-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-07-29
2016-06-09
2016-05-16
2016-03-30
Uwielbiam Witkacego i jest mi niezwykle trudno opisywać krytycznie jego twórczość. Po prostu: obcowanie z dokonaniami Witkasia jest dla mnie przyjemnością i nie zamierzam jej analizować. Dlatego odsyłam do rozmowy, która podsumowuje to, o czym dyskutowaliśmy na 14 poczytaniu wspólnoty ludzi, którymi rządzą książki: https://rokitaczyta.wordpress.com/2016/03/30/bungo-bungo/
_
„Młodzieńcza [ba! dziewczęca] powieść”, „eksperyment literacki”, „pochwała próżniaków”… wiele niezwykle literackich metafor padło dzisiejszego wieczoru na temat 622 upadków B. Zaczęliśmy jednak od tego, że najwcześniejsza powieść Witkacego sprawia, iż JESTEŚMY ZDROWSI. Nawał upadków egzystencjalnych głównego bohatera sprawia bowiem, że być może Stanisław Ignacy miał rację i opowieść o losach Bunga powinno czytać się w chorobie. Albowiem dzięki samej „literackiej statystyce porównawczej” powoduje ona zdrowienie😉.
Jak jeden mąż stwierdziliśmy, że na tę powieść jesteśmy już chyba nieco za starzy. Aczkolwiek ci z nas, którzy przeczytali Bunga mniej-więcej w czasie studiów (niezależnie od tego, czy były to lata siedemdziesiąte czy przełom XX i XXI wieku), wspominają, jak mocne wtedy wrażenie ta powieść odciskała w duszy i emocjach.
Jest zatem coś na rzeczy, bo „622 upadki Bunga” Witkacy napisał przecież ponad 100 lat temu – a wszyscy przyznajemy, że jest to powieść , która nadal się nie zestarzała (bo to my jesteśmy na nią za starzy, nie ona dla nas) – ma swoich odbiorców i umieszczamy ich w grupie ok. 25-latków.
Natomiast wszyscy jesteśmy losami Bunga i jego pobratymców zafascynowani. Owszem, uśmiechamy się, a i nawet podśmiewamy z pobłażliwością, ale nie ukrywamy, że może być/jest to powieść istotna. Tak dla młodych ludzi, którzy sami z sobą się „siłują”, próbując”osadzić się” w grach i relacjach towarzyskich, usiłując coś tworzyć (w sztuce i życiu – im jest się młodszym, tym bardziej istotna twórczość być to powinna). Doceniamy walory egzystencjalno-filozoficzno-psychologiczne tej historii. Podobnie uznajemy też zalety stylistyczne i literackie „622 upadków Bunga”. Czytamy ją jako powieść rozwojowo-artystyczna, psychologizująco-erotyczną. Podobają się nam jej dwa tempa (do spotkania Bunga z panią Akne oraz po tymże spotkaniu, gdy nawiązuje się między nimi relacja bardziej niż towarzyska). Fascynuje nas „obrót o 360 stopni” jaki w powieści dokonuje Bungo. Ot, niby facecja, a ma siłę. Może rzecz w tym, iż powieść ma konstrukcję dramatyczną? A może chodzi też o nieprawdopodobnie piękne (a czasem pięknie dosadne) słownictwo, którym posługuje się autor?
I niesamowite jest to, że figurą zbliżoną do Bunga jawi się nam Kostek z „Morfiny” – czyżby chodziło o podobny poziom niedojrzałości życiowej i próby rozpoznawania samego siebie?
Polecamy jednak, zwłaszcza „starszej młodzieży”, czytanie „622 upadków Bunga” z dystansem i na tzw. „luzie”. Nagrodą będzie w tej literackiej podróży mniej bądź bardziej istotna przyjemność śledzenia demoniczno-artystycznych aspektów życia i relacji tak damsko-męskich, jak i towarzyskich. Czasem demonicznych. Czasem wyuzdanych. Ale nigdy wulgarnych.
Tak, zaprosilibyśmy Bunga na Rokitę Czyta. Z przyjemnością wiedzielibyśmy go w gronie naszych książko-lubnych przyjaciół. I zrobilibyśmy to, nawet gdyby był w upadku.
Uwielbiam Witkacego i jest mi niezwykle trudno opisywać krytycznie jego twórczość. Po prostu: obcowanie z dokonaniami Witkasia jest dla mnie przyjemnością i nie zamierzam jej analizować. Dlatego odsyłam do rozmowy, która podsumowuje to, o czym dyskutowaliśmy na 14 poczytaniu wspólnoty ludzi, którymi rządzą książki:...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-10
Ta książka jest książką totalną, stworzoną przez słowo, obraz i historię, która za nimi stoi. Oto podczas remontu jednej z lubelskich kamienic odnalezione zostają przedwojenne zdjęcia mieszkańców miasta. Patrzą z nich nam w oczy ludzie, którzy odeszli, ponieważ ktoś stwierdził, że są „inni”, że należy ich systemowo unicestwić. Ale z portretowych fotografii pochodzących z atelier Abrama Zylberberga bohaterowie patrzą nam w oczy wprost, śmiało, po ludzku - pełni zaufania dokumentują na czarno-białym celuloidzie momenty życia, jeszcze nieświadomi tego, co ich czeka. To wiemy my - czytelnicy powojenni.
