-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2018-01-01
2016-09-03
2016-08-24
2016-08-08
2016-07-29
2016-07-22
2016-07-12
2016-07-10
2016-06-27
2016-06-02
2016-05-14
Powieść łotrzykowska w mistycyzującej odsłonie. Wartka, interesująca fabuła suto okraszona zwrotami akcji, uzupełniona jest refleksjami autora dotyczącymi spraw mniej fabularnych, a bardziej mistycznych. Zwłaszcza, że gros wydarzeń ma miejsce w Indiach, a dla rodowitego Australijczyka tembr, brzmienie i energia, a także duchowość tego kraju są czymś raptownie innym.
Brniemy więc za Shantaramem przez koleje jego losu - chwilami okrutne, chwilami tkliwe, chwilami do bólu prawdziwe. Ba, kroczymy nie tylko za głównym bohaterem, ale i za gronem jego przyjaciół, znajomych, ludzi których mija, czasem wykorzystuje, a czasem pomaga… Sam też jest wykorzystywany przez innych równie często jak im pomaga.
Można zarzucić wiele literackich niedociągnięć tej książce. Ja jednak będę jej bronić, bo istnieje w niej pewna naiwna szczerość, która mnie przekonuje. Odnoszę wrażenie, że Gregory David Roberts napisał tę powieść z poziomu serca. Pewnie nie ustrzegł się w paru miejscach banalizowania, ale czy nasze życie nie jest aby w większości banalne? Co ważne „Shantaram”, biorąc pod uwagę całość, banalny nie jest. Mi najbardziej podoba się w upostaciowiona w powieści figura „boga-człowieka”, który w imię miłości jaką otrzymuje od ludzi, rozdziela im karty losu. To jeden z mocniejszych i wcale nie jednoznacznych tropów tej książki. Jest ich wiele, wiele więcej. Świat „Shantarama” wiruje feerią barw, poglądów, ocen i myśli, które nieustannie zamieniają się miejscami. Trochę tak, gdy intuicyjnie spoglądamy na świat przez lunetę kalejdoskopu, którego poszczególne szkiełka to chwile piękna i momenty grozy.
Do mojego serca najbardziej przemówił uśmiech Prabakera, który pojawia się w „Shantarmie” trochę jak uśmiech Kota z Cheshire. Czaruje świat. Jego uzupełnieniem wydaje mi się człowiek z innej,"szaroeminencyjnej" bajki - Didier. I jeszcze jedno. Znalazłam w tej powieści najpiękniejszą definicję sprawiedliwości: „Sprawiedliwość to jest sąd trafny i wybaczający”.
Dobrze się czyta tę powieść. Bo to jest dobra powieść. Bardzo dobra. A za to, że pojawia się w niej w pewnym miejscu rozmowa Alicji z Czerwoną Królową daję dodatkową gwiazdkę.
Przeczytajcie „Shantarama”. Warto.
Magda | 16.05.2016
_
Gregory David Roberts, Shantaram, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Powieść łotrzykowska w mistycyzującej odsłonie. Wartka, interesująca fabuła suto okraszona zwrotami akcji, uzupełniona jest refleksjami autora dotyczącymi spraw mniej fabularnych, a bardziej mistycznych. Zwłaszcza, że gros wydarzeń ma miejsce w Indiach, a dla rodowitego Australijczyka tembr, brzmienie i energia, a także duchowość tego kraju są czymś raptownie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-16
Ta książka to magia. Klasykę, którą znamy (któż nie zna Alicji?!), uzupełniają - a raczej dopełniają niebagatelne rysunki Franciszki Themerson. To pierwsze na polskim rynku wydanie zaplanowanej w 1946 roku publikacji. Ilustracje zamówił siedemdziesiąt lat temu wydawca, George G. Harrap, jednak do ich druku nie doszło - ba, rysunki rzekomo zaginęły i Franciszka mocno walczyła z wydawnictwem o to, by się „odnalazły”. Wróciły do niej w 1969 r. Wydane, wraz z drugą częścią przygód Alicji, zostały w Anglii przez Inky Parrot Press w 2001 roku. A dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego również w Polsce, w ubiegłym roku, nakładem Fundacji Festina Lente. Książka jest edytorskim cudem.
