rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Oglądany w TV serial w latach *0-tych zrobił na mnie, wtedy dziecku, ogromne wrażenie. Współczesnej ekranizacji jeszcze nie oglądałam, niemniej jednak jestem jej bardzo ciekawa. Jeśli chodzi o książkę, to czytałam tłumaczenie z lat 70-tych. Obecnie sięgnęłam po tłumaczenie współczesne i to właśnie chcę zrecenzować.
Po pierwsze, mam wrażenie, jakbym czytała zupełnie inną książkę, ponieważ tłumacze zdecydowali się na tłumaczenie stylem ujednoliconym, tzw .przeźroczystym, co ma wadę i zaletę. Wadą jest to, że zamaskowany zostaje cały mrok tej ksiażki, rozdarcie Johna Blackthorna między Japonią a Anglią, posłuszenstwem wasala, wieźnia i zakładnika, którym de facto Blackthorne jest, a przywiązaniem do wolności niespokojnego żeglarza, pilota statków, pirata, odkrywcy i zdobywcy, który chce żyć na własnych zasadach. Japonia fascynyje, ale jest dla niego złotą klatką, z której nie wyleci nikt, kto w nią wpadnie. Zaletą obranego przez tłumaczy stylu jest niezaprzeczalny fakt, że lepiej się ją czyta, bo czytelnik koncentruje się na akcji, choć jest troszkę oszukiwany, bo powieść jest tak napisana, że nie ma tu właściwie klasycznej linearnej akcji. Clavell był scenarzystą i komponował powieść składając ją ze scen, niechronologiczne pomieszanych, jak sceny teatru kabuki, opowiadającego o wielkich bohaterach, pięknych, przebiegłych i nieszczęśliwych damach oraz legendarnych kurtyzanach. Poza tym wszystkim rozgrywa się dramat w szekspirowskim stylu: o tym, czym jest władza absolutna, o tym, że czy się chce czy też nie, trzeba w tych rozgrywkach uczestniczyć, bo inaczej jest się przegranym, wreszcie konflikt różnych kultur, w który wpadł Blackthorne dokładając swoje przekonania. Ciemność tej powieści ujawnia się od razu, wraz z prezentacją poszczególnych bohaterów, którzy nie reprezentują dobra i zła, w ogóle nie podlegają temu wartościowaniu. Niedawno spotkałam się z bezskutecznym porównaniem Shoguna do Gry o tron Martina, co skutkowało całkowitym niezrozumieniem powieści Clavella przez czytelnika przyzwyczajonego do narracji linearnej zakończonej wielką bitwą dobra ze złem. Niczego takiego w powieści Shogun nie ma, bo to nie jest fantasy, ani epicka proza historyczna, na tym zresztą opiera się jej inność. Kategorie dobra i zła znikają zastąpione przez pojęcia powinności, obowiązku, posłuszeństwa, ponieważ zdejmują z jednostki wszelką indywidualną odpowiedzialność moralną za popełnione czyny. Ale bez względu na wyznawane zasady każdy jest marionetką w rozgrywkach toczonych między Jezuitami a feudalnymi japonskimi magnatami, w której obyczaje i wierzenia są jedynie pocieszeniem dla maluczkich. Wielkość Clavella jako pisarza polega na tym, że nie każe swoim bohaterow wybierać jednej z nich, nie wskazuje ani wyższości chrześcijaństwa nad buddyzmem czy shinto. Jest jedynie inność, ale obu systemom wierzeń przypisuje się tę samą rolę: wsparcia w obliczu śmierci, jedynej stuprocentowo pewnej rzeczy w zyciu każdego człowieka.

Oglądany w TV serial w latach *0-tych zrobił na mnie, wtedy dziecku, ogromne wrażenie. Współczesnej ekranizacji jeszcze nie oglądałam, niemniej jednak jestem jej bardzo ciekawa. Jeśli chodzi o książkę, to czytałam tłumaczenie z lat 70-tych. Obecnie sięgnęłam po tłumaczenie współczesne i to właśnie chcę zrecenzować.
Po pierwsze, mam wrażenie, jakbym czytała zupełnie inną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak ktoś jest wielkim pisarzem to nawet demencja nie przeszkadza mu dobrze pisać. To tylko zarys powieści, niemniej jednak bardzo dobry.

Jak ktoś jest wielkim pisarzem to nawet demencja nie przeszkadza mu dobrze pisać. To tylko zarys powieści, niemniej jednak bardzo dobry.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Należy zastrzelić tłumacza. Im szybciej, tym lepiej.

Należy zastrzelić tłumacza. Im szybciej, tym lepiej.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozycja ciekawa. Trzeba jednak mieć na uwadze, że napisała ja dziennikarka i popularyzatorska, a nie archeolożka bądź antropolożka. Nie jest to zatem pozycja naukowa. Przedstawione treści to jedynie sugestie, zresztą cała archeologia na nich się opiera. Jest to ciekawa podróż w czasie, pokazującą życie miejskie nie od strony warstw najbogatszych i najwyżej uplasowanych społecznie, lecz średniaków i pospólstwa. Słusznie, bo przecież nie tylko patrycjat zamieszkuje w miastach. Autorkę interesuje przede wszystkim upadek miast, rzecz wg niej równie mozolna jak ich zakładanie i budową, ponieważ ludzie odchodzą z miasta pomału i nawet po katastrofach naturalnych próbują wracać, odbudowywać, żyć nadal, chyba, że rzeczywiście już się nie da. Autorka stawia tezę iż ludzie w taki sam sposób opuszczają miasta jsk je budują: jest to proces społeczno polityczny, rozciągnięty na stulecia. I to jest jeszcze dla mnie w tej książce jasne. Natomiast próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie z nich odchodzą jest dość infantylna. Autorka pisze tak, jakby nie umiała pojąć procesu miasto i państwotwórczego. Ona po prostu tego nie czuje, albo czegoś się nie douczyła. Odniosłam wrażenie, że książka została napisana przez kogoś, kto nie bardzo rozumie, o czym pisze, ale gruntownie odrobił zadanie domowe, starannie wszystko opisał, tyle, że niczego donie nie poukładał w głowie. Autorka w analizie upadku Ankor Wat nie pisze o bardzo prostej możliwej przyczynie jego upadku. Jeżeli król przenosi stolicę do innego miasta, bo np. Nie pochodzi z rodziny królewskiej i nie czuje się bezpiecznie wśród lokalnej arystokracji, w której żyłach płynie więcej królewskiej krwi niż w nim samym, to oczywiste jest, że natychmiast zacznie się upadek miasta i to zauważalny. Bo za deorem podążą do nowej siedziby bankierzy, rzemieślnicy prezentyjacy najwyższy kunszt, najbogatsi kupcy, najlepsi prawnicy i lekarze, artyści, aktorzy, medycyna i filozofowie, krawcy, fryzjerzy, modystki oraz lichwarze i złotnicy, ptostytutki z najwyższej półki, muzycy, zespoły aktorskie, ponieważ im wszystkim dawał utrzymanie dwór. Klasie średniej, czy będącej w niełasce arystokracji artystyczne rzemiosło i sztuka nie jest aż tak potrzebna do celów reprezentacyjnych, oni nie muszą olśniewać ani prezentować się u dworu. Naciskanie na demokratyzację upadku jest bezsensowne, bo wraz z upadkiem splendoru, spada znaczenie polityczne i finansowe, a z biedniejacego miasta ludzie się wyniosą. Oczywiście ktoś zawsze zostanie, ale to już nie będzie to. Duże znaczenie mają także rozrywki, religia i sport, ale jeśli nie ma w mieście władzy, która na ren cel loży, nie ma również rozrywek, a przynajmniej nie ta pewnym poziomie. Jak było naprawdę, nie dowiemy się nigdy. Jedno jest pewne: ludzie mieszkają tam, gdzie mogą zarobić i zabawić się, bo miasta nie są ani bezpieczne, ani najzdrowsze do zamieszkania. Prawdopodobnie jeśli sami sobie nie odpowiemy na pytanie, co nas trzyma w mieście, dlaczego że swoich miast jesteśmy dumni lub opłakujemy ich stratę, nie dowiemy się nigdy, dlaczego nasi przodkowie je porzucali.
Książka zostawia czytelnika z dużo większym zbiorem pytań niż odpowiedzi i to jest moim zdaniem w niej najlepsze. Przyczyn jest mnóstwo i prawdopodobnie wciąż funkcjonują wśród nas. Najczestrze to te, że nie ma pracy, a w ogóle to jest nudno. I ten ostatni banał nawet najeieksza gwiazda współczesnej archeologii musi się liczyć. Nuta potrafi opróżnić miasto nie gorzej niż najstraszliwszą epidemią.

Pozycja ciekawa. Trzeba jednak mieć na uwadze, że napisała ja dziennikarka i popularyzatorska, a nie archeolożka bądź antropolożka. Nie jest to zatem pozycja naukowa. Przedstawione treści to jedynie sugestie, zresztą cała archeologia na nich się opiera. Jest to ciekawa podróż w czasie, pokazującą życie miejskie nie od strony warstw najbogatszych i najwyżej uplasowanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Minimum formy, maksimum treści. Bardzo bogata w symbolikę opowieść o życiu na emigracji, o funkcjonowaniu w innej kulturze i o oonozeniu mentalnych i psychicznych kosztów takich zmian. O tym, że zawsze jakieś dziecko jest bliżej matki niż inne i w zasadzie tego nigdy się nie zmieni. Do wielokrotnego czytania. Gwarantuję, że układ znaczeń zawsze będzie inny. Poczytajka dla rozrywki to jednak nie jest.