Do zdjęć zostały dorysowane ręką Iwony Chmielewskiej inne historie. Z tych rysunków spoglądają na nas nadal te same, pełne wiary i spokoju oczy. Rysunki są marzeniami. Dopowiadają konteksty, otwierają serca, osadzają postaci w mitologii dnia codziennego karmiącej się nieskrępowaną wyobraźnią. Nas karmią barwami, uśmiechem, spokojem. Bo na rysunkach zdarzyło się tylko to dobre. Tylko to, co najlepsze. Tylko to, co pozwala nam toczyć opowieści pełne ciepła i spokoju.
I jeszcze proste, a tak bardzo wymowne wiersze Józefa Czechowicza - to spoiwo fotografii i rysunku. Rymowane wersy są lekkie, pełne nastrojowego uroku, zanurzone w poetyce błogości… Wybrzmiewają jakoby wypowiadane przez bohaterów zdjęć, stanowiąc pomost do świata rysunku. To prawie namacalne doświadczenie cudowności świata, współistnienia jego wymiarów… o tyle dramatyczne, że Czechowicz był wszak jednym z tych, którzy w 1939 roku zginęli w jednym z bombardowań Lublina.
„Dopóki niebo nie płacze” jest poruszającą serce publikacją, która udowadnia mi siłę pamięci. Dopóki niebo płacze.
Magda | 15.05.2016
_
Iwona Chmielewska / Józef Czechowicz / Abram Zylberberg, Dopóki niebo nie płacze, Ośrodek "Brama Grodzka - Tear NN", Lublin 2016
Ta książka jest książką totalną, stworzoną przez słowo, obraz i historię, która za nimi stoi. Oto podczas remontu jednej z lubelskich kamienic odnalezione zostają przedwojenne zdjęcia mieszkańców miasta. Patrzą z nich nam w oczy ludzie, którzy odeszli, ponieważ ktoś stwierdził, że są „inni”, że należy ich systemowo unicestwić. Ale z portretowych fotografii pochodzących z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-27
Książka-inspiracja. Każdy z esejów jest impulsem, zachętą do pogłębiania tematu wyrysowanego przez Bieńczyka. „Jabłko Olgi, stopy Dawida” to książka erudycyjna, pełna smaków, literackich i filozoficznych kontekstów, cytatów, zabaw uruchamiających nasze myślenie, które porusza się w różnorakich horyzontach kulturowych.
Podoba mi się atencja, jaką Bieńczyk darzy słowa z pozoru niepozorne. Na przykład takie: „gibki”, „ordynus”, „koklusz”, „dziwożona”, „serus” - słowa, których nie chce się dziś nikomu wypowiadać, słowa wypierane.
Momentami było naprawdę zabawnie. Śmiałam się w głos, czytając opowieść o fascynacji czasem zaprzeszłym i młodzieńczymi próbami przywrócenia mu życia. Uśmiałam się, czytając argumentację w odpowiedziach wydawnictw, dlaczego nie decydują się na wydanie powieści. Perełka!
Kilka esejów poruszyło mnie do głębi. Historia o czytanej przez mamę książce „Gruba” - książce, która dawała formę temu, czego mama nigdy wcześniej nie była w stanie w pełni wyartykułować. Niezwykle sensualnie odczytałam porównania Bahdaja z Niziurskim - tak, to są właśnie lektury mojego dzieciństwa, to są książki, które mnie ukształtowały. A najważniejsze słowa z „Jabłka Olgi, stóp Dawida” to te z finału właśnie tego eseju. Pozwolę je sobie tutaj przytoczyć w całości:
„Morał, musi być jakiś morał. Mam kumpla od lat, Andrzeja. Od dawna nie rozmawiamy o polityce, bo byśmy się pozabijali; różni na s wszystko. Więc rozmawiamy raczej o książkach, ostatnio właśnie o Bahdaju, w którym to i owo lubimy, i o Niziurskim, którego wielbimy. Nasze wybory języka, wybory gadania okazują się silniejsze niż wybory polityczne. Przypominamy sobie tamte określenia, słówka. Wynieśliśmy je z tamtych czasów jak łupy w kieszeniach; pouciekały, złuszczyły się, lecz na powrót próbujemy je wyłapać, sprawdzić ich przydatność i zweryfikować ich dawną świetność, bo słowa, choćby umykające, to żołnierze naszej pamięci, czyli tej porcji przyszłości, która nam pozostała. Rządy mijają i się zmieniają, partie się kotłują, nasza przyjaźń jakoś trwa. Stawiamy na Ciamciarę i Zasępę” [s. 2001]
- ten cytat jest dla mnie istotny, ponieważ daje kolejny argument mojemu myśleniu na temat funkcji kultury. Wierzę bowiem bardzo mocno w to, że to właśnie uczestnictwo w kulturze - czytanie książek, oglądanie filmów i teatralnych spektakli, słuchanie muzyki pozwala nam się konumikować. Właśnie dzięki kulturze porozumiewamy się i rozumiemy, bo tworzymy sobie ścieżki myśli w tych samych kontekstach. Czasem w Niziurskim, czasem w Bahdaju, a czasem w obu z nich - w opozycji do świata polityki. Kultura naprawdę łączy.