Rysunki Franciszki (nie będę tu odnosić się do Drugiej Strony Lustra i Alicji, wiadomo ;) są niezwykle nowoczesne. Nic to, że minęło siedemdziesiąt lat, od momentu w którym zostały wyrysowane jej ręką. Co ciekawe, są trzybarwne… i rysowane w dwóch wymiarach. Dwuwymiarowa i czarna jest Alicja. Ona, dziewczynka która przechodzi na Drugą Stronę Lustra. posiada cienie, załamania, krągłości. Za to cały świat zza Lustra jawi się w dwóch barwach - czerwonej i niebieskiej. I - uwaga - jest płaski. Jednowymiarowa jest Czerwona Królowa, jednowymiarowa jest Biała Królowa, jednowymiarowi są Tirli Bim i Tirli Bom, jednorożec, lew, żywe kwiaty, lustrzane owady. Jednowymiarowy jest także Hojdy Bojdy. To połączenie w przedziwny sposób uruchamia wyobraźnię, i tak już niezwykle stymulowaną przez fantastyczne przygody Alicji, metamorfozy, przemiany, zagadki logiczne i słowne, szachowe tropy…
To jest jedno z najpiękniejszych wydań Alicji, jakie przyszło mi mieć w ręce. Polecam, zwłaszcza bibliofilom, ilustratorom i projektantom grafiki artystycznej. Cudo!
Magda | 16.05.2016
_
Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła, Wydawnictwo Fundacja Festina Lente, Warszawa 2015 - wydanie pierwsze polskie | ilustracje Franciszka Themerson
Ta książka to magia. Klasykę, którą znamy (któż nie zna Alicji?!), uzupełniają - a raczej dopełniają niebagatelne rysunki Franciszki Themerson. To pierwsze na polskim rynku wydanie zaplanowanej w 1946 roku publikacji. Ilustracje zamówił siedemdziesiąt lat temu wydawca, George G. Harrap, jednak do ich druku nie doszło - ba, rysunki rzekomo zaginęły i Franciszka mocno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-30
Uwielbiam Witkacego i jest mi niezwykle trudno opisywać krytycznie jego twórczość. Po prostu: obcowanie z dokonaniami Witkasia jest dla mnie przyjemnością i nie zamierzam jej analizować. Dlatego odsyłam do rozmowy, która podsumowuje to, o czym dyskutowaliśmy na 14 poczytaniu wspólnoty ludzi, którymi rządzą książki: https://rokitaczyta.wordpress.com/2016/03/30/bungo-bungo/
_
„Młodzieńcza [ba! dziewczęca] powieść”, „eksperyment literacki”, „pochwała próżniaków”… wiele niezwykle literackich metafor padło dzisiejszego wieczoru na temat 622 upadków B. Zaczęliśmy jednak od tego, że najwcześniejsza powieść Witkacego sprawia, iż JESTEŚMY ZDROWSI. Nawał upadków egzystencjalnych głównego bohatera sprawia bowiem, że być może Stanisław Ignacy miał rację i opowieść o losach Bunga powinno czytać się w chorobie. Albowiem dzięki samej „literackiej statystyce porównawczej” powoduje ona zdrowienie😉.
Jak jeden mąż stwierdziliśmy, że na tę powieść jesteśmy już chyba nieco za starzy. Aczkolwiek ci z nas, którzy przeczytali Bunga mniej-więcej w czasie studiów (niezależnie od tego, czy były to lata siedemdziesiąte czy przełom XX i XXI wieku), wspominają, jak mocne wtedy wrażenie ta powieść odciskała w duszy i emocjach.
Jest zatem coś na rzeczy, bo „622 upadki Bunga” Witkacy napisał przecież ponad 100 lat temu – a wszyscy przyznajemy, że jest to powieść , która nadal się nie zestarzała (bo to my jesteśmy na nią za starzy, nie ona dla nas) – ma swoich odbiorców i umieszczamy ich w grupie ok. 25-latków.
Natomiast wszyscy jesteśmy losami Bunga i jego pobratymców zafascynowani. Owszem, uśmiechamy się, a i nawet podśmiewamy z pobłażliwością, ale nie ukrywamy, że może być/jest to powieść istotna. Tak dla młodych ludzi, którzy sami z sobą się „siłują”, próbując”osadzić się” w grach i relacjach towarzyskich, usiłując coś tworzyć (w sztuce i życiu – im jest się młodszym, tym bardziej istotna twórczość być to powinna). Doceniamy walory egzystencjalno-filozoficzno-psychologiczne tej historii. Podobnie uznajemy też zalety stylistyczne i literackie „622 upadków Bunga”. Czytamy ją jako powieść rozwojowo-artystyczna, psychologizująco-erotyczną. Podobają się nam jej dwa tempa (do spotkania Bunga z panią Akne oraz po tymże spotkaniu, gdy nawiązuje się między nimi relacja bardziej niż towarzyska). Fascynuje nas „obrót o 360 stopni” jaki w powieści dokonuje Bungo. Ot, niby facecja, a ma siłę. Może rzecz w tym, iż powieść ma konstrukcję dramatyczną? A może chodzi też o nieprawdopodobnie piękne (a czasem pięknie dosadne) słownictwo, którym posługuje się autor?
