-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2016
2016-01
2015-12
Nowa książka Manueli Gretkowskiej napisana w duecie z życiowym partnerem opowiada dwie zupełnie różne historie, w których znajdziemy wspólne wątki: trudności w relacjach, odnajdywaniu w nich siebie, przetrwaniu pomimo problemów.
Kryzys w związku poznajemy z perspektywy kobiety i mężczyzny. Manueli i Piotra? Być może. Dwie części książki są zupełnie inne. To dobrze, bo przecież mają przedstawiać dwie różne perspektywy. To źle, bo zupełnie do siebie nie pasują. Czytając pierwszą poznajemy Marię, pisarkę, która wyjeżdża z córką do Kalifornii żeby odetchnąć od przytłaczającego związku. Odkrywa bujne możliwości eksperymentowania ze środkami psychoaktywnymi, poznaje tutejszą rzeczywistość, uczelnię, społeczność. Główną osią historii jest poszukiwanie w sobie rozwiązania dla tego związku, dla życia. Wszystko jest przesiąknięte duchowym wymiarem rzeczywistości, nie zawsze tym najbardziej oczywistym. Jak zawsze Gretkowska płynie w typowym dla siebie stylu, trudnym do pomylenia. Sięga do głębin człowieczeństwa, do wierzeń, mitów, antropologicznego bogactwa, które zwykle jest wymazywane z poprawnej i poukładanej rzeczywistości. Wizje, sny mają takie same prawa jak codzienne wydarzenia w hierarchii ważności. Bardzo cenię Gretkowską właśnie za tę odrębność, której nie znajduję u nikogo innego. Jedyny problem jest z nią taki, że bez względu na to, czy czytamy jej dzienniki ("Polka" i "Europejka") czy powieści, to styl pozostaje bardzo podobny. W "Miłości klasy średniej" trudno mi odróżnić, gdzie jest opowiadana historia, a gdzie przywołanie własnej biografii. Doszukiwanie się tej biografii narzuca się samo, bo Gretkowska w radiu TOK FM opowiadała niedawno o swojej podróży do Kaliforni, a na łamach Vivy razem z Piotrem Pietuchą opowiadali o swoim kryzysie relacyjnym.
Podczas czytania pierwszej części rodzi się oczekiwanie, że druga będzie jej uzupełnieniem o męską perspektywę. Tymczasem tak się nie dzieje, bo w części autorstwa Piotra Pietuchy dostajemy zupełnie innych bohaterów, historię tyleż zagmatwaną, co mało wciągającą i po prostu męczącą. Ta nierówność jest uderzająca i przemawia zdecydowanie na niekorzyść całości.
Nowa książka Manueli Gretkowskiej napisana w duecie z życiowym partnerem opowiada dwie zupełnie różne historie, w których znajdziemy wspólne wątki: trudności w relacjach, odnajdywaniu w nich siebie, przetrwaniu pomimo problemów.
Kryzys w związku poznajemy z perspektywy kobiety i mężczyzny. Manueli i Piotra? Być może. Dwie części książki są zupełnie inne. To dobrze, bo...
2015-11
2015-10
2015-10
Wydane w Polsce we wrześniu 2015 "Młode skóry" to debiutancki zbiór opowiadań irlandzkiego autora, który zdążył już zdobyć uznanie i kilka prestiżowych nagród. Teksty zawarte w tej książce składają się na przenikliwe studium życia w małym miasteczku.
Opowiadania młodego Irlandczyka wciągają w świat, w którym nie ma czarno-białego schematu bohaterów. Barrett opisuje ludzi niepozornych, którzy mają do opowiedzenia niezwykłe historie, mimo że mówią właściwie niewiele. Jednym z ciekawszych jest Bat, zamknięty w zdeformowanym pod wpływem niezwykłej, przypadkowej napaści ciele, unikający ludzi pracownik stacji benzynowej.
W opowiadaniach śledzimy historie pełne przemocy, alkoholu, narkotyków, wiele ponurych obrazów. W irlandzkim miasteczku, które opisuje autor, w większości rodzin brakuje ojców. Ważnym tematem jest pozostawanie przez całe życie w małym miasteczku i konsekwencje takiego życia, jak również samotność, a z drugiej strony bieguna trwałe przyjaźnie-układy, odchodzenie w nałogi, przestępstwa.