Dla tego poczucia warto było te niezwykle olśniewające mądrością i zachęcające do dalszych poszukiwań eseje przeczytać. Uwielbiam!
Magda | 10.04.2016
Marek Bieńczyk, Jabłko Olgi, stopy Dawida, Wielka Litera, Warszawa 2015
Książka-inspiracja. Każdy z esejów jest impulsem, zachętą do pogłębiania tematu wyrysowanego przez Bieńczyka. „Jabłko Olgi, stopy Dawida” to książka erudycyjna, pełna smaków, literackich i filozoficznych kontekstów, cytatów, zabaw uruchamiających nasze myślenie, które porusza się w różnorakich horyzontach kulturowych.
Podoba mi się atencja, jaką Bieńczyk darzy słowa z...
2016-04-07
Piękna książka. Piękna edytorsko i piękna fabularnie. „Lustra Johanny” to opowieść o Johannie Schopenhauer, mamie Artura Schopenhauera. Krąbrnej, niegrzecznej Joasi - emancypantce, feministce, buntowniczce… wiele współczesnych etykietek moglibyśmy do niej dzisiaj przykleić. A może po prostu opowieść o samodzielnej, myślącej, młodej kobietce…? Dla mnie to lektura obowiązkowa dla wszystkich mam, ojców i małych dziewczynek (zwłaszcza w tzw. „okresie różu”). I mimo tego, że jest bajką dla dzieci, jest też niezwykle mądrą opowieścią dla dorosłych na temat konsekwencji wychowania.
Urzeka mnie w tej książce postać Johanny. Nie jest tak wojowniczą dziewczynką jak np. „Czarna Julka”, która jest dla mnie odpowiednikiem Tomka Sawyera, ale od samego początku urzeka mnie tym, że jest małym człowiekiem, który myśli. Chce się uczyć, zwłaszcza języków obcych, nie lubi się modlić, nie interesuje ją cerowanie, szycie, układanie kwiatów czy zarządzanie domem.… Czy to dlatego, że miała urodzić się chłopcem? Ale przecież uwielbia przeglądać się w lustrze - i to chyba jedyna jej „kobieca” cecha ;)
Lustra Johanny czaruje cytatami. Każdy rozdział rozpoczyna się przytoczeniem zdania klasyka, odnoszącym się do luster. Mamy tu Gogola, Goethego, Hildegardę z Bingen, Hockneya, Gringoire’a, Jana z Meun, Szekspira, d’Anjou, de Fiesque, Carolla, Gibrana, Andersena, braci Grimm, Prusa. Bo lustra, gdy się w nich przegląda, mają wielką moc. To one wszak uratowały Syrakuzy… Tylko szkoda, że niektórzy używają ich do niewłaściwych celów.
Ważnym kontekstem jest też tło historyczno-społeczne książki, wszystko bowiem wydarza się w Gdańsku, w latach 70 i 80 XVIII wieku. Mieście wielokulturowym, wolnym i niezależnym - ale w czasach trudnych, bo właśnie Prusacy zajmują Nowy port, a w Siedlcach wyznaczona jest granica, za którą zaczyna się zabór pruski. W mieście jednakoż fascynującym, zwłaszcza latem, gdy gdańszczanie przenosili życie rodzinne i towarzyskie na przedproża kamienic - wynoszono ławy, stoły, aby, popijając zimne piwo, dyskutować do późnej nocy.
Niesamowite są też ilustracje, jakimi Marta Ignerska ozdobiła tę książkę. Są tylko dwu kolorowe - ostra, fluorescencyjna magenta miesza się z kolorem czarnym. Każda z ilustracji opatrzona jest cytatem z książki, które wspólnie tworzą niesamowite znaczenie. Bardzo, bardzo mocne.
Johanna Schopenhauer z domu Trosiener zdobyła moje serce. I jestem pewna, że wrócę do lektury tej książki jeszcze nie raz.
Aha, muszę się przyznać, że to jest druga z książek w mojej biblioteczce, jaką nabyłam ze względu na okładkę. Wzięłam do ręki, otworzyłam w trzech kolejnych miejscach i w każdym z nich moje oczy natknęły się na intrygujące wyobraźnię słowa. Tym sposobem trafiłam na jedną z ważniejszych książek w mojej, babskiej biblioteczce. Nie ma przypadków!
Magda | 10.04.2016
Agata Czerwińska-Rydel, Lustra Johanny, Wydawnictwo Muchomor, Warszawa 2015 |
Piękna książka. Piękna edytorsko i piękna fabularnie. „Lustra Johanny” to opowieść o Johannie Schopenhauer, mamie Artura Schopenhauera. Krąbrnej, niegrzecznej Joasi - emancypantce, feministce, buntowniczce… wiele współczesnych etykietek moglibyśmy do niej dzisiaj przykleić. A może po prostu opowieść o samodzielnej, myślącej, młodej kobietce…? Dla mnie to lektura obowiązkowa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-10
Rozkoszą intelektualną jest wędrować za Pędrkiem Rozrzutkiem po kolejnych dziewięciu rozdziałach książeczki, którą dla dzieci napisał Stefan Themerson, a do jakiej rysunki przygotowała jego żona Franciszka.