I niesamowite jest to, że figurą zbliżoną do Bunga jawi się nam Kostek z „Morfiny” – czyżby chodziło o podobny poziom niedojrzałości życiowej i próby rozpoznawania samego siebie?
Polecamy jednak, zwłaszcza „starszej młodzieży”, czytanie „622 upadków Bunga” z dystansem i na tzw. „luzie”. Nagrodą będzie w tej literackiej podróży mniej bądź bardziej istotna przyjemność śledzenia demoniczno-artystycznych aspektów życia i relacji tak damsko-męskich, jak i towarzyskich. Czasem demonicznych. Czasem wyuzdanych. Ale nigdy wulgarnych.
Tak, zaprosilibyśmy Bunga na Rokitę Czyta. Z przyjemnością wiedzielibyśmy go w gronie naszych książko-lubnych przyjaciół. I zrobilibyśmy to, nawet gdyby był w upadku.
Uwielbiam Witkacego i jest mi niezwykle trudno opisywać krytycznie jego twórczość. Po prostu: obcowanie z dokonaniami Witkasia jest dla mnie przyjemnością i nie zamierzam jej analizować. Dlatego odsyłam do rozmowy, która podsumowuje to, o czym dyskutowaliśmy na 14 poczytaniu wspólnoty ludzi, którymi rządzą książki:...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-10
Ta książka jest książką totalną, stworzoną przez słowo, obraz i historię, która za nimi stoi. Oto podczas remontu jednej z lubelskich kamienic odnalezione zostają przedwojenne zdjęcia mieszkańców miasta. Patrzą z nich nam w oczy ludzie, którzy odeszli, ponieważ ktoś stwierdził, że są „inni”, że należy ich systemowo unicestwić. Ale z portretowych fotografii pochodzących z atelier Abrama Zylberberga bohaterowie patrzą nam w oczy wprost, śmiało, po ludzku - pełni zaufania dokumentują na czarno-białym celuloidzie momenty życia, jeszcze nieświadomi tego, co ich czeka. To wiemy my - czytelnicy powojenni.
Do zdjęć zostały dorysowane ręką Iwony Chmielewskiej inne historie. Z tych rysunków spoglądają na nas nadal te same, pełne wiary i spokoju oczy. Rysunki są marzeniami. Dopowiadają konteksty, otwierają serca, osadzają postaci w mitologii dnia codziennego karmiącej się nieskrępowaną wyobraźnią. Nas karmią barwami, uśmiechem, spokojem. Bo na rysunkach zdarzyło się tylko to dobre. Tylko to, co najlepsze. Tylko to, co pozwala nam toczyć opowieści pełne ciepła i spokoju.
I jeszcze proste, a tak bardzo wymowne wiersze Józefa Czechowicza - to spoiwo fotografii i rysunku. Rymowane wersy są lekkie, pełne nastrojowego uroku, zanurzone w poetyce błogości… Wybrzmiewają jakoby wypowiadane przez bohaterów zdjęć, stanowiąc pomost do świata rysunku. To prawie namacalne doświadczenie cudowności świata, współistnienia jego wymiarów… o tyle dramatyczne, że Czechowicz był wszak jednym z tych, którzy w 1939 roku zginęli w jednym z bombardowań Lublina.
„Dopóki niebo nie płacze” jest poruszającą serce publikacją, która udowadnia mi siłę pamięci. Dopóki niebo płacze.
Magda | 15.05.2016
_
Iwona Chmielewska / Józef Czechowicz / Abram Zylberberg, Dopóki niebo nie płacze, Ośrodek "Brama Grodzka - Tear NN", Lublin 2016
Ta książka jest książką totalną, stworzoną przez słowo, obraz i historię, która za nimi stoi. Oto podczas remontu jednej z lubelskich kamienic odnalezione zostają przedwojenne zdjęcia mieszkańców miasta. Patrzą z nich nam w oczy ludzie, którzy odeszli, ponieważ ktoś stwierdził, że są „inni”, że należy ich systemowo unicestwić. Ale z portretowych fotografii pochodzących z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-14
Oj. Wypaliła mnie ta książka. Jej podstawową zaletą jest to, że niezwykle szybko się ją czyta. Jej podstawową wadą jest to, że nie pozostaje po niej nic. Zupełnie nic.
Już tłumaczę.
