-
Artykuły„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński4
-
Artykuły„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać23
-
Artykuły„Herbaciany sztorm”: herbatka z wampiramiSonia Miniewicz1
-
ArtykułyWakacyjne „Książki. Magazyn do Czytania”. Co w nowym numerze?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2017-06-10
2016-09-29
Konflikty między głowami państw od zawsze doprowadzały ludzi do trzymania ręki na pulsie. Nauczeni przez historię doskonale zdajemy sobie sprawę o możliwych skutkach, jakie mogą wywołać nieprzychylne słowa jednej ze stron. Obawiamy się przyszłości, gdzie rodzeni bracia odrzucą łączące ich więzi i staną po przeciwnych barykadach, walcząc między sobą. Boimy się o sieroty pozostawione same sobie w samym środku krwawych starć politycznych wrogów. Czy to wszystko naprawdę musi się powtarzać?
Siedemnastoletniej Glorii przyszło żyć w świecie, w którym pojęcie „Unia Europejska” jest już jedynie wspomnieniem. Odkąd Ukraina przemieniła się w pas spalonej ziemi, każde z państw należące do tego związku postanowiło zadbać wyłącznie o swoje interesy. Tym samym spowodowało to wysyp antagonistów gotowych zrobić wszystko, aby każdy centymetr ziemi rozsypał się w drobny mak.
Dziewczyna ma jednak szczęście i poznaje starszego od siebie Asłana Zuradowa. To właśnie on wprowadza ją w tajniki funkcjonowania w zrujnowanym przez konflikty zbrojne Paryżu. Z czasem również zaczyna wciągać nastolatkę do kręgu ludzi walczących o lepsze jutro, tym samym narażając ją na niebezpieczeństwo. Dlatego też nastolatka musi opuścić zamieszkiwany od dziesięciu lat Paryż, by ponownie zmierzyć się ze swoim rodzinnym krajem – Polską.
W tym samym czasie na planecie Trion spat Drakin informuje Trojlo Orila, że został skazany na likwidację. Więzień może uniknąć śmierci, ale tylko pod jednym warunkiem – zgodzi się poddać resocjalizacji na odległej Ziemi. Ale to nie wszystko. Trojlo będzie musiał wyrzec się przemocy i zacząć posługiwać się pokojowymi metodami. To trudne zadanie, lecz kosmita jest gotowy zrobić wszystko, aby uratować własną skórę.
Jak Gloria i Oril poradzą sobie w nowym otoczeniu? Czy będą w stanie dopasować się do warunków panujących w Polsce? A może każde z nich stanie do walki ze swoimi demonami? I czy dziewczyna pozna całą prawdę o tajemniczych Sprawiedliwych?
Bo nigdy nie wiadomo, kto jest twoim prawdziwym wrogiem.
Odkąd tylko przeczytałam opis tej książki, doskonale zdawałam sobie sprawę, że jeżeli nie trafi ona w moje ręce, to czym prędzej wywiozą mnie na sygnale, kiedy to będę walczyć z kaftanem bezpieczeństwa. Na szczęście moje osiedle nie miało obejrzeć takiej sceny, gdyż [Gloria] trafiła do mnie kilka dni po oficjalnej premierze. Tylko czy moja ekscytacja polską dystopią rosła z każdym przeczytanym rozdziałem? A może chciałam podzielić los Ukrainy i zniknąć na zawsze, byle tylko zapomnieć o wnętrzu tej powieści?
Na samym początku pragnę wszystkich powiadomić o mojej wyjątkowej nieumiejętności czytania ze zrozumieniem. Otóż mądra ja myślałam, że główna bohaterka będzie miała siedem lat, co zaczęło mnie przerastać. Dopiero po jakimś czasie doczytałam dokładnie opis i wtedy odkryłam swój błąd. Lepiej późno, niż wcale, nieprawdaż? Przejdę jednak do najważniejszej części recenzji.
Autorka powoli wprowadzała mnie do swojej wizji zdewastowanych przez liczne konflikty zbrojne dawnych ziem Unii Europejskiej, wywołując u mnie ciarki na plecach. Byłam naprawdę przerażona tymi przykrymi niespodziankami, jakie nawiedziły świat i zdążyły się zakorzenić. I chociaż obawiałam się jeszcze gorszej perspektywy wizualizacji tej rzeczywistości, to i tak z chęcią w to brnęłam. Niestety, ta „sielanka” nie trwała zbyt długo. Gdzieś w połowie książki poczułam się tak, jakby pani Monika Błądek co rusz robiła z mojej wyobraźni worek treningowy. Momentalnie zostałam obsypana nadmiarem wątków i do końca nie wiedziałam, na czym tak naprawdę mam się skupić. Z jednej strony napierały na mnie informacje o podupadającej na zdrowiu Ziemi, kiedy z drugiej chłonęłam fakty związane z inną planetą i jej resocjalizowanym. Jak jeszcze dzielnie walczyłam z tym wszystkim, tak przy problemach głównej bohaterki już nie nie dawałam rady i musiałam co jakiś czas odkładać książkę, aby ochłonąć. Dopiero jakieś sto stron z hakiem przed zakończeniem tej części poczułam, jak atakujące mnie fakty powoli tracą siły i fabuła mogła powoli wrócić na początkowe tory. Niestety, te wcześniejsze niesmaki miały swoje konsekwencje w postaci nieumiejętności ogarnięcia umysłowego chaosu. Dopiero kilka dni po przeczytaniu [Glorii] udało mi się co nieco uporządkować w głowie, chociaż nadal uważam, że wiele wątków było wprowadzonych niepotrzebnie.
Także mam wiele do zarzucenia głównej bohaterce, która co rusz próbowała przekonać mnie i swoich przyjaciół do tego, że jest dorosła. Owszem – pozostawało jej niewiele do świętowania swojej pełnoletniości, lecz to jeszcze nie oznacza, że może się równać z otaczającymi ją z każdej strony ludźmi. Gloria zachowywała się jak rozkapryszony bachor, który tak naprawdę nie wie, czego chce. Mogę poprzeć te słowa poprzez jej wieczne wahania miłosne, gdzie co rusz zmieniała ona swój obiekt westchnień. Już trójkąty miłosne doprowadzają mnie do szału, a tutaj dziewczyna przeszła samą siebie, bo było aż trzech amantów! I do tej chwili nie wiem, czy ją polubiłam. Jestem jednak świadoma tego, że w jakiś sposób oswoiłam się z jej obecnością, chociaż gdybym miała wybierać, to wolałabym mieć więcej rozdziałów z perspektywy Orila, który jest – moim zdaniem – najlepiej wykreowanym bohaterem. Jego inność przemawiała do mnie i z ogromnym zainteresowaniem czytałam poświęcone mu fragmenty. Nie mogłam się nadziwić jego determinacji w walce z samym sobą, kiedy przychodziły momenty zwątpienia. Jednakże udowodnił wszystkim, że nie można go oceniać poprzez pryzmat rasy. I to jest ogromny plus!
„Nie ma to jak solidarność jajników”.
Z pobocznymi bohaterami bywało różnie – jedni doskonale wpasowywali się w fabułę i dodawali jej wyrazistości, gdy drudzy po prostu... byli. Na całe szczęście w książce przeważa ilość osób z tej pierwszej grupy, co mnie ogromnie raduje, bo inaczej dość szybko porzuciłabym czytanie tej dystopii. Ogromną sympatią (prócz wspaniałego Orila) darzyłam skrywającego mroczne sekrety Asłana Zuradowa oraz erotomana-gawędziarza Igora. Natomiast drażniła mnie nadopiekuńcza siostra głównej bohaterki, czyli Lidia. Jak widać, dziewczyny mają to rodzinne, co już naprawdę mnie nie dziwi.
Fabuła zalicza sporo wzlotów i upadków, to jednak nie jestem w stanie wyjść z podziwu, że pomimo tylu niedociągnięć (a także przeciągnięć) jej zabawa słowami nie pozwala aż tak szybko się oderwać od lektury. Ja sama parę razy byłam zmęczona niektórymi wątkami, lecz kunszt pisarski pani Moniki Błądek mnie hipnotyzował i dość szybko powracałam do pochłaniania tekstu. Jak widać, w każdej materii musi istnieć jakaś równowaga.
Podsumowując:
Chociaż [Gloria] nie spełniła do końca moich oczekiwań, to jednak nie mogę uznać tej książki za wybitnie nieudaną. Pomimo wielu niesmaków udało mi się przeżyć fascynującą przygodę i odczuć na własnej skórze coś, co może mieć swoje odwzorowanie za parę czy paręnaście lat. Dlatego też jeżeli nie jest ci straszny natłok informacji i doskonale radzisz sobie z wybuchami rozkapryszonej nastolatki – jesteś gotowy zmierzyć się z brutalnością i nieprzewidywalnością tej historii!
Czekam niecierpliwie na kolejny tom z nadzieją, że nasza główna bohaterka pójdzie po rozum do głowy i przestanie zachowywać się niczym małe dziecko!
Konflikty między głowami państw od zawsze doprowadzały ludzi do trzymania ręki na pulsie. Nauczeni przez historię doskonale zdajemy sobie sprawę o możliwych skutkach, jakie mogą wywołać nieprzychylne słowa jednej ze stron. Obawiamy się przyszłości, gdzie rodzeni bracia odrzucą łączące ich więzi i staną po przeciwnych barykadach, walcząc między sobą. Boimy się o sieroty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-09
Ile to razy słyszeliśmy w telewizji czy w radiu o organizowanych w danych miastach manifestacjach, które miały jakiś wytyczony cel? Zapewne często obijało się wam to o uszy. Do tego wszystkiego dochodziły informacje o przykrych niespodziankach, bo zazwyczaj takie zbiorowe spotkania stają się celem kogoś, kto tego nie toleruje. Rzadko kiedy słyszymy o pokojowych zgrupowaniach i braku interwencji policji. Media nie lubią tak nudnych tematów. To nie ich domena.
A co, jeżeli zyskują więcej, niżby chcieli?
Dwoje studentów nawet nie pomyślało, że ta manifestacja kulturowa będzie ostatnią, w której będą uczestniczyć. Mieli swoje plany na przyszłość, ale zostały one wymazane, kiedy na wrocławskim rynku, w środku imprezy, doszło do zamieszek. Wiele osób ucierpiało, lecz tylko oni pożegnali się z życiem. Policja od razu rzuca swoje podejrzenie na inicjatorów bójki, mając na myśli agresywny odłam młodych narodowców należących do organizacji Serca Biało-Czerwone. Wszyscy przytakują ich domysłom, wiedząc że ta grupa ma już wiele na sumieniu. No prawie wszyscy.
Marcin Faron – dziennikarski transfer, który porzucił pracę w Warszawie i przerzucił się na Wrocławską kulturę, ma pewne wątpliwości. Kierowany intuicją rozpoczyna prywatne śledztwo, próbując odkryć, kto tak naprawdę stoi za śmiercią pary studentów. Zaniedbuje swoje obowiązki, jednak wie, że to jest okazja, aby pokazać swój, ukrywany pod warstwą kurzu, talent. Parę tygodni po słynnej manifestacji ginie kolejna osoba. Dawna współpracowniczka denatów zostaje pozbawiona życia w zamachu bombowym. W tym momencie Faron już wie, że te zgony nie są przypadkowe i za nimi stoi ktoś, kto może planować kolejną zabawę w Żniwiarza.