Barrett opowiada historie wibrujące życiem, brutalnym, niekiedy przerażającym, pokazujące irlandzką prowincję buzującą podskórną energią, tajemniczą i pełną sprzeczności. Sprzedaje czytelnikowi swoje sekrety trzymając go mocno za gardło i nie pozwalając porzucić opowieści aż do ostatniej strony.
Jest to mocna, bezkompromisowa, wysmakowana w swojej brutalności proza. Misterne krótkie formy, które rozwijają się jak dobrze skomponowany utwór muzyczny.
Po lekturze "Młodych skór" czuję się tak, jakby ktoś zupełnie na nowo pokazał mi, do czego służą możliwości języka literackiego. W dodatku Barrett robi to subtelnie, bez popisywania się, efekciarstwa, posługuję się niezwykle sprawnie wypracowaną przez siebie metodą. Pisze właściwie lapidarnie, ale potrafi zadziwić oryginalnym sformułowaniem. Znalazłam wypowiedź o jego pisarstwie, w której został porównany do niezwykłej potrawy, która oszałamia swoim smakiem i jak dotąd nie znajduję lepszego określenia na to, jak dobre są to teksty. Aż strach myśleć, jakie będą kolejne książki młodego Irlandczyka, skoro swoim debiutem zrobił tyle zamieszania!
Wydane w Polsce we wrześniu 2015 "Młode skóry" to debiutancki zbiór opowiadań irlandzkiego autora, który zdążył już zdobyć uznanie i kilka prestiżowych nagród. Teksty zawarte w tej książce składają się na przenikliwe studium życia w małym miasteczku.
Opowiadania młodego Irlandczyka wciągają w świat, w którym nie ma czarno-białego schematu bohaterów. Barrett opisuje ludzi...
2015-09
2015-06
2015-05
O singielkach, kolejnych mniej lub bardziej udanych wersjach Bridget Jones czytaliśmy już wiele razy i chyba wolelibyśmy zamknąć ten rozdział w historii literatury kobiecej. Na szczęście książka Matyldy Man tylko z pozoru jest kolejną pozycją pisaną z perspektywy kobiety gorzko rozczarowanej męskim gatunkiem.
Tak naprawdę „Męża poproszę” to na wskroś polska, a przy tym nie idąca utartymi szlakami książka napisana w bardzo indywidualnym stylu. Matylda Man wyśmiewa nie tylko społeczne oczekiwania wobec samotnej kobiety, ale też skostniały model rodziny, sposób komunikacji pomiędzy małżonkami, krewnymi, trwanie w schematycznych rolach rodzinnych. Autorka obdarzona rewelacyjnym słuchem i ciętym poczuciem humoru przedstawia kolejne scenki i sytuacje celnie uderzające w polską mentalność.
Z wiekiem niekończące się dobre rady i sposoby na zdobycie męża spadają na nieszczęsną Tosię (główną bohaterkę „Męża poproszę”) w sposób coraz bardziej przytłaczający, a jej sytuacja w oczach rodziny staje się beznadziejna. Bo jak to, zostanie starą panną? Lawina argumentów pochodząca od matki i stryjenki opiera się głównie na założeniu, że kobieta nie może iść przez życie sama. Bo wstyd. Co ludzie powiedzą?
Urzekająco zostało odmalowane przekarmianie przez kobiety swoich mężczyzn, w imię miłości i utrzymania związku oczywiście. Usidlony samiec powinien ospały i nieświadomy leżeć na kanapie niczym trofeum dzielnej kobiety, której szczęśliwie udało się zdobyć i zatrzymać swoją ofiarę.
No, chyba że się zbuntuje, uzna ukochaną za przyczynę swoich większych życiowych porażek i wyrzuci ją ze wspólnego gniazdka, jak pierwsza prawdziwa miłość Tosi.
Kolejne perypetie i wpadki głównej bohaterki przy podejmowaniu sercowych decyzji są komiczne, często aż do bólu, a przy tym ujmują swojskością, tło książki to realia, które wszyscy doskonale znamy, ale autorce udało się uchwycić wiele absurdów, do których przywykliśmy i na co dzień ich nie zauważamy. Matylda Man sięgnęła po prozę życia wprost z podwórka pod blokiem. Z cudowną złośliwością wykpiwa tak emerytki ciągnące wózki na bazarek i plotkujące na spacerze, jak i dyskusje rodem z korporacyjnej stołówki.