Owszem, wiele się rozgrywa u Amelie Nothomb w „Kwasie siarkowym” w warstwie świata przedstawionego. Przyglądamy się mechanizmom manipulacji, subtelnościom relacji międzyludzkich jakie tworzą się w obliczu zagrożenia. Ale żaden nie prowadzi poza książkę, wszystko zamyka się w hermetycznym „cubie”, w ściśle odseparowanym świecie, wyreżyserowanym w każdym detalu przez autorkę.
Dlatego mnie nie przekonuje.
Ja cenię sobie książki, które coś wnoszą.
Ta książka eskaluje i mam wrażenie, że eskaluje li i jedynie dla eskalowania, a sprawy, które próbuje opisywać, dotyka w bardzo płytki sposób. I nie pozostawia nic poza odciskiem.
A wszystko już przecież było.
Był Orwell, była literatura obozowa. Ba, w telewizji nasze oczy karmione są rozmaitymi „show”, także tymi w formule 1:1 - „widzowie uczestniczący / widzowie decydujący”. Nic tu odkrywczego w świecie mediów nie widzę.
Fabularnie „Kwas siarkowy” to opowieść o programie telewizyjnym - show „na żywo” realizowanym w specjalnie do tego przygotowanym obozie koncentracyjny. Tak, koncentracyjnym. Ludzie umierają tu naprawdę ku radości gawiedzi.
Oglądamy a raczej podglądamy ludzkie zachowania, trochę jak z eksperymentu więziennego Zimbardo. Patrzymy na liderów którzy starają się stworzyć obozowy świat wartości. Patrzymy na kapo. Patrzymy na więźniów. Śledzimy relacje, związki międzyludzkie. Kiwamy głową z przerażenia, trwogi i smutku.
Ale po co to wszystko?
Co Amelie Nothomb usiłuje nam opowiedzieć swoim pisaniem?
Mnie zostawiła z niczym. Nie wypuściła ani jednej „odnogi” w kierunku świata pozaliterackiego. Owszem, stematyzowała parę problemów, ale ja takiego tematyzowania nie kupuję. Nie rozumiem celu, ponieważ go nie widzę. Dlatego do pisarstwa Amelie Nothomb podchodzę bez ekscytacji.
Magda | 15.05.2015
_
Amelie Nothomb, Kwas siarkowy, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2006
Oj. Wypaliła mnie ta książka. Jej podstawową zaletą jest to, że niezwykle szybko się ją czyta. Jej podstawową wadą jest to, że nie pozostaje po niej nic. Zupełnie nic.
Już tłumaczę.
Owszem, wiele się rozgrywa u Amelie Nothomb w „Kwasie siarkowym” w warstwie świata przedstawionego. Przyglądamy się mechanizmom manipulacji, subtelnościom relacji międzyludzkich jakie tworzą...
Gdybym miała użyć jednego słowa, by opisać debiutancką książkę Domiki Słowik, brzmiało by ono: WYOBRAŹNIA. Dawno nie miałam takiej przyjemności w lekturze - może dlatego, że kocham surrealizm, przenikanie się światów, patrzenie na rzeczy i sprawy nie przez lunetę, a przez kalejdoskop, którego kryształki wirują, raz po raz układając się w inne kształty.
Atlasu / Doppelgangera nie da się czytać w jednej płaszczyźnie. On prowadzi nas po opustoszałym blokowisku, przepływamy oceany, czytamy cudzą korespondencję, karmimy gołębie. Fabuła jest pretekstem dla imaginacji.
A taką wyobraźnię mają dzieci. Szaloną, nieskrępowaną, odbijającą się lustrach rzeczywistości, raz po raz zahaczającą się z nią, raz po raz zakrzywiającą czas.
Dziadek, Karolek, Sadowski, Estelista, ciocia... i bloki,las, gdzieś tam daleko istniejące miasto. Z drugiej strony Dziadek i Anna, babcia i narratorka. Opowieści, opowiadania, anegdoty. Wyspy wyobraźni. Kalki. Palimpsesty. I te wspomnienia, które mam, także z blokowiska lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I z tych wszystkich nieodbytych - a może właśnie odbytych - podróży.
Dużo, dużo czytelniczej przyjemności.
Gdybym miała użyć jednego słowa, by opisać debiutancką książkę Domiki Słowik, brzmiało by ono: WYOBRAŹNIA. Dawno nie miałam takiej przyjemności w lekturze - może dlatego, że kocham surrealizm, przenikanie się światów, patrzenie na rzeczy i sprawy nie przez lunetę, a przez kalejdoskop, którego kryształki wirują, raz po raz układając się w inne kształty.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAtlasu /...