Polska pisarka, członkini Warszawskiego Towarzystwa Teozoficznego i Warszawskiego Stowarzyszenia Ziemianek. Pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Była córką Henryka Rodziewicza herbu Łuk i Amelii z Kurzenieckich. Rodzice Marii za pomoc udzieloną powstańcom styczniowym (przechowywanie broni) zostali skazani na konfiskatę rodzinnego majątku Pieniuha w Wołkowyskiem i zesłanie na Syberię. Matce będącej wówczas w ciąży z Marią, zezwolono na urodzenie dziecka i późniejszy o kilka miesięcy wyjazd opłaconym przez nią powozem. Dzieci Rodziewiczów podczas pobytu rodziców na zesłaniu zostały oddane pod opiekę różnym krewnym. Marią zaopiekowali się początkowo dziadkowie Kurzenieccy w majątku Zamosze koło Janowa, a po ich niedługiej śmierci zajęła się nią przyjaciółka i daleka krewna matki – Maria Skirmunttowa (w Korzeniowie na Pińszczyźnie). W 1871 w wyniku amnestii wrócili z zesłania rodzice Marii. Mogli wówczas osiąść tylko poza obrębem ziem zwanych przez Rosjan „zabranymi”, czyli nie na terenie Grodzieńszczyzny, gdzie Rodziewiczowie mieli krewnych. Osiedlili się w Warszawie, gdzie znajdowali się w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej (ojciec pracował jako rządca kamienicy, matka przez pewien czas w fabryce papierosów). Sytuacja rodziny poprawiła się nieco, kiedy daleki krewny Ksawery Pusłowski uczynił ojca Marii administratorem swoich nieruchomości. Prawdziwa poprawa nastąpiła jednak w 1875, gdy Henryk Rodziewicz odziedziczył po swym bezdzietnym bracie Teodorze majątek Hruszowa na Polesiu (1533 ha). Nie był to majątek należący od dawna do rodziny (pradziadek Rodziewiczówny kupił go od Suworowa).
Już w czasie pobytu w Warszawie Rodziewiczówna zaczęła uczęszczać na pensję pani Kuczyńskiej. W końcu 1876 w związku z poprawą sytuacji materialnej rodziny została umieszczona na pensji w Jazłowcu u sióstr niepokalanek, gdzie przełożoną była Marcelina Darowska (beatyfikowana przez Jana Pawła II),zwana przez Marię „Mateczką”. Tam przebywała do ferii 1879, kiedy z powodu choroby ojca i braku pieniędzy na dalsze kształcenie musiała wrócić do rodziny (ukończyła naukę na piątej lub szóstej klasie). Pobyt na pensji w Jazłowcu, gdzie dziewczęta w religijnej, ale i patriotycznej atmosferze przygotowywano przede wszystkim do przyszłej roli żony i matki, wywarł duży wpływ na Rodziewiczównę. Tutaj miały także powstać jej pierwsze utwory (najprawdopodobniej Kwiat lotosu).
W 1881 umarł ojciec Rodziewiczówny. Po jego śmierci zaczęła stopniowo przejmować kontrolę nad majątkiem aż do 1887, gdy przejęła go formalnie (wraz z obciążeniem w postaci długów ojca i stryja, a także koniecznością spłaty rodzeństwa). Obcięła krótko włosy (za zezwoleniem matki) i w krótkiej spódnicy i „męskim” żakiecie zajęła się zarządzaniem Hruszową, która nie przynosiła jednak większych dochodów (przy dużym areale na ziemię uprawną przypadała najwyżej jedna trzecia).
W 1882 r. Maria Rodziewiczówna zadebiutowała drukując pod pseudonimem Mario w 3 i 4 numerze „Dziennika Anonsowego” dwie nowelki – Gamę uczuć i Z dzienniczka reportera. Pod tym samym pseudonimem opublikowała w 1884 w redagowanym przez Marię Konopnicką „Świcie” nieco obszerniejsze opowiadanie Jazon Bobrowski, a w 1885 humoreskę Farsa panny Heni. Debiutem powieściowym Rodziewiczówny był Straszny dziadunio, którym zwyciężyła w 1886 w konkursie ogłoszony przez „Świt”, gdzie powieść tę opublikowano w odcinkach.