Minimum formy, maksimum treści. Bardzo bogata w symbolikę opowieść o życiu na emigracji, o funkcjonowaniu w innej kulturze i o oonozeniu mentalnych i psychicznych kosztów takich zmian. O tym, że zawsze jakieś dziecko jest bliżej matki niż inne i w zasadzie tego nigdy się nie zmieni. Do wielokrotnego czytania. Gwarantuję, że układ znaczeń zawsze będzie inny. Poczytajka dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mario VargasLliosa to z pewnością nie jest, ale to bardzo dobra i nietuzinkowa opowieść o dojrzewaniu, przede wszystkim sprawnie napisana, zaciekawiającą budową, raczej niespotykaną wśród thrillerów, ponieważ autor całkowicie rezygnuje z fabuły na rzecz formy paradokumentalnej, przez co powieść staje się rodzajem przesłuchania. Z nagrsnego materialu jego autor planuje stworzyć z nagrań film w celach nostalgiczno wspomnieniowo szantażowych. Jego fabuła powstaje w wyobraźni czytelnika i już sam ten zabieg jest interesujący. Mnie rozwój wypadków układał się na kształt wiru, który porywa i zasysa bohaterów już na zawsze. Nigdy, przenigdy nie wydostaną się z pułapki, którą sami na siebie zastawili.
Żeby było jasne, od razu trzeba powiedzieć, że niewinnych to w tej powieści nie ma. Nikt nie mieści się w kategoriach etycznych, nie ma żadnej krytyki moralnej, a wszyscy bohaterowie, absolutnie wszyscy , usytuowani są poza kategoriami dobra i zła, a więc naczelnymi i podstawowymi zasadami chrześcijaństwa, jak w koncepcji starożytnych filozofów oraz wywiedzionej z nich koncepcji Nietzschego, wszystko rozgrywa się poza dobrem i złem, a więc nie ma zbrodni i kary, zatem nie ma odkupienia, za to jest wiekuiste uwięzienie w uczynkach, a także w wyborach, jakich dokonali, a które były dla nich momentem przejścia, inicjacji w dorosłość i męskość, przekroczeniem granicy, naruszeniem tabu. Fabuły nie ma, bo ona niesie za sobą rozwój wydarzeń w czasie i przestrzeni. W "Nocy szpilek" czas jest zredukowany do wydarzeń jednej nocy oraz zdarzeń, które do niego prowadzą, żeby możliwie jak najściślej pokazać zamknięcie tu-i- teraz. Przyszłości praktycznie nie ma, bo skoro nie ma kary, nie ma odkupienia, pozostaje jedynie tkwienie, ustawiczne zapętlenie, bezustanne powracanie do tej jednej jedynej nocy szpilek, z kolistej a nie liniowej koncepcji czasu, która czyni fabułę niemożliwą, a życie bohaterów zmienia w cykl oddaleń i powrotów do wydarzenia które na zawsze zmieniło ich życie.
Jest to powieść o dorastaniu w świecie wojny domowej, a więc w świecie chaosu, dlatego też ani czas zdarzeń, ani fabuła nie mogą być linearne, odzwierciedlają cykl Chaosu lub mandali, koła życia, w którym nie ma postępu, istnieje tylko spirala zdarzeń. Każdy z bohaterów tak głównych jak i pobocznych funkcjonuje we własnym chaosie. Rzeczywistość chłopców i jedynej dziewczyny w tym gronie w ogóle nie pokrywa się z obszarami, w których funkcjonują ich rodzice, rodzeństwo, krewni, nauczyciele, koledzy. Nie ma przyjaźni , niewiele jest uczuć a ich podział na negatywne i pozytywne jest niemożliwy. Wszystkie właściwie sprowadzają się do odczuwania przeraźliwej samotności. Wszyscy mówią, ale nie rozmawiają, słuchają, ale nie słyszą i niczego nie rozumieją. Dopiero popełniona przez chłopców zbrodnią doskonałą, a przede wszystkim atak terrorystyczny, który czyni tę zbrodnie nigdy nie wykrytą sprawia, że piętnastolatkowie zaczynają pojmować, że nie mogą wiecznie żyć zamknięci we własnym żalu, tęsknocie, samotności i niezrozumieniu, że aby opuścić świat zakłamania niedomówień i skrzętnego ukrywania przed nimi wszystkiego, co wiąże się z dorosłością, trzeba samemu przestać być fałszywym i zakłamanym. Tylko jak to zrobić? Jak to zrozumieć, skoro nikt z dorosłych niczego im nie wytłumaczy w obawie, żeby nie zniszczyć im dzieciństwa i nie skalać ich chłopięcej niewinności. Wszak to jeszcze prawiczkowie we wszystkich dyscyplinach życia, którym nikt nie stawia rozsądnych granic, a jedynie kontroluje nadmiarem szkolnej dyscypliny, bezdusznej i tępej. Natomiast rodzice chłopców zajmują się wszystkim, tylko nie swoimi dziećmi. Życie upływa im na walce o przetrwanie i zagłuszaniu zbyt bolesnych wspomnień czym się da: pracą , alkoholem , dyscyplinowaniem siebie, wszystkiego I wszystkich w celu zbawienia ludzkości oraz świata., co jest sprawą niemożliwą. A no i jeszcze wieloletnim rozstawaniem się i zchodzeniem na powrót, co doprowadza dzieci do granic wytrzymałości psychicznej. Opoką dla dzieci ich rodzice nie są. Tkwią w swoim obszarze zdarzeń, które im przeorały psychikę i życie, a z których nie są w stanie się wydostać. Paradoksalnie zbrodnią jaką popełnili chłopcy pomaga im żyć. Nauczycielka od wychowania seksualnego jest właściwie ofiarą, którą składają, żeby zachować własne życie, żeby móc żyć dalej. Jej zamordowanie upraszcza i ratuje wszystkim życie, które bez tej zbrodni w ogóle byłoby niemożliwe. Zbrodnią jest ocaleniem życia, szantaż próbą wyznania i żalu za grzechy, są krokami w przód, które rodzą jakieś możliwości, przynajmniej w teorii, bo nie wszyscy z bohaterów tę szansę wykorzystali i dorośli.
Zaczyna się niewinnie. Czyta się o wybrykach głupawych nastolatków, którym hormony orają mózgi do poziomu imbecyli. Piętnastolatków z potwornym trądzikiem, nadwagą, co to w książkach i zeszytach rysują penisy jądra i piersi, z których wizerunkami zapoznała ich panna Prigilin, nauczycielka wychowania seksualnego, prowadzonego w najgorszy z możliwych sposobów w męskiej szkole katolickiej, podczas wojny domowej. Coś takiego nie może skończyć się dobrze dla nikogo. Chłopcy masturbują się pod ławkami w czasie tych lekcji, marzą o seksie, oczywiście mówiąc o nim wyłącznie w wulgarny sposób, dokuczają nauczycielce jak mogą. Na przerwach i poszkole do tego repertuaru dochodzą jeszcze papierosy piwo, oraz elementy wyposażenia barków rodziców, potajemnie rozprowadzane i oglądane filmy oraz gazety późno, jak również niedostępna w legalnej dystrybucji klasyka kina oraz współczesne hity filmowe z lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Właściwie podczas lektury "Nocy szpilek" przeżyłam powrót do przeszłości. Bohaterowie są o 5 lat ode mnie młodsi. Wprawdzie w 1992 byłam już studentką, ale moja szkolną rzeczywistość niewiele różniła się od tej, ukazanej powieści. Przede wszystkim niewiele różniło się to, o czym marzą bohaterowie: fantazjowanie na temat seksu, a właściwie o tym pierwszym razie. Różnica była jedynie taka, że dziewczyny oprócz seksu rozmawiały o ciuchach i kosmetykach, malowały sobie paznokcie i usta, lakierowały włosy i czytały na głos fragmenty zakazanego, nielegalnego i z trudem zdobytego Bravo, co miało ten jedyny pozytywny skutek, że nolens volens szlifowałyśmy niemiecki. Zapach zakazanych papierosów, a w zasadzie jednego na kilka lub kilkanaście użytkowniczek maskowałysmy kupionymi w peweksie dezodorantami oraz ukradzionymi matkom perfumami. Dorosłość kojarzyła nam się z makijażem, butami na wysokim obcasie, trwałą, seksem, paleniem papierosów, piciem alkoholu i czarna kawy, ale na pewno nie z wszystkim tym, co się na dorosłość składa. Chciałyśmy jak nasze matki, ciotki i ich koleżanki malować się i plotkować nad kawą w zamkniętym pokoju, do którego nie wolno nam było wchodzić, z papierosem trzymanym w pomalowanych paznokciach i pomalowanych ustach. Wprawdzie chodziłam do szkół koedukacyjnych, ale w tamtych czasach można było się jedynie do chlopaka przytulić. Czas wolny praktycznie nie istniał. I dziewczyny i chłopcy byli zawaleni zadaniami domowymi, korepetycjami oraz zajęciami pozaszkolnymi. Rano wstawało się o świcie na trening, zaś po południu zaiwaniało na korepetycje i zajęcia dodatkowe. Kładłam się spać i wstawałam zmęczona. Myślę, że o to chodziło moim rodzicom, żebym nie miała czasu na myślenie i jakiekolwiek samodzielne działanie, co przekładało się na ich Święty spokój. Musieliśmy być zajęci wszystkim od świtu do nocy żeby nikt nie musiał z nami rozmawiać, czyli żeby nie trzeba było wprowadzać nas w dorosłość, albowiem politycznie moralnie i religijnie było to kłopotliwe. Polska okresu stanu wojennego i późnych lat osiemdziesiątych niewiele różniła się pod względem obyczajowości i atmosfery politycznej od Peru tamtego okresu. Oczywiście stanu wojennego nie da się porównać z wojną domową ,a rozmodlonej opozycji z partyzantką Świetlistego Szlaku, ale wyczuwało się to samo napięcie w którym z trudem dawało się oddychać I źyć. Tyleż że w tamtej Polsce czuło się także nadzieję, a tej w powieściowym Peru absolutnie brak. Nie wiem jak (I czy) współcześni mlodzi ludzie zrozumieją tę powieść. Szkolna ubikacja w czasach powszechnego monitoringu szkół oraz telefonów komórkowych straciła status obszaru intymnego, bezpiecznego, statusu terytorium niekontrolowanego. Gry komputerowe i same komputery z tamtych czasow mają status eksponatów muzealnych, jak kasety wideo. Nie wiem, czy dzisiejsi piętnastolatkowie w ogóle wiedzą jak wyglądał w tamtych czasach komputer i że potrafił mało, bardzo mało. Niestety poza rekwizytami ludzkość się nie zmieniła aż tak bardzo ani ta dorosłą, ani ta nastoletnia. Zmieniły się natomiast dwie rzeczy: podejście do seksu i do faktury, że z dziećmi ktoś dorosły musi rozmawiać. W przypadku klasy średniej opisywanej w książce i z której się wywodzę, jest to psycholog, psychoterspeuta, psychiatra wolontariusz, ale na pewno nie rodzice, którzy jak zawsze nie mają do tego głowy. Zmieniło się coś jeszcze: świat poznaje się przez internet, platformy społecznościowe i streamingowe, niemniej jednak skutek jest ten sam, co w przypadku dysponowania tak archaicznymi środkami co telewizor z magnetowidem do odtwarzania pirackich kaset. No, cóż w moich czasach oglądało się kasety z video z pornografią w sali ogólnej akademika, zaraz po Dynastii. Przepełniało nas to wznioslym uczuciem postępowości, dorosłości oraz kształtowania nowoczesnej rzeczywistości na wzór europejski, czyli ogólnoświatowy. Ale nie wiem, czy wpłynęło na to, że będąc pod wpływem owych seansów szliśmy uprawiać seks i się mnożyć. Sądząc po efektach w postaci dzietności z tym ostatnim było całkiem niedobrze zatem niewielu z nas miało okazję uciekać od rozmów innych niż absolutnie konieczne z własnym potomstwem.

Mario VargasLliosa to z pewnością nie jest, ale to bardzo dobra i nietuzinkowa opowieść o dojrzewaniu, przede wszystkim sprawnie napisana, zaciekawiającą budową, raczej niespotykaną wśród thrillerów, ponieważ autor całkowicie rezygnuje z fabuły na rzecz formy paradokumentalnej, przez co powieść staje się rodzajem przesłuchania. Z nagrsnego materialu jego autor planuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W życiu nie przeczytałabym tej powieści, gdyby nie przypadek. Przyszliśmy że znajomym o godzinę za wcześnie do teatru I żeby czymś tę godzinę zająć, zaczęliśmy grzebać w stosach książek u bukinisty. Byłam przekonana, że to pozycja z dziejów historii pisma, ewentualnie z rozwoju języka. Poniekąd jak się okazało. O autorze nigdy nie słyszałam, choć bardzo lubię czeska literaturę, a kiedy zobaczyłam jak wygląda na zdjęciu ów czeski autor, zaczęłam czytać. I wpadłam. I kupiłam. I zaczęłam czytać. Potem miałam kilka dni przerwy, aż wreszcie w niedzielne popołudnie postanowiłam kontynuować lekturę. Początkowo sądziłam, że to zbiór opowiadań, ale jednak nie. Byłam zdumiona niesłychaną precyzją w prowadzeniu afabularnej narracji będącej zarazem i zawiłą w swej manierycznej barokowości i klasyczną w swej prostocie. Autor mistrzowsko posługuję się absurdem i świetnie wykorzystuje jego metaforyczna siłę do tworzenia onirycznej rzeczywistości. Dziedzictwo Hrabala, Kafki, Haška znalazło kontynuatora. Niemniej jednak to nie jest powieść do poduszki a co za tym idzie nie dla każdego, bo tę prozę trzeba umieć czytać. Odbiorca musi umieć stworzyć i odczytać paraboliczny świat znaczeń, jaki wprowadza absurd. W tym tkwi cały sens "Listu miłosnego pismem klinowym": znaczenia trzeba rozszyfrować wręcz odcyfrować niczym pismo klinowe. Jest to czynność dla nieznajacyvh się na rzeczy nieprosta, ale też to jedyny sposób, by opowiedzieć o zawiłościach historii i życia w Europie środkowej, gdzie nic nigdy nie było proste, ani nie wypadało niczego mówić wprost. Trzeba było używać szyfru, na przykład pisma klinowego, na wypadek, gdyby wiadomość miała wpaść w niepowołane ręce. Starsi czytelnicy wiedzą w czym rzecz. Młodsi raczej będą mieli problemy, bo dorastali w świecie, w którym o wszystkim można mówić wprost. To niekoniecznie wada, ale też nie całkiem zaleta. Życzę przyjemności z odszyfrowywania "Listu miłosnego pismem klinowym".