Dla dzieci? Tak jest, dla dzieci, podobnie jak dla dzieci została napisana „Alicja w Krainie Czarów” czy „Alicja po Drugiej stronie Lustra”. Dla dzieci, które kryją się nawet w niezwykle dorosłych ciałach.
Pędrek Wyrzutek zaserwuje nam ćwiczenia praktyczne z logiki, z analizy, z postrzegania świata i z komunikowania się z innymi. Pędrek Wyrzutek każe nam przemyśleć to, kim jesteśmy i w jaki sposób jesteśmy postrzegani przez innych. Pędrek Wyrzutek każe przemyśleć moc języka i jego słów. Pedrek Wyrzutek przywoła opowieść o konsekwencjach sztywnego, bezmyślnego trzymania się „racji stanu”. Pędrek Wyrzutek pokaże, dlaczego w pewnych okolicznościach, nasz świat potrafi się zmniejszyć, a nawet zniknąć. Czasem też potrafi zamienić się w teatr. Przede wszystkim jednak Pędrek Wyrzutek przeprowadzi nas krok po kroku i rozdział po rozdziale przez meandry egzystencjalizmu. Udowodni, że nawet jeśli ma się w sobie tylko część człowieka, to najpierw się istnieje, a dopiero potem potem definiuje. Bo Pędrek jest stworzonkiem, o którym ludzie myślą, że jest w nim coś psiego, a psy są zdania, że jest w nim coś człowieczego. Ryby myślą, że jest w nim coś ze słowika, a koty, że jest w nim coś z ryby. Pędrek Wyrzutek tym się różni się od innych istnień, że nie posiada wrodzonej natury, danej mu z góry, lecz sam ją stwarza i określa, napotykając na swojej drodze przez 9 rozdziałów „Przygód…” wiele interesujących postaci, wobec których może samego siebie do-określić.
Powiastka filozoficzna, która wydana została po raz pierwszy 64 lata temu, napisana jest przepięknym, pełnym literackiej klasy językiem, jakże odmiennym od tego języka, z jakim spotykamy się w literaturze najnowszej. Metaforyka, styl, rytm. Ta proza nadaje się do czytania na głos jak mało która. I jest niezwykłą rozkoszą poznawczą.
Magda | 10.04.2016
Stefan Themerson, Przygody Pędrka Wyrzutka, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2002
Rozkoszą intelektualną jest wędrować za Pędrkiem Rozrzutkiem po kolejnych dziewięciu rozdziałach książeczki, którą dla dzieci napisał Stefan Themerson, a do jakiej rysunki przygotowała jego żona Franciszka.
Dla dzieci? Tak jest, dla dzieci, podobnie jak dla dzieci została napisana „Alicja w Krainie Czarów” czy „Alicja po Drugiej stronie Lustra”. Dla dzieci, które kryją...
2016-02-29
Proza poetycka: mistyka, ezoteryczność, baśniowość… A może po prostu tytułowa entropia, czyli mieszanie się energii, przebieg procesów spontanicznych w odosobnionym układzie termodynamicznym? Znowu jesteśmy w obszarze środkowo-wschodniej Europy, na ziemi, która pamięta jeszcze Łemków. I podobnie jak w „Carpathii” snujemy karpackie historie, tym razem podążając tropem Buka i Forela, którzy z kolei wędrują przez świat i czas w poszukiwaniu Pepa. Asystuje im, bardziej niż kibicuje, Wychudły Schizofrenik…
Entropia to smak tego, co dziś nazywamy „przeczuciami”, pamięci odpomnianej choć nienazywanej… Nie rządzą tą kraina przypadki, ale spontaniczne wydarzenia i nieokiełznana wyobraźnia. Ktoś kogoś spotyka i coś z tego spotkania wynika dalej… Zmieniają się tony, natężenia, nanoszą i nadpisują nad sobą sensy. A wszystko, jak w życiu - groza, radość, pragnienia, potrzeby, poszukiwania, wątpliwości, pewności, domniemania…
Rozkosz literacka!
Dla mnie to, co prezentuje Krajnak, jest pisarstwem na miarę Bruno Schulza.
Magda | 17.03.2016
Maroš Krajňak, Entropia, Książkowe Klimaty, Wrocław 2015
Proza poetycka: mistyka, ezoteryczność, baśniowość… A może po prostu tytułowa entropia, czyli mieszanie się energii, przebieg procesów spontanicznych w odosobnionym układzie termodynamicznym? Znowu jesteśmy w obszarze środkowo-wschodniej Europy, na ziemi, która pamięta jeszcze Łemków. I podobnie jak w „Carpathii” snujemy karpackie historie, tym razem podążając tropem Buka i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-04
Ach, ta Zocha! Diabli ją nadali mi do przeczytania i bawiłam się setnie, przyznać muszę. Lektura to wszak przednia - i poznawcza, i stylowa. A Zocha - demon, nie kobieta - w całości zawłaszcza napisaną przez Kuźniak opowieść. Cytując klasyka - tu autorka jest tylko jedna. I bezapelacyjnie jest to Zofia Stryjeńska, z domu Lubańska. Angelika Kuźniak z pokorą znika, na kartach książki istnieje tylko Zocha. Jej ogień, euforia, wątpliwości, troski, walka o siebie. Artystka pełną gębą, która czasem potrafi nadstawić policzek, ale o wiele częściej potrafi w twarz chlastnąć. Jak nie ręką, to gestem albo językiem.
Czytałam tę książkę pełna niekłamanego zachwytu. Dla książki de se ipso - wszak napisana stylem wartkim i „przezroczystym”, z zachwyt wywołującą ikonografią: zdjęciami z rodzinnych albumów Stryjeńskiej oraz reprodukcjami jej prac. A także dla tej bezapelacyjnie artystycznej francy na walizkach, kochającej życie w hotelach, wiecznie nie mającej kasy, piekielnie zdolnej i ekstremalnie porywczej. Niezwykle się raduję z tego, że Wydawnictwo Czarne odpomniało jej postać. Bo jej prace - mam wrażenie - w świadomości społecznej funkcjonują. Oby funkcjonowały na należnym jej miejscu w historii sztuki.
A „Stryjeńską. Diabli nadali” polecam całym sercem. Do przeczytania i do pokochania.
Magda | 05.01.2016
_
Angelika Kuźniak, Stryjeńska. Diabli nadali, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015
Ach, ta Zocha! Diabli ją nadali mi do przeczytania i bawiłam się setnie, przyznać muszę. Lektura to wszak przednia - i poznawcza, i stylowa. A Zocha - demon, nie kobieta - w całości zawłaszcza napisaną przez Kuźniak opowieść. Cytując klasyka - tu autorka jest tylko jedna. I bezapelacyjnie jest to Zofia Stryjeńska, z domu Lubańska. Angelika Kuźniak z pokorą znika, na kartach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-25
2015-08-21
2015-08-10
2015-07-26
2015-03-06
Równie dobrze podtytuł książki mógłby brzmieć: „powieść sensacyjna w dwunastu odsłonach”. Chociaż propozycji na tytuł Horst Eckert, z którym Angela Bajorek korespondowała przez cztery lata, miał kilka - na przykład „Proszę pozwolić, że nie oddalę się od Zabrza”. Albo „Nirwana, do Zabrza i z powrotem”. Albo „Czarniawka we krwi, machorka w głowie”. Albo „Pobożny heretyk i anarchista, Janosch”.
Pojawienie się na rynku księgarskim biografii Janoscha jest wydarzeniem o wiele większym, niż zabrzańska skala - choć to tutaj, w mieście Hindenburg, w którym Janosch urodził się „w wiadrze”, jest on szczególnie popularny. Pewnie dlatego dom, w którym się urodził, rozebrano pod Drogową Trasę Średnicową. Przypuszczalnie to również z tego powodu zabrzański Teatr Nowy, który od Janoscha otrzymał heretycki monodram „Powrót do Uskow albo ślad Boga albo pies z Cuernavaca” i dał go do przetłumaczenia księdzu, od 1993 roku nie ma odwagi wystawić go na scenie.
Gdyby Janosch był bardziej w Polsce znany, pewnie mówiło by się nie „jak z Monty Pythona”, ale „jak z Janoscha”. Czarny humor podszyty życzliwością. Tembr świata łączącego grozę, zachwyt i absurd.
Janosch nie cierpi dziennikarzy, za to uwielbia wpuszczać ich w maliny. Kilkukrotnie uśmiercił samego siebie - w odpowiedzi na prośby o wywiady kazał rozsyłać informacje, że umarł. Z Angelą Bajorek korespondował od 2011 do 2014 roku - "Heretyk z familoka" jest zapisem tych rozmów.
Mnie, zabrzankę, ujmuje historia miasta w wersji „kompendium”. Miasta „najbardziej śląskiego ze śląskich miast, a jednocześnie polskiego z polskich miast”, jak to raczył był ująć de Gaulle, a przecież zdobytego (nie: „wyzwolonego”) przez „bratnią armię”. Coś tu nie gra?
W powieściach Janoscha zasady logiki nie mają zastosowania - podobnie jak w jego życiu. Swoje zabrzańskie dzieciństwo uważa za trudne i nieszczęśliwe - twierdzi bowiem, że to zawsze tylko rodzicom wydaje się, że dzieciństwo ich dzieci to szczęście. Trudne życie w trudnych, niepewnych czasach. Domowe awantury. Pokazowe życie rodziców. Terror ze strony kolegów i koleżanek. Terror ze strony Kongregacji Mariańskiej. Terror ze strony Jungvolku. Ale to właśnie dzieciństwo w Hindenburgu/Zabrzu ukształtowało go i jako człowieka, i jako pisarza. I do tego Zabrza tęskni, to Zabrze odwiedzał i nawet przez moment chciał do niego wrócić… choć, zamiast wrócić, wybrał hamak o imieniu Elżbieta na Teneryfie.
Polecam czytać Janoscha z całego serca.
