-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2020-09-09
2018-01-07
2016-01-07
2016-01-06
2016-01-05
2012-06-02
2014-06-09
Fabryka Słów. To była dniówka numer pięć. Wypadła tak rok z okładem temu. Pomyślałem wtedy, że wieczorem będę mógł odebrać chyba tygodniówkę, w końcu to nie Stany i „wolne soboty” się należą – przynajmniej niektórym. Pójdę do kasy po czek - pomyślałem, bo tym razem – odmiennie niż we wcześniejszych czterech przypadkach - zapłaciłem solidną cenę za wstęp. W nagrodę wysłano mnie w delegację. Niby nie daleko, raptem na „Drugi brzeg” ale mając w pamięci poprzedni dzionek w Fabryce, który przywitał mnie „Ołowianym świtem” nastawiłem się na ostrą jazdę bez trzymanki. Przygotowałem sobie suchy prowiant, termos, manierkę, opatrunki, zapas amunicji bo przecież WIEDZIAŁEM co mnie czeka.
G… wiedziałem się okazało. Bo „Zona lubi sobie pogrywać w swoje małe gierki (…). Zona nie lubi jednorodności, nie cierpi stanu spoczynku”. Zona zakpiła sobie ze mnie okrutnie, wystrzelała mnie „po pisaku”, połknęła, przeżuła, zaczęła trawić i wypluła poprawiając na koniec solidnym kopniakiem. A mnie się spodobało - znowu.
Próbowałem dotrzymać kroku Miszce, lazłem za nim jak cień. Gubiłem trop na leśnych duktach i odnajdywałem go ponownie w przysiółkach, osiedlach i pozostałościach po infrastrukturze, gdzie chronił się przed… wszystkim. Nigdzie jednak nie mógł schronić się przed własnymi myślami a to one pognały go na drugi brzeg Prypeci. A tam, blisko Sarkofagu wszystko jest odczuwalne BARDZIEJ,WIĘCEJ, MOCNIEJ – „zupełnie inna jest Zona na tym brzegu”.
Taki byłem przygotowany i nastawiony, i czujny, i uważny a nie zauważyłem kiedy psychika Misia zaczęła płatać figle i blisko jej było całkiem do stanu określanego czasem eufemistycznie jako „zryty beret”. Rozmówki Golluma-Smeagola przy monologach Miszki to gaworzenie kilkulatka. Samotność, promieniowanie i bliskość CZAES to mordercza kombinacja zacierająca granice pomiędzy zwykłym człowiekiem, szaleńcem i zombiakiem.
Wiecie dlaczego kolacja jest najbardziej upragnionym posiłkiem stalkera? Bo, aż do samego końca dnia nie wiadomo czy się do niej dożyje. Bo w drodze do cholernego Agropromu spotkać możesz: mięsaki, ślepe psy, czarnobylce, burery (telekinetyki), snorki, posokowce (juchociągi), pseudogiganty (brojlery), indziuki i inne chłeptokrwije. Jak będziesz miał „szczęście” to i raki spawacze się trafią albo na wpół mityczny prypeć-pławun cię pozdrowi – mało? Uważaj zatem na recydywistów, na zwykłych bandziorów, którzy stalkerskie zasady mają za nic, promieniowanie mają za nic, odzież ochronną mają za nic, bo ich wyobraźnia sięga najbliższej wypłaty za artefakty zrabowane stalkerom. Bandziorowi „się wydaje, że wszyscy inni to frajerzy a on jest gość, że właśnie jemu się na pewno uda”. No chyba, że spotka chimerę. Wtedy nie opowie innemu bandziorowi o chimerze. Zresztą „nikt nie opowiada o chimerze, którą sam widział, bo po prostu nikt, kto ją zobaczy, nie żyje na tyle długo, aby podzielić się swoimi wrażeniami i przemyśleniami z kimkolwiek (…)”. Wspominałem już o kontrolerach? O stworach w resztkach wojskowej odzieży z wytatuowanymi numerami na ramionach? O tych które dzięki telekinezie wkręcają się w Twój mózg i gwałcą jaźń porażającymi obrazami?
Więc jeśli już jakoś dotrwasz do kolacji i pokrzepisz się jałową kaszą, przegryzaną tuńczykiem z puszki albo konserwowym paprykarzem to nad ranem i tak obudzisz się z metalowym smakiem w ustach. I będziesz miał szczęście jeśli to nie będzie lufa twojego glocka. Bo każda noc miast wypoczynku przynosi kolejną odsłonę koszmaru – „kwas w żyłach, lampy stroboskopowe, bodźce podprogowe, obrazy wojen, obozów, gułagów, tortur, stare kroniki wojenne, czołgi miażdżące ciała”… Po kilku godzinach takiej projekcji trzeba wstać i przeżyć kolejny dzień w Zonie.