Stosunki dworu z miejscowymi prawosławnymi chłopami białoruskimi układały się różnie. W 1890 za „czynne zelżenie” (pobicie) pastucha z Antopola groziły pisarce nawet dwa tygodnie aresztu (sprawę ostatecznie załatwiono polubownie wypłaceniem powodowi nawiązki w wysokości pięciu rubli). W grudniu 1900 podpalono jej zabudowania jednego z folwarków (spalenie stodoły, młocarni i obory z pięćdziesięcioma sztukami bydła). Dwór w Hruszowej promieniował jednak na okolicę ogólnym szerzeniem kultury, a okoliczni chłopi znajdowali tutaj pomoc medyczną. W 1937 z okazji 50-lecia władania Hruszową (i 50-lecia pracy literackiej) miejscowi chłopi podarowali Rodziewiczównie album z dedykacją: Sprawiedliwej Pani i Matce za 50 lat wspólnej pracy, kupili dzwony do jej kaplicy i za darmo zwieźli cegłę na budowany przez Rodziewiczównę w Antopolu kościół katolicki.
Po śmierci babki, marki i siostry w połowie lat 90. pisarka przez jakiś czas mieszkała w Hruszowej sama. Trudno określić, kiedy w majątku zamieszkała Helena Weychert jako (poznana w Stowarzyszeniu Ziemianek) partnerka życiowa Rodziewiczówny. Weychert wprowadziła zmiany w prowadzeniu gospodarstwa (takie jak wprowadzenie płodozmianu czy uruchomienie gorzelni),które poprawiły przychody. Po kilku latach przeprowadziła się do Warszawy, kupując razem z Rodziewiczówną mieszkanie na Brackiej i posiadłość koło Falenicy.
W 1919 jej miejsce zajęła w Hruszowej nowa, przedstawiana jako daleka krewna, partnerka pisarki – Jadwiga Skirmunttówna. Jadwiga zajmowała się "domem i gospodarstwem kobiecym", a Maria "sobie zostawiła interesy i męską część gospodarstwa". Relacja ta była określana przez Skirmunttównę we wspomnieniach niemieckim słowem Wahlverwandtschaft, oznaczającym "powinowactwo duchowe"/"powinowactwo z wyboru".
Czas do I wojny światowej pisarka spędzała zasadniczo w swym majątku w towarzystwie Jadwigi Skirmunttówny bądź Heleny Weychert. Jedynie zimą wyjeżdżała na 2–3 miesiące do Warszawy. Odbyła też kilka podróży zagranicznych: do Rzymu (za 500 rubli uzyskanych jako nagrodę za Dewajtis),2–3-krotnie do południowej Francji (Riwiera),przynajmniej raz do Monachium, do Szwecji i Norwegii.
W 1905 rozpoczęła aktywną działalność społeczną (napięcia społeczne, obraz robotniczej nędzy miał wywrzeć na niej ogromne wrażenie). W 1906 założyła tajne stowarzyszenie kobiece Unia. Przyczyniła się też do założenia w Warszawie sklepu spożywczego i sklepu zajmującego się sprzedażą wyrobów ludowych, a także świetlicy na terenie powiatu kobryńskiego.
Wybuch I wojny światowej zastał Rodziewiczównę w Warszawie. Wzięła udział w organizacji szpitala wojskowego, pomagała także w organizowaniu tanich kuchni dla inteligencji i bratniej pomocy akademickiej. W 1915 wróciła na pewien czas do Hruszowej, podejmując tam opiekę nad uciekinierami, których usiłowała zatrzymać.
W latach 1919–1920 inicjowała szereg poczynań społecznych w okolicy Hruszowej założenie kółka rolniczego, budowę łaźni parowej, odbudowę chederu w Antopolu. W okresie wojny polsko-bolszewickiej znalazła się w Warszawie, gdzie pełniła obowiązki sekretarki w Komitecie Głównym PCK oraz została mianowana komendantką Kobiecego Komitetu Ochotniczej Odsieczy Lwowa na miasto Warszawa Za działalność na tym polu została odznaczona Odznaką Honorową „Orlęta“, do której dołączony był dyplom podpisany przez gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Po zakończeniu działań wojennych wróciła do Hruszowej. Po latach dyplom ten Rodziewiczówna uważała za najważniejszą pamiątkę swej działalności.
W okresie międzywojennym próbowała nadal prowadzić działalność oświatową i społeczną (m.in. zorganizowała Dom Polski w Antopolu, sfinansowała również budowę piętra w kobryńskim Gimnazjum Państwowym własnego imienia). Polityka rządowa na Kresach budziła jednak jej dezaprobatę. Utrzymanie polskości na tych ziemiach wiązała ideowo z rolą wielkiej własności ziemskiej i Kościoła. Władze zażądały od niej tymczasem oddania części majątku (150 ha) na potrzeby osadnictwa, do czego doszły jeszcze osobiste zatargi ze starostą z Kobrynia. Stała się protektorką i współzałożycielką Związku Szlachty Zagrodowej.
