-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński10
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant30
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant2
Biblioteczka
2013-10-05
2013-10-02
2013-09-29
2013-09-10
2013-09-23
2013-08-08
Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat.
Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.
„- Okay - powiedział, gdy minęła cała wieczność. - Może "okay" będzie naszym "zawsze". - Okay - zgodziłam się.”
Nie wiem, jak wy, ale ja dopiero po raz pierwszy zetknęłam się z książką opowiadającą o osobach chorych na raka. Znam jedną dziewczynę, która żyje z taką chorobą - nie jest łatwo. Po części więc wiedziałam, czego się mogę spodziewać po powieści Pana Greena. Próbowałam w jakiś sposób przewidywać zakończenie - myślałam, że będzie ono jak najbardziej szczęśliwe, jak to bywa w młodzieżówkach. W żadnym razie nie przewidziałam obrotu wydarzeń, jaki miał miejsce w kultowej już "Gwiazd naszych wina".
Książka Johna Greena wywołała we mnie burzę emocji. Była jednym z nielicznych dzieł, po których miałam tzw. kaca książkowego. Znacie pewnie ten stan. Przeczytało się właśnie coś takiego, co wywołało na tobie tak wielkie wrażenie, że jeszcze przez kilka godzin lub dni nie możesz wziąć się za coś innego, bo nadal żyjesz TĄ powieścią. Potrzebujesz czasu, żeby ochłonąć i przemyśleć wszystko, co się wydarzyło. Dopiero potem potrafisz ją zrozumieć. Wryje się głęboko w twoją pamięć, naprawdę głęboko. Taka właśnie jest "Gwiazd naszych wina" - oddziałuje niesamowicie na odbiorcę.
„- Czujesz się lepiej? - Nie - wymamrotał Isaac, ciężko dysząc. - Tak to jest z bólem - odpowiedział Augustus, a potem spojrzał na mnie. - Domaga się, byśmy go odczuwali.”
Jest to powieść napisana w lekki sposób, co nie przeszkadza nam zagłębić się w nią od pierwszej strony. Pełna nadziei, miłości, marzeń, przemyśleń, smutku i obaw. Dochodzi do tego jeszcze humor, który poprawia dość przygnębiający nastrój. Mimo całego smutku zawartego jak i w dziele Greena, tak też w tematyce wybranej przez niego, potrafiłam się uśmiać z trafnych uwag Augustusa i wielu innych rzeczy. Książka jest szczera do bólu, dzięki czemu jeszcze bardziej realna.
Bohaterowie nie kryją się ze swoimi chorobami, starają się je akceptować. Nikt tu się nad sobą nie użala, bo zawsze może być gorzej, prawda? W jednym dniu jemy sobie spokojnie śniadanie przed telewizorem, a w drugim już nas nie ma. Taki jest świat. Zadziwiało mnie podejście do życia Hazel, Augustusa i Isaaca. Na początku nie potrafiłam sobie wyobrazić, że można tak łatwo zaakceptować rzeczywistość, ba, nawet sobie z niej żartować. Wraz z upływem kartek przyzwyczajałam się jednak do ich specyficznych stosunków między sobą bohaterów i humoru. Naprawdę ich polubiłam: przeżywałam wraz z nimi każdy kryzys, każde drobne zwycięstwo, każdą nostalgię. Odnalazłam w z nich cząstkę siebie.
Pomimo łączącej ich choroby, każde jest inne. Mamy lekko próżnego, przystojnego, z wisielczym poczuciem humoru, kochającego metafory Augustusa; naturalną, nie użalającą się nad sobą, a jednak przygotowaną na śmierć Hazel; niewidomego, inteligentnego i zabawnego Isaaca. Każdy z nich ma coś uświadomić czytelnikowi.
Połączyła ich wspólna tragedia - nie rozdzieliła nawet śmierć.
„W miarę jak czytał, zakochiwałam się w nim tak, jakbym zapadała w sen: najpierw powoli, a potem nagle i całkowicie.”
Wątek miłosny jest po prostu mistrzowski. Chociaż ta książka jest w większości o umieraniu, nastolatkom jakoś udaje się spędzić razem trochę czasu. Hazel i Augustus są świetną parą. Uczucie łączące ich jest niesamowicie mocne i zadziwiająco prawdziwe. Ani razu mnie nie nużyło, ba, sprawiało, że jeszcze bardziej wciągałam się w lekturę.
Dużym plusem było poprowadzenie narracji z punkty widzenia Hazel. Nie zanudza o swojej chorobie, nie chce litości, a nieplanowaną miłość przeżywa co raz mocniej z każdym dniem. Jest silną dziewczyną, którą strasznie chciałabym być. Znosi swoją chorobę w spokoju i stara się o niej nie myśleć. Historia sama w sobie wydaje się niesamowicie realna. Nie mogłam uwierzyć, że jest to w pełni fikcja literacka. Postaciom jak i wydarzeniom po prostu nie sposób zarzucić nierealność.
Jej się nie czyta, ją się pochłania. Piękny język i styl autora, wiele metafor, wątek autora ulubionej książki Hazel, pytania filozoficzne, ironia, wątek rodziców dziewczyny - to tylko niektóre z atutów tej powieści. Podróż od pierwszej do ostatniej strony "Gwiazd naszych wina" wiele mi uświadomiła. Każe zadawać sobie pytania o sens życia, o to, czy śmierć jest końcem, a może jednak początkiem czegoś nowego...
„Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.”
Szczerze mówiąc, na samym początku nie miałam pojęcia, że "Gwiazd naszych wina" (dziwny tytuł, ale osoby, które czytały, już rozumieją dlaczego wybrano taki, a nie inny) będzie tak wspaniałą książką. Tak dojrzałą. Myślę, że jest ona napisana specjalnie dla osób, które wymagają od lektury czegoś więcej niż tylko spędzenia z nią kilku godzin i bezmyślnego czytania kolejnych stron. John Green podjął się trudnego zadania opisania życia z chorobą, co wyszło mu genialnie. Napisał książkę, która zostawia ślad. Bo przecież o to chodzi, prawda? Żeby zostawić po sobie ślad.
Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat.
Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej...
2013-09-02
Po miesiącach rozłąki Aria i Perry znów się spotykają. Wreszcie mogą być razem i już chyba nic nie stoi im na przeszkodzie. Perry staje się nowym Wodzem Krwi plemienia Fal. Próbuje poradzić sobie z tym zadaniem, co niestety nie jest takie łatwe. Tym bardziej, że burze eterowe przybierają na swej gwałtowności. Natomiast Aria cały czas jest postrzegana jako Kret i mieszkańcy mają jej wiele rzeczy za złe, przez co nasi bohaterowie muszą się ukrywać ze swoim uczuciem. Jednak nie jest to największy problem: Talon jest w dalszym ciągu przetrzymywany w Reverie. A, jak się okazuje, nie jest to aż tak bezpieczne miejsce na jakie wygląda.
Aria i Perry muszą podjąć się zadania odnalezienia Wielkiego Błękitu, zanim burze eterowe zniszczą znany im świat. Czy przetrwają? I czy przetrwa łączące ich uczucie?
Zwykle bywa tak, że kontynuacje są gorsze od poprzedniczek. Autor nie jest w stanie sprostać wymaganiom czytelników co do następnej części. Kończy się to średnią powieścią, którą ludzie czytają tylko dlatego, żeby poznać dalsze losy ich ulubieńców. Pani Rossi wymyka się tutaj schematowi! Pierwsza część była bardzo dobrą, wciągającą lekturą. Druga jest pod tym względem do niej podobna, ale oczywiście nie taka sama. Mamy tu nowych bohaterów, a także poznajemy sekrety z przeszłości. "Przez bezmiar nocy" jest do granic wypełniony emocjami, zarówno pozytywnymi jak i negatywnymi. Uczucie łączące głównych bohaterów poddawane jest licznym próbom.
Wątek romantyczny w tej części jest znacznie bardziej skomplikowany niż w "Przez burze ognia". Przybywają nowe osoby, które kuszą przebywających z dala od siebie Arię i Perry'ego. Nie znajdziecie tutaj słodzenia czy wyznań miłosnych na każdej stronie. Uczucie łączące ich jest niesamowite, głębokie, ale nie jest najważniejszym elementem powieści. Duży plus.
Bohaterowie wykreowani przez autorkę nie raz was zadziwią, rozbawią do łez lub zasmucą. Pani Rossi tak zręcznie opisuje ich uczucia, że czytelnik nie ma prawa poczuć się z nimi niezwiązany. Są zróżnicowani: od tajemniczych i fałszywych do przyjacielskich i miłych. Widać że autorka poświęciła im wiele czasu i uwagi. Narracja jest prowadzona z punktu widzenia Arii i Peregrine'a. Jest to dobre rozwiązanie, po części dlatego, że bohaterowie przez jakiś czas są dość oddaleni od siebie. Nie można ich nie polubić, ale są też urzekające postacie drugoplanowe. Moje serce podbił (po raz kolejny!) zabawny, zdeterminowany i odważny Roar, który próbuje odzyskać ukochaną Liv z rąk władcy innego plemienia. Liv, siostra Perry'ego, jest jedną z nowych bohaterów. Możemy poznać także bliżej ojca Sorena, nowych ludzi w plemieniu (mi.n. Kirrę, która spróbuje namieszać) oraz samego Sorena.
Akcja w tej części powoli płynie swoim tempem. Niespodziewane zwroty? Są. Czy nudzi? Nie. Zaskakujące i zachęcające do sięgnięcia po trzecią część zakończenie? Pewnie! Jak widzicie, znalazłam tu elementy, których szukam w każdej książce. Cały czas coś się dzieje, ale czytelnik nie poczuje się przytłoczony. Opisy nie są zbyt długie, zawierają dokładnie to, co musimy wiedzieć o świecie przedstawionym. Niesamowitą przyjemność z czytania zawdzięczam niebanalnemu stylowi i językowi autorki. Teraz już rozumiałam większość sformułowań wykorzystywanych przez nią i nie musiałam się co parę stron zastanawiać o co chodzi.
Okładka książki jest w takim samym stylu jak ta poprzednia. Nie urzekła mnie, zwłaszcza ten mężczyzna, ale nie ma źle. Co mnie bardzo ucieszyło, nie ma na niej żadnych reklam czy fragmentów recenzji. I całe szczęście. Możemy skupić się na bardzo ładnie wykonanych napisach i już ciut mniej ładnej grafice. Tak samo jak w przypadku "Przez burze ognia", bardziej podoba mi się jej tył ;)
Czy warto sięgnąć po "Przez bezmiar nocy"? Zdecydowanie tak. Jest udaną kontynuacją, choć nie poznałam odpowiedzi na niektóre z nurtujących mnie pytań. Dla fanów antyutopii czy młodzieżówek będzie bardzo dobrą pozycją. A jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z częścią pierwszą, zachęcam. Spróbujcie i przekonajcie się czy bylibyście w stanie przeżyć w świecie nękanym przez burze ognia.
Po miesiącach rozłąki Aria i Perry znów się spotykają. Wreszcie mogą być razem i już chyba nic nie stoi im na przeszkodzie. Perry staje się nowym Wodzem Krwi plemienia Fal. Próbuje poradzić sobie z tym zadaniem, co niestety nie jest takie łatwe. Tym bardziej, że burze eterowe przybierają na swej gwałtowności. Natomiast Aria cały czas jest postrzegana jako Kret i mieszkańcy...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-11
2012-01-01
2011-01-01
2013-05-03
2011-01-01
2013-08-23
"Papierowe miasto dla papierowej dziewczyny."
Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman.
Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego życie, wzywając go do udziału w tajemniczej i misternie zaplanowanej przez siebie kampanii odwetowej, Quentin oczywiście podąża za dziewczyną. Gdy ich całonocna wyprawa dobiega końca i nastaje nowy dzień, Quentin przychodzi do szkoły i dowiaduje się, że zagadkowa Margo w tajemniczych okolicznościach zniknęła. Chłopak wkrótce odkrywa, że Margo zostawiła pewne wskazówki i że zostawiła je dla niego. Podążając jej urywanym śladem, w miarę zbliżania się do celu Q odkrywa zupełnie inną Margo, niż ta, którą kochał i znał dotychczas.
"Moim cudem było to, że spośród wszystkich domów na wszystkich osiedlach mieszkaniowych w całym stanie Floryda zamieszkałem w domu w sąsiedztwie Margo Roth Spiegelman."
Poznanie twórczości Johna Greena rozpoczęłam, jak większość z was, od kultowej już "Gwiazd naszych wina". Była ona bardzo dobrą i poruszającą historią o miłości, poświęceniu i reszcie ważnych kwestii, lecz mimo to, muszę przyznać, że oczekiwałam czegoś więcej po tej masie pochwał. I chyba tak samo mogę podsumować "Papierowe Miasta" - czekałam na piękne fajerwerki, a dostałam, cóż, patyczek z zimnym ogniem.
Tak właśnie zacznę swoje rozważania na temat tej książki. Co takiego było w moich oczekiwaniach, czego pan Green nie zawarł w swojej powieści? Tajemnice - były; miłość - oczywiście; rozmyślania - też; dowcip - co nie miara; nutka kryminału - tyci tyci. Niby wszystko to było, ale nie do końca w takiej ilości i jakości, jakiej chciałam. Przez całą powieść oczekiwałam też jakiegoś hmm... zwrotu akcji, czegoś, co w końcu doda to "coś", co musi mieć każdy bestseller. Tego też tu nie było. Odniosłam wrażenie, że było: a) mało tajemnic i praktycznie zerowy wątek kryminalny, b) ogromna naiwność i wiara głównego bohatera w to, że Margo Spiegelman jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem, że jest jakąś super bohaterką i oczywiście c) zbyt wieeele miłości.
Dwie powieści tego autora, z którymi miałam do tej pory styczność zdają się być inne, ale tylko na pierwszy rzut oka. Sprawa ma się podobnie jak z książkami Dana Browna czy Roberta Ludluma - wystarczy przeczytać jedną czy dwie książki tych autorów, a już można powiedzieć, co się zdarzy w następnej. Pan Green w w swoich powieściach (do przeczytania pozostaje tylko "Szukając Alaski") zawiera wielką miłość, przyjaźń, głębokie przemyślenia, pomaga swoim czytelnikom zrozumieć świat i przekazuje jakieś uniwersalne prawdy. Pisze on powieści o prostej fabule i akcji, niewielkie pod względem objętości i łatwe w odbiorze.
"Tak trudno jest odejść - dopóki się nie odejdzie. A wówczas to najłatwiejsza rzecz pod słońcem."
Wiem, że to, co piszę jest strasznie nieskładne. Już po raz któryś próbuję się wziąć za napisanie tej notki. Trudno mi pisać o "Papierowych Miastach" - nie zasłużyły na wielką krytykę, bo były całkiem fajne, ale też nie powaliły na kolana. Gdzieś tam zdaje mi się, że czegoś chyba nie zrozumiałam, że cały czas coś mi umyka. Nie czuję tej green'owskiej magii, która była obecna w "Gwiazd naszych wina".
