Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

„Cień wiatru” to jedna z najpiękniejszych książek, jakie przeczytałam w życiu i która od dziś (i póki co) konkurować względem mych uczuć może jedynie z „Domem duchów” Isabel Allende. Z początku cicha, wydawała się opowiadać jedynie „cień” historii, historii pisanej omdlewającym zefirem, który z czasem przeistoczył się jednak w silny podmuch porywający moją wyobraźnię i rozkręcający ciekawość każdej kolejnej strony.
Powieść jest piękna w swych słowach, które postrzegam jako literackie przełożenie tajemniczych linii architektury Gaudiego – barwnych, jakby sny opowiadających. Piękna poprzez przedstawione w niej historie. Choć wszystkie stanowią o jedności, każda z nich zdaje się opowiadać trochę inny dramat – takie barcelońskie baśnie tysiąca i jednej nocy, opowiadane Danielowi Sempere. Książka Zafona jest cudowna poprzez swój wątek miłosny, bez względu na to, ile by się w nim doszukiwać banału. Jest hipnotyczna w smutku i towarzyszącej mu nieodłącznie grozie. Wreszcie, „Cień wiatru” to dla mnie galeria pięknych postaci – bohaterów, wobec których nie pozostaje się obojętnym, bohaterów do pokochania i tych do znienawidzenia. Z nich wszystkich laury mego serca zdobywa Fermín. Ta postać przeukochana, tak wyrazista, dobra jak chleb i przezabawna wywołuje u mnie przekonanie, że spośród wszystkich bohaterek wszystkich romansów wszechczasów, to właśnie poczciwa Bernarda jest największą szczęściarą. Carlos Ruiz Zafón, który wszystkie swe smutne w ogólnym zarysie powieści potrafi okrasić nietuzinkowym dowcipem, stworzył kwintesencję komizmu. Fermín jest dla mnie unikatową krzyżówką Groucho Marxa, Charlie Chaplina i Bourvila – po prostu jednym, wielkim, szeroko uśmiechniętym sentymentem.
Jest taki fenomen, który polega na tym, że w obliczu książek dla mnie doskonałych milknę szybciej niż bym chciała. Tak będzie i tym razem. Milknę i chowam się w „Cieniu wiatru”, w cieniu książki, którą „przeczytałam i tak mocno przeżyłam, że zawładnęła moją wyobraźnią”, bez granic i jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do czasu, gdy jakaś inna książka zdetronizuje wszystkie te wielkie wrażenia.

„Cień wiatru” to jedna z najpiękniejszych książek, jakie przeczytałam w życiu i która od dziś (i póki co) konkurować względem mych uczuć może jedynie z „Domem duchów” Isabel Allende. Z początku cicha, wydawała się opowiadać jedynie „cień” historii, historii pisanej omdlewającym zefirem, który z czasem przeistoczył się jednak w silny podmuch porywający moją wyobraźnię i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spośród wszystkich książek Stephena Kinga, do tej jednej jedynej nigdy nie powrócę, nawet po to, aby ją sentymentalnie przewertować, spojrzeć na strony z zagiętym rogiem lub przeczytać te kilka słów zachęty z okładki. Już sam grzbiet odłożonej na półkę powieści - białe litery wrzynające się w czarne tło – przyprawia mnie o gęsią skórkę i powoduje chęć upchnięcia jej w czeluście regału, gdzieś w niewidoczny drugi szereg.
Stephen King jest dla mnie mistrzem wikłania dzieci w swój mroczny świat i rządzące nim śmiertelnie niebezpieczne wydarzenia. Jest naprawdę bezwzględny, zaskakujący i niezwykle dla mnie sugestywny. Tym razem, zaserwowany przez niego poziom „straszliwości”, jak na moją matczyną wrażliwość, był zbyt wysoki. I nie chodzi już tylko o przedstawione na kartach powieści obrazy, scenerię, postaci, ale przede wszystkim o opisy męki psychologicznej rodzica po starcie dziecka, opisy rozpaczy popychającej głównego bohatera ku czynom zakazanym, wykraczającym poza zdrowy rozsądek i utarte kanony żałoby. Tragiczne zdarzenia - mocno rzeczywiste ze swej strony - zostają tu przemnożone przez motyw indiańskiej magii, dając wynik kompletnej katastrofy. Próba pokonania śmierci staje się wodą na młyn kostuchy.