Rodziewiczówna miała wytworzony z doświadczeń własnych i z obserwacji otoczenia, krytyczny stosunek do Żydów, których uważała za wyzyskiwaczy (lichwa),w znacznym stopniu przyczyniających się do nędzy poleskiej wsi i kłopotów finansowych kresowych ziemian. Znalazło to niejednokrotnie odbicie w jej utworach, gdzie występuje postać złego Żyda, w niektórych daje jednak przykłady postaci pozytywnych, życzliwych i w kłopotach pomocnych Polakom (np. Jaskółczym szlakiem).
W 1937 roku została zaproszona do władz Obozu Zjednoczenia Narodowego. Zaproszenie przyjęła, ale w 1938, protestując przeciw poczynaniom rady naczelnej OZN, z organizacji tej wystąpiła.
Wybuch II wojny światowej zastał ją w Hruszowej. Została z niej wysiedlona w październiku 1939 (majątek, po zajęciu tych terenów przez Armię Czerwoną, przejął komitet miejscowej ludności). Na podstawie fałszywych dokumentów przekroczyła granicę z terenami okupowanymi przez III Rzeszę i wraz ze Skirmunttówną dostała się do obozu przejściowego w Łodzi przy ul. Łąkowej 4. Stamtąd wydostała je w marcu 1940 r. rodzina Mazarakich, właścicieli majątku pod Tuszynem.
Tu rozpoznana przez współosadzonych spotkała się z ich dużą pomocą i okazywanymi wyrazami szacunku; "I oto pewnego marcowego dnia [1940 r.], kiedy słońce złotymi promieniami świeciło nad miastem, a przez okna sal obozu ogrzewało zziębniętych wysiedleńców, Maria Rodziewiczówna usadowiona pod ścianą fabryki na krzesełku, czekała od kilku godzin na dorożkę, które miała ją wywieźć do przyjaciół w mieście. (...) Wieść o tym rozleciała się po obozie lotem błyskawicy. Jakiś ogromny odruch umiłowania dla tej wybitnej literatki poruszył ludzkie serca. By nie zwrócić uwagi wachmanów, podchodziły pojedyncze matki, dziewczęta i chłopcy, i całowali ręce i kolana p. Marii, dając tym wyraz głębokiej czci i umiłowania za zasługi dla Narodu Polskiego w okresie zaboru i niewoli naszej ziemi Ojczystej. Na podwórko wjechała nareszcie długo oczekiwana dorożka. Panią Marię ulokowano w tej skromnej bryczce. Otwarła się żelazna brama obozu i dorożka odjechała do miasta. Stojący na warcie wachmani, zahipnotyzowani okazywanym głębokim szacunkiem wysiedlonych dla opuszczającej obóz staruszki, stanęli na baczność. (...)".
Niedługo potem wyjechała do Warszawy, czyli na teren Generalnej Guberni, gdzie wspierana przez przyjaciół, spędziła ostatnie lata życia w bardzo ciężkich warunkach materialnych. W czasie powstania warszawskiego sędziwa już pisarka przechodziła bądź była przenoszona do kilku różnych domów, otaczana opieką przez przyjaciół, PCK i powstańców. Została uwieczniona w filmie Powstanie Warszawskie.
Wyszła z Warszawy po kapitulacji, kilka tygodni spędzając w Milanówku, a następnie udając się do Żelaznej – majątku Aleksandra Mazarakiego jun. w powiecie skierniewickim. Umieszczona w pobliskiej leśniczówce w Leonowie. Zmarła w wyniku zapalenia płuc w listopadzie 1944. Pochowano ją w Żelaznej.
11 listopada 1948 zwłoki Marii Rodziewiczówny przeniesiono do Alei Zasłużonych (grób 50/51) na cmentarzu Powązkowskim.
Aleksander Kalinowski ma dość życia jakie prowadzi. Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów umiera. W kobiecie rozwinął się egoizm, sknerstwo, wszystkim rządziła sama do momentu, aż sprowadziła do siebie daleką krewną wdowę z synem. Dwudziestopięcioletni Aleksander wypłacał się generałowej za koszt nauki, służąc i będąc zarządcą jej majątku. Młody mężczyzna marzy o tym by odzyskać swoje miejsce w świecie, powrócić do sfery, w której się urodził i zdobyć własny kawałek ziemi. Chce pójść na swoje i sumiennie do tego dąży, odkładając każdy grosz. Z "łaski" generałowej czeka go niewesołe jutro. Plany jego przyszłości znacznie się zmieniają. Dławi go niezmierzona wściekłość za krzywdę jakiej doznał.
