Jedenasty rozdział opowieści o tytułowym, oszpeconym i cynicznym łowcy nagród, ma być ostatnim. Dość szybko, wraz kolejnymi ukazującymi się tomami serii, można było wyrobić w sobie przeświadczenie, że nie będzie tu jakichś wielkich zaskoczeń. (Chociaż tutaj akurat dostajemy w pakiecie niespodziankę - szybko okazuje się bowiem, że Hex się ożenił.) A mimo to, ta brutalna, czasami wręcz surowo narysowana opowieść, ma w sobie coś, co czyni ją w niemal hipnotyczną. Nawet jeśli łatwo dopowiedzieć sobie zakończenia poszczególnych historii, to wciąż pozostają one ciekawe i zajmujące. Mimo brzydoty formy i treści - zachęcają do zagłębienia się w tej brudnej rzeczywistości. Hex i jego uczynki wyzwalają jakąś oczyszczającą moc - moc rewanżu i surowo rozumianej sprawiedliwości. Na koniec mamy coś w rodzaju finalnego rozrachunku - trochę oniryczną, trochę zostawiającą margines na interpretacje opowieść spinającą klamrą życie głównego bohatera (czy ściślej rzecz biorąc - antybohatera). I chociaż pozornie nie ma on już nic do zaoferowania - będzie go jednak brakować!
Lubię komiksy z Jonah Hexem. Pulpowe historie z okaleczonym, wyglądającym upiornie rewolwerowcem, który jest niezniszczalnym bohaterem w starym stylu, rodem właśnie z jakiś czasów groszowych magazynów i opowiadań, których chodziło o czystą akcję, niesamowitość, odrobinę grozy. W większości tytułów w serii o konfederackim herosie przemierzającym Dziki Zachód w latach po wojnie secesyjnej, dostajemy krótsze historyjki, z szybko zawiązywaną akcją i puentą w okrutnym, zdecydowanym stylu z grzmotem rewolwerów i dawką przemocy. A tym razem autorzy wpadli na pomysł długiej fabuły i to się nie sprawdza. Bo to zlepek przewidywalnych, schematycznych i całkowicie niedziałających wątków, klisz które zamiast dawać frajdę nużą i zniechęcają.
Rysunki nie wychodzą poza zwyczajową konwencję w tej serii, nie wyróżniają się, ale rysownik słabiej radzi sobie w twarzach.
Podsumowując chyba najsłabszy tytuł w serii.