Nie powrócę do tej książki ponieważ nie chcę po raz kolejny być świadkiem podejmowania wyborów przez głównego bohatera, a jeszcze bardziej nie chcę, aby w mojej głowie powstał chociażby zalążek wątpliwości, czy byłabym wystarczająco silna, by nie powtórzyć błędów Louisa Creeda. Tak, Stephen King znów mocno igra z uczuciami.

Spośród wszystkich książek Stephena Kinga, do tej jednej jedynej nigdy nie powrócę, nawet po to, aby ją sentymentalnie przewertować, spojrzeć na strony z zagiętym rogiem lub przeczytać te kilka słów zachęty z okładki. Już sam grzbiet odłożonej na półkę powieści - białe litery wrzynające się w czarne tło – przyprawia mnie o gęsią skórkę i powoduje chęć upchnięcia jej w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli w moim domu z lat dzieciństwa zdarzało się w ogóle mówić o himalaizmie to tylko w kontekście Wandy Rutkiewicz. Nie były to jednak żadne poważne dyskusje, a tylko drobne wzmianki, z których jedyne co mi utkwiło w pamięci to fakt, iż zginęła na górze o bardzo trudnej nazwie.
Książka Anny Kamińskiej stała się dla mnie lekturą obowiązkową, kontynuacją po „Kukuczce” Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego oraz „Spod zamarzniętych powiek” Adama Bieleckiego i Dominika Szczepańskiego. Ten wewnętrzny przymus wyniknął po pierwsze z wielkiego zatroskania, jakie wzbudziły we mnie nieszczęśliwe wydarzenia na Nanga Parbat 2018, po drugie z chęci pogłębienia wiedzy teoretycznej, a po trzecie kierowało mną pragnienie ponownego uchwycenia tej iskry zapalnej, która w takich ludziach jak Wanda Rutkiewicz przeradza się w płomień prawdziwej, życiowej pasji. I rzeczywiście, książka jest kolejną, ważną cegiełką w intelektualnej budowli mojego pojęcia o himalaizmie. Jest też, w moim przekonaniu, najbardziej emocjonalna, mówi głosami największej liczby osób, tymczasem gór jest w niej chyba najmniej…
Gór w książce Anny Kamińskiej jest niewiele. Szczegółowe opisy wypraw pojawiają się tylko wtedy, gdy są potrzebne, aby ich bohaterowie przemówili. Taki paradoks tej historii, historii o kobiecie „zbudowanej z gór”. W „Kukuczce” gór było mnóstwo, były niekończącym się torem wyścigowym, a książka o nim i o nich rzetelną kroniką polskiego himalaizmu. W „Wandzie”, Himalaje to odwiedzany od czasu do czasu gabinet psychoanalityka, w którym na jaw wychodzi niezwykłość i już chyba legendarna dualność charakteru Wandy Rutkiewicz. Zarówno książkę jak i samą jej bohaterkę można by było rozbić na dwie odrębne jednostki pod tytułem: „Wanda na górze” oraz „Wanda na dole”. Ci, co chodzili z nią tylko w góry, mogli jej szczerze nie lubić. Ci, którym była bliska na „nizinach”, kochali ją i współczuli. Była sprzecznością pod każdym względem, sprzecznością w każdej dziedzinie: od charakteru, poprzez upodobania i nawyki, do poczucia humoru. I tylko jeden wspólny element dla wszystkich wypowiedzi o niej – brak głębszego, a czasem nawet elementarnego zrozumienia dla jej osoby.