Aleksander kieruje się honorem i ambicją, mając bezczelnie dumną naturę. Całe życie był w poniewierce. Mężczyzna zostaje posądzony o kradzież przez nowych dziedziców. Postanawia pojechać w świat i szukać szczęścia. Dręczy go bezczynność i niepewność, pali w głowie od chaosu planów i projektów. Mimo, że martwi go niepewność celu wierzy, że uda mu się odnaleźć szczęście i spokój. Ma głębokie przeświadczenie, że dojdzie tam, gdzie postanowił. Chce się zakorzenić, dorosnąć do swego społecznego poziomu, wzbić się na to samo stanowisko, skąd go zepchnięto i zapewnić matce byt i spokojną starość. Do czego doprowadzą Aleksandra żądza trudu i walki?
"Magnat" to pierwsza powieść Marii Rodziewiczówny, którą przeczytałam. Pierwsza ale na pewno nie ostatnia. O tej autorce słyszałam wielokrotnie od mojej mamy, która przeczytała wszystkie książki autorki i z ciepłym sercem je wspomina. "Magnat" to opowieść o życiu ziemiaństwa końca XIX wieku, życiu codziennym chłopów i panów. Ta książka to literatura piękna w najwspanialszym wydaniu. Życie autorki to sama w sobie historia na niejedną powieść i mimo, że od 1944 roku nie ma jej wśród nas, jej powieści pozostają wciąż żywe. Język jakim została napisana ta książka jest taki piękny, choć jest to język typowy dla tamtych czasów. Cudowna, absolutnie cudowna książka! Wzrusza, bawi, złości, zachwyca. Wspaniała!
Relacje między postaciami, ich wybory i dylematy, codzienne smutki i radości śledzi się z niesłabnącym zainteresowaniem. Rozmach, z jakim powieść została napisana, to na pewno duża zaleta, bo w fabule można utonąć i na dobre się zatracić. Przeczytałam tę książkę szybko i z zainteresowaniem żałując, że się skończyła. Dla mnie to powieść absolutnie doskonała, taka w której wszystko jest dopracowane, kompletne a ładunek emocjonalny zaserwowany przez autorkę nie pozwala myśleć o niczym innym. Czuć, że powieść została napisana przez kogoś bardzo dojrzałego, kogoś kto zna życie i ludzi. To jak zostali wykreaowani bohaterowie, ich rozmowy, wyznania, marzenia i ambicje - wszystko tu ma swój sens i jest bardzo prawdziwe. Bohaterom towarzyszy cierpienie, ból, rozpacz, ale również łzy szczęścia i miłość, która naradza się między nimi niespodziewanie.
Książka już od pierwszych stron oczarowała mnie niezwykłym klimatem. "Magnat" to wzruszająca historia niesamowicie odważnego mężczyzny, pokazująca przeciwności, z jakimi niektórzy w tamtych czasach musieli się mierzyć na codzień, wyjawiająca sekrety więzi międzyludzkich. Bardzo piękna powieść, mocno chwytająca za serce. Są w tej książce piękne kobiety, prawi mężczyźni, pogoń za marzeniami, głęboko skrywane przed światem tęsknoty oraz dynamicznie tocząca się akcja. Autorka mnie zaczarowała i porwała w zaskakujący wir wydarzeń, który stanowi fabułę tej powieści. Pokazuje nam w bardzo dosadny sposób, że nigdy nie powinniśmy być pewni naszego jutra, ponieważ los często bywa pokrętny i ma dla nas multum niespodzianek. Jednak należy także pamiętać, że każda z nich może nieść ze sobą ogromne szczęście zwłaszcza gdy poprzedzona jest bolesnymi wydarzeniami. "Magnat" to piękna powieść, polecam serdecznie!
To moje drugie spotkanie z autorką i przyznam, że w audiobooku było dość osobliwe. Ciężko mi się wchodziło w tę historię, gdzie tak naprawdę nie ma akcji jako takiej i nawet połapać się w bohaterach jest trudno. Na początku nie wiedziałam czy bohaterowie to zwierzęta czy ludzie, bo imiona były trochę mylące i jakoś nie mogłam się odnaleźć w klimacie książki, również ze względu na staropolski język autorki. Mniej więcej za połową połapałam wątki i trochę dałam się ponieść leśnym wędrówkom, odkrywaniu przyrody i niejako oddaniu hołdu naturze. Nie mniej książka jako całość przemówiła do mnie tak średnio. Zastanawiam się jak może przemówić do młodych ludzi, którzy w szkole mają ją za lekturę. Chyba nie bardzo, ale mogę się mylić.
Pewnie jeszcze sięgnę po inne książki autorki, ta jednak w moim odczuciu jest dużo słabsza niż czytany nie tak dawno "Dewajtis".