Moje ulubione bohaterki drugoplanowe tej książki to właśnie sąsiadki Tosi i jej mamy, które podczas spacerów z psami stawały pod oknami sąsiadów i bez skrupułów komentowały swoje oraz cudze życie intymne między dyskusjami o cenie mięsa na bazarku.
Mentalność polskiego kołtuństwa okazuje się być cudownym tematem, aż dziwne, że tak niewiele się pisze podobnych książek. Największą zaletą „Męża poproszę” jest pójście indywidualną ścieżką w tworzeniu bohaterów, rozwijaniu akcji, zarysowywaniu tła. Wreszcie trafiła nam się autorka, której książki nie są dokładnie takie, jak wszystkie pozostałe lekkie czytadła stojące na półce z literaturą kobiecą.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews[tt_news
O singielkach, kolejnych mniej lub bardziej udanych wersjach Bridget Jones czytaliśmy już wiele razy i chyba wolelibyśmy zamknąć ten rozdział w historii literatury kobiecej. Na szczęście książka Matyldy Man tylko z pozoru jest kolejną pozycją pisaną z perspektywy kobiety gorzko rozczarowanej męskim gatunkiem.
Tak naprawdę „Męża poproszę” to na wskroś polska, a przy tym nie...
2015
Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie moment powstania pomysłu na tę książkę. Elektryzujące błysk przeszywający autora, kiedy mignęło mu w głowie pytanie: co by było, gdyby... Gdyby dilerowi kokainy, królującemu wśród nocnej Warszawy nagle podwinęła się noga? Najlepsze filmy i książki biorą się właśnie z takich pytań. To prosty i jednocześnie genialny pomysł. Pokazać zaplecze życia, tę najgorszą, skrzętnie skrywaną stronę, która nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. Czytelnik chce poznawać to, co zakazane, dostępne tylko dla wybranych. Muszę to jednak powiedzieć głośno i wyraźnie: można było zamknąć tę historię na 250 stronach. Może 300. Tymczasem książka liczy sobie ponad 500. Nic byśmy według mnie nie stracili. A mojej biednej psychice zostałyby oszczędzone BARDZO liczne i dobijająco szczegółowe opisy kolejnych zmiksowanych bandziorów, rzygania Jacusia, posmaku w ustach Jacusia. Zrozumiałam, że gość prowadzi niehigieniczny tryb życia i kiepsko się czuje już po dziesiątym razie, naprawdę.
Za dużo było tu tez tej nocnej, zepsutej, opanowanej przez sukcesywnie wyniszczających się, szukających zapomnienia ludzi (a raczej jakieś ich widma, mętną masę) Warszawy. Na początku przyjmuje się to bardzo dobrze, Żulczyk operuje stylem, który doskonale sprawdza się w tej stylistyce. Króluje przerysowanie rodem z komiksu i mocne wrażenia. Świetnie, ale tu znowu pada pytanie: ileż można? Ileż można jeździć nocą po ogarniętym najgorszymi instynktami mieście, ileż można słuchać o tym, jak jest nieprzyjazne, złe i niedobre. Te nastolatki ćpające w klubowych kiblach. Ci najgorsi, cyniczni celebryci biorący prochy na kilogramy i cytujący Miłosza na zmianę z Herbertem. Potworni, nieprzewidywalni gangsterzy. To fakt - autor dba o dokładne wyrysowanie wszystkich bohaterów, o różnorodność, o stopniowo odkrywane sekrety. Ta pisarska sprawność, ten oczywisty talent i doświadczenie Żulczyka nie są dla mnie jednak wystarczającym powodem, żeby zachwycać się jego najnowszą książką. Mam wrażenie, że szum medialny, jaki wywołała jest związany głównie z momentem w karierze autora, który zdążył się już porządnie rozpędzić i jest coraz lepiej rozpoznawalny. Jest moda na Żulczyka, co potwierdzają tłumy na spotkaniach autorskich. Moda znaczy dużo więcej niż dobry tekst.