W życiu nie przeczytałabym tej powieści, gdyby nie przypadek. Przyszliśmy że znajomym o godzinę za wcześnie do teatru I żeby czymś tę godzinę zająć, zaczęliśmy grzebać w stosach książek u bukinisty. Byłam przekonana, że to pozycja z dziejów historii pisma, ewentualnie z rozwoju języka. Poniekąd jak się okazało. O autorze nigdy nie słyszałam, choć bardzo lubię czeska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałam się czegoś ciekawszego, tymczasem Ziemianki składają się w zasadzie z samych powtórzeń, a na dodatek autorka zajmuje się wyłącznie ziemiankami i włościankami z zaboru rosyjskiego, przez co sprawia wrażenie, jakby ziemię polskie to była wyłącznie Kongresówka a polskie ziemiaństwo nie istniało na zachód od Lwowa. Autorka przedstawia niesłusznie powstanie styczniowe jako przewrót w stosunkach ziemiańsko włościańskich tymczasem były one jeszcze bardziej skomplikowane w Galicji i wielkopolsce po Rabacji oraz Wiośnie Ludów. Denerwuje mnie to i drażni. Książka jest nudna, natomiast ciekawa jest teza: Ziemianki realizując pracę u podstaw świadomi lub nie tworzyły sobie i rolniczkom podstawy do emancypacji. Problem w tym, że bywa udowadniania na siłę, bo to nie mężczyźni są strażnikami patriarchatu, lecz kobiety w związku z tym całą obronę postawionej tezy można odwrócić jak kota ogonem i równie dobrze przedstawić jako obronę patriarchalnego porządku. Brak też przywołania innych faktów: w Krolestwie trzeba było chłopów i chłopki przywiązać do dworu, ponieważ rozwój przemysłu, a co za tym idzie klasy mieszczańskiej otworzył przed tą klasa społeczna nowe możliwości zarobku w mieście na służbie i w przemyśle. Niemniej jednak, fakt jest faktem, panie dziedziczki dzięki pracy społecznej stały się animatorkami ruchu emancypacyjnego. Cóż, każdy kij ma dwa końce , więc aktywistki społeczne mimowolnie nauczały też samodzielności oraz aktywności społecznej. Przy okazji stając się liczącą się siła polityczną. Absolutnie nie można powiedzieć, że Ziemianki to feministycznej bzdury. Samodzielność to nie feminizm. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, ale po powstaniu styczniowym w zaborze rosyjskim uświadomiono sobie nie tylko to, że idą wielkie społeczne zmiany i trzeba się do nich przygotować, ale też to, że w obliczu tych zmian kobiety muszą umieć być samodzielne. Że nie można być tylko zdana na męża, co niestety potwierdziły kolejne katastrofy dziejowe. To nie jest feminizm, tylko czysta konieczność dla mieszkanki Europy Wschodniej.
Pochodzę z rodziny mieszanej klasowo, że tak powiem. Już dla moich dziadków pochodzenie nie miało wielkiego znaczenia, w sytuacji, kiedy po 1917 przepadło wszystko. Ale znam historię mojej rodziny, posiadam dokumenty, moi kuzyni bliscy i dalecy zajęli się (i nadal zajmują) historia naszej rodziny. Szczerze mówiąc dlugi szereg atenatek, wśród których były nietuzinkowe osobowości daje ogromną siłę. Mam świadomość, że nie tylko ja muszę się mierzyć z trudnymi doświadczeniami życiowymi. Przy czym one miały dużo gorzej. Ja mam wykształcenie, zawód, umiejętności, to o czym marzyły kobiety do pokolenia mojej matki. Ja należę już do tego pokolenia, dla którego studiowanie było czymś zupełnie normalnym, logiczną kontynuacja nauki po zdanej maturze. Ziemianki rozumowały nie tak znowu żle. Ich szkoły dawały dziewczynom z obu warstw społecznych coś więcej niż tylko praktyczne umiejętności zawodowe: pewność siebie płynącą z czego innego niż z ładnego wygladu - poczucie własnej wartości płynące z tego, że się coś potrzebnego w życiu umie, co pozwala mieć na nie jakiś wpływ, pozwala je kształtować. Żyjemy w czasach, kiedy dokonuje się proces odwrotny, o którym decydują kobiety będące politykami, o wypychaniu kobiet z przestrzeni społecznej, niejako niszcząc dorobek naszych przodkiń. Warto to mieć na uwadze, tak jak i powody, fla których one zdecydowały się na działalność spoleczną. Dla nich umiejętność kierowania własnym gospodarstwem domowym równała się możliwości kierowania własnym życiem, kształtowania go i w ten sposób kierowania własnym losem. Słynny okrzyk mojej babci" co ma chłop do rządzenia w kuchni" byłby w tej interpretacji manifestacją niepodległości.

Spodziewałam się czegoś ciekawszego, tymczasem Ziemianki składają się w zasadzie z samych powtórzeń, a na dodatek autorka zajmuje się wyłącznie ziemiankami i włościankami z zaboru rosyjskiego, przez co sprawia wrażenie, jakby ziemię polskie to była wyłącznie Kongresówka a polskie ziemiaństwo nie istniało na zachód od Lwowa. Autorka przedstawia niesłusznie powstanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zachwycające. Naprawdę. Pozostaje mi przede wszystkim żałować, że nie było takiej książki, kiedy byłam małą dziewczynką. Przede wszystkim czytanie Persów to wielka przyjemność. Lektura jest porywająca, napisana z pasją nie tylko przez znawcę, ale i wielbiciela perskiej historii i kultury, który umie swoje uwielbienie przekazac z wielkim zaangazowaniem czytelnikom, co się w tekście czuje. Owo uwielbienie nie jest bezkrytyczne, autor jak może stara się nie być jednostronny, niemniej jednak obiektywizm sądów niespecjalnie wychodzi. Trzeba być przygotowanym na to, że bierzemy do rąk i zagłębiamy się w narrację opowiadaną przez człowieka, dla którego Persja Achamenidów jest miłością życia. Siła rzeczy starożytna Grecja wraz ze swą kulturą pozostaje w cieniu, w zasadzie na marginesie. Lloyda Llewellyna-Jonesa interesuje Imperium, z którym wojowali Atenczycy a potem bizantyjscy Grecy. Persowie, którzy w swej bardzo długiej historii potrafili rozwalić niejedno Imperium (w tym własne) potknęli się o ludzi, którzy ani nie tworzyli jednego państwa, ani nawet nie byli jednym narodem, przeciwnie, byli wiecznie skłóceni, wiecznie walczyli ze sobą i na dobrą sprawę w większości sprzyjali Persom. A jednak to ich wersja historii zwyciężyła. Na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, kto wojnę wygrał: sojusznicze państwa greckie czy Kserkses. O sukcesie Greków przesadziły nie tylko umiejętności wojskowe I lepsze okręty bojowe, ile propaganda ujęta w arcydzieła literatury. Nakreślony w nich obraz Persów jako rozwiązłych tyranów wrogów wolności, ludzi bez kultury, religii i jakichkolwiek cywilizowanych obyczajów na tysiąclecia utrwalił się w umysłach ludzi Zachodu, wałkowany w szkołach, jak podejrzewam od czasów rzymskich. Tymczasem Persowie nie byli barbarzyńcami. Nawiasem mówiąc dla Greków wszyscy obcy byli i nadal są barbarzyńcami. Głównym przejawem barbarzyństwa było noszenie przez Persów spodni. Drugim zapewne to, że nie byli Grekami, czyli w ogóle nie byli ludźmi. A to są bardzo poważne grzechy. Poza tym nie różnili się od innych nacji, które w taki sam sposób wyrzynały się w walkach o ziemię, żeby móc przeżyć. To, co starożytnych Persów wyróżniało, to nie szczególne okrucieństwo wobec podbitych narodów, bo w tamtej epoce było ono powszechne. Ludzkie życie było tanie i niespecjalnie się z nim cackano. Niemniej jednak pod Salaminą spotkały się nacje myślące i postrzegające świat oraz ludzkość według zupełnie innych prawideł. Grecy stworzyli pojęcie wolności i równości wobec prawa. Persowie stworzyli pojęcie dobrą i zła, prawdy i fałszu. Jedni i drudzy myśleli, sadzili i postrzegali świat innymi kategoriami. Persowie poszli jednak krok dalej: walczyli w imię tych wartosci, to znaczy uważali, że zwyciężając w imię niewidzialnego Boga Ahura Mazdy czynią dobro a podbitym narodom czynią właściwie dobro, bo uwalniają ich od życia w kłamstwie, w jakim dotychczas żyli. W końcu każdą nacja potrzebuje jakiegoś eleganckiego wytłumaczenia podbojów dla zdobycia ziemi, niewolników oraz płatników podatków. Mniejsza o propagandę czy przekonania religijne, ale Persowie Llewellyna-Jonesa niebezpiecznie blisko sytuują się chrześcijańskiej wizji chrystianizowania w celu zbawienia na siłę. Być może dlatego, że chrzescijanstwo wiele przejęło z arcyciekawej perskiej teologii, będącej systemem nakazującym moralność, to jest posłuszeństwo wobec prawdy będącej przejawem dobra, co dla Greków pojmujących prawdę i fałsz wyłącznie w kategoriach logicznych, było wręcz śmieszne. Dla nich pojęcie dobrą wiązało się wyłącznie z pięknem, więc kwestie etyki były zarazem problemami estetyki. Persowie myśleli inaczej, w kategoriach nomadów. Czcili najwyższego i wiekuistego Boga, stworzyciela nieba , ziemi, człowieka roślin i zwierząt będącego władcą absolutnym tego, co stworzył a zarazem wszechmocnego, dobrego, miłującego prawdę, nienawidzącego kłamstwa, kochającego ludzi i pragnącego dla nich wyłączne dobrą, jako że sam był absolutnym dobrem, doskonałego. Tak doskonałego, że niewidzialnego dla śmiertelników a zarazem będącego w każdej cząstce swego stworzenia. Brzmi znajomo? A jakże. Wszystko to z tej książki wybrzmiewa, choć nie mówi się o tym w niej wprost. Fascynujący obraz Persów bierze się z ich inności, której Grecy za nic nie potrafili zrozumieć. Dla nich boskość bogów przejawiała się w posągach. Pięknych posągach stojących we wspaniałych świątyniach. Bóg, którego nie widać? A co to za bóg! Tylko barbarzyńcy takich mają, nomadzi żyjący wiecznie w drodze na koniach i wozach. Szczerze mówiąc, niejeden teolog sporządził katalog praktycznych zalet kultu niewidzialnego Boga, na które składają się w pierwszym rzędzie oszczędność a zaraz potem wygoda, bo nie trzeba płacić za rzeźby, malowidła, świątynie i ich utrzymanie, no i jak tu targać posągi ze sobą? Pod Salaminą starły się nie tylko dwie różne nacje, ale przede wszystkim dwie różne cywilizacje, całkowicie inne, co nie znaczy, że gorsze. Obie nie wyciągnęły z tego żadnych wniosków. Dla Persów Grecy pozostali jeszcze jednym buntowniczym narodem, który od innych różniło to, że nie dał się nigdy ujarzmić. Dla Greków, mimo że wielu mieszkało pośród nich i pozostawiło po tym pobycie swe słynne relacje , byli tylko śmiesznymi barbarzyńcami o dziwnych wierzeniach i obyczajach, niestety fascynującymi cywilizowanych ludzi. Konkluzje te wynikają z książki, jednak nie są sądami wypowiedzianymi wprost. Tym większy plus dla książki i jej autora, że nie traktuje czytelnika jak skończonego idiotyczne, który nie potrafi myśleć samodzielnie. Popularyzowanie kultury starożytnych Persów wyszło autorowi na medal. Stworzył fascynująca opowieść o perskich władcach, ich życiu, kulturze tego życia, a przede wszystkim o fascynującej odrębności. Persowie nie byli ani gorsi, ale nie byli też w niczym lepsi od Greków. Pozostawili po sobie więcej niż jesteśmy skłonni o tym sądzić, bo nadal przeciętny śmiertelnik niewiele o nich wie a kojarzy ich głównie z dywanami, no może jeszcze z Chomeinim. Mimo że autor na prawo i lewo odcina się od orientalizmu jako zbioru zachodnich wyobrażeń o cywilizacjach Orientu, to jednak nie całkiem mu się to udaje. Wbrew sobie buduje kolejną oszałamiającą wizję perskiej kultury, a my odtwarzamy w naszych umysłach pałace szachinszachów oraz ich satrapów, bajeczne ogrody, pałace o komnatach wysłanych dywanami, kobiet i mężczyzn ustrojonych w ciężkie jedwabie i klejnoty. Z jakiegoś powodu zafascynowali się tym światem bizantyjscy Grecy, Arabowie, Turcy oraz bardzo blado pod względem cywilizacji i kultury wypadający chrześcijańscy uczestnicy krucjat. O tym też bym bardzo chętnie poczytała, zwłaszcza jeśli ktoś mi to przybliża w taki sposób jak profesor Llewellyn-Jones. Sporo czytam, ale ta książka to naprawdę wspaniała sprawa. Pasjonującą , wciągająca, napisana żywym, barwnym językiem. Narrację urozmaicają liczne anegdoty i opowieści. Autor ani nie rozgrzeszą Persów, ani ich nie kanonizuje. Przeciwnie pokazuje, że robili to, co Lidzie robią zawsze I wszedzie: mordowali, grabili , kradli, torturowali, palili, porywali, niewolników i kazali płacić coraz wyższe podatki. Nowością było jednak to, że uważali to za zło i potem żałowali za grzechy. Niby niewiele, a okazuje się, że wiele zmienia. Niekoniecznie na dobre.
Lekturę gorąco polecam.