Czasem historia przedstawiona w "Papierowych Miastach" nużyła mnie. Quentin po raz kolejny wybiera się na wyprawę w poszukiwaniu Margo, nic nie znajduje i zastanawia się: "Gdzie jest Margo?". Było tego ciut za dużo, takie ciągłe powtarzanie stawało się po prostu nudne. Kolejną rzeczą, którą mogłabym zarzucić tej opowieści jest fakt, że przy "Gwiazd naszych wina" płakałam, strasznie przeżywałam, a tu nic takiego nie miało miejsca. Zabrakło tej więzi niesamowitej więzi z postaciami, która była wcześniej obecna.
Pan Green i tym razem umieścił w swojej powieści bohaterów, których potrafilibyśmy polubić, gdyby udało nam się ich spotkać. Przede wszystkim naiwny Quentin jest jedną z takich postaci. On, jak i jego paczka tryskają humorem, potrafią być w odpowiednich chwilach poważni, a także świetnie się dogadują i pomagają nawzajem. Nie są typowymi nastolatkami; mają swoje wady, ale nawet mimo to, wydają się tacy idealni. Mają rozwinięte charaktery i są mocną stroną powieści. Jest także Margo, ukochana Q. Ona jest chyba najbarwniejszą ze wszystkich postaci. Mamy możliwość obserwowania jak stopniowo zrzuca maskę i odsłania prawdziwą naturę - niekoniecznie taką, jakiej oczekuje młody Jacobsen.
"Margo zawsze kochała tajemnice. (...) być może kochała je tak bardzo, że sama stała się tajemnicą."
Przez pierwsze 100 stron wraz z głównym bohaterem i Margo robimy różne kawały jej znajomym. Nie ukrywam, było to miejscami fajne, ale trochę się przeciągało. Autor spokojnie mógłby to zawrzeć na 30 stronach, ale nie w 1/4 książki. Dopiero potem otrzymujemy tę właściwą akcję, na którą czekaliśmy. Nie jest ona skomplikowana, lecz wciąga czytelnika. Poszukujemy wraz z Q zaginionej dziewczyny i odkrywamy co raz to nowe wskazówki, które nam zostawiła. Poznajemy jej tok myślenia, a także głęboko zakorzenione problemy i obawy. Między innymi kwestię papierowych miast. W tej części atmosfera staje się poważniejsza, a akcja rozwija się. Jednak dopiero w ostatniej wszystko nabiera niesamowitego rozpędu i pędzi jak szalone, aż do ostatniej strony.
" To papierowe miasto. Mówię ci, tylko popatrz Q: popatrz na te wszystkie ślepe zaułki, ulice, które zawracają same na siebie, wszystkie te domy wybudowane tylko po to, by się rozpaść. Na wszystkich tych papierowych ludzi mieszkających w swych papierowych domkach i wypalających swoją przyszłość, byle tylko siedzieć w cieple. Na wszystkie te papierowe dzieciaki pijące piwo, które kupił im jakiś menel w papierowym całodobowym. Każdy opętany jest manią posiadania przedmiotów. Cienkich jak papier i jak papier kruchych."
Historia przedstawiona przez autora jest barwna i pełna postaci, które na tle reszty z innych książek się nie wyróżniają. Język i styl zmuszają do rozmyślań, które są doskonale ujęte dla młodego czytelnika. Całość jest przedstawiona w zabawny i interesujący sposób. Każda jego powieść jest piękna i unikatowa na swój sposób. To właśnie uwielbiam u Greena: potrafi napisać powieść dla nastolatków, która niby jest banalną historyjką, a jednocześnie uczy nas czegoś.
Wydaje mi się, że ta książka opowiada o tym, że nigdy tak naprawdę nie zrozumiemy drugiego człowieka. Pozostanie on, jak i jego cele czy działania, dla nas tajemnicą. Bardzo ważna i trudna do zrozumienia kwestia dla przyzwyczajonych do tandetnych romansideł nastolatków. To mówi nam zakończenie. Nie jest to typowy happy-end, do których jestem przyzwyczajona, ale było ono z pewnością zaskakujące dla czytelnika wpatrzonego w Margo jak w obrazek. Duży plus dla autora, ponieważ udało mu się mnie zaskoczyć i wprawić w lekkie osłupienie.