Tylko jak rozszyfrować tę osobę? Kim może być i jaki może mieć cel, aby odbierać innym najważniejszy dar od życia? Czy Faron będzie w stanie użyć swojego dziennikarskiego nosa i rozwikłać tę zagadkę? A może ktoś mu go utnie w momencie, kiedy nie będzie się tego spodziewał?
I dlaczego tytułowy plagiat obija się o uszy aż tak często?
Ile to czasu minęło, odkąd czytałam ostatni kryminał. Jak dobrze wiecie gustuję w całkiem innej tematyce książkowej, jednak raz na jakiś czas trzeba wyłamać się z oklepanej ścieżki i wydeptać świeżo wyrośnięty trawnik, aby ocenić, czy warto zmieniać drogę. [Plagiat] Maurycego Nowakowskiego miał mi w tym pomóc. Tylko czy wykonał swoją robotę? A może stał się plagiatem historii, którą już zdołałam poznać?
„Człowiek w częściach zajmuje jednak dużo mniej przestrzeni niż w całości.”
Nie od razu wczułam się w kryminalny klimat tej książki, a to za sprawą autora, który postanowił stopniowo wprowadzać swojego czytelnika w wykreowany przez siebie świat. Pierwsze rozdziały były dla mnie mordęgą! Przed moimi oczami przewinęło się tyle nazwisk, że na początku nie umiałam rozróżnić kto kim jest! Dopiero kilkadziesiąt kartek później zaczęłam kojarzyć osoby, jednak nadal pozostawał mi ten niesmak. Przeczuwam, że to celowy zabieg, aby czytelnik miał większe pole do popisu, kiedy zacznie rozmyślać o zabójcy. To nie zmienia faktu, że bycie skołowaną (w tym kontekście) nieco drażni. Rekompensuje to moment, gdy lawina rusza i nie da się jej powstrzymać...
Moje tętno przyśpieszało, a serce biło jak oszalałe, kiedy serwowano mi kolejne kawałki układanki. W chwili, gdy myślałam, że mam już wytypowanego mordercę i teraz zacznie się wyścig za nim, wtedy następował zwrot akcji. Ponownie musiałam szukać zdjęcia, dzięki któremu mogłam ułożyć te kryminalne puzzle. Bywały jednak takie momenty, gdzie chciałam przerzucać kartki, bo czułam, że przy nich zasnę. Owszem – były one cenne dla całej historii, ale działo się wtedy tyle, co przy grze w szachy. Dosłownie. Nie mogę także zapomnieć o tym, że momentami uśmiech rozkwitał na moich ustach, kiedy odnajdywałam ciekawe fragmenty. Nie ma co – pan Nowakowski potrafi w jednej sekundzie rozbroić bombę poczuciem humoru.
Autor zaskoczył mnie jednak zakończeniem. Aż byłam wściekła, że zostałam zapędzona w czytelniczy zaułek i muszę bić pokłony za tę pomysłowość. Nie spodziewałam się czegoś takiego! Kto czytał tę książkę ten wie, o co mi teraz chodzi. Dla wszystkich niewtajemniczonych pozostaje jedynie samemu rozwikłać tę zagadkę. Przecież nie będę psuła niespodzianki!
„W nocy nawet najgłupsze pomysły wydają się genialne.”
W [Plagiacie] przewija się kilku(nastu) bohaterów, jednak tym najważniejszym i najbardziej rozchwytywanym pozostaje Marcin Faron – młody dziennikarz tygodnika „Korespondent”. Ambicja mężczyzny nie pozwala pozostać w granicach kultury reprezentującej gazetę, przez co wszędzie wścibia swój ciekawski nos. Tym samym zdobył moją sympatię i ogromnie kibicowałam mu na każdym etapie śledztwa. Marcin imponował mi swoją wiedzą oraz tym, jak umiejętnie ją wykorzystywał. Nie był dziennikarzem jedynie z nazwy – on był nim całym sobą! Wędrując ulicami Wrocławia próbuje wyrównać kroku z mordercą, który zawsze mu ucieka. Faron – mimo wielu ostrzeżeń – nie cofnie się przed niczym. Brnie w ten niebezpieczny labirynt, nie zważając na to, że na końcu czeka na niego bestia gotowa pożreć go w całości. Tylko co z tego, skoro on sam jest (prawie) podobnym stworem?
Każde nazwisko w tej książce nie jest przypadkowe. Ludzie przewijający się na kartach [Plagiatu] nie zjawiają się tam przypadkiem. Jak wcześniej wspominałam można się w tym wszystkim pogubić, ale napisałam także, że to na pewno celowy zabieg. Wiem, powtarzam się. Może zmienię temat?
„Dba o dom jak automat, tyle w niej uczucia, ile w zmywarce do naczyń.”
Maurycy Nowakowski nie bawi się w pisarskiego kata. Posługuje się prostym i zrozumiałym językiem, pozwalając każdemu czytelnikowi wczuć się w wyimaginowaną przez siebie rzeczywistość. Autor zatraca się w kryminalnej otoczce, co służy jego papierowemu dziecku. Zgrabnie wtapia tematykę plagiatu, nie zapominając o tym, że tytuł do czegoś zobowiązuje. Kunszt pisarski pana Nowakowskiego muszę zostawić w świętym spokoju. Marudziłam nieco wcześniej, a w tej materii nie mam już nic do powiedzenia.
[Plagiat] ukazuje zgubne skutki tego, kiedy człowiek jest zbyt pewny siebie i swoich czynów. Tytułowe pojęcie można ukryć w pewien sposób, jednak prawda zawsze wychodzi na jaw. A wtedy nie wiemy, co może nas czekać w kwestii kary...
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Nawet nie spodziewałam się, że brakowało mi takiego dreszczyku emocji! Chyba zacznę częściej zaglądać do powieści kryminalnych!
Podsumowując:
Mimo kilku drobnych zgrzytów jestem zdania, że [Plagiat] Maurycego Nowakowskiego ma potencjał, aby ruszyć na podbój swojego gatunku literackiego. Wyłaniająca się jak zza mgły akcja, dobrze wykreowani bohaterowie, tajemnice unoszące się w powietrzu i łaskoczące skórę – to jest to, czego człowiek powinien zaznawać. Fani kryminałów będą na sto procent usatysfakcjonowani. I nie tylko oni!
Ile to razy słyszeliśmy w telewizji czy w radiu o organizowanych w danych miastach manifestacjach, które miały jakiś wytyczony cel? Zapewne często obijało się wam to o uszy. Do tego wszystkiego dochodziły informacje o przykrych niespodziankach, bo zazwyczaj takie zbiorowe spotkania stają się celem kogoś, kto tego nie toleruje. Rzadko kiedy słyszymy o pokojowych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-31
Niekiedy tak bywa w życiu, że zatrzymujemy się na rozstaju dróg i nie umiemy obrać kolejnego kierunku. Rozważamy każdą możliwą opcję, analizujemy plusy i minusy, jednak nadal nie potrafimy zdecydować, czego tak naprawdę chcemy od życia. Brakuje nam impulsu, chęci do dalszych działań. I właśnie wtedy wycofujemy się w kąt swej egzystencji, zamykamy w skorupie własnego niezdecydowania i lęku. Tylko czego tak naprawdę się obawiamy?
Anita skończyła studia jako jedna z lepszych studentek na swoim wydziale. Tylko co z tego, skoro w jej specjalizacji liczy się tytuł magistra przed imieniem i nazwiskiem? Dwudziestopięciolatka nie jest w stanie dokończyć rozpoczętej pracy. Na dodatek nadal odczuwa skutki rozstania z długoletnim partnerem, który tak naprawdę był jedynie pasożytem i skrzętnie wykorzystywał umiejętności Anity. Do tego wszystkiego dorzućmy powrót do rodzinnego domu, gdzie nie masz najlepszych kontaktów z wiecznie naburmuszoną matką czy milczącym ojcem. Kobieta postanawia się przed tym bronić, przez co izoluje się od ludzi, staje się aspołeczna do bólu. Do czasu...
Podczas jednego z wielu spacerów po Poznaniu jej uwagę przykuwa witryna księgarni. Niewinnie wyglądająca książka zatytułowana „Żar prawdy” magnetyzuje ją i nie pozwala o sobie zapomnieć. Anita nie umie oprzeć się jej urokowi, przez co reklamowana lektura stała się jej towarzyszem. Wraz z nią poznaje losy Barbary, która stara się udowodnić swoje racje w pewnej kwestii...
Co się stanie, kiedy kobieta zrozumie sens książki? Czy będzie w stanie zrozumieć przekaz, jaki niesie ze sobą „Żar prawdy”? Czy Anita da się pochłonąć prawdzie i pozwoli jej kierować swoim życiem? I jak zareaguje kobieta, kiedy odkryje, że rzeczywistość wygląda całkiem inaczej, niżeli zakładała?
Do tej książki na samym początku zachęcił mnie tytuł. Dopiero później był tajemniczy opis, a na samym końcu przepiękna szata graficzna. Zaciekawiona „Żarem prawdy” nie mogłam zaprzepaścić okazji, aby nie porwać ją w swoje ręce. Kiedy rozpoczęłam z nią przygodę, to zakończyłam ją już tego samego dnia. Co mogło to spowodować? Może dałam się ponieść żarowi i spłonęłam doszczętnie? A może języki ognia były na tyle słabe, że nie potrafiły mnie dosięgnąć? Zaraz dowiecie się wszystkiego.
„Oczekuj szczerości od siebie samego, bo tylko wtedy możesz uzyskać szczerość od innych.”
Powoli zatapiałam się w świat, a dokładniej w dwa światy, ponieważ autorka postanowiła pokazać nam nie tylko losy zagubionej w swej przeszłości Anicie, ale także postarała się przybliżyć czytelnikom postać doświadczonej przez życie Barbary, która stara się udowodnić wszystkim, że tytuł jej książki nie jest wcale przypadkowy. Taki motyw książki w książce może wydawać się niedorzeczny, jednak ja to kupuję. Wystarczy zgrabnie dobrać akcję powieści do głównego wątku tej „ważniejszej” postaci, aby udowodnić wszystkim, że jednak obie te kobiety mają znaczącą rolę w książce. Nieco to zagmatwane, ale nic na to nie poradzę. Aby lepiej poznać sens mych słów – zapraszam do lektury.
Raz za razem byłam zaskakiwana tym, co przygotowała dla mnie Emilia Kubaszak. Nie spodziewałam się, że moje emocje zostaną tak wywleczone na wierzch i wielokrotnie zmaltretowane. Anita i Barbara nie były oszczędzane, przez co odczuwałam wraz z nimi strach, ból, gniew, tęsknotę, obojętność czy też radość. Kalejdoskop wrażeń jakiego mi brakowało, przez co chłonęłam go garściami. Nieważne, że ledwo oddychałam – takie potyczki są jak najbardziej na miejscu. W końcu książki mają chwytać za serce, a ta spełniła swoją rolę.