Oj napracował się ja na tej dniówce z Miszką na „Drugim brzegu”. I straszno było i śmieszno, bo czego jak czego ale poczucia humoru Miszce odmówić nie sposób. Kto uważny trafi i na „japoński krem do twarzy” i na Spidermana na prochach i Czerebuszkę – bękarta Myszki Miki i Colargola. I niczego tu szukać przemądrzałym, zmanierowanym „kontrolerom prawdziwości stalkerów” zapatrzonym w Strugackich…
No, dobrej tobie Zony, stalker Miszka – możesz na mnie liczyć w „Drodze donikąd”!
Fabryka Słów. To była dniówka numer pięć. Wypadła tak rok z okładem temu. Pomyślałem wtedy, że wieczorem będę mógł odebrać chyba tygodniówkę, w końcu to nie Stany i „wolne soboty” się należą – przynajmniej niektórym. Pójdę do kasy po czek - pomyślałem, bo tym razem – odmiennie niż we wcześniejszych czterech przypadkach - zapłaciłem solidną cenę za wstęp. W nagrodę wysłano...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-13
Fabryka Słów - dniówka numer cztery… i znowu jest dobrze. Piszę „znowu” ponieważ z trzeciej dniówki się urwałem. Prysnąłem gdzie pieprz rośnie i ani myślałem wracać na Wydział „Wielkiej Księgi Potworów”, ale o tym w innym miejscu. Czwartą dniówkę rozpoczął „Ołowiany Świt” i jakkolwiek szare niebo o poranku nie należy do moich ulubionych widoków, ten „… świt” zwiastował – jak się okazało - całkiem interesujący dzień. A na początku nie było to wcale takie oczywiste. Jak zwykle dotychczas, wejściówkę do Fabryki wygrzebałem w koszu w jakimś markecie za całe 6,99 PLN, zachęcony postacią stalkera na obwolucie, Czarnobylem i bardzo dobrymi doświadczeniami z przeczytanych dotychczas powieści post-apo, składających się na polskie wydania Uniwersum Metro 2033. Wyprzedzając to co chcę napisać zdradzę, że za kolejną książkę Gołkowskiego stanowiącą drugą część cyklu S.T.A.L.K.E.R. nie wahałem się wydać prawie czterdziestu złotych.
O Autorze nie wiedziałem nic. Facet ze zdjęcia na tylnym skrzydełku okładki, opakowany w moro, chustę na głowie, ładownice i nagolenniki, z giwerą, której nie powstydziłby się komandos z legendarnej gry Doom wzbudził we mnie mieszane uczucia. Pozer – pomyślałem w pierwszej chwili, ale garść informacji o nim zaciekawiła mnie. Z wykształcenia lingwista, z zamiłowania historyk wojskowości na co dzień tłumacz kabinowy, zafascynowany Czarnobylem, i w końcu prawdziwy stalker. No, no – pomyślałem tym razem - sprawdźmy co ma do opowiedzenia - i rozpocząłem wędrówkę po zamkniętej strefie z facetem o swojsko brzmiącym imieniu: Miś, Misza czyli po prostu Michał, nazwanym tak na cześć autora jak sądzę. O tym, że to raczej nie są wspomnienia przekonujemy się już w pierwszym rozdziale opisującym wyprawę do tego co pozostało z Mleczarni po Drugiej Awarii. Nie do końca byłem gotowy na to z czym spotkam się czytając, w związku z czym stada zombiaków w strzępach mundurów białoruskiej armii wprawiły mnie w niejakie zakłopotanie, ale brnąłem dalej. Początkowo było trudno, nie – to niewłaściwe słowo, było dziwnie. Podążając za bohaterem miałem chwilami wrażenie, że czytam opis jakiejś gry. Takie młode, trzynastoletnie, przemądrzałe „prawiemetrosiemdziesiąt” co pęta się po naszym domu, z politowaniem wyjaśniło mi, że to nie jest żaden opis tylko „solucja”. No niech będzie, więc miałem wrażenie, że czytam solucję: wejdź na rampę, przebiegnij 50 kroków, uważaj na okno w połowie dystansu, padnij, przeładuj shootguna, dwa strzały w wyrwę w murze, sprint na drugą stronę podwórza, drabinka, korytarz na pierwszym piętrze, uważaj!!! Anomalia… przeładuj, zmień broń na automat, długa seria w ciemny zaułek i bieg…. i tak przez dłuższy czas. A po co to? Żeby zdobyć jakiś plecak po gościu co utknął w rurze i zebrać jakieś dziwne artefakty. Zerknąłem na spis treści. Kolejne rozdziały to odpowiednio: Szkoła, Wieża, Most, Bocznica – no to się wpakowałem. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie zapisać na straty kolejną z dniówek w Fabryce. Ale przy tym wszystkim poczułem się zaciekawiony. Nie wiedziałem czego szuka Misza, po jaką cholerę łazi po tych dziwnych miejscach, co to była Druga Awaria, skąd te cholerne zombi, a już prypeć kaban – taka lokalna, endemiczna wersja prosiaka i tuszkan – królik zabójca, całkiem zbiły mnie z pantałyku.