Zachwycające. Naprawdę. Pozostaje mi przede wszystkim żałować, że nie było takiej książki, kiedy byłam małą dziewczynką. Przede wszystkim czytanie Persów to wielka przyjemność. Lektura jest porywająca, napisana z pasją nie tylko przez znawcę, ale i wielbiciela perskiej historii i kultury, który umie swoje uwielbienie przekazac z wielkim zaangazowaniem czytelnikom, co się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Matko Boska, jakie to nudne! A pierwsza część była taka dobra.

Matko Boska, jakie to nudne! A pierwsza część była taka dobra.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Dużo czytam, nawet bardzo dużo, ale jakoś tak raz na pół roku udaje mi się trafić na naprawdę wybitną powieść. "Powiedziała, że nie żałuje" jest powieścią historyczna z okresu ll wojny światowej rozgrywająca się w Skandynawii, konkretnie w Narviku i Północnej Finlandii. Opowieść przedstawia wojnę widzianą z rzadkiej perspektywy - kobiet pracujących dla Niemców czy raczej na potrzeby Wehrmachtu dobrowolnie, które uciekły przed nadciągającą Armią Czerwoną, co stanowiło głowny powód, ale nie jedyny. W zasadzie motyw ucieczki z Wehrmachtem na północ Norwegii był jedynie pretekstem. Irena chciała uwolnić się od niekochanego już męża, samotności, braku bliskości i jakiegokolwiek porozumienia, tym bardziej, że po ucieczce syna z domu czuje się jakby była w żałobie po własnym dziecku. Po prostu wykorzystała moment nieuwagi podczas ewakuacji wojska i cywilów na północ. Chciała seksu, przygody, mężczyzn, wszystkiego, byle dalej od domu, który był już dla niej tylko grobem rodzinnym, w którym mieszkańcy zostali pochowani żywcem. Wojna jawi się w tej powieści i nie tylko tej jako wielka szansa dla kobiet, co jest w zasadzie paradoksem, ponieważ na wojnie kobieta staje się jej ofiarą, łupem, zdobyczą, na którą wszyscy polują, ale historycy wszystkich wojen o tym nie mówią, bo to często nieprzyzwoite rzeczy, burzące obraz wojny jako pomnika męskiej odwagi, waleczności i patriotyzmu, a poza tym nie wypada, żeby dzieci i młodzież czytały takie rzeczy w podręcznikach. O kobiecej stronie wojny mowi się niewiele albo nic. Wojowanie to męska rzecz. Ale jak mówią bohaterki, ktoś tym walecznym armiom musi prać, cerować i szyć. Naprawiać mundury po rozerwanych na strzępy przez pociski i miny, operować, opatrywać, gotować, pisać listy poległych, zaginionych i rozstrzelanych, serwować alkohol i seks w kantynie oraz śpiewać wesołe piosenki lub recytować podniosłe patriotyczne strofy romantycznych poetów. Wiadomo:"samym chlebem żołnież walczył nie będzie."
Irene, Ailia, Katri i Vera mieszkają w obozie w Narviku. Myją i grzebią zamarznięte trupy poległych w boju, zmarłych z wycieńczenia jeńców, zakatowanych na śmierć na przesłuchaniach i uważają, że to ich nie dotyczy, że one tylko uczciwie pracują, wojną ich nie dotyczy, bo to nie jest sprawa kobiet. Współudział w zbrodniach nazistowskich? Ależ skąd! One tylko wykonują polecenia przełożonych. No może niekoniecznie, bo przecież piekne suknie z jedwabnej mory, karakułowe futra złota biżuteria i pieniądze, jakie dostają od oficerów, z którymi uprawiają seks ,miały przecież przedtem inne właścicielki, no ale kto by o tym myślał podczas wojny. Jest jak jest, a dopóki jest dobrze, nie ma co za dużo filozofować, bo jeszcze co niedobrego z tego wyniknie. Problem pojawią się, gdy rusza ofensywa radziecką i Niemcy muszą walczyć na froncie zachodnim i wschodnim. Wówczas armia fińska przechodzi na stronę aliantów. Niemcy "wycofują się taktycznie na z góry upatrzone pozycje". Obóz zostaje zlikwidowany, kto może, ucieka statkami do Niemiec , choć kobiety wiedzą że to w zasadzie pływające trumny, na które polują konwoje aliantow. Obóz przejmują Norwegowie i urządzają niemieckim jeńcom to samo, co oni niegdyś im. Eliminacja dotyczy tak samo "niemieckich kurew". Finki zostają "jedynie" pohańbione ogoleniem włosów na łyso, żeby każdy wiedział, kim są. Norweżki czeka o wiele gorszy los. Finki odstawia się do granicy i niech się już ich państwo nimi zajmuje. W tym momencie zaczyna się typowa powieść drogi. Kobiety idą do domu. Mają nadzieję, ale nie mają złudzeń. Finlandia jest spalona, wyludniona i głodna. Nic nie będzie takie jak przed wojną, to wiedzą, ale uświadamiają sobie kilka jeszcze innych rzeczy. Najpierw to, że przecież będzie bardzo mało mężczyzn, a ci którzy przeżyli to kaleki fizycznie i psychicznie więc rola kobiet będzie inna-projektowanie takich okopów, myśli jedna z bohaterek, to musi być ciekawa i skomplikowana rzecz, podobno są już na świecie inżynierki, które nie tylko takie rzeczy umieją zrobić. Seks, rodzenie i sprzątanie po mężczyznach może nie będą jedynymi zajęciami jakie wolno wykonywać kobietom. Bo niby dlaczego kobieca praca nie może być interesująca? Ale w miarę pokonywania drogi narastają wątpliwości, pojawaia się zrozumienie w miarę rozmow z napotykanymi bardzo rzadko ludźmi. Dociera przede wszystkim konstatacja, że takie niewinne to one nie są, że istnieje coś takiego jak współudział w zbrodni, co samo w sobie też jest zbrodnią i one w tym brały udział. Że są wobec tego współwinne i to jest prawdziwe najgorsze kurestwo ,że urodzenie dziecka Niemcowi to w zasadzie pomnażanie rasy zbrodniarzy, nieważne czy z miłości, dla ideologii czy instynktu przetrwania lub pragnienia odmiany w życiu. Idąc zaminowanądrogą, kobiety widzą groby pomordowanych, jeńców zmarłych z wycieńczenia przy budowie dróg na połnocy słyszą opowieści ocalałych, widzą ich reakcje na ogolone głowy. Nic niejest takie proste jak to się wydawało jak było przed wojną i nic już proste i zwyczajne nie będzie. Irene wie, czego nie wiedzą współtowarzyszki: wojną zniszczyła ludziom psychikę, zatruła ich duszę na całe dziesięciolecia, zasiała nienawiść do wszystkiego i wszystkich u tych, co przeżyli, a oni zatrują wspominaniem wojny życie i umysły dzieci i wnuków. Domy i miasta można odbudować, ale ludzkiej psychiki tak łatwo uleczyć się nie da. I to są najtragiczniejsze skutki wojny, skutki, do których kobiety, co uciekły z niemieckim wojskiem też przyłożyły się do nich, a może nawet spowodowały je przepisując listy rozstrzelanych jeńców, listy tych, co umarli na czerwonkę i tyfus, tych, co zgnili żywcem na gangrenę. Dołożyły się do tego pocieszając Klausa czy Wernera zarabiajac za to pieniądze, jakich nie miały nigdy w życiu, bo Niemcy dobrze płacili. Zrobiły to z własnej woli, nikt ich nie zmuszał, ani do pracy w kantynie, ani do seksu. Dlatego milcząco postrzegają drogę do domu jako pokutną pielgrzymkę. Tak przynajmniej widzi to Irene. Niemniej jednak to ona oświadcza na policji, że nie żałuje, że poszła, bo to jak wypieranie się samej siebie, a jak się już raz coś zrobiło, to przecież się tego nie odkręci już nigdy, bo ani czasu cofnąć się nie da, ani drugiego życia nie będzie, zresztą nie ma gwarancji, że byłoby ono lepsze.
Powieść jest świetnie przełożona, tłumacz wykonał znakomitą pracę, zwłaszcza w zakresie przekładu regionalizmów i kolokwializmów. Powieść nie jest ciężko napisana, być może dlatego, żeby lekki styl równoważył ciężka tematykę, ale choć bohaterki idą na śmierć i po śmierć, bo przecież kiedyś umrzeć trzeba i są praktycznymi, rzeczowymi i konkretnymi do bólu protestantkami z północy Europy jednak dostrzegają urodę swojej podróży, doceniają małe wygody jak ciepła zupa i kąpiel w saunie, sen w ciepłej chacie, bo droga po śmierć, jest przecież tym samym, co droga przez życie. Pewni jesteśmy tylko dwóch rzecz, mówi jedna z bohaterek tego, że się urodziliśmy oraz że umrzemy, a reszta to kwestia szczęścia i zbieg okoliczności.

Dużo czytam, nawet bardzo dużo, ale jakoś tak raz na pół roku udaje mi się trafić na naprawdę wybitną powieść. "Powiedziała, że nie żałuje" jest powieścią historyczna z okresu ll wojny światowej rozgrywająca się w Skandynawii, konkretnie w Narviku i Północnej Finlandii. Opowieść przedstawia wojnę widzianą z rzadkiej perspektywy - kobiet pracujących dla Niemców czy raczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakoś ta książka mną nie wstrząsnęła. Może dlatego, że amerykański styl pisania polegający na zrobieniu sensacji bazującej na dkrsjnych emocjach niespecjalnie mi odpowiada. Na dodatek zgodnie z amerykańska tradycją autorka zabrała się za wyważanie już otwartych drzwi, byle by tylko coś napisać. Przy okazji zaznaczam, że nie mam zamiaru bronić chrzescijan ani chrześcijaństwa, bo po pierwsze ma ono wielu obrońców i ja mu się nie na wiele przydam, po drugie książkę uważam za kiepską jako książkę: zbyt emocjonalny wręcz histeryczny styl moze pozwolił na rozsławienie publikacji, ale nie znaczy to że wnosi ona coś nowego do dyskusji o chrześcijaństwie. Więcej, budzi kontrowersje i niesmaku nie tyle sama krytyką ile jej stylemn i jakością. Jest to bowiem bardzo starannie przemyślana i udokumentowana teza, a napisana tak, jakby była mocno naciągana. Jak już wspomniałam nie bawię die w obrończynie chrześcijaństwa, bo to w Polsce robi kurator Barbara N. ale pisanie prawdy naukowej nie polega na naciąganiu i przeinaczaniu. Pierwsi chrześcijanie nie byli kimś w rodzaju francuskich oświeconych encyklopedystów, uznających Stwórcę za najwyższą mądrość , ale też poganie nie zaliczali się do łagodnych owieczek. To nie było tak, że brudne hordy chrześcijan rzuciły się na cywilizowanych i spokojnych obywateli rzymskich. Autorka z dla obrony swojej tezy nie podaje wcale racji drugiej strony a przecież jako znawczyni rzymskiej kultury powinna znać adekwatną sentencję prawa rzymskiego mówiąca o tym, że sędzie ma wysłuchać z jednakową uwaga obu stron. Autorka nie mówi o tym, dlaczego ludzie z nizin społecznych przyjmowali chrzescijanstwo, choć pośrednio można to wywnioskować z jej wypowieni bo całkiem uniknąć się tego nie dało: niewolników, biedoty ,nieobywateli prawo rzymskie nie dotyczyło. Niewolników bo ci nie mieli z definiuje żadnych praw, a biedoty, bo nie miała za co dochodzić swoich praw w sądzie. Piszą o tym np. Mary Beard czy Andrzej Wypustek który stwierdza, że łatwiej i taniej było Kupić zaklęcie czy amulet na złodzieja, wreszcie wynająć ekipę, która rozprawilaby się ze złodziejem w jakiej ciemnej uliczce. Prawo było dla bogatych, którzy mieli wystarczająco dużo czasu, by dochodzić swoich praw przed sądem, podobnie jak mieli czas i środki, żeby poświęcić die filozofii. Niechcący autorka poruszyła sprawy społeczne dotyczące popularności chrześcijaństwa, zresztą dogłębnie przez wielu uczonych poruszane. Autorka omija to, co mogłoby być najciekawsze w jej pracy: problem religii chrześcijańskiej jako rewolucji społecznej i politycznej. Hasło głoszące, że w obliczu Boga wszyscy są równi musiało mieć dla niewolnika czy niewolnicy moc nie do zrozumienia dla Amerykanki żyjącej w kraju, który traktuje równość wobec prawa jako bezdyskusyjna oczywistość. Owszem, chrześcijanie niszczyli i zabijali. I będą w ten sposób niesli Dobrą Nowinę przez dwa tysiące lat. Podobnie jak rzymskie legiony niosly prawo i kulturę w zakresie Pax Romana czyli ogniem i mieczem, bo przecież nie z umilowaniem bliźniego. Inne sposoby były wówczas nieznane. Gdyby nie Legimi, nigdy bym nie sięgnęła po tę szkolną rozprawkę . Trudno nazwać ją odkrywczą. Niw wiem, co popularyzuje: tezę, że Konstantyn sam, bądź dzięki doradcom doszedł do wniosku, że dzięki nowej religii utrzyma władzę i będzie kim świętej niż kolejnym usiłującym utrzymać się na cesarskim tonie uzurpatorem? O tym też przecież napisano tomy. O tym, że chrzescijansteo nie było jedynym gwoździem do trumny Imperium Romanum pisał Peter Heather. Że chrześcijanie zniszczyli kulturę antyczną,? Spotkał ja taki sam los jak kultury zniszczone przez Greków i Rzymian. Oni też palili dzieła sztuki. Miał być wielki atak na chrzescijanstwo i poszukiwanie jedynie prawdziwej prawdy o początkach chrześcijaństwa a wyszło tak sobie, czyli ogólnie nijako. I o to mam pretensje.
Zaznaczam, że zaliczam się do krytyków chrześcijaństwa jako religii opartej na bezwzględnej wierze i na niczym innym poza tym. Widzę, w nim religię wypaczoną już u jej zarania, z której zrobiono narzędzie do bezwzględnego sprawowania władzy i jako taka funkcjonuje do dziś wykorzystywana przez polskich polityków do sprawowania władzy właściwie od zawsze. Mieszko l przecież przyjął chrzest , zdobyć dostęp do Zachodnich rynków handlu ludźmi. Obecna władza również zbawia Polaków na siłę, przy aprobacie dużej części społeczeństwa, hierarchii kościelnej i szeregowego kleru. Nie podoba mi się raczej polska wersja chrześcijaństwa przyjmująca wszystko na wiarę, bez znajomosci nawet katechizmu, w której wyznawcy nie potrafią nawet poprawnie powiedzieć, kto stał pod krzyżem i doprawdy cudem jest, że wiedzą kto na tym krzyżu wisiał, choć właściwie to z trudem, bo nie zawracają sobie głowy znaczeniem słowa Chystus. Wielu polskich wiernych myśli, że to po prostu nazwisko Jezusa. Nikt nie kojarzy, że słowo to po grecku znaczy Zbawiciel. Niemniej jednak dziwi mnie ze książka ta była szeroko podobno dyskutowana na zachodzie. Według mnie nie ma o czym dyskutować. Chrzescijanstwo było rewolucją spoleczną jak również polityczną, zmieniło bardzo wiele na plus i na minus. Prawda jest, że mało kto, poza specjalistami z zakresu religioznawstwa wie, czym tak naprawdę była ofiarą Chrystusa i o co w niej chodzi. Nie rozumieli też tego pierwsi chrześcijanie, którzy pragnęli umierać w mękach jak Jezus. Na tym tle ciekawie brzmi wątek martyrologiczny książki współcześnie raczej postrzegany jako zjawisko z pogranicza praktyk sadomasochistycznrch, ale trzeba wiedzieć, że starożytność jak i zresztą późniejsze epoki pelne były widowisk kaźni, które bez względu na religię miały być zastraszeniem widzów oraz wywodziły się z kulty zmarłych, dlatego greckie igrzyska sportowe i rzymskie a raczej etruskie walki gladiatorów były święte były uroczystościami ku czci zmarłych którym składano ofiary z żywych w przekonaniu, że to utrzyma świat w kosmicznej równowadze. Pokazanie, że kultura rzymska polegała na uprawianiu filozofii i radosnym pierdoleniu się czy chodzeniu do teatru jest rażącym uproszczeniem jej sensu, podobnie jak ukazania chrześcijaństwa jako zbiorowiska sadystów i morderców, bo oczywiście nie podaje dlaczego przyciągało ono np. świetnie wykształcone kobiety z rzymskich elit, zwłaszcza, że Rzymianki praw posiadały bardzo dużo, jeśli się przyjrzeć sytuacji kobiet w tamtej epoce, wśród innych narodowości.
Nie bardzo więc rozumiem, po co ta książka została napisana i po co wydana. Autorka nie potrafi wyciągnąć wniosków ani z tego, co sama napisała, ani co napisali inni. O tym, że chrzescijanstwo zniszczyło całkowicie kulturę antyku grecko rzymskiego wiedziano od bardzo dawna. Francuski starożytni powiedział, że antyk jest epoka umarłą dawno i wszystko, co o nim wiemy to jedynie rekonstrukcja, model, który zresztą kolejne pokolenia zmieniają, natomiast średniowiecze wciąż trwa, bo te trwałość zapewnią mu chrzescijanstwo. Moim zdaniem jest to myśl o wiele ciekawszą I głębsza niż amerykańskie wypociny.

Jakoś ta książka mną nie wstrząsnęła. Może dlatego, że amerykański styl pisania polegający na zrobieniu sensacji bazującej na dkrsjnych emocjach niespecjalnie mi odpowiada. Na dodatek zgodnie z amerykańska tradycją autorka zabrała się za wyważanie już otwartych drzwi, byle by tylko coś napisać. Przy okazji zaznaczam, że nie mam zamiaru bronić chrzescijan ani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść oceniłam jako wybitną nie bez przyczyny. Po pierwsze, jak napisał w swojej recenzji Wojtek, to nie jest żadna "literatura o Auschwitz z Auschwitz", nic takiego, żaden kicz o Auschwitz, albowiem to w ogóle nie jest opowieść o Auschwitz. O czym w takim razie jest? Według mnie o Europie Wschodniej, w tym konkretnym przypadku reprezentowanej przez Rumunię i to w niej odbijają się wszystkie dwudziestowieczne oraz odziedziczone przez wiek XXI tragedie. Oczywiście nie jesteśmy w tej Europie środkowej jacyś wyjątkowi, bo ludzie wszędzie na świecie bardzo chętnie się mordują, a antysemityzm był już znany w starożytnym Babilonie i starożytnym Egipcie. Mihuleac stworzył powieść na bardzo wysokim poziomie, zarówno pod względem konstrukcyjnym jak i treściowym, a przede wszystkim językowym. Całość wspaniale przetłumaczona została przez Kazimierza Jurczaka: za Marię i krowę należy mu się medal. Za wirtuozerię spolszczenia amerykańskich odzywek, ale przede wszystkim za czytelne ukazanie paraleli, na której moim zdaniem, całość się opiera. Wymyślenie związku między sortowaniem rzeczy second hand a rzeczy pozostałych po więźniach w Auschwitz jest posunięciem genialnym w swej prostocie. Jako studentka, z braku pieniędzy ale i porządnych ubrań w sklepach, ubierałam się w second handach. Moja matka złośliwie nazywała to śmietnikową elegancją, ale ja nie miałam ani wyrzutów sumienia, ani poczucia wstydu po tym jak nie pamiętam już w jakim kobiecym piśmie, przeczytałam w wywiadzie z Moniką Jaruzelską, że ta chętnie buszuje po rozmaitych ciucholandach. Pamiętam też wybitną prawniczkę z mojego miasta, która klęczała na podłodze jednego z takich przybytków, jakich w latach 90-tych w moim mieście było mnóstwo. Oczywiście były też sklepy z nową odzieżą, ale wyłącznie bardzo małych rozmiarów, bardzo drogą. Klientki może by się dostosowały do cen, ale do rozmiarów nie były w stanie. Do głowy by mi wówczas nie przyszło porównanie handlu starzyzną z rzeczami należącymi do ofiar KL Auschwitz. One zapewne też były konfiskowane po to, by skończyć jako towar z drugiej ręki. Niemiecka oszczędność i gospodarność nie pozwoliłaby zmarnować tylu dobrych jakościowo rzeczy. Handel starzyzną był od wieków domeną Żydów, ale chyba nigdy nie był pomyślany jako zemsta na tych, którzy ich mordowali. Zemsta elegancka i wyrafinowana, bo oto dumni Aryjczycy, bojownicy o naród czystej krwi noszą stare ciuchy sprzedawane przez Żydów i wcale nie zdają sobie z tego sprawy. Prawda, jak słodko?