Anita należy do tych bohaterek, które z miejsca zyskują moją sympatię. Może niektórych będzie odpychać jej chłód i arogancja, jednak ja się nie zraziłam. Bardzo dobrze wiem, że pod tą maską zawsze skrywa się jakaś przykra historia – i znowu się nie myliłam. Było mi przykro, w jaki sposób potraktował ją były chłopak, a także nie mogłam zrozumieć zachowania jej matki, dla której ważniejsze od córki stały się interesy, przez co odsunęły się od siebie. Muszę także wspomnieć o Basi, która także nie miała lekko. Jak z trudem przeżywałam los Anity, tak jej historia zmroziła mi krew w żyłach. Zazdroszczę jej tego, że mimo tylu przeszkód postanowiła ona działać w swojej sprawie, aby zapobiec kolejnym przykrym incydentom. Nie wiem, czy mogę wam zdradzić, co tak naprawdę wywróciło do góry nogami świat Barbary i co zmieniło się w życiu Anity, odkąd rozpoczęła przygodę z „Żarem prawdy”. Powiem wam tylko jedno – te kobiety udowadniają, że wcale nie jesteśmy taką słabą płcią! I właśnie ta tajemnica powinna jeszcze bardziej przekonać Was do lektury tej książki.
„Świat jest szambem, a ludzie toną w nim niczym niestrawiony pokarm.”
Emilia Kubaszak posługuje się prostym językiem, jednak potrzeba chęci wczucia się w książkę, bo inaczej będzie ciężko z rozkoszowaniem się lekturą. Autorka zabawiła się także z narracją, co także pomaga nam rozróżniać, o jakiej z kobiet czytamy. Wcześniej wspominałam o przypisaniu rozdziałowym (parzyste, nieparzyste), ale historia Anity opowiadana jest w osobie trzeciej, kiedy Barbara sama nam o wszystkim mówi.
Książka ukazuje nam, że prawda bywa kojąca i pozwala dotrzeć do tego, czego pragniemy, lecz nadużywana wyzwala niepożądane skutki. Jej żar może wzniecić ogień, który spala wszystko wokół siebie i nie nadążamy z jego gaszeniem. Nie oznacza to jednak, że zatajanie jej może pozostać bezkarne. Niektóre tajemnice prędzej czy później wychodzą na jaw, ale wtedy działa ta siła, o której wspominałam. Ale czasami wystarczy wypuścić mniejszy płomień, aby prawda jedynie musnęła skórę, jak i duszę. I nie wyzwoliła chęci szukania pomocy tam, gdzie nie powinno się tego robić.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Jeżeli „Żar prawdy” z „Żaru prawdy” miał tyle stron, ile jest ukazanych w książce, to wydawnictwo wysoko się ceniło, żądając za nią trzydzieści złotych! I jeszcze ta końcówka, która pozostawia otwartą furtkę na kontynuację przygód kobiet... Ciekawe, czy nastanie taki dzień, gdy ujrzę drugi tom powieści Emilii Kubaszak? No i jeszcze jedno: „łzy zalewające gardło”... Jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić!
Podsumowując:
„Żar prawdy” to książka, dla której potrzeba więcej czasu, aby móc zrozumieć jej przesłanie, a raczej przesłania, bo każdy znajdzie tutaj inną puentę. Jeżeli tylko ją odnajdziesz, to wiedz, że szybko nie uwolnisz się spod wpływu tego ognia zasysającego cię z każdym kolejnym rozdziałem. Emocjonalnie wciągająca, bawiąca się naszymi uczuciami historia.
Jeżeli jesteś w stanie odstąpić od swoich problemów i zrozumieć, że są jedynie drobnostką przy tym, co musiały znieść Anita i Barbara – ta książka jest właśnie dla Ciebie!
Niekiedy tak bywa w życiu, że zatrzymujemy się na rozstaju dróg i nie umiemy obrać kolejnego kierunku. Rozważamy każdą możliwą opcję, analizujemy plusy i minusy, jednak nadal nie potrafimy zdecydować, czego tak naprawdę chcemy od życia. Brakuje nam impulsu, chęci do dalszych działań. I właśnie wtedy wycofujemy się w kąt swej egzystencji, zamykamy w skorupie własnego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-24
Kobiety bardzo długo musiały walczyć o równe prawa w świecie, gdzie dominowali mężczyźni, a ci niezbyt chcieli dzielić się swoim „królestwem”. Jednak w końcu przyszły lepsze lata dla przedstawicielek płci pięknej i – w końcu – mogły opuścić domowe zacisze, i zacząć robić to, co wcześniej im zabraniano: studiować czy pracować. Na samym początku nie było łatwo, bo przyzwyczajeni do czegoś innego panowie nie pomagali zaaklimatyzować się kobietom. Często dochodziło na tym polu do sprzeczek, aż w końcu panie postanowiły pójść inną drogą. Zboczyły z dobrej ścieżki i przekroczyły bramę zwaną „przestępczością”.
Tylko co tak naprawdę nimi kierowało? Czy naprawdę musiały stać się kryminalistkami, żeby udowodnić to, że także bywamy BEZLITOSNE?
Większość osób zaczęła w tym miesiącu czytać książki nawiązujące do zimy oraz do świąt Bożego Narodzenia, kiedy ja zgrabnie omijam ten proceder i zaczytuję się w nieco innej tematyce. Za swój cel obrałam coś, czego tytuł mocno kojarzył mi się z programem telewizyjnym „Kobiety, które niosły śmierć”. Jako że pewnego czasu byłam jego ogromną fanką, to też nie mogłam przepuścić takiej okazji, by poznać dzieło polskich autorów. Tylko czy po lekturze „Najokrutniejszych” sama miałam ochotę zacząć rozrabiać, niczym wspomniane w tej książce kobiety? A może w mojej głowie zrodził się plan, aby zacząć swój kryminalny proceder na jej twórcach?
„Kobieta nie jest ani głęboko myśląca, ani wzniośle, nie jest ona ani bystro- ani protomyślna, jest ona raczej wręcz przeciwieństwem tego wszystkiego; o ile dotąd dostrzec mogliśmy, nie ma ona w ogóle nic z myśleniem wspólnego; jest ona, jako całość, niedorzeczną bez-myślnością.”*
„Bezlitosne. Najokrutniejsze kobiety dwudziestolecia międzywojennego” to książka, od której oczekiwałam sporej dawki mocnych wrażeń wbijających mnie w fotel, kiedy tylko zacznę czytać o demonicznych przedstawicielkach płci pięknej. Niestety nic takiego się nie wydarzyło, jednak nie mogę powiedzieć, że opisane tutaj wyczyny dam tamtej epoki mnie nie zainteresowały. W trakcie lektury dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, przy których określenie „słaba płeć” powinno być używane z rozwagą. Owszem, nie naczytałam się zbyt wiele o morderstwach z zimną krwią, ale nie można odmówić tym kobietom pomysłowości, odwagi oraz – niekiedy – głupoty. Poznałam historie złodziejek pod różnymi maskami, oszustek żerujących na łatwowierności mężczyzn (i nie tylko), intrygantek działających w pojedynkę lub z zorganizowanych grupach, jednak większości z nich nie nazwałabym okrutnymi. Może działały wbrew prawu, ale nie czyniły tak potwornych rzeczy, jak panie ukazane w wyżej wymienionym przeze mnie programie, co doprowadziło mnie do „walki” o tę książkę. To mnie nieco zasmuciło, bo moje wyobrażenie o tym tytule rozminęło się z rzeczywistością. Następnym razem nauczę się, aby nie fantazjować za dużo.
Także zabolał mnie fakt, że sporo miejsca przeznaczono mężczyznom, którzy wykonywali pewne czynności, aby zaimponować kobiecie lub pod wpływem gniewu, gdzie do wrzenia krwi doprowadziła ich właśnie płeć piękna. Niektóre z nich same ich zachęcały do przestępstw, ale część była nieświadoma tej drugiej twarzy swego wybranka bądź przyjaciela. Minimalnie autorzy zrehabilitowali się tutaj historią pewnego pana zdradzanego przez swoją żonę, który przyłapał swoją lubą na miłosnych figlach z jej kochankiem. Nie będę za dużo z tego zdradzać, jednak po dziś dzień pamiętam, że ważnym aspektem tego wszystkiego był fakt, jakim były zielone skarpetki kochasia, w jakich musiał uciekać przed zemstą rozwścieczonego mężczyzny. I nie – nie miał na sobie nic więcej, prócz odzienia na stopy.
„Gdy kobieta ma 20 lat i niema męża, jest jeszcze stworzeniem znośnem. Gdy ma lat 30 i niema męża, staje się stworzeniem nieznośnem, gdy zaś przekroczy trzydziestkę, a męża w dalszym ciągu niema, staje się stworzeniem niebezpiecznem, krwiożerczem i strasznem dla każdego napotkanego mężczyzny.” **
Autorzy posługują się prostym i zrozumiałym językiem, a używane przez nich pojęcia należą do tych, które każdy z nas zna i bardzo często z nich korzysta. Przy pracy nad książką korzystali oni z wielu źródeł pomagających ją stworzyć. Także zasięgali informacji od ludzi specjalizujących się tego typu historiami. Temu wszystkiemu dodaje smaczek umieszczone zdjęcia oraz skany wycinków z gazet, dzięki czemu mamy jeszcze bardziej wczuć się w klimat książki. A jeżeli chcemy więcej, to na samym końcu jest bibliografia i możemy sami przejrzeć dane zbiory informacji.
Moim zdaniem ten zbiór faktów miał na celu ukazanie, że kobiety po wprowadzeniu równouprawnienia musiały sporo walczyć, aby wprowadzić tę zasadę w życie. Emancypacja widniała na papierze, jednak w życiu codziennym ciężko było ją dostrzec, przez co panie ukazywały swoją siłę poprzez tego typu wrażenia oddziałujące na całe społeczeństwo. Szkoda tylko, że przynosiło to więcej szkód, jak pożytku.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Czytając o tych wszystkich przewinieniach przedstawicielek swojej płci zastanawia mnie wiele rzeczy, lecz najbardziej jestem ciekawa tego, ile to rozrabiałyśmy we wcześniejszych epokach, a nikt nie zdołał tego zarejestrować. Zapewne sporo się działo...
Podsumowując:
„Bezlitosne...” to książka ukazująca kobiety z całkiem innej strony, gdzie za maską statecznej żony i opiekuńczej matki może kryć się bestia gotowa poświęcić swoje dobre imię dla zysku bądź innych dóbr osobistych.
Polecam tę książkę wszystkim tym, którzy są ciekawi poczynań dam dwudziestolecia międzywojennego, jednak prosiłabym brać ten tytuł z lekkim przymrużeniem oka.
*wypowiedź Otto Weiningera z 1903 roku
** wypowiedź Jerzego Krzeckiego
Zapis cytatów pozostał oryginalny.
Kobiety bardzo długo musiały walczyć o równe prawa w świecie, gdzie dominowali mężczyźni, a ci niezbyt chcieli dzielić się swoim „królestwem”. Jednak w końcu przyszły lepsze lata dla przedstawicielek płci pięknej i – w końcu – mogły opuścić domowe zacisze, i zacząć robić to, co wcześniej im zabraniano: studiować czy pracować. Na samym początku nie było łatwo, bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-01
Zastanawialiście się kiedykolwiek jakby to było, gdyby pewnego dnia zabrakło w naszym życiu tej najważniejszej osoby? Zapewne raz czy dwa nachodziły was takie myśli, jednak szybko je rozwiewaliście, odpukując w niemalowane drewno. Chcieliście odrzucić od siebie taką wizję, bo przepowiadała ona bolesne zakończenie pewnego rozdziału. Wtedy przypominało się wam, że warto odwiedzić tę osobę. Tylko co by było, gdyby świat zwrócił się przeciwko wam?
Tamtego dnia Thilli nie zapomni do końca swojego życia. Miał to być zwyczajny powrót do domu, jednak dziewczyna – zamiast obiadu – odnajduje ciało zamordowanej mamy. Po tym tragicznym wydarzeniu wraz z ojcem przenoszą się do nowego domu, by tam zacząć nowe życie. Nastolatka zmienia także szkołę, w której z początku nie potrafi się odnaleźć. Poznaje ona jednak nowych przyjaciół i z ich pomocą powoli wkręca się w codzienną rutynę.
Nie może być jednak łatwo. Thilli nadal nie potrafi pogodzić się ze śmiercią matki, co trawi ją od środka. Na dodatek na jej drodze staje kilku przystojniaków, gdzie każdy z nich wzbudza w niej różne emocje.
Czy dziewczyna da radę pokonać przeciwności losu i zacząć żyć dniem dzisiejszym? A może śmierć jej matki to tylko początek koszmaru, jaki został przypisany do jej osoby już wieki temu? I co mają z nią wspólnego te dziwne wspomnienia, które towarzyszą jej w kilku ważnych momentach?
Kiedy otrzymałam tę książkę i po raz pierwszy trzymałam ją w rękach miałam wrażenie, że wpakowałam się w kłopoty. Trochę czasu minęło od mojego ostatniego spotkania z tak potężną lekturą, przez co miałam pewne obawy. Przygryzałam wargę, gdy sięgałam po nią i ponownie odkładałam, ale w końcu powiedziałam sobie: Ivy, nie tchórz! Weź się w garść! Dałam sobie kopa w pupę (dosłownie) i zaczęłam czytać. Tylko czy ta książka pochłonęła mnie od pierwszej strony? A może byłam „skazana” na cierpienie, czytając ją?
„Bieganie nie było moją miłością, a sposobem na samotność. A ja nigdy w życiu nie czułam się bardziej samotna. Czy ktoś musiał polegać na uczuciu samotności? Chyba tylko samobójcy na krawędzi dachu.”
„Skazanych” pochłaniałam nieco dłużej, niż inne książki, jednak ilość stron mówi sama za siebie. Potężne tomiszcze, gdzie każda strona jest przesiąknięta jakąś akcją wciąga czytelnika bardzo szybko. Opisy (nad)zwyczajnego życia nastolatki przeplatane z tajemniczymi fragmentami pobudzają ciekawość czytelnika, wywołując wiele skrajnych emocji. Z początku nie umiałam zrozumieć tych dodatkowych scen. Nie wiedziałam, co o nich myśleć, jednak z czasem mój mały mózg zaczął trybić i z niecierpliwością oczekiwałam dalszej dawki potężnych ludzkich emocji w nich zawartych. Nawet miałam wrażenie, że chętnie usunęłabym kilka scen z pewną osobą, by móc czytać więcej o tamtym fantastycznym świecie!
Wielkim plusem jest także zamieszczenie ilustracji, które wykonała Marta Kreczmer. Są one idealnym uzupełnieniem całej historii, co pozwala zapomnieć o tych nieszczęsnych nadmiarach fabuły i pozwolić nacieszyć się odrobiną kolejnego talentu. Mam nadzieję, że współpraca obu dziewczyn nie skończy się jedynie na tej części książki, bo wtedy nie będzie to samo! Te ilustracje są prześliczne! Gratuluję talentu!
Co ja mogę powiedzieć o głównej bohaterce? Na pewno nie przeczytacie, że uznaję ją za miłą i słodką dziewczynkę, którą można schrupać. Thilli – jak to na nastolatkę przystało – bywa sarkastyczna, wybuchowa i nie potrafi dogadać się z ojcem. Tutaj jednak jej zachowanie ma swoje wytłumaczenie, bo jak wcześniej wspominałam dziewczyna straciła matkę i musiała na nowo zacząć układać swoje życie. Jednak moje współczucie było zbyt słabe, bym mogła przymknąć oko na to, co ona wyprawiała. Po prostu nie umiałam polubić Thilli. Odrzucała mnie jej osoba, przez co wiele razy (z jej powodu) odkładałam książkę na bok. To było nie do zniesienia! Cieszę się, że nie znam takiej osoby w realnym świecie, bo... dobra, lepiej nie kończę... I teraz sporo osób stwierdzi, że tak naprawdę nie współczułam głównej bohaterce, bo nie mam serca. Ja mam serce, ale z kamienia – taka wada fabryczna.
Przejdźmy teraz do chłopaków, którzy także mieli swoje pięć minut, czyli Adán oraz Asmund. Zajmę się nimi, ponieważ to przykład chłopaków, totalnych przeciwieństw, walczących o względy jednej dziewczyny. Tak, proszę państwa! Mowa tutaj o Thilli, która jednak nie zraziła ich swoimi szczeniackimi odzywkami i grozą otaczającą ją z każdej strony. Nie wiem czemu, ale na początku miałam wrażenie, jakby ktoś wyprał im mózgi w Perwollu (nie, nie robię reklamy...) i nakazał spoglądać tylko za jedną dziewczynę. Owszem, później wszystko zostało wyjaśnione (a raczej okazało się wstępem do większych wyjaśnień), ale i tak to bolało. A tak to byłam oczarowana chłopakami, a w szczególności Adánem. Ten tajemniczy buntownik skradł moje skamieniałe serce, które kruszyło się za każdym razem, gdy było wspomniane jego imię. Chyba za bardzo się rozklejam...
„Samotność mnie przerastała, przytłaczała i zaciskała lodowate palce na moim sercu. Miałam wrażenie, że tracę oddech. Ostatecznie, na zawsze. (...) I może chciałam. Chciałam – przez chwilę albo przez wieczność – nie odzyskać oddechu.”
Także nie byłabym sobą, kiedy nie wspomniałabym o wątku miłosnym, a w tej książce był on nieco... zwariowany? Nietypowy? Nie umiem odnaleźć określenia, które opisałoby dziwaczność tego, co znalazłam w tej książce. Po raz pierwszy w życiu miałam wrażenie, że stworzył się pięciokąt (!) miłosny! Nie, nie przecierajcie oczu ze zdziwienia – ja naprawdę to napisałam. Thilli miała tylu adoratorów, że w tym wszystkim przebiła słynną Bellę Swan, za co jej ogromnie (nie)gratuluję. Z czasem jednak sprawy się skomplikowały i z pięciokąta pozostał nam czworokąt, ale cały czas było zbyt wielu wyznawców kultu tej panny! Przepraszam bardzo za to, co napiszę, jednak szlag mnie trafia, gdy czytam o czymś takim. Rozumiem, że książka jest skierowana do młodzieży, ale bez przesady! A potem taka nastolatka wyobraża sobie stado mężczyzn wzdychających na jej widok! Dobra. Wdech... wydech... idziemy dalej.
Alice Hill nie można nazwać beztalenciem, bo to ogromna obraza dla autorki i niewybaczalny grzech! Twórczyni „Skazanych” wręcz maluje słowami, a przedstawiony przez nią świat zachwyca i przeraża zarazem. Jest w tym zasługa mitologii hebrajskiej, która była inspiracją do stworzenia tej powieści. Muszę jednak stwierdzić, że Alice Hill musi jeszcze trochę popracować nad postaciami (a dokładniej nad Thilli), bo to właśnie od niej zależy, czy ktoś będzie w stanie przeczytać całość, bo to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. Kochana: proszę o poprawienie wizerunku głównej bohaterki! Resztę można spijać litrami, ale boję się, że ta mała osa wpłynie mi do gardła i mocno użądli, a to na pewno źle się skończy.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: I znowu mamy motyw rudowłosej bohaterki. Dlaczego nie jest ona blondynką? Albo brunetką? Rozumiem – rude są w modzie, ale czy to nie jest czas, aby wykreować nowy trend?
Podsumowując:
Mimo wielu niedociągnięć (i przeciągnięć) przyznam, że Alice Hill ma możliwość, aby jej nazwisko było rozchwytywane. Wykreowany przez nią świat może wytrącić was z równowagi i nie pozwoli zbyt szybko o sobie zapomnieć. To kolejny diament, który trzeba oszlifować. Trzeba to jednak zrobić dokładnie, bo nie będzie odwrotu.
Teraz tylko czekać na kolejną część, by zdecydować, czy się dotrwa do finiszu, chociaż czuję, że Alice Hill dopiero się rozkręca, więc drugi tom będzie petardą!
Zastanawialiście się kiedykolwiek jakby to było, gdyby pewnego dnia zabrakło w naszym życiu tej najważniejszej osoby? Zapewne raz czy dwa nachodziły was takie myśli, jednak szybko je rozwiewaliście, odpukując w niemalowane drewno. Chcieliście odrzucić od siebie taką wizję, bo przepowiadała ona bolesne zakończenie pewnego rozdziału. Wtedy przypominało się wam, że warto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-22
Jak to jest, że jednego dnia niczego nam nie brakuje, gdy kolejnego możemy to wszystko jedynie wspominać? Jesteśmy na szczycie, a chwilę później z niego upadamy, doznając uszczerbku... Czy taka kolej losu może w ogóle istnieć?
Robert Welkin mieszkał w Ketrze, w strefie A od zawsze. Dlatego też nie miał problemu z wykształceniem oraz pracą. Także nie musiał się martwić pustym portfelem, gdyż takie coś było jedynie mitem. Robert mógł się obracać w doborowym towarzystwie i cieszyć się wspaniałym życiem, za które ktoś inny był gotowy zabić.
Pewnego dnia sielanka zostaje przerwana, a Welkin zostaje usytuowany w strefie B, o której jedynie słyszał. Tam musi zmierzyć się ze swoją przyszłością, a jego pech mu w tym nie pomaga. Już pierwszego dnia wpada na człowieka znanego z brudnego światka tamtego miejsca, by kilkadziesiąt godzin później odkryć, że będzie musiał dla niego pracować. Z deszczu pod rynnę, czyż nie?
Czy Robert da radę przetrwać w nowym miejscu? Czy jest gotowy na to, co zgotuje mu los? I czy przydzielona mu psychoterapeutka będzie dla niego kimś więcej, niżeli obcą kobietą pouczającą o życiu?
Książkę przeczytałam jeszcze w maju, ale nie miałam jakoś samozaparcia, aby zasiąść i napisać o niej parę zdań. Nie chodzi tutaj o moje lenistwo (a może chodzi – któż to wie), ale o stanowisko. Do końca nie umiałam zdecydować, po której stronie stanąć: czy mam zaatakować swym jadem, czy może tak zasłodzić „2049”, że będziecie mogli sobie uzupełnić zapasy cukru na parę miesięcy. Na co się w końcu zdecydowałam? Zaraz się o tym przekonacie...
„Tylko gdy stracisz wszystko, możesz stać się każdym.”
Niedaleka przyszłość. Rok 2049. Miasto Ketra jest podzielony na dwie strefy: A – wychwalanej pod niebiosa (w końcu znajdowała się w chmurach), gdzie pogoda jest wiecznie programowana, o pieniądze nie trzeba się martwić, a tamtejsze warunki sprzyjają tworzeniu jeszcze lepszych wynalazków oraz wzbogacaniu swej wiedzy; B – zacofanej o kilka lat, gdzie można zginąć o każdej porze dnia i nocy, a mieszkańcy czekają tylko, aż zostaną wylosowani, byle tylko wyrwać się z tej dziury i sięgnąć tego co najlepsze.
Te dwa światy było dane poznać głównemu bohaterowi, Robertowi, który początkowo nie umie przyzwyczaić się do tej myśli, iż został wygnany z nowoczesnego raju. Cóż... już po pierwszych stronach książki można przypuszczać, iż los z niego drwi i wpada z jednego bagna w jeszcze większe. To istota, która mogła ukazać, iż tak naprawdę nic nie jest idealne, a w każdym cudzie jest wada fabryczna, której nie da się przerobić.
Przyznam szczerze, że na początku postać Roberta strasznie mnie irytowała. Te jego specyficzne postrzeganie świata nie przemawiało do mnie, lecz z czasem zrozumiałam, iż sama nie myślałabym racjonalnie w takiej sytuacji. Również jego decyzje odnalazły swój sens i szybko go nie traciły. Mogłabym się jednak przyczepić do tego, że zbyt wiele kłopotów spadło na niego w tak krótkim czasie. Chociaż dla niektórych to naturalne, więc może lepiej to zostawię w spokoju.
Zwróćmy jednak uwagę na nowoczesną technologię, która przeplata się na kartach „2049” bardzo często. Można śmiało powiedzieć, że zdominowała ona nasze życie, prawie nas wypierając. Odczytuję w tym wszystkim cichą przestrogę, że być może lada moment może spotkać nas to samo. Już dzisiaj większość jest nazywana „dziećmi smartfonów”, więc jesteśmy coraz bliżsi tego, iż zapomnimy do czego mamy ręce oraz umysły. Damy się pożreć elektronice.
„To życie jest jak szpital, a my jesteśmy jego pacjentami i wiecznie marzymy o zmianie łózek.”
Autor wykorzystał narrację, która staje się coraz bardziej popularniejsza w książkach, czyli pierwszoosobową w czasie teraźniejszym. To trudna sztuka utrzymać ją przez cały czas. Skąd o tym wiem? Sama pisząc swoje opowiadania ją wykorzystałam i trzeba się mocno pilnować, żeby nie przeskoczyć na czas przeszły.
Rafał Cichowski stworzył taki świat, że z łatwością możemy go sobie wyobrazić. Pomagają nam w tym opisy, dzięki czemu wnikamy w akcję i towarzyszymy bohaterowi na każdym kroku. Autor także zatroszczył się o to, żebyśmy mogli lepiej poznać historię strefy A, gdy jesteśmy poziom niżej, jednak jestem zdania, że mogłoby to być opisane w lżejszym klimacie, bo ja bardziej się na tym męczyłam, niżeli byłam zaciekawiona. Nad tym można popracować. Sama końcówka nasuwa tyle pytań, iż jestem ciekawa, czy wyjdzie kontynuacja.
No i wątek miłosny. Na szczęście nie był przesłodzony, więc nie musiałam robić tego czegoś, co zazwyczaj jest łączone z tęczą. Zapewne już się domyślacie, o co mi chodzi. A jak nie to... śmiało pytajcie. Doinformuję każdego!
Z serii: „rozkminy bluszczyny”: Gdybym miała taki sprzęt, jakim dysponował nasz bohater to czy szybko bym skminiła, jak co działa? Obstawiam jednak wersję pesymistyczną...
Podsumowując:
Jeżeli twierdzisz, że nie ma dobrego polskiego sci-fi to jesteś w błędzie. „2049” obroni się treścią i przyrzekam, iż ten świat pochłonie cię szybciej, niż tylko o tym pomyślisz. Dlatego też nie planuj niczego innego, gdy się za nią zabierzesz – po prostu mi zaufaj!
Jak to jest, że jednego dnia niczego nam nie brakuje, gdy kolejnego możemy to wszystko jedynie wspominać? Jesteśmy na szczycie, a chwilę później z niego upadamy, doznając uszczerbku... Czy taka kolej losu może w ogóle istnieć?
Robert Welkin mieszkał w Ketrze, w strefie A od zawsze. Dlatego też nie miał problemu z wykształceniem oraz pracą. Także nie musiał się martwić...
2015-06-06
Czy jesteśmy otwarci na innych ludzi? Lubimy rozmawiać z obcymi? A może unikamy ich jak ognia, trzymając się wytyczonych znajomych?
Nati nie lubi rozmawiać z obcymi. Od lat trzyma się swojego towarzystwa, w którym jej najlepszą przyjaciółką jest Pati. Dziewczyny rozumieją się bez słów i gdyby mogły, to skoczyłyby za sobą w ogień.
Jeden wypad do klubu zmienia wszystko. Nati nieprzychylnie spogląda w stronę mężczyzn, którzy kręcą się wokół Pati. Zaczyna się robić zazdrosna, lecz jeszcze niczego się nie domyśla... Jeszcze nie wie, że powoli zaczyna przekraczać granicę pomiędzy przyjaźnią a miłością, o której uświadomi ją pewna dziewczyna.
Co zaczyna się dziać w życiu Nati? Czyżby zaczynała czuć coś więcej do swojej najlepszej przyjaciółki? I dlaczego dopuściła do swojego kręgu całkiem obcą sobie osobę, która potrafi odczytywać prawdę?
O książce było głośno. Nadal jest. Świadczy o tym fakt, że na stronie poświęconej „Pamiętnikowi lesbijki” mamy już ponad trzydzieści osiem tysięcy polubień, a ta liczba cały czas rośnie.
Dlaczego tak się dzieje? Co jest takim fenomenem tej książki, że zanim została wydana to zyskała taką aprobatę? Może chodzi tutaj o poruszenie tematu tabu, jakim jest homoseksualizm? A może w tym wszystkim tkwi coś więcej, skoro książka została już napisana dziesięć lat temu? Postanowiłam to zanalizować, a teraz przedstawię wam swoją opinię.
„Każdy jest skazany na egzystencjalną samotność. I jedyne co może zrobić to poszukać sobie towarzystwa innych samotnych bytów, które przeżywają swoją samotność w podobny do niego sposób.”
„Pamiętnik lesbijki” przedstawia nam dwa różne światy: dresiarzy przesiadujących w klubach i przeklinających co drugie słowo, jakoby to miało być przecinkiem ich wypowiedzi oraz mrocznych gothów słynących ze swojego specyficznego stylu oraz nietuzinkowych zachowań. Wydaje się to absurdalne, jednak taka kompozycja subkultur nadaje pikanterii tej historii i pozwala wgłębić się w ten dziwny świat, jaki zrodziła sama dla siebie główna bohaterka.
Z początku nie umiałam się przekonać do Nati. Jej niechęć do mężczyzn, którą określono jako feminizm, ja uznaję jako feminazizm, bo naprawdę ciężko mi inaczej ją nazwać, skoro gnoi ona płeć brzydką na każdym kroku. Dopiero gdy ten temat zszedł na dalszy plan mogłam poznać inną twarz dziewczyny. Odkrywamy ją podczas jej rozmów z Pati oraz z Manat, gothką, która odważyła się przekroczyć barierę, jaką Nati stworzyła dla samej siebie.
Z rozdziału na rozdział można było zauważyć, iż miłość, jaką główna bohaterka darzyła do swej najlepszej przyjaciółki coraz bardziej ją pogrąża. Autor w ten sposób ukazał obraz odtrąconego człowieka, który nie potrafi pozbierać się po zawodzie miłosnym. Dodatkowo fakt, iż Nati do końca nie mogła uwierzyć, że jest lesbijką jeszcze bardziej ją pogrążał. Jej psychika została wystawiona na ciężką próbę, z której nie wyszła zwycięsko. Pogrążała się w swej chorej miłości coraz bardziej, aż doszło do tragedii niosącej ze sobą katastrofalne skutki. Nie będę wspominać, co się tam wydarzyło, ale powiem jedynie, że ostatnie rozdziały mogą was mocno wbić w fotel, gdyż ta dawka emocji przygniecie każdego.
Poruszony tutaj także temat tabu związany z homoseksualizmem to kolejny krok, aby uświadamiać państwo, że trzeba wyjść z tego zacofanego myślenia i pozwolić sobie, aby być tolerancyjnym. Sama znam kilka osób, które lubią (i to bardzo) ludzi swojej płci, nie kryjąc się z tym. Dla mnie to nie ma znaczenia, jak kochają. Każdy człowiek zasługuje na szacunek, a ta książka w pewien sposób na to naprowadza. I to jest ogromny atut.
„Kocham ten jej uśmiech. Wystarczy jedno spojrzenie na jej twarz i zapominam o wszystkich swoich troskach. I tak jest zawsze. Co ja bym zrobiła bez Pati...?”
Autor wykorzystał w tej książce narrację pierwszoosobową, gdzie to Nati opowiada nam tą całą historię. Jest ona także prowadzona w czasie teraźniejszym, więc dla niektórych może być ciężko, ale ja już jestem przyzwyczajona do tej formy, chociaż ponad dwa lata temu sama bym miała problem z przestawieniem. Dodatkowym atutem może być wytłuszczony tekst w dialogach, kiedy ktoś wypowiada swoją kwestię. Autor także wziął pod uwagę slang subkultur, przez co książka wydaje się także bardziej autentyczna. Bolał mnie jednak fakt, iż użyto tutaj sporo pojęć z zakresu socjologii, których nie rozumiałam. Radziłabym, aby wykonano mały słowniczek znaczeń, ewentualnie zmniejszyć ich liczbę. Przecież nie każdy musi znać ich pojęcie, nieprawdaż?
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Skoro to jest pamiętnik, to dlaczego nie ma takiego zapisu? Nie, żebym miała za złe, że jest taka, a nie inna forma (bo ta mi się bardzo podoba), ale pamiętnik ma chyba inny charakter.
Podsumowując:
Książka nie należy do tych lekkich, które umilą nam dzień. W „Pamiętnik lesbijki” trzeba porządnie się wczytać, by zrozumieć jego przekaz. Dlatego też polecam ten tytuł tym, którzy nie boją się zmierzyć z bolesną rzeczywistością i są oni gotowi na sporą dawkę emocji.
Warto wydać na tę książkę ostatnie pieniądze.
Czy jesteśmy otwarci na innych ludzi? Lubimy rozmawiać z obcymi? A może unikamy ich jak ognia, trzymając się wytyczonych znajomych?
Nati nie lubi rozmawiać z obcymi. Od lat trzyma się swojego towarzystwa, w którym jej najlepszą przyjaciółką jest Pati. Dziewczyny rozumieją się bez słów i gdyby mogły, to skoczyłyby za sobą w ogień.
Jeden wypad do klubu zmienia wszystko. Nati...
2015-06-03
Czy mieliście kiedykolwiek wrażenie, że sen miesza wam się z jawą? Sprzeczne informacje mieszały się z tymi potwierdzonymi, tworząc wybuchową mieszankę? Zapewne raz wam się to zdarzyło, ale żeby kilka razy jednego dnia, a dokładniej nocy?
Główny bohater przeżywa szaloną podróż taksówką, której kierowca wyskakuje w biegu, siedzi wewnątrz przedwojennego tramwaju i zastanawia się, kto tak naprawdę go prowadzi. To niewiele sytuacji, które są nad wyraz absurdalne, a zarazem fascynujące.
Bo kto by nie chciał przeżyć takiej szalonej przygody?