Autor konsekwentnie trzyma karty „przy orderach” i nie daje podejrzeć swoich atutów. Tak trochę przy okazji, jakby mimo woli zaczynamy dowiadywać się więcej o Misiu, o tym skąd się wziął w zonie, o jego towarzyszach tworzących Grupę, a tym co naprawdę wydarzyło się w 1986 roku i prawie równo dwadzieścia lat potem. Maleńkie te puzzle i skąpo ich na stalkerskim szlaku, ale ładnie się układają. Gołkowskiemu udało się stworzyć spójny, bardzo ciekawy obraz słynnej czarnobylskiej zony i społeczności stalkerów. Nie szukałem żadnego drugiego dna, jakiegoś głębokiego przesłania o losie świata wystawianego wciąż na próbę przez nieodpowiedzialnych przedstawicieli gatunku homo sapiens, nie skupiałem się na analizie psychologicznej bohaterów czy też na próbach rozumienia motywów ich postępowania. Wydaje mi się, że nie taka była też intencja autora. Dla mnie ta książka to kawał soczystego mięcha, przede wszystkim świetna zabawa, ale i kapitalnie rozegrane stereotypy narodowe w postrzeganiu się nawzajem braci Słowian (Miś jest jedynym Polakiem w grupie obywateli różnych krajów wchodzących kiedyś w skład byłego sowieckiego imperium). Najlepsze – moim zdaniem - fragmenty książki to te kiedy w Zonie pojawia się postsowiecka wersja Lary Croft, świetnie wyposażona – również przez naturę – dziennikarka, córeczka – ważnego – tatusia. Kobieta jak pięść do nosa pasuje do tego męskiego, szowinistycznego na wskroś otoczenia i wnosi ze sobą wszystko to czego można spodziewać się po następczyni mitycznej Pandory, ale opowieść nabiera zdecydowanie żywszych kolorów. Zresztą ciekawie jest do samego końca i już po tym jak skończyłem czytać żałowałem, że nie będzie dalszego ciągu, a tu proszę – minął miesiąc i niespodzianka, na półce z nowościami pojawił się „Drugi brzeg”. Podsumuję to tak: po tym co przyniósł mi „Ołowiany świt” nie wahałem się ani chwili, nie czekałem na przecenę i bardzo jestem ciekaw co też czeka mnie na tym „Drugim Brzegu”.
Fabryka Słów - dniówka numer cztery… i znowu jest dobrze. Piszę „znowu” ponieważ z trzeciej dniówki się urwałem. Prysnąłem gdzie pieprz rośnie i ani myślałem wracać na Wydział „Wielkiej Księgi Potworów”, ale o tym w innym miejscu. Czwartą dniówkę rozpoczął „Ołowiany Świt” i jakkolwiek szare niebo o poranku nie należy do moich ulubionych widoków, ten „… świt” zwiastował –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-09
2014-03-31
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka górska, o której wtedy pisałem, wciąż działa bez zarzutu i daje sporo frajdy z obcowania z wytworami kombinatu. Nauczony doświadczeniem nie oczekiwałem literatury przez wielkie „eL” ale chciałem zabawy przez wielkie „Zet” i absolutnie się nie zawiodłem. Co prawda nabywając „Smokobójcę” znów szykowałem się na soczystą, grubą powieść a otrzymałem „półpowieść” i trzy świetne – moim zdaniem – opowiadania ale… może zacznę od początku.