I na koniec zacytuję Kazimierza Kutza: „Pan Bóg, lepiąc osiemdziesiąt lat temu pod Zabrzem Horsta Eckerta - czyli Janoscha, nie mógł tego zrobić na trzeźwo”.
| Ma
Angela Bajorek, Heretyk z familoka. Biografia Janoscha, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015
Równie dobrze podtytuł książki mógłby brzmieć: „powieść sensacyjna w dwunastu odsłonach”. Chociaż propozycji na tytuł Horst Eckert, z którym Angela Bajorek korespondowała przez cztery lata, miał kilka - na przykład „Proszę pozwolić, że nie oddalę się od Zabrza”. Albo „Nirwana, do Zabrza i z powrotem”. Albo „Czarniawka we krwi, machorka w głowie”. Albo „Pobożny heretyk i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-08
Nieznośna lekkość bytu - tytuł, który jednocześnie jest opowieścią o tej książce. A właściwie trzech książkach. Z jednej strony bowiem przeplatają się w niej losy Tomasza i Teresy, w trójkącie z Sabiną. Z drugiej śledzimy wszystko, co działo się w Pradze w roku 1968 - ze wszystkimi konsekwencjami, jakie dotknęły Czechów. Z trzeciej czytamy dysertację filozoficzną Kundery.
Najbardziej poruszają mnie w Nieznośnej lekkości rozciągnięte do granic możliwości dychotomie. Bohaterowie żyją w świecie albo-albo, bez złotego środka. Albo lekkość, albo ciężar. Albo rozwiązłość, albo asceza. Albo dusza, albo ciało. Albo biel, albo czerń.
Ujął mnie fragment, w którym Kundera porównuje znaczenie słów - co rozumie przez dane słowo Sabina, a co Franz. Blisko tu do prywatnej mitologii, osobistych symboli zbudowanych przez palimpsesty znaczeń i doświadczenia. Blisko… a jednocześnie tak daleko do porozumienia/zrozumienia. Niezrozumiałe słowa to: kobieta, wierność i zdrada, muzyka, światło i ciemność, pochody, piękno Nowego Jorku, ojczyzna Sabiny, cmentarz.
Kundera bawi się czytelnikiem, dyskutuje, prowokuje, wymaga uwagi i wysiłku. Emocje sięgają zenitu i niejednokrotnie postawieni zostajemy przed lustrem z pytaniem, czy dla mnie byt jest lekki, czy ciężki? Intryguje, łącząc etykę z estetyką. Stawia pytania o naturę, istotę bytu, w jego wymiarze ludzkim, historycznym, społecznym. Pełno tu dychotomii, analogii, pęknięć. Lekkość okazuje się brzemienna w skutkach. Zawsze. A Nieznośną… należy sobie od czasu do czasu przypomnieć. Warto.
| Ma
Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, Wyd. Porozumienie Wydawców - Kanon na koniec wieku, Warszawa 2001
Nieznośna lekkość bytu - tytuł, który jednocześnie jest opowieścią o tej książce. A właściwie trzech książkach. Z jednej strony bowiem przeplatają się w niej losy Tomasza i Teresy, w trójkącie z Sabiną. Z drugiej śledzimy wszystko, co działo się w Pradze w roku 1968 - ze wszystkimi konsekwencjami, jakie dotknęły Czechów. Z trzeciej czytamy dysertację filozoficzną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-26
2014-07-08
Tak książka to dotyk magii, mocy, elan vital… "Święta noc" opisuje dalsze losy bohaterki "Dziecka piasku", ujmuje czułością, poetyką, emocjami, rytmem opowieści. Mnie zauroczyła.
Jak daleko jest od przekleństwa do błogosławieństwa? Co jest granicą między jawą a snem, między życiem i śmiercią, nocą i dniem? Przez ile bram należy przejść, by się tego dowiedzieć? Kim jest kobieta, a kim jest mężczyzna? I dokąd wiedzie Noc Przeznaczenia? Czy można uniknąć nieuniknionego? Losy Ahmeda/Zahry prowadzą przez szereg pytań, na które nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Gdziekolwiek istnieje prawda - na pewno nie znajduje się ona w osądach i mniemaniach, a w doświadczeniu.
Smutna, tragiczna, piękna i święta jest historia Ahmeda/Zahry. Oto wybaczyła ona umierającemu ojcu los, jaki jej zgotował, każąc ukrywać kobiecość pod męskim sztafażem, ze względu na dobro imienia rodziny. Ucieka od historii, którą niesie. Ale ta historia zatacza koło i zostaje przypieczętowana śmiercią. Nim jednak koło się zamknie, Zahra odwiedzi miejsca, które nie istnieją i doświadczy sytuacji, które nie powinny mieć miejsca. Spotka ślepą miłość i ślepą zazdrość. Trafi do więzienia… i znowu jej los zatoczy koło.
Piękna to książka, pisana niesamowitym językiem. Dotyk magii tak mocno zakorzenionej w rzeczywistym świecie.
Polecam.
| Ma
Tahar Ben Jelloun, Święta noc, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014
Tak książka to dotyk magii, mocy, elan vital… "Święta noc" opisuje dalsze losy bohaterki "Dziecka piasku", ujmuje czułością, poetyką, emocjami, rytmem opowieści. Mnie zauroczyła.
Jak daleko jest od przekleństwa do błogosławieństwa? Co jest granicą między jawą a snem, między życiem i śmiercią, nocą i dniem? Przez ile bram należy przejść, by się tego dowiedzieć? Kim jest...