Dla sprawiedliwości należy dodać, że z pewnością nie jestem typowym odbiorcą „Ślepnąc..”, choć przecież umiem docenić dobrą opowieść, bez względu na to, w jakiej oprawie jest podana. Tymczasem najnowsza książka guru hipsterów ma w sobie coś tak organicznie odpychającego, że wielokrotnie podczas czytania opanowywałam odruch wymiotny. Może dla niektórych to sygnał dobrej lektury. Dla mnie jednak nie. O ile „Zrób mi jakąś krzywdę” (debiut autora) naprawdę mnie uwiodła, miała w sobie pierwszą czystość, taką brutalną, mocną szczerość, która sprawia, że pozwalasz autorowi wziąć się za rękę i zaprowadzić wprost do środka opowieści. Tymczasem tutaj sprawny język, Żulczykowy styl jest wykorzystywany dla napisania rzeczy pozbawionej serca, duszy. To tylko napędzana prochami powłoka zewnętrzna, zombie książki.
Zapadł mi w pamięć szczególnie jeden fragment „Ślepnąc od świateł”:
A może po prostu ty najbardziej lubisz wypowiadać ładne zdania i smutno przy tym wyglądać, więc podporządkowujesz temu wszystko w swoim życiu?
Dużo tu ładnych zdań do wygłaszania na smutno. Jak to u Żulczyka.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=4&tx_ttnews[keyword
Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie moment powstania pomysłu na tę książkę. Elektryzujące błysk przeszywający autora, kiedy mignęło mu w głowie pytanie: co by było, gdyby... Gdyby dilerowi kokainy, królującemu wśród nocnej Warszawy nagle podwinęła się noga? Najlepsze filmy i książki biorą się właśnie z takich pytań. To prosty i jednocześnie genialny pomysł. Pokazać...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01
Ta książka dobrze robi na serce. Uświadamia, jak blisko Bóg chce być z człowiekiem, jak wiele dla Niego znaczymy i to bez względu na to, co o sobie myślimy i jak bardzo w swoim mniemaniu na to nie zasługujemy.
http://dz-4-32.blogspot.com/2015/01/dlaczego-ze-rzeczy-spotykaja-dobrych.html
Ta książka dobrze robi na serce. Uświadamia, jak blisko Bóg chce być z człowiekiem, jak wiele dla Niego znaczymy i to bez względu na to, co o sobie myślimy i jak bardzo w swoim mniemaniu na to nie zasługujemy.
http://dz-4-32.blogspot.com/2015/01/dlaczego-ze-rzeczy-spotykaja-dobrych.html
2014-12
Zaczęłam czytać tę książkę pewnego dnia w tramwaju, bo było to jedyne kilkanaście minut w ciągu dnia, które mogłam przeznaczyć na cokolwiek poza niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Nie da się ukryć, że stan, który Hybels opisuje jako wyczerpanie, zniechęcenie, wypalenie był mi dość bliski. Mnie i wielu, wielu z nas.
Pracujemy coraz więcej, chcemy się rozwijać, mamy różne zobowiązania. Wciskamy w swój grafik coraz więcej i traktujemy jak naturalny fakt, że nie wysypiamy się, jesteśmy rozdrażnieni. Tak to już jest. Ale czy na pewno musi?
Hybels mówi o czymś, co nazywa zbiornikiem z energią, bo z pustym bakiem daleko nie zajedziemy. Kluczowe jest odnalezienie sposobów na napełnienie życiodajnym paliwem naszych zbiorników odpowiadających naszym indywidualnym potrzebom.
Wielkim plusem tej książki, który odróżnia ją od wielu innych poradników z cyklu „Jak zostać bogatym i szczęśliwym w pięciu prostych krokach” są praktyczne wskazówki, jak zastosować w codziennym życiu słuszne zasady dotyczące zrównoważonego życia.
Jest to książka do spokojnego czytania, analizowania poszczególnych aspektów swojego życia w niespiesznym tempie. Odpowiadania sobie na niewygodne pytania o nasze intencje, o źródła podejmowanych działań. Autor powołuje się na swoje doświadczenia życiowe oraz przykłady osób, z którymi rozmawiał jako doradca, pastor, przyjaciel. Wydawać by się mogło, że jako chrześcijanin ma poukładane priorytety, jednak otwarcie przyznaje, że sam dał się zapędzić w miejsce w życiu, w którym był wypalony i sfrustrowany. To wyraźny sygnał, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji.