"Łatwo jest zapomnieć, jak przepełniony ludźmi jest świat - świat pęka w szwach od ludzi, a każdego z nich możemy sobie wyobrazić, tylko że nieodmiennie tworzymy sobie o nich niewłaściwe wyobrażenia."
"Papierowe Miasta" nie są wyjątkową lekturą, nie tak wciągającą jak "Gwiazd naszych wina". Są interesujące, ale czytelnik po wcześniejszym przeczytaniu pełnych emocji "Gwiazd naszych wina" poczuje niedosyt. Czegoś tu zabrakło w porównaniu do tamtej powieści. Moim zdaniem John Green jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Przynajmniej jednym z najlepszych w pisaniu młodzieżówek. Polecam tę książkę młodzieży, która wymaga czegoś lepszego niż kolejne tandetne romansidło. Niecierpliwie oczekuję premiery "Szukając Alaski".
"Ludzie tworzą miejsca, a miejsca tworzą ludzi."
Moja ocena: 7/10
"Papierowe miasto dla papierowej dziewczyny."
Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman.
Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego życie, wzywając go do udziału w tajemniczej i misternie zaplanowanej przez siebie kampanii odwetowej,...
2013-08-30
2013-08-28
"Julia Ferrars.
Dziewczyna, której dotyk jest śmiercionośny, która wysysa siły witalne i energię żywych ludzi i porzuca na ziemi ich bezwładne, sparaliżowane ciała. Dziewczyna, która większość swojego życia spędziła w szpitalach i izbach dla nieletnich przestępców. Dziewczyna, którą porzucili nawet rodzice. Dziewczyna uznana za chorą psychicznie i skazana na izolację w szpitalu psychiatrycznym, w którym szczury bały się żyć."
Julia z Adamem uciekają z kwatery Komitetu Odnowy i trafiają do Punktu Omega, przystani dla dzieci o szczególnych zdolnościach. Wreszcie są bezpieczni. Sielanka zakochanych trwa jednak krótko. Julia poznaje sekret, który może przekreślić ich wspólne marzenia o szczęściu…
Kontynuacja średniej powieści Tahereh Mafi "Dotyk Julii" nie wzbudziła we mnie zbyt wielu pozytywnych emocji. Może to ze mną jest coś nie tak, ale nie rozumiem fenomenu tej serii. Jest sobie nastolatka jakich wiele w dzisiejszej literaturze, tyle że posiada dar. Stara się nauczyć go wykorzystać, przez co robi wielkie zamieszanie. I tyle. Pamiętam jak napalona byłam na pierwszą część tymi głośnymi zapowiedziami, świetnymi opiniami, a tu co? Średnia książka w ładnej oprawie. Z "Sekretem Julii" było podobnie.
Najwięcej do zarzucenia mam tu samej Julii, która jest tak nijaką i tępą bohaterką, że aż mnie skręca od środka. I to jeszcze ona opowiada całą historię. Świetnie. Nie dość, że Julia jest po prostu nudna, to jeszcze (sic!) użala się nad sobą, non-stop mówi o cudownym uczuciu łączącym ją i Adama. Co oczywiście nie przeszkadza jej go zdradzać. Gdzie tu logika? Nóż mi się w kieszeni otwierał, kiedy po raz kolejny czytałam jej idiotyczne rozwodzenie się nad tym, kogo kocha, które (niestety) zajmowały jakieś 3/4 książki.
Wyglądało to mniej więcej tak:
"Adamie, jak ja cię kocham. Kocham cię naprawdę, całym sercem. Miłością prawdziwą i nieskończoną. Oh, jesteś dla mnie taki dobry, a ja jestem tak okrutną i nie zasługującą na życie istotą. Oh, Adamie, jak możesz mnie kochać. Ale muszę z tobą zerwać, zrozum to proszę. A może jednak powinniśmy być razem? Nie, jednak nie, ale Adamie jak ja za tobą tęsknię. Tak bardzo chciałabym, żebyś mnie teraz dotknął. Ale Warner... Nie rozumiem mojego uczucia do niego, ale jest taki dobry, trzeba mu współczuć. Co z tego, że kazał mnie torturować i zabiłam przez niego dziecko, ale on nakarmił bezdomnego psa. I jest taki sexy. Może jego też kocham."