2014-06-11
Ten wywiad czytałam z wypiekami na twarzy. Feeria tematów, emocji i mocny, konkretny język "tu i teraz", za to o tym co było, jest i będzie.
Dwóch takich interlokutorów jak Susan Sontag i Jonathan Cott nie zdarza się często, a jeszcze rzadziej jest nam - czytelnikom - podobne, "gęste" rozmowy czytać. Przyznam, że mój egzemplarz książki pełen jest notatek na marginesach, ponieważ myśli Sontag (zwłaszcza tak skondensowane jak w tym wywiadzie) inspirują i prowokują. Mam wrażenie, że w tej przyjacielskiej konwersacji zawiera się synteza poglądów i myśli, a przede wszystkim odczuwania świata i relacji.
Mamy więc akapity o chorobie i zdrowiu, związkach i samodzielności, samotności i życiu w społeczeństwie, czytaniu i pisaniu, twórczości i rzemiośle, sztuce i interpretacji, metaforze, symbolu, alegorii i "konkrecie", marihuanie, epifaniach, macierzyństwie, szaleństwie, bólu, rodzinie i dysfunkcji rodzinnej, komunikacji, micie, opisie, rock and rollu, "słynnym problemie śniadania", kulturowych oczekiwaniach i kulturowej geografii. Co najważniejsze - Sontag unika dychotomicznego podziału świata, ba!, neguje go [dygresja: chciałam napisać "unika jak ognia", ale uświadomiłam sobie, że wtedy dwukrotnie musiałabym podkreślić negację, ponieważ takich sformułowań Sontag bardzo się wystrzega].
Przede wszystkim myśl jest tu formą odczuwania, nie są odróżniane, ustawiane w "romantycznym napięciu" czy kontrze. Ta rozmowa naprawdę prowokuje do tego, że odczuwa się myślenie! Dla mnie to jedna z najlepszych rozmów, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jedna z najlepszych inspiracji. Świetnie, że Karakter ją wydał!
| Ma
Susan Sontag, Jonathan Cott, Myśl to forma odczuwania, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014
Ten wywiad czytałam z wypiekami na twarzy. Feeria tematów, emocji i mocny, konkretny język "tu i teraz", za to o tym co było, jest i będzie.
Dwóch takich interlokutorów jak Susan Sontag i Jonathan Cott nie zdarza się często, a jeszcze rzadziej jest nam - czytelnikom - podobne, "gęste" rozmowy czytać. Przyznam, że mój egzemplarz książki pełen jest notatek na marginesach,...
2014-06-05
To druga publikacja o zabrzańskich dzielnicach, z serii wydawanej przez bibliotekę, a współtworzona przez mieszkańców. Właśnie tę cechę uważam za jej największą wartość.
Treść podzielono na pięć części. Rozpoczynamy od rzetelnego rysu historycznego, a potem zatrzymujemy się na dwóch najważniejszych punktach rokitnickiej społeczności: szkole oraz kościele. Część czwarta ujęła mnie najbardziej, ponieważ tworzą ją wspomnienia mieszkańców - nosi ona nazwę "Życiorysami pisane". Finał to spacer po Rokitnicy, a całość uzupełnia indeks nazwisk oraz spis nazw ulic, z ich odpowiednikami przedwojennymi.
Rokitnica jest jedną z najbardziej fascynujących dzielnic Zabrza, w którego granice trafiła dopiero w 1951 roku. Jej historia nierozerwalnie związana jest z granicą wyznaczaną przez Potok Rokitnicki, który oddzielał Śląsk od Małopolski, diecezję wrocławską od małopolskiej i parafię wieszowską od miechowickiej. Pierwsze wzmianki o Rokitnicy pochodzą już z 1295 roku i aż do czasu włączenia do Zabrza stanowiła ona samodzielną miejscowość - najpierw o nazwie Rokittnitz, potem krótko Martinau.
Co wyróżnia Rokitnicę? To, że obok rolniczych posiadłości budowano górnicze osiedla. To właśnie w Rokitnicy znajduje się genialne i w pełni zachowane Osiedle Ballestrema - wzorcowe wdrożenie Miasta Ogrodu liczące 38 domów czterorodzinnych i 8 ośmiorodzinnych, przy czym każdy z domów jest inny (różnią się detalami), a cztery z nich są domami ze stali, unikatowymi na skalę Europy! Tutaj znajdują się budynki dzisiejszego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego (d. Powiatowy Dom Inwalidów) zaprojektowane przez Hansa i Georga Zillmannów, którzy zazwyczaj kojarzeni są z katowickim Giszowcem i Nikiszowcem. To tu, w Rokitnicko-Miechowickim lesie można znaleźć wykutą w kamieniu ławę różaną z 1888 roku. Tu znajduje się wielkiej urody dominium (czekające nadal niestety na właściciela, który dostrzeże jego wartość) z 1820 roku, folwark, a także monumentalny ratusz zaprojektowany przez Theodora Ehla.