Powieść oceniłam jako wybitną nie bez przyczyny. Po pierwsze, jak napisał w swojej recenzji Wojtek, to nie jest żadna "literatura o Auschwitz z Auschwitz", nic takiego, żaden kicz o Auschwitz, albowiem to w ogóle nie jest opowieść o Auschwitz. O czym w takim razie jest? Według mnie o Europie Wschodniej, w tym konkretnym przypadku reprezentowanej przez Rumunię i to w niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dawno nie czytałam powieści kryminalnych Ann Cleeves zniechęcona jakaś słabszą jej powieścią. No cóż może miała horszy okres kiedy ja pisała, bo Pułapka na ćmy jest bardzo dobra. Jest to klasyczny kryminał rozgrywający się w ograniczonej przestrzeni, wśród waskiej grupy ludzi. Bardzo specyficznej grupy, a mianowicie dorobkiewiczów, czyli takich, co to wywodzą się z najróżniejszych kręgów społecznych i dlatego nigdy nie wiadomo czego można się po nich spodziewać. A można bardzo dużo, tak dużo, ile mają do ukrycia. Zamożni emeryci mają zdecydowanie interesującą przeszłość. Klasa wyższa zresztą też. Kryminaliści jak się bowiem okazuje rodzą się nie tylko wśród społecznych nizin ale i damom z wytwornym akcentem. Rajskie osiedle skrywa kłopoty takie same jak w czynszówkach. Ogromnie podobały mi się opisy miejsc, czyli w tym wypadku domów. Narrator zagląda do nich dyskretnie, ale zauważa każdy szczegół, charakteryzuje ich mieszkańców poprzez opis wnętrza. Przy problemach społecznych motyw zbrodni oraz morderca są jakby mało istotnymi sprawami, jakby były tylko pretekstem do opisu niezbyt doskonałego społeczeństwa północnej Anglii. Dorobkiewicze to wręcz topos literacki.aja pieniądze lecz brak im manier, egancji i poprawnej wymowy. No i stosowności. Oni ciągle zachowują się niestosownie w danej sytuacji. A właściwie, co zasady fobrego wychowania mówią jak się zachować w sytuacji, kiedy trzeba poinformować sąsiadów o tym, że jedyna corka wychodzi właśnie z więzienia zamiast za mąż? Nic nie mówią. Jeszcze gorzej jest, gdy szanowany emerytowany biznesmen, świeżo wybrany na sędziego pokoju popełni potrójne morderstwo. Oczywiście inspektor Vera Stanhope rozwiąże bezbłędnie śledztwo. Denerwujące jest zakończenie, podsumowanie zbrodni dokonane tak, jakby czytelnik nie miał własnego rozumu. Bo jeszcze ktoś się nie połapie i co będzie? Klasyczny zabieg Wielkiej Agathy jakoś tu nie pasuje.

Bardzo dawno nie czytałam powieści kryminalnych Ann Cleeves zniechęcona jakaś słabszą jej powieścią. No cóż może miała horszy okres kiedy ja pisała, bo Pułapka na ćmy jest bardzo dobra. Jest to klasyczny kryminał rozgrywający się w ograniczonej przestrzeni, wśród waskiej grupy ludzi. Bardzo specyficznej grupy, a mianowicie dorobkiewiczów, czyli takich, co to wywodzą się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W zamieszczonych na Lubimy czytać recenzjach można znaleźć zarzut, moim zdaniem niesłuszny, jakoby wielowątkowość "Segretaria" była błędem konstrukcji, nielogicznością wprowadzającą chaos do opowieści, kulawą szkatułkowość narracji. Według mnie należy wybrać sobie wątek, który chcemy sobie zinterpretować z całego labiryntu wątków, według którego zbudujemy obraz całości opowieści, jej świata i sensów. Cała zabawa z tą powieścią chyba polega na tym, że można sobie ją sobie poukładać jak się chce, wybierając, dobierając stworzyć własną szkatułkę. Ja wybrałam motyw Szecherezady - bo nią/nim jest tytułowy sekretarz Filipa Kallimacha Buonaccorsiego. Można iść tropem Odysei i przygód Kallimacha/Odyseusza; można zagrać w doktora Fausta, bo ta powieść jest grą i już z tego powodu żartem. Autor napisał ją tak nie tylko po to, by ukłonić się teorii Gadamera, ale raczej jak scenariusz gry - fabułą i jej wątkami należy aktywnie się bawić. Można iść tropem zmiany płci oraz tożsamości, zarazy, pańszczyzny, wszystkiego tego, co nas współcześnie trapi, bo przecież po to pisze się i czyta powieści historyczne, by opowiedzieć o współczesności. Wspaniała zabawa o gorzkim wydźwięku.
Bohaterami są Filip Buonaccorsi, który w stowarzyszeniu studentów miłujących kulturę rzymskiego antyku przybrał imię poety Kallimacha oraz jego sekretarza Georga Starkfausta, a właściwie młodej Niemki z Heidelbergu, Gredechin. Obydwoje zmieniają tożsamość, a Gredechin także płeć. Buonaccorsi wciela się w antycznego poetę, Gredechin w młodego chłopca, studenta, potem doktoranta medycyny. Zmiana tożsamości i płci oferuje wielkie możliwości, niesie ze sobą także niebezpieczeństwa i rozczarowania z tym najważniejszym na czele: niemożliwością bycia sobą. Gredechin nazwie to zastawianiem pułapki na samą siebie, ale do bycia kobietą nie wróci, bo zbyt niebezpiecznie jest być samotną kobietą, a poza tym umiłowanie wiedzy zakazane jest istocie niedoskonałej i nieczystej jaką jest niewiasta dla średniowiecznych akademików (i nie tylko). Lekko w życiu nie ma też Kallimach, bo nieważne czy się jest kobietą czy mężczyzną jeśli występuje się przeciwko utartym wzorcom określanym jako prawa boskie i społeczne obiera się drogę buntownika a buntowników nikt nie lubi, bo dążą do zmian. W tle jednak dokonują się historyczne zmiany. Akcja toczy się czterdzieści kilka lat po zdobyciu Konstantynopola przez Turków, cztery lata po tym jak Krzysztof Kolumb wyruszył na poszukiwanie drogi morskiej do Indii i przywiózł nowe nieznane choroby, a bankierzy w rodzaju Medyceuszy i Fuggerów zmieniają porządek świata za pomocą władzy jakiej nie daje im ani Bóg ani cesarz, ale pieniądze. Zakończenie jest zaskakujące i to nie tylko dlatego, że Gredechin postanowiła zastawić na siebie jeszcze jedną pułapkę, stworzyć jeszcze inną wersję siebie, doktora Fausta. Bo niby dlaczego Faust nie mógłby być kobietą?
Porównywanie "Segretaria" z "Księgami Jakubowymi " Tokarczuk jest nieuprawnone ani pod względem treści, ani formy. Tokarczuk opowiada o przyczynach i skutkach rewolucji religijnej oraz dziejach jej proroka i wyznawców. Maciej Hen o konsekwencjach niemożliwości bycia sobą, niemożliwości bycia tym, kim chce się być, a to są dwie różne sprawy, różnie zresztą przedstawione.

W zamieszczonych na Lubimy czytać recenzjach można znaleźć zarzut, moim zdaniem niesłuszny, jakoby wielowątkowość "Segretaria" była błędem konstrukcji, nielogicznością wprowadzającą chaos do opowieści, kulawą szkatułkowość narracji. Według mnie należy wybrać sobie wątek, który chcemy sobie zinterpretować z całego labiryntu wątków, według którego zbudujemy obraz całości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeżeli chodzi o biografię, to moim zdaniem jest to biografia renesansowych Niemiec i analiza przełomu jaki stanowiła ta epoka w dziejach Europy. Wspaniały, barwny fresk, na którym odmalowano wojny chłopskie, reformację i zmierzch średniowiecza poprzez historię bankowości. Jest to przy tym nie tyle biografia cesarza Maksymiliana i jego bankiera Jakuba Fuggera lecz również Marcina Lutra, jego zwolenników i przeciwników. Nie jest to dzieło naukowa, lecz pozycja popularyzatorska, co wiele tłumaczy, niemniej jednak odnoszę wrażenie, że samej biografii Jakubowej jest tu jak na lekarstwo, co powoduje, że opis tła u kontekstów przytłacza, a momentami nawet usuwa w cień postać Fuggera. Lektura jest lekka, napisana stylem niego zgryźliwym, który nadaje pewien dystans, choć jest go jednak za mało, ale na jaki taki obiektywizm starcza. Ważniejsza jednak, przynajmniej dla mnie, jest teza, iż bankowość dokonała przełomowych zmian, z których renesans słynie. Jestem bardzo ciekawa jak to było na przykład z rachunkami oszczędnościowymi na ziemiach polsko litewskich. Czy polska służącą w Krakowie mogła wówczas otworzyć sobie ROR, czy w ogóle wiedziała, co to jest? Czy prości augsburscy lub ulmerscy tkacze dokonywali transakcji bezgotówkowych? Przecież chyba nie, ale to musiał być przewrót na miarę bankowości elektronicznej. Specjalnie nie obchodzi mnie, czy Jakub Fugger był istotnie najbogatszy, ale jego kredyty zmieniły świat i ludzi w tamtej epoce już na zawsze i nieodwołalnie, w większym może stopniu niż przewrót Kopernikański, co do którego najwybitniejsze umysły epoki nie miały przekonania, bo nie szedł w parze z jej antropocentryzmem. Renesans to nie tylko przelom w sztuce i estetyce, nie tylko rewolucja religijna, ale też finansowa a wszystko razem z polityką i wywoływaniem wojen jest zakulisową historia innej rewolucji, która równie mocno wpłynęła na kształt świata, co bitwy, traktaty religijne i dzieła sztuki - chodzi o kredyty z oprocentowaniem, ubezpieczeniem i ich spłaty przez dłużnika. Wszyscy wiemy na przykład, że Zygmunt Stary, po matce Habsburg, przebudował w stylu renesansowym Wawel, ale podręczniki milczą o tym, za co to zrobił. Zygmunt Jagiellon pożyczał ogromne pieniądze u Fukierow a przede wszystkim u Bonera. Spłacał tak samo jak jego kuzyn Maksymilian von Habsburg: zastawianiem majątków koronnych, sprzedawaniem za .psie pieniądze, rozdawaniem dzierżaw i stanowisk świetnie płatnych- Boner był wielkorządcą Wawelu. Politycy współcześnie robią to samo, czyli zaciągają kredyty, żeby mieć na łapówki i programy socjalne. W podręcznikach do historii dostajemy jedynie analizę bitew, jakby tylko wielkie starcia wojenne wpływały na postać świata. Okazuje się, że relacja kredytobiorca- pożyczkodawca również i w takim samym stopniu, choćby dlatego , że na wojny, jakiekolwiek by nie były, potrzeba pieniędzy, na dzieła sztuki i ozdabiane nimi bazyliki katedralne tak samo. Relacją, jaką łączyła Jakuba Fuggera i Maksymiliana Habsburga była jednak szczególna. Maksymilian był cesarzem. Wprawdzie pieniędzy miał mało albo wcale a władzy jeszcze mniej, to jednak Fugger był w tej relacji i bogatym i najbardziej wpływowym finansistą Europy, a w każdym razie jednym z nich, niemniej jednak był także cesarskim poddanym, a to komplikowało sprawę w znacznym stopniu. Raz, że cesarz mógł po prostu podrzec umowę, gdyby mu się tak spodobało lub coś nie spodobało naprzyklad w zbyt natarczywie oferowanym kredycie lub domaganiu się spłaty długu. To były czasy, kiedy bankierów uważano za lichwiarzy i przestępców, całkowicie niebezpodstawnie zresztą, a do więzienia wtrącano ich także za za dlugi, jeśli mięli pecha zbankrutować. Jakub postaral się aby jego klient papież LeonX z Medyceuszy dla dobra własnych interesów zmienił ten zapis. Przy okazji zmienił relacje feudalnego pana z poddanym na relacje klient- kredytodawca, tyle że ani on ani nikt inny o tym nie wiedział i wiedzieć nie mógł. Przy okazji przestawiono wajchę dziejów I świat że starych kolein na nieznany szlak, równie mocno jak pewna hrabina, która nieświadoma niczego wywołała powstanie chłopskie nakazujac zajętym żniwami chłopom poszukiwania ładnych muszelek do nawijania przędzy. Oczywiście od tego systemu feudalny nie legł od razu w gruzach, ale od tego się zaczęło. Spółka Fuggerowie i Habsburgowie dokonała poprzez zmiany w ekonomii i bankowości zmian, jakich dokonywać nie zamierzała. Fugger chciał jedynie zarobić możliwie jak najwięcej pieniędzy, a Maksymilian być cesarzem rzymskim, ale tego, że dokonują epokowych zmian nie wiedzieli. Ale czy na pewno? Książka zawiera pod tym.wzgledem i nie tylko wiele niedopowiedzeń, ale w tym wypadku działa to na jej korzyść. Autor jest ostrożny, wszak nie jest historykiem, tylko dziennikarzem, a pozostawienie czytelnikowi domysłów i przemyśleń czyni lekturę jeszcze ciekawszą i przyjemniejszą. Szkoda jednak, że tak mało jest mowy o osobowości samego Jakuba, w ogóle samej jego biografii, ale to, co jest ,napisane zostało bardzo.przystepnie, lekko, z dbałością o przyciągnięcie zainteresowania czytelników i ich rozrywce, bo tej przede wszystkim służy. Szerokie, panoramiczne ujęcie jest jednak plusem i minusem, bo z jednej strony czyni biografię Fuggera bardziej atrakcyjną , że tak powiem, bardziej widowiskową, z drugiej strony ta malarskość i panoramiczność powodują, że jest to książka o wszystkim i o niczym, a w najmniejszym stopniu o Jakubie Fuggerze. Chyba autor wziął zbyt duży albo zbyt mały rozmach. Po prostu wiele hałasu o nic, że przytoczę słowa innego wielkiego człowieka renesansu, w którego działach kupcy i ich storunek do ludzi i pieniędzy jest szeroko omawiany. Była.to epoka zaiste przełomowa nie tylko w robieniu wielkich pieniędzy ale i o mówieniu o nich, wprost a czasami utwory sceniczne, wojny, rewolucję, natchnione kazania i uczone traktaty. Chyba o tym przede wszystkim jest biografia Jakuba Fuggera, o tym, co kochał najbardziej, o pieniądzach. Może, a raczej na pewno inni czytelnicy dojdą do odmiennych wniosków bo jak już wspominałam, książka jest z tych, ktore skłaniają do przemyśleń. Lekturę gorąco polecam.