"Ja nie funkcjonuję tak jak należy.
Jestem tylko konsekwencją katastrofy. Niczym więcej."
Kwestię bohaterów uratowali na szczęście zabawny, odważny i nieprzewidywalny Kenji oraz WARNER *.* I tu znowu muszę się poważnie zastanowić nad tym, co ze mną jest nie tak, skoro nie szaleję za pierwszym ukochanym naszej cudownej bohaterki, ale za jej oprawcą. To on uratował tą powieść w moich oczach. Co prawda nie jest już aż tak zły jak w "Dotyku", bo (niestety) musiał się zakochać w głównej bohaterce. Ale i tak jest najbarwniejszą z postaci wykreowanych przez autorkę. Nadaje powieści pikanterii, okrucieństwa, tajemnic... I wielu, wielu innych rzeczy. Wątkiem bijącym na głowę prawie całą książkę była kwestia jego dzieciństwa oraz rodziny. Zabawne, Pani Mafi najlepiej wyszedł właśnie bohater, którego nie powinniśmy lubić i nie powinniśmy się na nim aż tak skupiać.
„-Nie mam pojęcia, co ty widzisz w tym gościu – mówi – ale powinnaś spróbować z nim pomieszkać. Ten facet jest humorzasty, że hej.
– Nie jestem humorzasty…
– Taa, bracie – Kenji odkłada sztućce. – Jesteś humorzasty. Nic tylko „zamknij się, Kenji”, „idź spać, Kenji”, „nikt nie ma ochoty oglądać cię nago”. Tysiące ludzi marzy, żeby zobaczyć mnie nago. Mogę to udowodnić.”
Dobra, dość o postaciach. Teraz czas złajać autorkę za... nadawanie mocy praktycznie każdej postaci. W pierwszej części tylko Julia miała jakąś moc, jej dotyk zabijał. Okej, fajnie. Potem pojawił się Adam, który może ją dotknąć. No dobra, jestem to w stanie jeszcze przełknąć, z trudem, ale mogę. A następnie już z górki: dosłownie wszyscy. Jeszcze niektórych jestem w stanie zrozumieć. Ale po co dawać jakąkolwiek moc bratu Adama czy Warnerowi? Bez sensu. nagle wychodzi na to, że w każdym kryje się odrobina takiej "magii".
Schematyczny wątek miłosny też nie prezentował się zbyt dobrze. W pierwszym tomie byli tylko Julia i Adam. Zwykła parka, której związek nie jest łatwy, z jakiegoś powodu wyjątkowy, a jego podłoże było (co tu dużo mówić) po prostu naciagane. A tu nagle autorka sprezentowała mi (takie zaskoczenie normalnie) trójkącik! Nienawidzę trójkącików. Wiadomo jak to się kończy i nie inaczej było w tym przypadku. Ten wątek wyjątkowo kuleje. Oczywiście z winy Julii, która (jak Bella ze "Zmierzchu" i wiele jej następczyń) nie może się zdecydować, kogo by tu pokochać. I marudzi przez wszystkie strony, o czym już mówiłam. Mogłaby się wreszcie dziewczyna ogarnąć i zdecydować. Może w trzeciej części wreszcie to zrobi. Będzie to największe zaskoczenie.
Opisy, które bywały przydługie, też mnie nie zachwyciły. Już pomijając rozterki wewnętrzne głównej bohaterki, większość jej przeżyć czy opisów miejsc akcji można by skrócić o połowę, a książka i tak by na tym nie straciła. Może nawet by zyskała. Gdyby wszystko było konkretniejsze i rozwijało się szybciej.