Tytułowym pogromcą jaszczurów jest szlachetny sir Roger z Mons, dumnie obnoszący na swych znakach sylwetki kilkunastu smoków, którym pomógł definitywnie rozstać się z nudną średniowieczną Europą kierując je do Krainy Wiecznych Łowów. Sposoby, jakich się imał, wskazywać mogły, że nieobce mu był rady zawarte w ulubionej, także przeze mnie, „Sztuce Wojny” tajemniczego Sun Tzu. Owszem, można by próbować złośliwie sprowadzić je do swojskiego powiedzenia: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj” ale byłoby to zbyt wielkie i niesprawiedliwe dla naszego bohatera uproszczenie. Kiedy już naprawdę nie było innego wyjścia, sir Roger potrafił poradzić sobie równie dzielnie i mężnie z plującym ogniem gadem, jak i ze zgotowanym mu przez rozzłoszczoną wiedźmę niespodziewanym zaproszeniem do alkowy… księcia. Ach, te kobiety.
To ostatnie– między innymi - doświadczenie skłoniło szlachetnego rycerza z Mons do udania się na granice cywilizowanego świata, gdzie autor zgotował mu równie atrakcyjne przygody. Najpierw trafił do zagubionej wśród lasów i jezior komturii krzyżackiej, gdzie właśnie braciszkowie dochodzili do siebie po jatce, jaką kilka dni wcześniej zgotował im pewien narwany Mazur doszczętnie demolując jadalnię i jej wyposażenie, a potem – poszukując godnego siebie zajęcia, czyli jakiegoś smoka - udał się do stolicy dziwnego kraju, gdzie podobno – u podnóża królewskiego zamku – bestia zażywała nienależnych jej przecież wywczasów.
Nieraz śmiałem się głośno czytając i odnajdując w historii opowiadanej przez Pacyńskiego cytaty ze znanych od dziecka podań, legend i powieści. Śmiech zamarł mi na ustach natychmiast po tym, jak rozpocząłem drugą część książki. Już pierwsze zdania opowiadania „Komu wyje pies”, które dało tytuł temu mini zbiorkowi, wyrwało mnie brutalnie z dosyć frywolnego i beztroskiego nastroju. Powiało grozą i klimatem niczym z klasycznych slasherów. I tu autor zgrabnie operuje znanymi nam doskonale motywami, wielokrotnie już wykorzystywanymi przez różnego rodzaju twórców.
Wycie psa towarzyszy przemierzającemu hrabstwo Nottingham płatnemu walijskiemu zabójcy a kolejne dwie historie widzimy oczami kuzyna jegomościa z Cheshire i nieprzerwanie uśmiechającej się księżniczki. Jest groźnie i tajemniczo na tyle, że o towarzyszącym czytaniu pierwszej części książki rozbawieniu możemy definitywnie zapomnieć.
Opinię piszę z perspektywy profana, bo zapewne wielbicielom tego typu literatury nazwisko autora mówi wszystko, mnie zaś nie mówiło nic. Tomasz Pacyński nie żyje już od dziewięciu lat, ale jak wyczytałem w krótkiej notce biograficznej, zostawił po sobie co najmniej dwie powieści i całkiem sporo opowiadań. „Smokobójca” jest dla mnie wystarczającą zachętą aby się za nimi rozejrzeć i przeczytać.
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Uwielbiam takie tajemnice. Jeżeli – jak powiedział Javier Cercas – „praca nad powieścią jest jak podróż w nieznane”, tak dla mnie książka nieznanego mi autora jest właśnie taką pełną tajemnic eskapadą… To trochę jak loteria, trochę jak hazard. Rzadko jednak ryzykuję pełna pulę. Najczęściej otwarcie jest dosyć mało kosztowne – bo z koszyka z tanią książką – i jako takie niesie ze sobą określone ryzyko. Płacąc „normalną” – horrendalną – cenę za książkę, raczej unikam ryzyka. Przeceny i promocje sprawiają, że podejmuję grę, albo jak kto woli, kupuję bilet w nieznane.
Na razie mam umiarkowane szczęście, bo głównie trafiam na pełne niespodzianek, fascynujące albo co najmniej mało nużące wyprawy, choć „all inclusive w baraku” zamiast obiecywanych luksusów też mi się niestety zdarzył (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/29807/statek-smierci/opinia/8408849#opinia8408849; http://lubimyczytac.pl/ksiazka/116476/gabinet-osobliwosci/opinia/6979858#op...)
Takim właśnie biletem w nieznane była książka o przewrotnym – jak na zachętę do podróżowania – tytule „Raptowny fartu brak”. Kupiłem, odstała swoje na półce, oczywiście bezpośrednio przed lekturą nie przeczytałem notki z tyłu okładki… i poszło.