Bill Hybes pisze o tym, jak można zmienić swoje nastawienie, ale też okoliczności w różnych dziedzinach życia: pracy, w relacjach, w planowaniu swoich zajęć. Podkreśla rolę czasu przeznaczanego na odpoczynek, regenerację sił, podaje praktyczne rozwiązania odwiecznego problemu: czy szukać pracy, która zapewni nam byt czy takiej, która dostarczy nam poczucia spełnienia i sensu.
Jego obserwacje są celne, trafiają bezpośrednio w bolączki współczesnego człowieka. Ponad wszystkim Hybes naturalnie jako chrześcijanin zwraca uwagę na głęboką relację z Bogiem, która jest fundamentem życia pełnego sensu. To od Niego wszystko się zaczyna.
Myślę, że można tę książkę śmiało polecić każdemu: bez względu na to, czy masz poczucie wypalenie ze względu na swoją pracę czy czujesz, że wciąż tylko dajesz i dajesz w relacjach czy pogubiłeś/łaś się z jakiegoś innego powodu - warto przejrzeć się w trafnych spostrzeżeniach doświadczonego człowieka, który doskonale wie, jak bardzo można się zagubić i skomplikować sobie życie.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=21217
Zaczęłam czytać tę książkę pewnego dnia w tramwaju, bo było to jedyne kilkanaście minut w ciągu dnia, które mogłam przeznaczyć na cokolwiek poza niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Nie da się ukryć, że stan, który Hybels opisuje jako wyczerpanie, zniechęcenie, wypalenie był mi dość bliski. Mnie i wielu, wielu z nas.
Pracujemy coraz więcej, chcemy się rozwijać, mamy różne...
2015-01
Marzenie dwojga wyjątkowych ludzi o posiadaniu własnej księgarni - ku ich własnemu zaskoczeniu - stało się rzeczywistością. Autentyczna, a przy tym barwna i pełna humoru opowieść o tworzeniu swojego miejsca na ziemi, budowaniu społeczności i próbach utrzymania się ze sprzedaży używanych książek.
„Księgarenka” z łatwością podbije serce każdego bibliofila, dlatego zacznę od tego, co mniej oczywiste, czyli strony praktycznej. Otóż, jak się okazuje, przedsięwzięcie zwane zakładaniem księgarni to nie tylko popijanie herbaty w zacisznym wnętrzu i sycenia oczu regałami zapełnionymi przez wyśmienite tomy. To także konieczność stworzenia systemu działania, żeby nie powiedzieć modelu biznesowego. Wskazane jest jednak zachowanie stosownego dystansu pomiędzy hasłem biznes i księgarnia. Wendy Welch szczegółowo i bez owijania w bawełnę opisuje zmagania z gromadzeniem książek do sprzedaży, próby zaistnienia w małym miasteczku, w którym razem z mężem przez długi czas byli postrzegani jako ekscentrycy i musieli wytrwale pracować nad zdobyciem zaufania mieszkańców.
Rzecz dzieje się w USA, więc realia są zupełnie inne niż na polskim gruncie, ale jeśli skrycie marzycie o posiadaniu księgarni, to wydana przez Black Publishing książka może być pomocna. Autorka wskazała wiele aspektów prowadzenia takiej działalności, które trzeba wziąć pod uwagę. Jednym z bardziej interesujących był proces tworzenia społeczności wokół księgarni, na który składało się wiele rozmów z klientami, podczas których właściciele pozwali nieprawdopodobne historie życia czytelników. Stopniowo zawiązywały się przyjaźnie, zaczęły funkcjonować warsztaty rękodzieła, spotkania literackie, koncerty, rozmowy o książkach czy wreszcie... organizowanie adopcji kociaków.
Jeśli chodzi o brutalne realia rynku, to trzeba jasno zaznaczyć, że prowadzenie księgarni to zajęcie dla pasjonatów, które przy dużej przemyślności i umiejętności radzenia sobie w niełatwych okolicznościach pozwala na przetrwanie. Tak dzieje się w przypadku działalności małżeństwa Welsch w Big Stone w Virginii i wydaje mi się, że w polskich warunkach trzeba mieć na względzie podobną sytuację. Przetrwanie księgarni to luksus jak pokazują doniesienia o kolejnych zamykanych z powodu nierentowności lokali.