"Ta planeta jest jak złamana kość, która nigdy nie została właściwie nastawiona, jak setki sklejonych odprysków kryształu. Zostaliśmy roztrzskani, a potem zrekonstruowani i poinstruowani, abyśmy każdego dnia udawali, że wciąż funkcjonujemy tak, jak należy. Ale to kłamstwo. Każdy człowiek miejsce myśl pogląd - to kłamstwo."
Tak samo sprawa ma się z akcją i ogólnie historią, która sama w sobie mogłaby być wciągająca. Seria Pani Mafi wygląda jak połączenie "Igrzysk śmierci" (gdzie walczymy o przetrwanie i staramy się przy okazji obalić rząd), "Delirium" (jesteśmy więzieni i terroryzowani przez rząd, godzimy się na to, ale potem zaczynamy przejrzewać na oczy) i może "Domu Nocy" (posiadamy moce). Brzmi ciekawie, ale ona nie umywa się do wcześniej wspomnianych. Na początku akcja ciągnie się, ciągnie i po jakichś 30 stronach miałam zamiar definitywnie odłożyć książkę. Potem na szczęście wystąpiło kilka przełomowych i zaskakujących momentów i zdecydowałam się dotrwać do końca, choćby nie wiem co! No i dla Warnera oczywiście.
W drugiej części miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o tym zniszczonym świecie. I znowu pudło. Nadrzędnym punktem wydarzeń jak i opisów (poza uczuciami) jest Punkt Omega i niestety nie dowiadujemy się praktycznie niczego nowego o świecie po apokalipsie. Odniosłam wrażenie, że Julii zbytnio to nie interesuje, więc nie powinno też interesować czytelnika; że są kwestie ważniejsze.
Język pozostaje niezmienny, praktycznie niczym nie różni się od tego użytego w "Dotyku". Nie jest trudny w odbiorze, miejscami trochę zbyt się unosi. Szczególnie w momentach, kiedy Julia rozmyśla (i nie mówię tu o myśleniu o miłości). Jednych może zrazić, innych oczarować. Zależy od gustu. Liczne metafory, powtórzenia oraz wygląd graficzny można polubić. Nadal podobają mi się te przekreślone zdania. Mają swój urok i pokazują jak Julia próbuje wypierać niektóre myśli.
Trochę nie rozumiem wprowadzenia oryginalnej okładki. Pierwsza, którą wydawnictwo samo zrobiło, była naprawdę udana. Druga mogłaby być w podobnym typie, tak żeby się jakoś obie zgrały na półce. A tu jednak nie. Nie żeby mi się ta okładka jako sama grafika nie podobała, co to to nie. Jest jednym z niewielu plusów tej książki. Bardzo dopracowana i stonowana. Tyle, że po prostu nie pasuje do pierwszej.
Zakończenie zapowiada zmianę postawy bohaterki. Mogłaby to wreszcie zrobić, wydorośleć. Końcówka jest niesatysfakcjonująca, trochę zbyt otwarta, czym zachęca do sięgnięcia po ostatni już tom. Szczerze mówiąc, nie wiem czy to zrobię. Jestem już zbyt zmęczona biadoleniem Julii, nie wiem, czy zniosę kolejną dawkę emocji. Żeby tylko nie była tak śmiertelna jak dotyk głównej bohaterki.
"Przez całe życie usiłowałam być lepsza. Silniejsza. Bo w przeciwieństwie do Warnera nie chcę być postrachem. Nie chcę nikogo krzywdzić."
"Julia Ferrars.
więcej Pokaż mimo toDziewczyna, której dotyk jest śmiercionośny, która wysysa siły witalne i energię żywych ludzi i porzuca na ziemi ich bezwładne, sparaliżowane ciała. Dziewczyna, która większość swojego życia spędziła w szpitalach i izbach dla nieletnich przestępców. Dziewczyna, którą porzucili nawet rodzice. Dziewczyna uznana za chorą psychicznie i skazana na izolację w...