Ja, Ozzy. Autobiografia Ozzy Osbourne 8,2
Fascynująca rzecz. Choć chyba nie o taką fascynację autorom chodziło. Mieli do dyspozycji literacko/dziennikarskie eldorado – życie jednego z największych gwiazdorów i, jednocześnie, szaleńców rock’n’rolla. Na dodatek gwiazdora wygadanego, operującego świetnym, żywym językiem, mającego doskonały zmysł do opowiadania anegdot i nie zamierzającego się wybielać czy usprawiedliwiać. W zasadzie wystarczyło włączyć dyktafon, nagrać opowieści Ozzy’ego, spisać je i cieszyć się w wysokiego honorarium – bo to przecież materiał w hit, zarówno komercyjny, jak i artystyczny. Nie wiem, jak było w przypadku sukcesu komercyjnego tej książki, ale artystycznie to absolutny niewypał.
Ozzy się nie oszczędza. W werwą opowiada o trudnym dzieciństwie w wielodzietnej robotniczej rodzinie z przedmieść przemysłowego Birningham, grzeszkach młodości i kłopotach z prawem. Ze swadą przechodzi do rock’n’rollowego cyrku zespołu Black Sabbath i, jeszcze bardziej pokręconego, okresu kariery solowej. Mamy tu błyskotliwe obserwacje socjologiczne, seks, oceany alkoholu i himalaje narkotyków. A wszystko to podane ze specyficznym, bardzo angielskim, poczuciem humoru. Nie ma w „Ja, Ozzy” puszczonego akapitu. Akcja skrzy się od – trudnych dziś do wyobrażenia – ekscesów i przygód. A jednak ta książka nudzi.
Trudno zrozumieć na czym polega jej problem. Prawdopodobnie zawiodła pierwotna redakcja. Akcja toczy się tu potoczyście, ale nie ma żadnych haczyków czy zaskakujących zwrotów akcji. Po prostu Ozzy zaczyna opowiadać swoją historię od czasów dzieciństwa i ciągnie ją do roku 2009. Brak w tej fabule jakichś zaskakujących narracyjnych zagrywek, które urozmaiciły by jego opowieść, czegoś takiego, jak w autobiograficznym „Życiu” Keitha Richardsa, gdy co chwila byliśmy zaskakiwani – a to brawurowym, filmowym, wejściem w akcję, a to zwariowanymi przerywnikami – np. przepisem na ulubioną zapiekankę. W „Ja, Ozzy” nie znajdziemy nic takiego. W odróżnieniu od życia bohatera, które było nieustanną jazdą bez trzymanki po górzystym terenie na skraju przepaści, książka Osbourne’a i Chrisa Ayresa jest raczej przejażdżką z bezpieczną prędkością po pustej autostradzie.
Pożytek z „Ja, Ozzy” ale i tak niewielki, mają zapewne zagorzali fani Black Sabbath i Osbourne’a solo. Ozzy potwierdza tu kilka, krążących od dawna w świecie jego wyznawców, historii, część prostuje i kilka uściśla. Nie zagłębia się natomiast w jeden z najbardziej ciekawych wątków jego życia i kariery – związek w Sharon, swoją żoną i menadżerką. Oczywiście jej imię pojawia się tu bardzo często, jest wstrząsająca – choć już wielokrotnie opisywana – historia przemocy małżeńskiej, są wielokrotnie powtarzane – i jak sądzę prawdziwe – deklaracje, że bez niej Ozzy;ego już by nie było, są – składane co chwila – wyrazy szacunku oraz podziw. Nie ma natomiast prób analizy tego niezwykłego – nawet jak na standardy żyjących z dala od normalności gwiazd – związku. Nawet próby odpowiedzi na pytanie: co ich przy sobie przez tyle lat trzyma? Miłość? Wyrachowanie? Jakiś miks tych emocji? A może jeszcze coś innego. Oczywiście, być może Osbourne’a na taką analizę nie stać. Emocjonalnie jest dzieckiem. Ale Ayers mógł spróbować podejść go z tej strony. No, chyba, że Sharon nie pozwoliła. A Ozzy jest od niej uzależniony, praktycznie – na własne życzenie – ubezwłasnowolniony. Mam wrażenie, że nie tylko emocjonalnie.