To ślady, które widzimy dzisiaj. "Nasza Rokitnica" przywołuje również historie z przeszłości - działający tu wyciąg narciarski (sic!), staw kajakowy i jeszcze do nie tak dawna otwarty basen, ogród dziecięcy "Mikro", amfiteatr, młyn… Przed wojną działało tu 5 restauracji! Niestety, w trakcie wojny Rosjanie zrzucili na Rokitnicę bomby, naruszając jej harmonijną tkankę architektoniczną - całe szczęście w nie tak dużym stopniu. Choć oczywiście serce bije mocniej, gdy wyobraża się to, jak korespondowała z budynkiem Rathausu nie istniejąca już Restauracja Piernikarczyka.
Wiele inspirujących opowieści można odczytać w "Naszej Rokitnicy". Mnie najbardziej ujęła historia rodziny Gajdzików. Potomkowie Józefa Gajdzika nadal tu mieszkają i podobnie jak my chodzą po Gajdzikowych Górkach…
Nie będę ukrywać: mieszkam tu od czterech lat i jestem "rokitnicką wsią w mieście" całkowicie zafascynowana. To właśnie tu na krawężniku widzę kuplę (górniczy herb) z datą 1908 i napisem Gluck Auf! To dzielnica, która nie dość, że pływa w zieleni, to jeszcze w zieleń jest otulona. Życie toczy się spokojnie, sąsiedzi mówią sobie "dzień dobry", ba! chodzi się do siebie na wódeczkę. To tu możemy toczyć niezobowiązujące rozmowy ze starszymi mieszkańcami, spotykając się na piwku w knajpie usytuowanej naprzeciwko komisariatu. Tu naprawdę mało kto się spieszy, Rokitnica ma swój wewnętrzny rytm i daje dużo, bardzo dużo oddechu. Zapraszam i jednocześnie jestem niezwykle dumna, że taka publikacja o "Rokicie" ujrzała światło dzienne.
| Ma
Tomasz Iwasiów [red.], Nasza Rokitnica, Miejska Biblioteka Publiczna w Zabrzu, Zabrze b.r.
To druga publikacja o zabrzańskich dzielnicach, z serii wydawanej przez bibliotekę, a współtworzona przez mieszkańców. Właśnie tę cechę uważam za jej największą wartość.
Treść podzielono na pięć części. Rozpoczynamy od rzetelnego rysu historycznego, a potem zatrzymujemy się na dwóch najważniejszych punktach rokitnickiej społeczności: szkole oraz kościele. Część czwarta...
Ta książka to magia. Klasykę, którą znamy (któż nie zna Alicji?!), uzupełniają - a raczej dopełniają niebagatelne rysunki Franciszki Themerson. To pierwsze na polskim rynku wydanie zaplanowanej w 1946 roku publikacji. Ilustracje zamówił siedemdziesiąt lat temu wydawca, George G. Harrap, jednak do ich druku nie doszło - ba, rysunki rzekomo zaginęły i Franciszka mocno walczyła z wydawnictwem o to, by się „odnalazły”. Wróciły do niej w 1969 r. Wydane, wraz z drugą częścią przygód Alicji, zostały w Anglii przez Inky Parrot Press w 2001 roku. A dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego również w Polsce, w ubiegłym roku, nakładem Fundacji Festina Lente. Książka jest edytorskim cudem.
Rysunki Franciszki (nie będę tu odnosić się do Drugiej Strony Lustra i Alicji, wiadomo ;) są niezwykle nowoczesne. Nic to, że minęło siedemdziesiąt lat, od momentu w którym zostały wyrysowane jej ręką. Co ciekawe, są trzybarwne… i rysowane w dwóch wymiarach. Dwuwymiarowa i czarna jest Alicja. Ona, dziewczynka która przechodzi na Drugą Stronę Lustra. posiada cienie, załamania, krągłości. Za to cały świat zza Lustra jawi się w dwóch barwach - czerwonej i niebieskiej. I - uwaga - jest płaski. Jednowymiarowa jest Czerwona Królowa, jednowymiarowa jest Biała Królowa, jednowymiarowi są Tirli Bim i Tirli Bom, jednorożec, lew, żywe kwiaty, lustrzane owady. Jednowymiarowy jest także Hojdy Bojdy. To połączenie w przedziwny sposób uruchamia wyobraźnię, i tak już niezwykle stymulowaną przez fantastyczne przygody Alicji, metamorfozy, przemiany, zagadki logiczne i słowne, szachowe tropy…
To jest jedno z najpiękniejszych wydań Alicji, jakie przyszło mi mieć w ręce. Polecam, zwłaszcza bibliofilom, ilustratorom i projektantom grafiki artystycznej. Cudo!
Magda | 16.05.2016
_
Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła, Wydawnictwo Fundacja Festina Lente, Warszawa 2015 - wydanie pierwsze polskie | ilustracje Franciszka Themerson
Ta książka to magia. Klasykę, którą znamy (któż nie zna Alicji?!), uzupełniają - a raczej dopełniają niebagatelne rysunki Franciszki Themerson. To pierwsze na polskim rynku wydanie zaplanowanej w 1946 roku publikacji. Ilustracje zamówił siedemdziesiąt lat temu wydawca, George G. Harrap, jednak do ich druku nie doszło - ba, rysunki rzekomo zaginęły i Franciszka mocno...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to