Jeżeli chodzi o biografię, to moim zdaniem jest to biografia renesansowych Niemiec i analiza przełomu jaki stanowiła ta epoka w dziejach Europy. Wspaniały, barwny fresk, na którym odmalowano wojny chłopskie, reformację i zmierzch średniowiecza poprzez historię bankowości. Jest to przy tym nie tyle biografia cesarza Maksymiliana i jego bankiera Jakuba Fuggera lecz również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Coś koszmarnego. Czytałam podczas przeziębienia i mi się pogorszyło po lekturze. Ostrzegam wszystkich umiejących czytać, nieumiejacych zresztą też. Ani to zabawne, ani żadne, za to ze smrodem dydaktycznym i patriotycznym. Szkoda oczu.

Coś koszmarnego. Czytałam podczas przeziębienia i mi się pogorszyło po lekturze. Ostrzegam wszystkich umiejących czytać, nieumiejacych zresztą też. Ani to zabawne, ani żadne, za to ze smrodem dydaktycznym i patriotycznym. Szkoda oczu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo emocjonalna opowieść o dorabianiu się fortuny od zera, o posiadaniu pieniędzy, ogromnego majątku, ale nie szacunku społecznego, wreszcie o tym, że wielkie pieniądze zdobywa się bardzo ciężką pracą i bardzo nieczystymi zagraniami. Ale po kolei. Powieść ma wartką akcję i w pędzie poprzez dziesięciolecia XIX wieku ukazuje pokolenia mężczyzn rodziny Florio oraz kobiet, które miały pecha do niej wejść. W szalonym pędzie narracji otwierają się okna opowieści o niektórych członkach rodziny Florio. Opowieść o miłości do pieniędzy zdobytych najpierw po to, żeby przeżyć i przetrwać, później z zemsty. Opowieść jak opowieść. Miłe czytadło na bezsenne noce. To nie jest arcydzieło na miarę Tomasza Manna, Marii Dąbrowskiej czy Sagi rodu Forsythe'ów. Najbardziej charakterystyczną cechą tej książki jest gnająca do przodu fabuła. Czyta się to szybko i bezboleśnie, niemalże bezrefleksyjnie. Przemyślenia autorki są skąpe, krótkie, ubrane w ładne metafory i okrągłe zdania, ale trudno je nazwać odkrywczymi czy przełomowymi. Zazwyczaj są to banalne wynurzenia narratora, niezbyt skomplikowane myślowo, żeby nie przemęczać umęczonej bezsennością czytelniczki, rzadziej czytelnika. Bardzo dobre na chorobę, na plażę i do ogrodu. Arcydzieła nie ma co się w tym doszukiwać. Po pewnym czasie obłędny pęd narracji staje się nurzący, niepogłębione zanadto postacie, zwłaszcza mężczyzn, zlewają się w jedną i już właściwie nie wiadomo o kogo chodzi. Mnóstwo wątków, które są wprowadzane i kończone jako ślepe zaułki. Uważam, że porównywanie Sycylijskich lwów ze Sto lat samotności jest nieuprawnione. Stefania Auci zapewne nigdy nie miała zamiaru napisać arcydzieła, które celowałoby w nagrodę Nobla, chciała jedynie stworzyć poczytną i dobrze sprzedającą się na rynkach światowych powieść w stylu "rodzina przez wieki", które w XIX i XX wieku były bardzo modne i nazywano je sagami rodzinnymi. W przeciwieństwie do tych najsławniejszych sag rodzinnych "Sycylijskie lwy" jest jednowątkowa. Ale jeśli już koniecznie chce się szukać literackich odniesień to arcydzieło Giuseppe di Lampedusy byłoby jak najbardziej na miejscu. O ile jednak "Lampart" opowiada o arystokratycznym rodzie usiłującym dostosować się do rewolucyjnych zmian społecznych XIX wieku, czy to się komu podoba, czy nie, by ostatecznie doprowadzić do klęski rodziny, to "Sycylijskie Lwy" są opowieścią o drugiej stronie medalu - o parweniuszach, którzy się dorobili. Nie otacza ich szacunek, przeciwnie, są znienawidzeni jako obcy, jako ci, co się wzbogacili, którym się powiodło, wreszcie jako ci, którzy burzą ustalone struktury społeczne. A to akurat nie podoba się szlachcie rodowej, arystokracji, która ziemię i dochody z dóbr przegrała, przepiła i przetraciła w burdelach, ani najuboższym, którzy dzięki rodzinie Florio mają pracę. Z ruchów niepodległościowych Vincenzo Florio niewiele rozumie, poza tym, że psują mu interesy. Jest mu wszystko jedno czy Sycylia będzie republiką, królestwem Burbonów, czy ich kuzynów sabaudzkich, byle były z tego jakieś pieniądze. Vincenzo Florio jest świadomy tego, że nie ma pozycji społecznej, nie ma władzy politycznej i że pieniądze wcale tej władzy mu nie dają. Jest bogatym przedsiębiorcą, ale nie ma pozycji szanowanego przedsiębiorcy lub męża stanu. Upokorzenia odbija sobie lichwiarstwem, lecz nie rozumie, że uprawiając lichwę pogrąża nie arystokrację, tylko samego siebie. Sam głęboko upokorzony i rozgoryczony upokarza najbardziej jak potrafi wszystkich, którzy są mu najbliżsi: żonę, córki, kuzyna, przyjaciela architekta i nie może zrozumieć, dlaczego coraz bardziej jest osamotniony. Roli, jaką odegrała w jego życiu Giulia, jego żona, nie jest w stanie zrozumieć i długie lata upokarza. Ożenił się z nią dopiero, gdy urodziła mu syna. Że córki są bękartami? No przecież mają pieniądze, posagi, piękne stroje. Na weselu Angeli całe rodzeństwo doskonale rozumie, że piękna suknia, welon z bezcennej koronki, oszałamiające przyjęcie, nie jest świętem panny młodej, która wychodzi za mąż jedynie po to, żeby uwolnić się od ojca i od rodziny, ale reklamą firmy i pokazem bogactwa ich ojca. Córki doskonale orientują się w tym, że ich ojciec przestał szukać żony z tytułem szlacheckim, ożenił się z ich matką tylko dla tego, że tę rolę scedował na syna. Giulia nie jest jednak bezwolną, podporządkowaną we wszystkim decyzjom męża istotą, jaką była jej teściowa Giuseppina, która wolę męża, choćby najgłupszy pomysł, porównywała do woli boskiej, a wszelki sprzeciw za bezbożność, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadza jej nienawidzić męża i do ostatnich chwil życia zatruwać życie członkom rodziny swoją tęsknotą za rodzinną ziemią w Kalabrii. Giuseppina nigdy nie pogodziła się z emigracją, z własnym dobrobytem, z niekochanym mężem. Zapiekła w tęsknocie i nienawiści, wiecznej złości i żalach nie dostrzegła nigdy uczuć szwagra i jest najlepszym przykładem tezy, że gdy kobieta nie znalazła sobie mężczyzny swojego życia, to go musi sobie urodzić. Najlepiej powieść ukazuje zmiany, jakie zaszły w zachowaniu się kobiet podczas półwiecza działalności domu handlowego rodziny Florio. Giulia, żona Vincenza, to już nie jest posłuszna małżonka, która musi przyjąć męża danego od Boga i rodziny. Bardzo przypomina romantyczne bohaterki skandali tamtej epoki, bliżej jej do Mary Shelley niż do posłusznej i bogobojnej włoskiej żony. Ucieka z Vincenzem, kilka lat jest jego kochanką walczącą o status żony. Giulia nie chce być taka jak jej teściowa, która całe życie prezentuje światu maskę rozpaczy i złości, której nie cieszy ani bogactwo, ani dobrobyt, bo zostało osiągnięte wbrew jej woli. Jedyne, co mogła zrobić Giuseppina to podporządkować się bezwzględnie woli męża, który w ogóle nie liczy się z jej zdaniem, a zauważa jedynie wtedy, kiedy pragnie seksu. Giulia jest inaczej wychowana, gdzie indziej i chce od życia czegoś innego, od mężczyzn też. Przede wszystkim walczy o bycie partnerką męża, w życiu, w miłości, w interesach, co częściowo jej się udaje. Ponosi porażkę na innym polu. Jej ukochany Ignazio, sens jej życia i istnienia jako żony oraz matki, mesjasz i następca tronu karci matkę przy stole, kiedy ta komentuje i krytykuje porażkę interesów męża i syna na gruncie polityki. To nie dla kobiet. Nieważne, że Giulia ma rację, albo że widzi sprawy inaczej. Nikt nie będzie jej słuchał, bo jest kobietą. Wprawdzie ją trzyma przy mężu inna siła niż pieniądze czy posłuszeństwo małżeńskie, lecz rzecz w sferach kupieckich i arystokratycznych nieznana - miłość do męża. Syn nie posłucha jej także w innej sprawie: nie ożeni się z miłości. Spełni marzenie ojca i weźmie za żonę zubożałą arystokratę, a wraz z nią upragniony szlachecki tytuł. Floriowie nie rozumieją idei zjednoczenie politycznego Włoch, ani polityki, a już najmniej funkcjonowania aparatu urzędniczego państwa. Poczta królewska, której zarząd obejmuje Vincenzo nie działa sprawnie. To znaczy sprawnie dostarcza jedynie dokumenty państwowe. Z listami zwykłych ludzi Dom Florio w ogóle się nie liczy, bo to nieważne pierdoły. Poczta ma przynosić zyski, niezawodność w oczach biznesmena nie jest czymś koniecznym.
"Sycylijskie lwy" opowiadają o tym, o czym traktowała literatura XIX wieku: o dorobkiewiczach. Ale nie ma tu wizjonerskich opisów strasznych i skąpych starców, rozrzutnych młodzieńców zostających utrzymankami bogatych wdów, którzy chcą zrobić szybko karierę towarzyską i finansową, bo nie mają zamiaru skisnąć w ojcowskich kancelariach albo zarządzać dziedzicznymi majątkami, zbyt małymi, aby przyniosły dochód mogący wystarczyć na coś więcej niż utrzymanie rodziny, czyli o tym, o czym pisali Stendhal, Balzac, Elisabeth Gaskell, nie ma flaubertowskich namietnych piękności zdradzających zakochanych w pieniądzach starych mężów. Jest natomiast co innego. Wizja poświęcanego życia dla zbudowanej potęgi handlowej. Bohaterowie rozumieją jedynie pieniądze. Ich domem i ojczyzną jest firma, nie kraj, nie ludzie. Idei posiadania własnego kraju nie rozumieją. Identyfikacja z Sycylią i Palermo jest niemożliwa. Kalabryjczycy nie dość, że są obcy, to jeszcze traktowani jako narzędzie podboju i kontroli znienawidzonych władców królestwa Neapolu, Burbonów. Vincenzo Florio jest człowiekiem, który świadomie wyzbył się jakiejkolwiek empatii, uważa, że to pieniądze i zysk czynią go człowiekiem, podczas gdy to one coraz bardziej go odczłowieczają. Jego syn wstępuje na tę samą drogę świadomie składając ofiarę z własnego życia i miłości, choć nikt tego od niego nie wymaga. A jednak idzie tą samą drogą, co jego ojciec, stryj i dziadek. Między lichwiarzem a szanowanym przedsiębiorcą granica jest bardzo cienka i bardzo płynna, polega na etyce i moralności, której Floriowie nie znają, nie rozumieją; nie mają poczucia honoru, a co ważniejsze szacunku do samych siebie. Vincenzo nie ma poczucia własnej wartości. Ma jedynie poczucie wartości płynące z posiadanych pieniędzy i transakcji. Świetnie wpisuje się w epokę rodzącego się kapitalizmu i wolnego rynku, któremu niepodległe państwa jedynie przeszkadzają. Idea zjednoczenia Włoch to dla niego idee fixe. W ogóle nie dostrzega korzyści płynących ze zjednoczenia, a kiedy tłumaczy mu to żona, wpada w szał i wrzeszczy, że ona tego nie rozumie, bo w Palermo sama jest emigrantką z Mediolanu, z północy. Dla Vincenza świat to Palermo i palermiańska socjeta, walka o jej uznanie. Wielka szkoda, że tak ciekawa postać jest płaska psychologicznie, pozbawiona wielowymiarowości. Jedyne, co się mówi o jego psychice, to tylko tyle, że ma w sobie jakąś ciemną stronę, co jest zresztą namolnie powtarzane. Widać, ze pod względem konstrukcji psychiki postaci autorkę lub jej zespół konsultacyjny, bo w podziękowaniach widać, że ta powieść to raczej praca zbiorowa, nie indywidualna, zdecydowanie przerosła, stanowiąc zadanie ponad siły i umiejętności. W efekcie, no cóż, fajnie się czyta, ale szału nie ma. Po drugą część na pewno nie sięgnę, bo już wiem, co mnie czeka: takie same, z trudem odróżnialne od siebie postacie przemysłowców z rodziny Florio.
Wizja epoki również przerosła autorkę. Owszem opisy wyglądu sklepów, ówczesnego Palermo, fabryk i warsztatów to lekcje starannie odrobione, ale autorka albo społecznego sensu rewolucji francuskiej oraz Wiosny Ludów nie rozumie, więc nie wyciąga wniosków z opisywanych przez siebie zdarzeń, bo to właśnie zbuntowany wiek XIX wprowadził do gry politycznej burżuazję wzbogaconą, ale też pojmującą świat i ludzi, własne życie jedynie poprzez zyski i wolny kapitalistyczny rynek. Vincenzo, jak za młodu, pojmuje prawo do pracy i do bogacenia się jako prawo do wolności. Idei własnego państwa pojąć nie jest w stanie, ani tym bardziej własnego kraju jako bycia u siebie. Jego państwo, to jego firma. Ona jest jego ojczyzną i domem, wiec po co ma budować jakiś nowy twór polityczny, którego nie rozumie? Vincenzo w typie rozumowania jest już arystokratą. Jego ojczyzna to jego majętność. Obywatelem być nie potrzebuje. Z tego dochodu przecież nie będzie. Nieważne, co mu tłumaczy żona. To tylko kobieta, która nic nie rozumie.