Po wielu pozytywnych recenzjach (gdyż na takowe jedynie trafiałam) postanowiłam zaryzykować i zaopiekować się jednym egzemplarzem „Nocy”. Na pierwszy rzut oka wydaje się ona niewinna z tym swoim wąskim (wręcz anorektycznym) grzbietem i okładką, gdzie tytuł jest zarazem grafiką. Wiedziałam, że to książka na parę chwil, ale każda nowa historia ponoć na nas jakoś wpływa. Czy ze mną było tak samo?
„Noc” to przede wszystkim czternaście literackich miniatur, które tworzą ze sobą zsynchronizowaną całość, uzupełniając się. Ryszard Grzywacz stworzył je po jednej nieprzespanej nocy, co mnie nieco zaskoczyło. Słyszałam o inspiracji sennej (podobno tak miała Stephenie Meyer, a później bum – powstała saga „Zmierzch”), ale inspiracja bezsenna? Gdy ja cierpię na bezsenność to leżę w łóżku jak kłoda i liczę barany, byle tylko zmusić moje ciało do wejścia w tryb „spanie”. Jak widać bywają różne typy ludzi.
„Nasze góry na nas patrzą. Cały czas nas sprawdzają, jak rodzice obserwujący swoje dzieci na placu zabaw. Obyśmy nie zasłużyli na skarcenie.”
To dosyć dziwne, kiedy nie znam imienia głównego bohatera. Owszem, mogę uznać, że jest nim sam autor książki, ale skąd mogę wiedzieć, iż tak jest naprawdę? Taki już jest urok tej literackiej fikcji. Każdy z nas może stać się kimkolwiek zechce. Oczywiście lepiej zachować umiar, bo co za dużo to niezdrowo.
Książkę czyta się szybko i nawet nie postrzegamy, że to już koniec (byłoby to dziwne, gdybyśmy czytali tak cienką książkę miesiącami). Autor nie posługuje się wyszukanym słownictwem, przez co książkę można czytać w każdej sytuacji. Dodatkowo przeważają tutaj głównie przemyślenia naszej postaci, jednak przy tym tytule nie wydaje mi się to minusem. Wręcz przeciwnie. Jakoś nie odczuwam braku dialogów, a nawet mogłyby zniknąć, bo część z nich brzmi sztucznie, co nieco mnie irytowało.
„Ciekawe, czy istnieje uzależnienie od rezygnacji.”
Autor zachęca nas, byśmy odrzucili chociaż na chwilę bieg ku nieznanemu i przystanęli w miejscu, by móc dostrzec więcej aspektów swojego życia. Przeważające w „Nocy” rozmyślenia pokazują nasz świat w absurdalny sposób, jednak jest w tym wszystkim kropla prawdy. Czasami warto porzucić schematyczne myślenie i zagłębić się w dany temat. Odrzucić dzisiejsze dobra i dać się ponieść chwili. A może odkryjemy coś, czego nam brakowało?
Nie byłabym sobą, gdybym nie wytknęła choćby jednego błędu. Nie będę tutaj skrzeczeć na literówki czy błędnie zapisane słowa, które powinny być w separacji lub w związku małżeńskim. Chodzi mi tutaj o cenę książki. Dwadzieścia trzy złote za okładkę i osiemdziesiąt osiem stron? Co jak co, ale to już jest lekkie zdzierstwo. Rozumiem, że wydawnictwo i autor muszą zarobić, ale czy nie zarobiliby więcej, gdyby obniżyli cenę o kilka złotych? Wtedy więcej osób będzie skłonnych kupić książkę, bo zachwycająca okładka oraz kilka pozytywnych ocen mogą nie wystarczyć.
Z serii „rozkminy bluszczyny”: Jeżeli główny bohater próbował wczuć się w aurę sennej nocy to dlaczego miał ze sobą telefon komórkowy i jeszcze go wykorzystał w pewnej sytuacji. Drobne niedopatrzenie?
Podsumowując:
„Noc to przede wszystkim odskocznia od naszego elektronicznego życia i zachęcenie do wędrówek, które mogą pokazać nam drugą naturę otoczenia w którym mieszkamy.
Polecam tę książkę wszystkim tym, którzy nie boją się zmierzyć z mieszanką różnych emocji i są gotowi na rozmyślania po zakończeniu lektury.
Czy mieliście kiedykolwiek wrażenie, że sen miesza wam się z jawą? Sprzeczne informacje mieszały się z tymi potwierdzonymi, tworząc wybuchową mieszankę? Zapewne raz wam się to zdarzyło, ale żeby kilka razy jednego dnia, a dokładniej nocy?
Główny bohater przeżywa szaloną podróż taksówką, której kierowca wyskakuje w biegu, siedzi wewnątrz przedwojennego tramwaju i zastanawia...
2015-01-24
Wielu z nas uwielbia zagadki kryminalne. Uzbrojeni w czysty umysł zasiadamy przy książkach czy serialach związanych z tą tematyką, by wraz z głównymi bohaterami wytyczać ścieżki w sprawie i odhaczać punkty, które zostały wykonane. Niecierpliwimy się, gdy odkrywamy zabójcę tuż przed postaciami z fikcji lub wydajemy okrzyk zaskoczenia, gdy nasze domysły okazują się być wyssane z palca. Później i tak jesteście z tego dumni, iż udało wam się przeżyć wspaniałą przygodę, nie wychodząc z domu.
Jednak to jest nic w porównaniu z książką Bartłomieja Basiury. Ona nie pozwoli ci usiedzieć w miejscu, a tytułowy Uczeń Carpzova będzie udowadniał, że nie potrzeba tak wiele, by zmylić tropy. Dlatego też miej silną wolę i poznaj historię, gdzie nowożytne tortury odżywają i pozwalają udowodnić, iż są one bardzo okrutne!
To druga w mojej historii seria, którą zaczynam od środka. Niegdyś odważyłam się tak zacząć sagę „Zmierzch”, a teraz tę kryminalną trylogię. Dobrze wiem, że postawienie obok siebie dwóch przeciwnych koło siebie książek to czysta kpina z mojej strony, aczkolwiek w pewien sposób łączy je jeden szczegół – dwa. Tak, obydwie serie zaczęłam od drugiego tomu. Cóż za ironia, czyż nie?
Zajmijmy się jednak „Uczniem Carpzova”. Jest to książka, której akcja toczy się na ziemiach wiecznie kojarzonych z przemysłem kopalnianym i węglem kamiennym. Mowa tutaj o śląskich miejscowościach, gdzie bezwzględny morderca bawi się w kotka i myszkę ze społecznością. Ludzi paraliżuje strach przed potworem, a policja próbuje wszelki metod, by pochwycić człowieka odpowiedzialnego za morderstwa, które przerażają samą jednostkę z serca Katowic. Czy będzie im dane pokonać Ucznia Carpzova? A może on ich przechytrzy i zdąży uciec? Tego dowiecie się w książce!
„Śmierć to tylko początek.”
Przyznam szczerze, że na samym początku nie umiałam się wgryźć w fabułę. Odrzucała mnie treść, jednak postanowiłam brnąć dalej. Tłumaczyłam samej sobie, że początki bywają trudne i już wkrótce na pewno zacznę wsiąkać w treść tak bardzo, iż nawet nie zauważę szybkiego upływu czasu.
Czy miałam rację? Owszem! Moja intuicja mnie nie zawiodła. Totalnie przepadłam, jednak nie obyło się bez zgrzytów, lecz o nich za chwilę.
Autor wspomniał, że może nam się wydawać, iż głównym bohaterem może być ktoś nawiązujący do literackiej fikcji, jednak tak naprawdę to my, czytelnicy, stajemy się tymi najważniejszymi. Zgadzam się z tym całkowicie, gdyż pan Bartłomiej Basiura nieźle bawił się naszymi emocjami i myślami. Wiele razy wydawało mi się, iż już wiem, co nastąpi w kolejnych akapitach, kiedy niespodziewanie następował zwrot akcji, przy którym czułam dezorientację i irytację, że dałam się tak łatwo podpuścić. Z czasem jednak, gdy lepiej poznałam zagrywki autora, byłam w stanie przewidzieć część odpowiedzi na nieme zagadki i byłam wniebowzięta, kiedy moje domysły okazywały się słuszne.
Każda postać przenikająca przez karty „Ucznia Carpzova” miała swoje zadanie i nie ma mowy tutaj o tak zwanych zapychaczach. Również status społeczny, płeć czy też wiek bohaterów nie ma żadnego znaczenia, gdyż cała historia udowadnia nam, iż różne osoby mogą odegrać znaczącą rolę w naszym życiu. Można udawać, iż tego nie widzimy, jednak prawda zawsze wychodzi na wierzch.
Wspominałam wcześniej o zgrzytach, które nieco wytrącały mnie z rytmu czytania. Nie chodzi tutaj o fabułę, lecz o... literówki. Tak, natknęłam się na kilka takich wykroczeń. Ci, co czytali moje wcześniejsze recenzje to wiedzą, jakie mam zdanie na ich temat. Rozumiem, że to nie jest wina autora, jednak czasami warto przeczytać powieść kilka razy, by je wyeliminować. Owszem, możecie mi śmiało wytknąć, iż w wielu książkach zdarzają się takie przestępstwa. Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że coś takiego występuje w literaturze, jednak nikt nie zmieni mojego nastawienia, które zostało mi wpojone w szkole podstawowej. Literówki, błędy ortograficzne czy też powtórzenia (chociaż to ostatnie to także mój demon) to wrogowie publiczni czytelników, jak i samych autorów. Rany, rozpisałam się na ten temat, jednak najwyższy czas go zakończyć.
Również brakowało mi dokładniejszych opisów stosowanych tortur. Owszem, były wspomniane, jednak wolałabym je odkrywać tuż przy próbie zabójstwa. Wiem, to brzmi bardzo dziwnie, jednak nie od dziś wiadomo, że jestem nieco świrnięta!
„Są rzeczy ważne i ważniejsze”
Autor nie stosuje trudnych wyrażeń. Język wypowiedzi jest zrozumiały dla czytelnika, a wszelkie niejasności zostają wytłumaczone. Dodatkowo książka została napisana w trzeciej osobie czasu przeszłego, czyli mamy do czynienia z wszechwiedzącym narratorem. Pozwala nam to poznać głównych bohaterów „Ucznia Carpzova” i odczuwać ich emocje.
Podsumowując:
Jeżeli liczycie na coś niewymagającego wysiłku umysłowego oraz zamierzacie czytać to nieskończenie długo – mylicie się! Ta książka, pomimo ciężkiego wstępu, nie pozwoli Wam się odłożyć. Dodatkowo jeszcze bardziej pokochacie polskich pisarzy, bo „cudze chwalicie, swego nie znacie!”
Wielu z nas uwielbia zagadki kryminalne. Uzbrojeni w czysty umysł zasiadamy przy książkach czy serialach związanych z tą tematyką, by wraz z głównymi bohaterami wytyczać ścieżki w sprawie i odhaczać punkty, które zostały wykonane. Niecierpliwimy się, gdy odkrywamy zabójcę tuż przed postaciami z fikcji lub wydajemy okrzyk zaskoczenia, gdy nasze domysły okazują się być...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-04
Zdarzyło się nie raz, że ktoś z nas był zmuszony do spaceru po uśpionych ulicach miasta. Wtedy każdy zakamarek zdaje się być ślepą uliczką, a przypadkowo napotkani ludzie sprawiają wrażenie tych morderców, jakich to się widziało w wielu serialach kryminalnych. Serce zamienia nam się w przerażonego kolibra pragnącego wydostać się z kościstej klatki. Tylko co byśmy zrobili, gdyby okazało się, że naszym utrapieniem mogą być... nowonarodzone wampiry?
