania (urzekła mnie m.in. historia wyprawy śladem nieznajomego (!) chłopaka niosącego pod pachą longplay Beatlesów, zakończona przegrywaniem płyty na taśmę magnetofonową). W tle beatlemanii dostajemy barwny i detaliczny "matte painting" kilku dekad historii codzienności w Polsce, równie fascynujący co główny wątek.

Trzecią dominantą jest historia zespołu The Beatles. I chociaż nigdy nie wysuwa się ona na plan pierwszy, jest raz po raz obecna, a to w postaci kolejnych płyt poszukiwanych przez rozmówców autora Według niej, a to jako docierające za żelazną kurtynę mniej lub bardziej sprawdzone informacje (jak np. słynna miejska legenda o śmierci Paula). Ponadto na etapie szczytowego okresu działalności zespołu (od Revolveru do Abbey Road Hen wplótł szczegółowe omówienia pięciu longplayów - wcześniej ukazały się one w prasie z okazji kolejnych pięćdziesięcioletnich rocznic wydania płyt. W książce zafunkcjonowały znakomicie jako spojrzenie z bliska na twórczość, o którą tu cały czas chodzi, moment skupienia na muzyce, a nie tylko na jej recepcji. Te fragmenty najlepiej czytać jednocześnie słuchając przedmiotowych nagrań.

To, że te trzy wątki przewijają się w zaskakująco klarownym i czytelnym układzie - a w końcu jest to dzieło zbudowane z kilkudziesięciu indywidualnych wypowiedzi - jest już zasługą autora. Jego wkład jest tym razem dyskretny: wprowadza kontekst historyczny, przywołuje epizody z przeszłości, dzięki czemu umiejscawia w czasie kolejne wypowiedzi. Łączy nitki z różnych wypowiedzi, kojarzy ze sobą pewne drobiazgi, z rzadka ujawnia się zadając pytanie. Wyjątkiem są wspomniane omówienia pięciu płyt oraz uzupełniające książkę zestawienia subiektywnych ocen piosenek. W tych miejscach wyziera autorskie zaangażowanie w temat, z reguły trzymane w ryzach, z przestrzenią dla rozmówców.

Z drugiej strony jakość pracy Macieja Hena w tym specyficznym przypadku wyznacza w ogromnym stopniu koronkowa robota redakcyjna, dzięki której Beatlesi w Polsce to całość zaskakująco spójna. Książka, będąca przecież wielogłosowym gobelinem, jest jednocześnie tak poskładana, że niepostrzeżenie upływające lata, kolejne płyty i następujące po sobie fakty i pokolenia rozmówców przeradzają się w barwną i meandrującą, ale przecież logicznie płynącą opowieść o międzypokoleniowym doświadczeniu największego fenomenu w historii muzyki rozrywkowej oglądanego zza żelaznego parawanu. To jednocześnie niemal egzotyczna podróż do niestniejącej już Polski, ale także - las but not least - kopalnia pozytywnych emocji, których źródłem była, jest i będzie muzyka Wielkiej Czwórki.

Ode mnie: 5,5 / 6
___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

PASJA

Pod przewrotnym - bo przecież Beatlesi jako zespół nigdy się w Polsce nie pojawili - tytułem książki Macieja Hena kryje się kilkupłaszczyznowy tekst reporterski o silnym, ale nie dominującym, zabarwieniu osobistym. Dotyczy to nie tylko stosunku emocjonalnego autora do materii książki, bo ten jest widoczny ale nienachalny, ale przede wszystkim osobistego tonu obecnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to powinna być to TA książka, serio.

Jeśli mężczyzna miałby przeczytać tylko jedną książkę psychologiczną - to powinna być to TA książka, serio.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

BYŁO ICH TRZECH
Wychowany w Tennessee 32-letni McCarthy w debiutanckiej powieści odmalował przeszłość swojej najbliższej okolicy. Na (nieco zbyt) pretekstowej fabule kreśli relację trzech mężczyzn z trzech pokoleń, relację skropioną krwią trupa, o którego szczątkach każdy z nich wiedzę ma, no cóż, szczątkową. Dzieje się tu mało, mogłoby więcej, ale kolejne akty następują z bezlitosnym niczym walec fatalizmem i ponurą nieuchronnością przemijania na wpół dzikiego, ale wolnego, starego porządku. Z naturalistycznego konkretu wyrasta symbolika korespondująca z Faulknerem i Thoreau, natomiast najbardziej w pamięć zapadają obłędnej literackiej urody opisy przyrody okolic rodzinnego dla pisarza Knoxville: deszczowego, błotnistego lasu i z rzadka zamieszkanych wzgórz. I tragiczna odyseja opuszczonej kotki. Cormac od początku umiał w takie przejmujące obrazy.
4,5 / 6

___
www.ZaOkladkiPlotem.pl : Rzetelne recenzje od 2011 r.

BYŁO ICH TRZECH
Wychowany w Tennessee 32-letni McCarthy w debiutanckiej powieści odmalował przeszłość swojej najbliższej okolicy. Na (nieco zbyt) pretekstowej fabule kreśli relację trzech mężczyzn z trzech pokoleń, relację skropioną krwią trupa, o którego szczątkach każdy z nich wiedzę ma, no cóż, szczątkową. Dzieje się tu mało, mogłoby więcej, ale kolejne akty następują z...

więcej Pokaż mimo to