Same zaskoczenia. Pierwsze to takie, że trafił mi się pakiet krótkich wycieczek, zamiast jednej, długiej – na co wskazywały rozmiary książki – podróży. „Raptowny…” to po prostu zbiór opowiadań i - wierzcie bądź nie – ostatecznie dotarło to do mnie dopiero po kilku „rozdziałach”. Przy czwartym lub piątym opowiadaniu, uświadomiłem sobie, ze teraz nie ma już najmniejszych szans, aby te wszystkie wątki zbiegły się gdzieś w jedna akcję. Poczułem się oszukany, ale za chwile przyszła refleksja. Zaraz, zaraz chłopie… kupiłeś imprezę „last minute” w budzie na targu z transportem lotniczym za 1 zł - czego można było oczekiwać. Tym bardziej, że jak się okazało, na obwolucie autor lojalnie informował z czym będę miał do czynienia. Gwoli ścisłości – ku mojemu kolejnemu już zaskoczeniu – stwierdziłem, że ten sposób podróżowania może sprawiać mi całkiem sporą frajdę, tym bardziej, że oferta biura E.Dębski to naprawdę bardzo szeroki wachlarz atrakcji. Czegóż tu nie ma.
Lubicie rollercoster? No to jazda! Bo już tytułowe opowiadanie niesie ze sobą wrażenia porównywalne z miejscówką w pierwszym wagoniku kolejki górskiej. Lucky Szczęściarz z super giwerą wydaje się być idealnym kandydatem na bohatera powieści. Zrządzeniem losu trafia na planetę Jol-C, gdzie wszystko co żyje poluje na ludzi a najgroźniejsze są Kolbobumy. Jedyna nadzieja dla niego to bystre oko, szybka ręka i stary, zgryźliwy, mocno upierdliwy środek lokomocji, którym Luck przemierza górską przełęcz.
Tymczasem Jadraydon Hutterecci - Cesarz Dziennikarzy, gwiazda wielu publikatorów i prezenter najpopularniejszego programu Sieci IMI, z błogosławieństwem samego Ministra Informacji leci na Sakramencką Dziwkę. To znaczy, to nie znaczy, że jest napalony na niesamowicie wyjątkową Damę o dosyć swobodnych obyczajach, ale zmierza do więzienia położonego w najczarniejszym z czarnych zakątków galaktyki, aby przeprowadzić wywiad z Łasicą, tj. Gentisem Metsegonem specem od ucieczek.
Potem natykamy się na Kita, Martinsona i Babuschkę tworzących zespół pilotów Floty Dalekiego Patrolu. Okazuje się, że „Kolacja na koszt szefostwa” może okazać się „Bronią obosieczną” o czym przekona się „Much” ale „Pasożyt” już nie.
Przy okazji „Krachu operacji „Szept Tygrysa” razem z dowodzącym fregatą Maratem Bodo wpadamy na 84 sekundy w tajemnicze pole o niezwykłych właściwościach i budzimy się nadzy w przestrzeni kosmicznej na lewo…, nie, na prawo od jedynego modułu statku, który jakimś cudem ocalał i sobie leci… obok.
I tak przez cały czas. Wciąż jeszcze podświadomie szukałem jakiegoś wspólnego mianownika, usiłowałem łączyć wątki, znajdować podobieństwa aż do momentu kiedy pojawił się pan Ponseloy i jego adept Anytymon Smith i przeraziła mnie, ale tak naprawdę mnie przeraziła „Bomba DEMONA” a opowieść definitywnie rozpadła się na wiele historii. O DEMONIE nie napiszę nic. Niech każdy spróbuje „rozbroić” tę Bombę samodzielnie. Uprzedzam tylko, że w perspektywie są jeszcze Święty Mikołaj, Gandalf w Trójkącie Bermudzkim i Kraina zaginionych bajtli. Uff… sporo tego.
Z zamieszczonej wewnątrz okładek informacji wynika, że nakładem Fabryki słów ukazało się już 15 książek Eugeniusza Dębskiego. Czy sięgnę po nie? Nie wiem. Dziś nie potrafię się jednoznacznie zdeklarować. „Raptowny fartu brak” zaspokoił – chyba na długo - moje łaknienie tego typu literatury. Przeczytałem i już. Ale niektóre z opowiadań zamieszczonych w tym tomie, to prawdziwe perełki. A Bomba DEMONA to prawdziwa BOMBA!
Uwielbiam takie tajemnice. Jeżeli – jak powiedział Javier Cercas – „praca nad powieścią jest jak podróż w nieznane”, tak dla mnie książka nieznanego mi autora jest właśnie taką pełną tajemnic eskapadą… To trochę jak loteria, trochę jak hazard. Rzadko jednak ryzykuję pełna pulę. Najczęściej otwarcie jest dosyć mało kosztowne – bo z koszyka z tanią książką – i jako takie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to