Niektórzy mieszkańcy Nowego Jorku mieli już możliwość poznać tych krwiopijców, ale nie skończyło się to dla nich dobrze. Młodziaki żerujące na ludziach zaalarmowały jednak Kirę Santiago, która nie zamierzała im tego popuścić. Każdy, który stanął na jej drodze, nie mógł liczyć na ulgi niczym wielodzietne rodziny w komunikacji miejskiej.
Tylko skąd tyle nowonarodzonych, o których nawet nie wiedział ten najważniejszy z nich, Quentin? I kto jest na tyle odważny, by tworzyć je i wysyłać w teren wbrew swemu prawu? A może ten zabieg ma jakieś znaczenie, którego sens musi odkryć sama Kira?
To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Grędy. Ponad dwa lata temu miałam przyjemność przeczytać spod pióra tej autorki „Angelusa”, pierwszy tom serii „Requiem dla aniołów”. Niestety nie przypadł mi do gustu, dlatego też obawiałam się kolejnego spotkania z panną Grędą. Do „Ogara...” przekonała mnie jednak myśl, iż autorka przez ten czas mogła popracować nad sobą w kwestii literackiej. Jednak czy miałam rację?
Główna bohaterka, Kira Santiago nie jest byle kim. Kobieta – hybryda, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Pewna siebie łowczyni o ciętym języku i potężnej aurze, która potrafi usadzić nawet najpotężniejsze istoty z mitów i legend. Kiedy w jej mieście zaczyna się źle dziać zwołuje ona swoich przyjaciół, którzy pomogą rozwikłać jej tajemniczą zagadkę. W ten skład wchodzą: Charlotta i Frederic (o których wiemy tylko tyle, iż to są czarodzieje), mroczny i potężny szaman Silvyr, bardzo ludzka wampirzyca Amelia oraz ciekawski demon Flesh, który dołącza do tej bandy dopiero po jakimś czasie.
Prawie całą historię można poznać z perspektywy Kiry, ale autorka umożliwiła także wniknięcie w umysły Amelii oraz Flesha, tworząc z nich w pewien sposób ważne osoby. Tylko która z tych postaci podbiła moje serce?
Przyznam szczerze, że Kira ma w sobie to coś, co mnie irytowało. Może to ma też związek z tym, że już raz miałam styczność z bohaterką o tym imieniu i była tak samo uparta, jak ta? Nie jestem tego pewna, ale może być też i tak. Dodatkowo na początku nie umiałam się przyzwyczaić do tego, że rozmawia ona w swojej głowie ze swym wewnętrznym ogarem, Banshee. Miałam wrażenie, iż to zostało ściągnięte z „Intruza”. Z czasem jednak przyzwyczaiłam się do tego i czytanie jakoś mi szło. No i nawet nieco polubiłam samą Banshee.
Inaczej jednak było z Amelią – wampirzycą, która miała w sobie więcej z człowieka, niżeli z krwiopijcy. Jej chęć asymilacji z ludźmi była taka... naturalna. Widać po niej, iż nie jest pogodzona ze swoim losem i nie umie zaakceptować faktu o swym martwym sercu. Strasznie jej współczułam, gdy opowiedziała swoją historię przemiany, ale wydawała mi się ona za krótka. Chciałabym jej więcej. O wiele więcej!
No a Flesh... Co by tutaj o nim powiedzieć... A niech to zostanie moją słodką tajemnicą. ;)
Inne postaci również odgrywały tutaj swoją rolę, ale zauważyłam, że kilka z nich jest tu tylko po to, by zapchać nieco fabułę. Takie jest moje odczucie. To boli!
Czuję jednak niedosyt z tego powodu, iż bardzo szybko odkryto, kto stoi za nowonarodzonymi wampirami odstawionymi z kwitkiem oraz najważniejsze – więcej było tutaj skupiania się na nieistotnych rzeczach, a te ważne zostawały w pewien sposób odtrącane, odpychane od wyjaśnień. Dopiero w połowie „Ogara” powoli zaczęłam się wciągać w całą historię, ale po męczącym prologu i topornych pierwszych rozdziałach to już nie było to samo. Zabrakło tego wielkiego efektu wow, ale nie mogę powiedzieć, że nie jestem zaskoczona. Również szybkie odnalezienie twórcy świeżych krwiopijców jest dla mnie minusem. Myślałam, że to zostanie rozwiązane w dalszej części, a tu niespodzianka – mamy podanego sprawcę na tacy! Posolić czy polać sokiem z cytryny?
Wątek miłosny? Owszem, można na niego trafić, ale czy na pewno jest taki, jaki byście chcieli? Jak dla mnie zrzucenie go na dalszy plan to strzał w dziesiątkę, chociaż bywało tak, że to właśnie on grał pierwsze skrzypce. Tak czy inaczej nie było go na tyle, bym musiała w tej kwestii narzekać. :)
Pióro autorki uległo znacznej poprawie. Opisy są o wiele żywsze, bardziej realistyczne, a dialogi nie są wymyślone na poczekaniu i nie czuć od nich żadnej sztuczności. Jednak mogłabym się przyczepić do nadmiaru tego pierwszego. Owszem, bywają ludzie, którzy uwielbiają, gdy jest ich dużo, ale ja wolę wyważone proporcje. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach ta sytuacja znacznie się poprawi.
Również pochwalę autorkę za bardzo ciekawy pomysł połączenia tylu nadnaturalnych istot w jednej książce, ale bywały momenty przytłoczenia z ich strony, czyli tak jak wcześniej mówiłam – zapychacze. Ale ogromny plus za ten zabieg.
Podsumowując:
Bywają wzloty i upadki. Anna Gręda dopiero się rozkręca, ale już dziś mogę powiedzieć, że mimo tylu minusów ta seria ma w sobie pewien potencjał, który mi mówi, że gdyby wydano tę książkę za granicą to zapewne stałaby się bestsellerem. Niestety mieszkamy w Polsce i nasze rozwijające się perły są niczym czterolistne koniczyny upchnięte między tymi trójlistnymi – po prostu giną.
Książkę polecam fanom fantastyki, którzy nie wymagają od książek ogromnej dawki przepychu. „Ogar Boga. Popiół i piach” to przyjemna lektura, do której trzeba przywyknąć, by móc się wgryźć w fabułę. Wiem, że wśród was znajdą się tacy, którym ta książka przypadnie do gustu i z przyjemnością zawyjecie do księżyca.
Zdarzyło się nie raz, że ktoś z nas był zmuszony do spaceru po uśpionych ulicach miasta. Wtedy każdy zakamarek zdaje się być ślepą uliczką, a przypadkowo napotkani ludzie sprawiają wrażenie tych morderców, jakich to się widziało w wielu serialach kryminalnych. Serce zamienia nam się w przerażonego kolibra pragnącego wydostać się z kościstej klatki. Tylko co byśmy zrobili,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-28
Tytułowa hipnoza kojarzy nam się z filmami, gdzie jakiś pan stoi z wahadełkiem, którym macha przed oczami niewinnej osoby. Wypowiada po cichu jakieś słowa i zazwyczaj pada tekst „Jak policzę do trzech i pstryknę, to...”. Znacie to? Zapewne tak. I bohaterowie książki także to znają.
W spokojnej i odizolowanej od reszty miasteczka dzielnicy ginie młoda dziewczyna. Wszelkie ślady wskazywałyby na samobójstwo, jednak pozostawiona przez kogoś wiadomość uświadamia policjantów, że to jednak będzie jedna z trudniejszych spraw. Ktoś bawi się z nimi, próbuje decydować o każdym kolejnym kroku. A oni zachowują się tak, jakby byli... zahipnotyzowani!
„No przecież musisz zaspokoić własne pragnienie! I tak w kółko. I tak cały czas. Upadasz coraz niżej i przez ludzi takich jak my nie masz zwyczajnie szans, aby wyjść z tego dołku.”
To dziwne uczucie, kiedy trylogię zaczyna się od środka, gdy dopiero parę miesięcy później chwyta się za tom pierwszy. Co jak co, ale to moje czytanie od pupy strony kiedyś nabawi mnie wielu chorób, o których wolę nie wspominać, bo moja wredna osobowość wykorzysta to i nadmiernie będzie to ukazywać. Jednak muszę przyznać, że tytułowa hipnoza na mnie nie zadziałała, przez co czeka was czytanie wielu negatywnych emocji, jakie mną targają. Po „Uczniu Carpzova” oczekiwałam świetnej lektury, lecz to, na co natrafiłam uważam za niedopracowane.
Prolog zachęcał do wgłębienia się w książkę, jednak z rozdziału na rozdział czułam się przytłoczona treścią. Miałam nadzieję, że im głębiej wejdę w tę historię, to coś zacznie się zmieniać, jednak po kilkudziesięciu stronach powiedziałam sobie DOŚĆ. To przykre, gdy książkoholik nie zamierza kończyć napoczętej lektury, jednak nawet perspektywa odkrycia, kto mącił naszym policjantom jakoś mnie nie zachęciła. Może kiedyś zdecyduję się na powrót do tej książki, ale jeszcze zastanowię się nad tym. I to wielokrotnie.
„Miała wrażenie, że ktoś za bardzo wziął sobie do serca książki Browna, bo zabawa w symbole do niej nie przemawiała.”
Owszem, Basiura uwielbia bawić się z czytelnikami w kotka i myszkę, prowadząc nas krętymi drogami, byle tylko namieszać w naszych głowach, i pozostawić tam mętlik. To świetna zagrywka na dezorientację, lecz nadmierne opisy z życia bohaterów oraz często powtarzające się wątki w danym temacie nużą. Chciałam wyważonych proporcji w kwestii dialogów i rozmyśleń, jednak przeważało smęcenie w głowie danego bohatera. A dłuższe przebywanie w czyjejś skórze zagraża naszemu życiu lub zdrowiu.
Mimo tak ogromnego minusu z wywlekaniem niepożądanych informacji jestem jednak zdania, że postaci występujące w „Hipnozie” sprawiają wrażenie, jakby każda z nich miała za zadanie wprowadzić coś świeżego w książkę. I w tym miejscu mam rację. Nie ma tutaj schematycznych bohaterów, którzy są tak mdli i przeżuci, że czytelnik zaklepuje sobie wizytę u psychiatry, bo ma już dość takich wrażeń. Tutaj można jedynie zarejestrować się jedynie w celu wspólnego zanalizowania postaci.
Podsumowując:
Bartłomiej Basiura ma ogromny potencjał, jednak w tej książce ukazał jedynie fragment tego, co potrafi. To niedobrze, bo zazwyczaj pierwszy tom decyduje o tym, czy chcemy poznać kontynuację. Tutaj jednak mamy szczęście, że można zacząć od środka, a nie będzie wielkiego problemu. Owszem – kilka rzeczy będzie dla nas zagadką, ale czy w takich książkach właśnie nie chodzi o tworzenie klimatu tajemniczości i grozy?