Aby nie popadać w pesymizm dodam jeszcze, że „Księgarenka” jest uroczą książką, która pokazuje, że księgarnia współcześnie może pełnić rolę integrującą społeczność lokalną, tworzyć więzi, a więc nie jest tylko miejscem, gdzie można kupić coś do czytania. Pełna anegdotek z życia właścicieli, ciepła i zabawna lektura podbije serce każdego przykurzonego mola książkowego.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=21731&tx_ttnews%5BbackPid%5D=1&cHash=a86b2b7267
Marzenie dwojga wyjątkowych ludzi o posiadaniu własnej księgarni - ku ich własnemu zaskoczeniu - stało się rzeczywistością. Autentyczna, a przy tym barwna i pełna humoru opowieść o tworzeniu swojego miejsca na ziemi, budowaniu społeczności i próbach utrzymania się ze sprzedaży używanych książek.
„Księgarenka” z łatwością podbije serce każdego bibliofila, dlatego zacznę od...
2014-12
Dwudziesty tom Jeżycjady, sagi rodzinnej autorstwa zjednującej serca czytelników i podbijającej szturmem listy bestsellerów Małgorzaty Musierowicz. Czego można się było spodziewać po tej książce jeśli nie tego, co już dobrze znamy i lubimy?
Z każdym tomem oczekiwania czytelników rosną, zwłaszcza że większość z nich to grono od lat silnie uzależnione od kolejnych przygód rodu Borejków i ich przyjaciół, znające na wyrywki szczegóły z ich życia i związane emocjonalnie z poszczególnymi bohaterami. Oprócz tego grona istnieje także grupa nastawiona z założenia negatywnie, sarkająca na wyznawane w rodzinie wartości, jednostronne przedstawianie świata i nadmiar słodkości. Te wypowiedzi wydają się o tyle nieuprawnione, że autorka nie pretenduje przecież do opisania całej rzeczywistości z wszystkimi jej meandrami, ale zaledwie wycinka, który przy okazji osobiście wykreowała. Jeśli wybiera zapomnianą już ścieżkę opowieści o wartościach podstawowych (rodzina, prawda, wspieranie bliźnich) to chwała jej za to. Tym, którzy są pogrążeni w cynizmie tak głęboko, że nie chcą, żeby młode pokolenie odkrywało też taką ścieżkę myślenia należy się wiele współczucia. Osobiście jestem za tym, że mroczną i nieprzyjazną stronę świata młody człowiek bez przeszkód pozna i doświadczy jej bez wątpienia. Koncepcja wyższych wartości wcale nie jest aż tak łatwa w przyswajaniu, więc niech chociaż z literatury mogą dowiedzieć czegoś o tym, jak wiele może znaczyć prosty gest pomocy, podarowanie komuś swojego czasu czy wreszcie życie rodzinne.
We "Wnuczce do orzechów" akcja prawie w całości toczy się poza Poznaniem, w wiejskim domu do którego trafia kontuzjowana Ida i w posiadłości Patrycji i Baltony. Do głosu dochodzi momentami najmłodsze pokolenie, o którym w poprzednich tomach było niewiele: dzieci Natalii i Robrojka, głównie jednak akcja skupia się na perypetiach nieszczęsnej doktor Pałys, a także Józinka i Ignacego Grzegorza, syna Gabrieli. Ci ostatni zdążyli już zdać maturę i u progu dorosłości przeżywają romantyczne wzloty i upadki.
Nie da się ukryć, że pewien błysk, zdolność wciągania od pierwszego zdania gdzieś już się ulotnił i z perspektywy znajomości choćby tomów z czasów PRL-u nie sposób zachwycać się losami znajomych z tamtych książek rodzin we współczesnych realiach, które zdają się do nich zupełnie nie przystawać. Mimo wszystko czytelnicy czekają na kolejne tomy i zapewne tak jak ja są wdzięczni, że on powstają i można spędzić pół nocy z nosem w lekturze, która przenosi w zupełnie inny świat. Jest spotkaniem ze starymi znajomymi. Uświadamiam sobie, jak silnym mechanizmem jest nasz sentymentalizm, jak ważne jest pewna powtarzalność, spełnione oczekiwanie na kolejny tom, powrót do dobrze znanych motywów i postaci. I skoro takie spotkanie działa jak balsam na skołatane w kontakcie z rzeczywistością serce, to przecież spełnia swoją funkcję.