Bardzo emocjonalna opowieść o dorabianiu się fortuny od zera, o posiadaniu pieniędzy, ogromnego majątku, ale nie szacunku społecznego, wreszcie o tym, że wielkie pieniądze zdobywa się bardzo ciężką pracą i bardzo nieczystymi zagraniami. Ale po kolei. Powieść ma wartką akcję i w pędzie poprzez dziesięciolecia XIX wieku ukazuje pokolenia mężczyzn rodziny Florio oraz kobiet,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od strony językowej jest to powieść wybitna. Język dla Macieja Płazy to wręcz materiał malarski, za pomocą którego stwarza on, nie tworzy, ale stwarza obraz małego miasteczka zamieszkałego przez Żydów Rusinów, Polaków I Rosjan. Obraz bardzo daleki od wyidealizowanych wspomnień starych Kresowiaków. Miasteczko jest małe, brudne, biedne i zabite dosłownie deskami. Myliłby się jednak ktoś, kto sądzi, że w takiej mieścinie nic się nie dzieje, bo to ani Kijów, ani Odessa, ani nawet Lublin. Ale tak jak w wielkich miastach ludzie wzajemnie przede wszystkim nienawidzą się, oszukują okradają i mordują. Pod tym względem nie ma zmiłowania. Solą w oku jest społeczność chasydzka, z trudem tolerowana także przez judaizm rabiniczny. Krótko mówiąc, chasydzi posądzani są o czary. I choć do cadyka-cudotwórcy przybywają z prośbami ludzie wszelkich wyznań, a on nie odmawia pomocy, skutecznej zresztą, to uważany jest po prostu za czarownika. Do tego jeszcze miasteczko nawiedza kaleki przybłęda żydowski niemy, głuchy, schorowany uzdrowiciel, który nad swoim darem nie panuje. Uzdrawia tylko wówczas, kiedy zsyła na niego natchnienie Wiekuisty, a to dzieje się nieczęsto i jedynie w kilku skrajnych przypadkach. Ludzie bardziej są tym przestraszeni niż wdzięczni, nie przeszkadza to jednak kalekim i chorym przybywać do miasteczka całymi wozami. I odjeżdżać z niczym. Obrazy życia chasydów opisane są gęstym, wieloznacznym językiem za pomocą wyszukanych metafor. No niemal zmysłowa barokowa proza, która autor oddaje ekstazę modlitewną, czary i cuda, niezwykle barwny świat chasydzkich obyczajów i wierzeń, świat zamknięty, porównywalny niemal do klasztornego eremu. Aby być prawdziwie wierzącym Żydem należy porzucić rodzinę i świeckie życie, oddać się całkowicie modlitwie, studiom religijnym nad świętymi tekstami, ekstazie religijnej przy wódce i śpiewie. To wyłącznie męski świat. Wprawdzie
Wiekuisty jest także żeńskiej natury, którą chasyd musi w sobie odnaleźć, aby zrozumieć Stwórcę, ale rola kobiet jest marginalna w społeczności chasydzkiej, choć w opowieści ważna. Język i barwny świat chasydow to największe zalety tej powieści, właściwie chyba jedyne. Sama opowieść jest miejscami nudnawa, pozbawiona napięcia oraz fabularnej kulminacji. Nic sie nie zawiazuje, totez nie ma rozwiazania. Mam wrazenie, ze cała powiesc jest jedywnie wprowadzeniem do momentu, w ktorym cadyk wraz z najwybitniejszymi uczniami stwarza golema. Motyw golema, który moim zdaniem mocno ogranicza możliwości autora w zakresie prowadzenia fabuły, choć koniec jest zaskakujący. Szkoda jednak, że na rzecz wątku golema został porzucony i niewykorzystany motyw wędrownego Mesjasza, jakby autorowi brakło pomysłu na to, co z tą postacią dalej zrobić. Być może z tego powodu, mimo zaskakującego zakończenia, opowieść rozłazi się i rozkrusza, staje się w sumie nijaka. Gdzie jest cadyk cudotwórca tam musi być i golem. Szkoda tak pięknego języka na motywy właściwie popkulturowe. Różnica między językiem, powagą tematów pobocznych i tym nieszczęsnym motywem stwarzanie sztucznego człowieka tworzy niezamierzoną płaskość i nijakość. Przepiękny język, wymyślny styl po prostu nie pasują do motywu jak z kiepskiego teledysku, choć odnoszę wrażenie, że Maciej Płaza całą tę wspaniała opowieść odmalował tylko i wyłącznie dla motywu golema. Mimo to powieść jest zachwycająca, wręcz miejscami jak film. Od strony językowej, wręcz mistrzostwo świata, ale opracowanie klasycznego tematu okazało się jednak zbyt trudne i zamiast nowej, odkrywczej interpretacji mitu o golemie dostajemy jedynie ozdobnik. Niemniej jednak lekturę zdecydowanie polecam. Warto.

Od strony językowej jest to powieść wybitna. Język dla Macieja Płazy to wręcz materiał malarski, za pomocą którego stwarza on, nie tworzy, ale stwarza obraz małego miasteczka zamieszkałego przez Żydów Rusinów, Polaków I Rosjan. Obraz bardzo daleki od wyidealizowanych wspomnień starych Kresowiaków. Miasteczko jest małe, brudne, biedne i zabite dosłownie deskami. Myliłby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Autor podobno jest lekarzem. Lepiej było i gdyby zajął się medycyną, chyba, że do niej też nie ma talentu, podobnie jak do pisania. To coś ma wartość jedynie jako świadectwo historyczne bardzo niskiego poziomu intelektualnego polskich opozycjonistów. Opisy religijne na poziomie umyslowym katechezy przedszkolaka. Jeśli Musiał tak leczy jak pisze, to musi często powoływać się na klauzulę sumienia. Coś koszmarnego. Szkoda oczu i papieru. Odradzam lekturę.

Autor podobno jest lekarzem. Lepiej było i gdyby zajął się medycyną, chyba, że do niej też nie ma talentu, podobnie jak do pisania. To coś ma wartość jedynie jako świadectwo historyczne bardzo niskiego poziomu intelektualnego polskich opozycjonistów. Opisy religijne na poziomie umyslowym katechezy przedszkolaka. Jeśli Musiał tak leczy jak pisze, to musi często powoływać...

więcej Pokaż mimo to