Punkt Einsteina Samuel R. Delany 5,0
ocenił(a) na 745 tyg. temu Pora stanąć w obronie tej książki, skoro tak kiepsko jest oceniana przez czytelników, a jednak w 1967 roku zdobyła nagrodę Nebula. Sądzę, że „Einstein Intersection” spodobało się miłośnikom science fiction z dwóch powodów: po pierwsze widmo tajemnicy unoszące się nad światem przedstawionym oraz ciężka w interpretacji, niejednoznaczna końcówka, która nie jednego pokonała. Ja natomiast wiedziałem z wyprzedzeniem, że ostatnie 30 stron ma zrobić mi sieczkę z mózgu, dlatego z maksymalnym skupieniem i determinacją podszedłem do finałowych scen i wydaje mi się, że rozumiem, co Delany chciał przekazać. Na pewno sprawy nie ułatwia symboliczny wymiar tej historii, ponieważ jeśli się nie poznasz na symbolach to wyjdziesz z lektury sfrustrowany kompletnie surrealistycznym (tym samym niezrozumiałym bez klucza) zakończeniem.
Akcja powieści rozgrywa się w dalekiej przyszłości, w której ludzkości już nie ma, a Ziemię przejęli przybysze o humanoidalnej formie (to tym razem nie jest bzdura, to podobieństwo do człowieka, ale żeby zrozumieć dlaczego, musicie przeczytać książkę). Rozpoczynamy naszą przygodę na niewielkiej wsi. Jej mieszkańcy dzielą się na funkcjonalnych (pełnosprawnych) i niefunkcjonalnych (niepełnosprawnych, czy to z niedostatków fizycznych, umysłowych czy genetycznych). Funkcjonalni dzielą się na trzy płcie: Lo (mężczyźni),La (kobiety),Le (hermafrodyci). Niefunkcjonalnych traktuje się jak zwierzęta. Pewnego razu dziewczyna głównego bohatera Lobey’a zostaje zamordowana przez istotę niewiadomego pochodzenia, co skłania mężczyznę do podjęcia wędrówki za zbrodniarzem, który być może (jakimś cudem) przywróci ukochanej życie.
Na początku Delany rysuje przed nami kilka scenek rodzajowych i nakreśla sposób funkcjonowania tego społeczeństwa. Pojawiają się oczywiste pytania o pochodzenie przybyszów i losów ludzkości, a tym samym czujemy dezorientację związaną z tym, jak świat poza wioską obecnie wygląda. Wypełniają go bowiem zmutowane stworzenia oraz iście mityczne kreatury, jednocześnie od czasu do czasu napotykamy jakieś pozostałości po technologicznej cywilizacji człowieka. Uwielbiam klimaty dying earth (choć tu Ziemia nie umiera, ale chodzi mi w tym wypadku o bardzo odległą perspektywę czasową, w której jesteśmy pieśnią przeszłości) i Delany od początku zaprosił mnie do eksploracji tego świata, na równi z głównym bohaterem musimy się wiele nauczyć, poznać mnóstwo zasad funkcjonowania poza wioską, zrozumieć dokładnie motywy nami kierujące oraz odkryć ostateczny cel wędrówki (ponieważ nie są one do końca przejrzyste na początku powieści, gdyż pewne nadprzyrodzone elementy odgrywają istotną rolę w przebiegu wydarzeń). Po drodze napotkamy wskazówki odnośnie natury obcych oraz kim jest nasz antagonista.
Krótko tylko dodam, że styl Delany’ego naprawdę mi się podobał. Autor nie pisze na jedno kopytu, posługuje się prostymi zdaniami by nagle zaskoczyć jakimś zgrabniejszym ozdobnikiem, delikatnie łamie czwartą ścianę i w pewien sposób nawiązuje do przyszłych wydarzeń we wstawkach na początku rozdziałów. Nie powiem, żeby ten element jakoś szczególnie dodał wartości lekturze, ale ten meta-komentarz samego pisarza był czymś całkiem oryginalnym w powieści SF tamtych lat. W każdym razie Delany ma delikatne pióro i potrafi opisywać wydarzenia oraz miejsce akcji w sposób wystarczająco pogłębiony, abyśmy mogli poczuć się w świecie przedstawionym. Ostatnie ostrzeżenie przed wielkim finałem: to nie jest książka przygodowa o walce ze smokami. Jest to znacznie ciekawsza opowieści, której głębia ujawnia się dopiero na kilkunastu ostatnich stronach.