Dwudziesty tom Jeżycjady, sagi rodzinnej autorstwa zjednującej serca czytelników i podbijającej szturmem listy bestsellerów Małgorzaty Musierowicz. Czego można się było spodziewać po tej książce jeśli nie tego, co już dobrze znamy i lubimy?
Z każdym tomem oczekiwania czytelników rosną, zwłaszcza że większość z nich to grono od lat silnie uzależnione od kolejnych przygód...
Kochałam tę książeczkę całym sercem jako młoda dama :). Ukształtowała moje myślenie o zwierzakach, ciekawość ich świata. Cudowna, ciepła i bardzo ciekawa - tak ją wspominam po latach.
Kochałam tę książeczkę całym sercem jako młoda dama :). Ukształtowała moje myślenie o zwierzakach, ciekawość ich świata. Cudowna, ciepła i bardzo ciekawa - tak ją wspominam po latach.
Pokaż mimo to
Nowa książka Izabeli Szolc wydana przez szczecińskie Wydawnictwo Forma to trudny orzech do zgryzienia. Poczynając od najbardziej podstawowych rzeczy: do ostatniej strony czytelnik zastanawia się, czy ma do czynienia ze zbiorem opowiadań czy też z jedną historią rozłożoną na osobne rozdziały.
Bohaterki przedstawiają bardzo różne wersje kobiecości, zawsze z poczuciem obcości wobec swojej płci i ciągłym zmaganiem: z partnerem, samotnością, psychiką, przeszłością, dzieciństwem...
Kolejne obrazy tylko momentami rozwijają akcję, bywa, że zatrzymują ją, prowadzą znienacka w innym kierunku. Izabela Szolc pisze poetycko, refleksyjnie, a jednocześnie dosadnie: zwłaszcza, kiedy mowa o erotyce, której w nowej książce nie brakuje. W trakcie lektury przychodzi wrażenie przeładowania scenami naturalistycznie przedstawiającymi kolejne zbliżenia, które nie przynoszą jednak spełnienia, są grą, związaniem, często próbą utrzymania czegoś, co nie ma szans na przetrwanie. Odnoszę wrażenie, że wrażliwość czytelnika celowo ma być wystawiona na próbę, to test, jak często można w nas celować genitaliami. W moim przypadku granica wytrzymałości została przekroczona bardzo szybko. Tłumaczę ten zabieg, bo inaczej musiałabym wprost powiedzieć, że to duży minus tej książki, który utrudniał czytanie.
Jedyna czułość pojawia się w stosunku do zwierząt: od samego początku są one ważne jako członkowie rodziny czy wręcz jako ktoś, o kogo można być zazdrosnym. Związek z psami i kotami, przyrodą przynosi cień nadziei, jest jedynym jasnym punktem w mrocznych przestrzeniach tych opowiadań.
Trudne związki łączą bohaterki z mężczyznami, z rodziną, z dziećmi, których nie chcą mieć lub które ostatecznie jednak się pojawiają. Najtrudniejszy jest ten z samą sobą. Oglądamy powoli przesuwające się błyski emocji, często niszcząca i zagłębiające się coraz bardziej w pustkę. Subtelność tych obserwacji kontrastuje z brutalną dosłownością erotyki.
Ostatecznie powtarzające się w kolejnych opowiadaniach wątki tworzą sieć powiązań i w finale udaje się dostrzec wyłaniającą się z nich całość. Jest ona różnorodną, choć utrzymaną w podobnych barwach mozaiką, w której dostrzeżemy różne odmiany kobiecości, miłości, zmagań z przemijaniem. Te podstawowe, najważniejsze tematy. „Śmierć w hotelu Haffner” wymyka się klasyfikacjom i szybkim ocenom. Wymaga wgryzienia się w kolejne obrazy, zanurzenia w niełatwy świat i refleksje, które ze sobą niesie.
Nowa książka Izabeli Szolc wydana przez szczecińskie Wydawnictwo Forma to trudny orzech do zgryzienia. Poczynając od najbardziej podstawowych rzeczy: do ostatniej strony czytelnik zastanawia się, czy ma do czynienia ze zbiorem opowiadań czy też z jedną historią rozłożoną na osobne rozdziały.
więcej Pokaż mimo toBohaterki przedstawiają bardzo różne wersje kobiecości, zawsze z poczuciem obcości...