Nie wiem, czy mogę polecać tę książkę, skoro sama jestem rozczarowana. Może wspomnę tylko to, że jeżeli uwielbiasz, kiedy dialogi są jedynie tłem to możesz zainteresować się „Hipnozą”. Ale uwaga – za efekty uboczne nie odpowiadam.
Tytułowa hipnoza kojarzy nam się z filmami, gdzie jakiś pan stoi z wahadełkiem, którym macha przed oczami niewinnej osoby. Wypowiada po cichu jakieś słowa i zazwyczaj pada tekst „Jak policzę do trzech i pstryknę, to...”. Znacie to? Zapewne tak. I bohaterowie książki także to znają.
W spokojnej i odizolowanej od reszty miasteczka dzielnicy ginie młoda dziewczyna. Wszelkie...
[Recenzja była wcześniej zamieszczona na portalu Polacy nie gęsi!]
Czasami niegrzeczne dzieci przypominają mi lądowych piratów, a to za sprawą swoich złośliwych występków. Nieraz udało mi się zobaczyć, jak skradały się do piaskownic tylko po to, aby zabrać zalegające w piasku zabawki. Nie w celach zabawy. Ich zadaniem było je ukraść, a sprzeciwiających się właścicieli zwyzywać lub poszarpać. Wtedy do akcji wkraczali niezadowoleni rodzice i cała akcja kończyła się fiaskiem.
A teraz wyobraźcie sobie te same dzieci, ale na prawdziwym pirackim statku, niekontrolowane przez nikogo.
Kraina Tysiąca Jezior i Rzek od zawsze przyjmowała w swoje progi nie tylko handlarzy, ale również morskich rozbójników, czyhających na towar transportowany przez tych pierwszych. Bywali lepsi i gorsi, ale Jollienesse Rożnowski i jej ekipa płynąca na „Niezatapialnej” stała się wręcz legendą w Palude. Wszystko za sprawą swych udanych rozbojów. I chociaż działali oni wbrew prawu, to jakimś cudem zdołali podbić serca prostego ludu.
Władza nie mogła dłużej tolerować destrukcyjnej działalności piratów. Postanowiono pilniej przestrzegać praw, wprowadzając przy tym drastyczne zmiany, mające na celu zastraszenie rzezimieszków. Jednak piraci nie zamierzali zaprzestać swoich grabieży, uparcie ignorując zbliżający się wielkimi krokami koniec ich szaleństw.
Za „Niezatapialną” ruszył w pogoń sam kapitan Feliks Ucelli, który posiadał na swoim koncie wiele zasług dla władz Palude. Mężczyzna nie wyobrażał sobie, aby jego jednostka nie była w stanie pochwycić pani kapitan Rożnowski. Dzielnie podążał za świadomą ogona Nes, mającą w zanadrzu plan awaryjny.
Czy zabawa w kotka i myszkę znalazła jakieś zakończenie? A może „Niezatapialna” okazała się być nieuchwytna, przez co Feliks Ucelli musiał obejść się smakiem?
Zazwyczaj to woda bywa zdradziecka i nieprzewidywalna, ale czy ludzkie uczucia nie przebiły jej o głowę?
Zachęcona pozytywnymi słowami dobrej znajomej na temat [Zatopić „Niezatapialną”], postanowiłam dać szansę debiutowi pani Anny Hrycyszyn i wstąpić w szeregi pirackiej załogi pani kapitan Jollienesse Rożnowski. Naprawdę byłam ciekawa, co takiego autorka ma do zaoferowania. Tylko czy dobrze zrobiłam? Czy w trakcie lektury sama miałam ochotę uczestniczyć w abordażu? A może prosiłam, aby „niechcący” wypaść za burtę i zostać pochłonięta przez wodę wpływającą do płuc?
Pierwsze strony mnie męczyły, ale to nie za sprawą błędów. Przyczyniły się do tego opisy, które z początku przypominały mi arkusz egzaminu maturalnego z matematyki na poziomie rozszerzonym. Owszem, widywałam statki nie tylko na filmach, nawet raz jednym płynęłam, ale to było za czasów, kiedy nie patrzyło się na pokład, a na oddalający się ląd. Czułam po prostu znużenie przy opisach standardowych czynności, jakie zachodziły na „Niezatapialnej” w chwili zagrożenia. Ta cała nerwowość załogi źle na mnie oddziaływała. Dopiero, gdy akcja przeniosła się na suche tereny i dobrnęła do elementu fabuły nadającego smaczku historii, uznałam, że ta książka jednak ma szansę podbić moje serce. I biorąc pod uwagę ten właściwy wstęp opinii – miałam rację. Oczywiście nie wzniosę za to toastu, ale pozwolę sobie zakrzyknąć: Arr!
Przemierzając spokojne oraz niestabilne wody z panią kapitan, czułam się jak piratka, prawie ochoczo kibicując każdej inicjatywie, z jaką wychodziła ona czy też jej świta. Prawie, ponieważ niektóre wybory były nad wyraz niebezpieczne i głupie. Ale to właśnie wszelkie upadki Nes, których byłam świadkiem, nie pozwalały mi krzyczeć o zakrzywieniu rzeczywistości. A tak autorka może spać spokojnie, ponieważ udało jej się uprawdopodobnić wydarzenia. Nawet motyw rewolucji wyszedł nader naturalnie. Wszelkie akty buntu w połączeniu z dzikim pościgiem Straży za załogą „Niezatapialnej” uzupełniały się wzajemnie, a ja chłonęłam to jak gąbka wodę, pragnąc kolejnej fali niespodziewanych zwrotów akcji, których także tutaj nie brakowało. Niekiedy tylko odczuwałam zmęczenie poczynaniami Nes, ale wtedy na ratunek przychodziły zdarzenia powiązane z innym bohaterem, co ratowało sytuację. Także zakończenie wydawało mi się nieco niepasujące do całej reszty, ale nie zamierzam za nie wybatożyć pani Anny Hrycyszyn rzepą. Poczułam po nim lekki niedosyt, lecz czasami lepiej odczuwać głód, niżeli cierpieć z przejedzenia. No dobra… uzupełniłam sobie te braki, kiedy gryzłam paznokcie z poddenerwowania. Macie jakiś dobry patent, aby wyzbyć się tego brzydkiego nawyku?
[…] – Witrenstiern powiedział, że nic nie poradzę na to, że świat nie chce być czarny albo biały, pan nazwał mnie naiwnym… Wychodzę na idiotę, tak?
– Naiwność nie jest głupotą, nie w takim znaczeniu, w jakim pan ją teraz postrzega.
Przez całą [Zatopić „Niezatapialną”] przewija się tak wielu bohaterów, że gdyby nie czuwający nade mną narrator, to naprawdę miałabym przechlapane. To właśnie on przedstawił mi najistotniejsze osoby, przez co mogłam je lepiej poznać. Chyba nikogo nie zdziwię, kiedy napiszę, że podziwiałam Nes za jej odwagę oraz upór w dążeniu do wyznaczonego celu. Także troska pani kapitan o załogę uświadomiła mnie, że pomimo niezbyt prestiżowego zawodu, kojarzącego się z odarciem z uczuć, ona jednak je posiadała, raz za razem to udowadniając. No i niekiedy nie grzeszyła inteligencją, ale nadrabiała to czynami. Nawet sam Feliks Ucelli, wierny państwu i oddany swemu obowiązkowi chwytania przestępców, pokazał mi, że przy nim także nie mogę oceniać po pozorach. Może nieraz jego łatwowierność wytrącała mnie z równowagi, ale w jakiś sposób mnie też rozczulała i naprawdę nie dziwię się Nes, że czuła do niego coś w rodzaju słabości. Ja sama chętnie uświadomiłabym go, że świat wcale nie jest taki kolorowy, jak mu się wydaje. Znowu uderzam na suche lądy, znaczy się uderzam w prywatne grunty… Może pozwólcie, że przejdę dalej?
Nie mogę zapominać o pozostałych bohaterach, bo przecież oni również tworzyli [Zatopić „Niezatapialną”]. Przez karty powieści przetoczyło się wiele przyjaznych dusz dobrowolnie podających pomocną dłoń, ale nie obyło się też bez antagonistów, którzy pozornie przypominali aniołków. Po prostu istna mieszanka charakterów, działająca niczym przyprawy w kuchni. Naprawdę nie wyobrażam sobie, aby zabrakło rozczulającego dbałością o pełne żołądki załogi „Niezatapialnej” v’Ankary czy też Xandre’a, którego do samego końca nie wiedziałam, po której stronie barykady umiejscowić. Nikt nie był idealny, ale to im tylko dodawało uroku.
– Złe czasy, Nes.
– Bardzo złe, skoro nie można ufać tym, którzy mienią się być przyjaciółmi […]
Chociaż sposób prowadzenia narracji oraz zastosowanie czasu przeszłego nie są mi nieznane, to przyzwyczajona do tego, że to główny bohater przedstawia wyimaginowany świat, musiałam przekierować swój umysł na właściwe tory. Dlatego też mogę napisać, że Anna Hrycyszyn zachwyciła mnie swoją kreatywnością, lecz zatrzymam się przy opisach. Nie chcę od razu narzucać, że są one złe i odrzucające, ale niekiedy brakowało mi dalszej części wypowiedzi, jakiegoś uzupełnienia myśli narratora. Raz sprawował się bez zarzutów, by za pierwszym zakrętem wybrać drogę na skróty. Oczywiście nie pragnę kilometrowych zwierzeń o czyichś problemach natury gastrycznej, czy rozpływania nad urodą jakiejś damy, ale karmienie czytelnika piaskiem pomiędzy wykwintnymi daniami źle oddziałuje na żołądek. Ale jako że to debiut, to nie będę szykować szczoteczki do zębów i kubła wody do szorowania pokładu „Niezatapialnej”. Nie jestem aż tak okrutna!
Każdy z nas powinien przestać rozmyślać nad tym, co dana osoba zrobiłaby na jego miejscu i jak by to oceniła. Od czasu do czasu musimy stać się egoistami i zadbać o własne interesy, by później nie żałować, że nie skorzystaliśmy z otwartej furtki. Taką właśnie szansę otrzymali Nes oraz Feliks, tylko czy odważyli się zmienić coś w swoim życiu? Na to pytanie odpowie [Zatopić „Niezatapialną”]!
Podsumowując:
Chociaż rejs „Niezatapialną” oraz piesze wędrówki po świecie wykreowanym przez autorkę miewały wzloty i upadki, to muszę przyznać, że nie żałuję decyzji o przeczytaniu tej książki. Może pani Anna Hrycyszyn musi jeszcze nieco popracować nad warsztatem, ale już teraz gwarantuje nam smaczną ucztę czytelniczą, przy której nie trudno o szybsze bicie serca. Dlatego też każdy szczur lądowy powinien poczuć wiatr we włosach i dać się ponieść historii Jollienesse Rożnowski, nie zapominając o opakowaniu Aviomarinu. Tak na wszelki wypadek.
[Recenzja była wcześniej zamieszczona na portalu Polacy nie gęsi!]
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCzasami niegrzeczne dzieci przypominają mi lądowych piratów, a to za sprawą swoich złośliwych występków. Nieraz udało mi się zobaczyć, jak skradały się do piaskownic tylko po to, aby zabrać zalegające w piasku zabawki. Nie w celach zabawy. Ich zadaniem było je ukraść, a sprzeciwiających się właścicieli...