Docieramy do zakończenia gdzie Delany gubi czytelników. I nic dziwnego, to nie ich wina, ale też nie wina autora, ponieważ te uczucie zagubienia jest częścią uroku. Czytelnicy narzekają na natłoczenie motywów mitologicznych, odniesień do popkultury i tego, że jest to wszystko wymieszane i dezorientujące, myśląc chyba, że Delany zrobił to kompletnie bez żadnego celu narracyjnego. Powód tego zabiegu jest bardzo prosty, wyłożony w pierwszym zdaniu opisu okładkowego: „Opuszczona przez ludzi Ziemię zasiedliła humanoidalna rasa, usiłująca upodobnić się do swych poprzedników i przeżyć ich historię na nową”. W jaki sposób mogli czerpać wiedzę o ludzkości? Z urywków informacji, które po nas pozostały: z informacji prasowych, dokumentacji, opracowań humanistycznych, książek, tekstów piosenek, jednym słowem fragmentów kultury, bez pełnego zrozumienia ich rzeczywistego znaczenia. Dlatego mówią o Beatlesach, Orfeuszu, Elvisie jako bogu czy rock’n’rollu jako niebie. Nie do końca rozumieją konteksty, ale bardzo chcą nas naśladować z powodu fascynacji. I dlatego bohaterowie przywołują różne postacie historyczne i fikcyjne.
Cała kultura człowieka przekształciła się w mit, który wpływał na zachowanie kompletnie odmiennej rasy przybyszów. Czym są mity? Według autora są to schematy rzeczywistości, które odtwarzamy na nowo, pełne utartych ścieżek postępowania, które nieświadomie przyjmujemy za własne i właściwe. Archetypy wpływają na nas, jednak pozostają NIEZMIENNE w swoim przesłaniu, choć ich geneza sięga czasów kompletnie różnych od tych dzisiejszych. Nowe epoki tworzące nowe cywilizacje wymagają zupełnie nowej mitologii.
W kontekście powieści arcywróg Dziecko Śmierci stoi na straży starej mitologii, Zielonooki „kreuje z niczego” nowe opowieści, natomiast melodia wygrywana na flecie-toporze przez Lobey’a sięga głęboko w serca współczesnych ludzi, nadając znaczenia tematom leżących w bliskiej orbicie ich codziennych potrzeb.
Nie da się tego prosto wytłumaczyć, ale z pewnością jest to opowieść o ewolucji/zmienności mitologii i archetypów, które podświadomie stanowią niewidzialny ciężar na naszych barkach i determinują nasze poczynania, tak jak to miało miejsce w przypadku nowych władców Ziemi chcących bezmyślnie podążać za tymi opowieściami, mimo że się to kompletnie nie sprawdzało, ponieważ byli zbyt różni od swoich ludzkich poprzedników (nie tylko w ujęciu czasowym, ale również w wymiarze fizycznym).
Wyjaśnienie, czym jest „Einstein Intersection” bardzo mi się podobało. Oczywiście nie jest to twarde science, to coś jak kot schrödingera – pewna ilustracja idei będącej jakby połączeniem limitu naszego pojmowania wszechświata i dopuszczeniem istnienia zmiennych nieograniczonych przez fizykę tego czterowymiarowego uniwersum (jakoś gdy czytałem te wyjaśnienia Delany’ego myślałem o spontanicznej kreacji cząstek wirtualnych w procesie kwantowych fluktuacji). W każdym razie jest to miejsce, gdzie dzieją się cudownie nieoczekiwane rzeczy.
Sądzę, że całkowita wartość książki jest większa niż suma ich składowych. Jest tu coś oryginalnego, coś nieokreślonego w pełni (a to ważna cecha, gdy wychodzisz poza mainstreamową literaturę fantastyczną opierającej się na dosłownym opisywaniu tego, co widzą bohaterowie),jest w niej coś niebanalnego i intrygującego, co sprawiło, że przeczytałem końcówkę na wyrywki dwa razy. Książka nie ma zbyt wiele konwencjonalnie rozumianej akcji, ale ciągle dostarcza nam jakieś pole do interpretacji, jakąś cząstkę informacji, którą możemy popchnąć nasze zrozumienie tego świata, coś, co przybliży nas do głębszego zrozumienia symboliki, jaką zaserwował nam Delany. A jest mnóstwo do interpretowania w tych ostatnich stronach.
W latach 60, latach Nowej Fali, czytelnicy oczekiwali nowych, nieoczywistych pomysłów, które zachęcą ich do eksploracji, do rozmawiania o interpretacjach między sobą, miłośnikami science fiction. Dziś mało rozmawiamy o książkach, a jeszcze mniej próbujemy zrozumieć rzeczy wymykające się naszemu zrozumieniu. Łatwiej jest powiedzieć, że bełkot, stracić kilka godzin życia i przejść bezrefleksyjnie do następnej książki. Nie twierdzę, że Samuel Delany napisał arcydzieło, ale z pewnością napisał intrygującą książkę.
------------
Średnia ocena na portalu wynika wyłącznie z braku zrozumienia końcówki, która jest rzeczywiście trudna w ugryzieniu. Widać to po opiniach, w których mitologiczne i popkulturowe odniesienia są traktowane jako nietrafiona decyzja autora odnośnie formy, a nie wynikające bezpośrednio z fabularnych ram historii.
Książkę można przeczytać w 1 dzień (150 stron). Czy zapamiętam tą opowieść na dłużej? Być może nie, ale na pewno skłoniła mnie do zapoznania się z bardziej znaną twórczością Samuela R. Delany (która notabene też jest słabo oceniana, a więc chcę się przekonać, czy i tam dostrzegę jakieś interesujące mnie smaczki).