Książka jest dla mnie fascynująca, opowiada bowiem historię celebrytki tamtych czasów, (cóż za wspaniała jakość tego „fejmu”), która ceniła wolność ponad wszystko i wierzyła, że wyprawy w góry tę wolność dają. Niestety pragnienie swobody w połączeniu z trudnym charakterem i ambicją sprawiły, że wolność została utracona. Wanda Rutkiewicz stała się zakładniczką sukcesu. Musiała sprostać wyzwaniom, zadowolić siebie i ludzi, od których stroniła. I to wszystko decyduje o jakimś bezbrzeżnym smutku i tragizmie płynącym z książki. Cały żywot tej nieprzeciętnej kobiety zdaje się równie ciężki, co plecaki z górskim ekwipunkiem lub te wypełnione kamieniami, które himalaistka w ramach zaprawy przed ekspedycją taszczyła ze sobą do pracy lub na dziesiąte piętro bloku, w którym mieszkała.
Piękny jest również motyw matki, który rozkwita w końcowych rozdziałach książki. Maria Błaszkiewicz z niezwykłą mocą, właściwą tylko ludziom bezgranicznie oddanym i kochającym, walczy w nich o wiarę w to, że jej córka żyje. W pewnym momencie to jej matczyne i mistyczne przekonanie o przeżyciu Wandy stało się dla mnie hipnotyczne i tak sugestywne, że i ja zaczęłam wierzyć w cud, który mógł się wydarzyć na Kanczendzondze – górze bogów. I dziś nie zdziwiłabym się wcale, gdyby ktoś w końcu napotkał w jakiejś ukrytej górskiej świątyni ogoloną staruszkę w szatach mnicha, starowinkę o smutnych oczach i dużych, męskich, żylastych dłoniach.
Biografia napisana przez Annę Kamińską jest na pewno sukcesem, pięknym podsumowaniem wszystkiego co na temat polskiej himalaistki zostało dotąd powiedziane. Czyta się ją dobrze , choć nielinearny charakter opowiadania, pełen retrospekcji, wymaga koncentracji.
Książka jeszcze bardziej rozbudziła we mnie apetyt na tematykę górską. Tak jak himalaizm bywa uzależnieniem dla wspinających się, tak dla mnie narkotycznym jest czytanie książek o tych właśnie ludziach. Tym samym mówię: Panie Wojciechu Kurtyko, idę po Pana!

Jeśli w moim domu z lat dzieciństwa zdarzało się w ogóle mówić o himalaizmie to tylko w kontekście Wandy Rutkiewicz. Nie były to jednak żadne poważne dyskusje, a tylko drobne wzmianki, z których jedyne co mi utkwiło w pamięci to fakt, iż zginęła na górze o bardzo trudnej nazwie.
Książka Anny Kamińskiej stała się dla mnie lekturą obowiązkową, kontynuacją po „Kukuczce”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Morderstwo na polu golfowym" to jedna z lepszych, w moim odczuciu, powieści Agathy Christie. Tajemnica zbrodni popełnionej na panu Renauld pozostaje niezwykle wciągająca nawet po latach od pierwszej lektury. Wszystko za sprawą oryginalnej intrygi, która posiada to zakamuflowane, gmatwające wszystko drugie dno. W zasadzie cała historia przypomina skomplikowany system zapadni, które autorka co i rusz, bez najmniejszego ostrzeżenia, uruchamia pod czytelnikiem pewnym swego tropu, sprowadzając go tym samym po raz wtóry na manowce. Słówka i półsłówka, niedopałki, strzępki papieru, odciski butów na klombie pozostawiane chaotycznie przez bohaterów powieści, nieustannie wyprowadzają w tytułowe pole golfowe całą rzeszę śledczych, w tym aroganckiego pana Girauda, który na długo popamięta konfrontację z niezłomnym i jedynym słusznym detektywem - Herculasem Poirot, bien entendu.
W dziedzinie studium zbrodni pojawia się tu po raz pierwszy motyw dziedziczności, tego nieodłącznego, ponurego fatum, które zaciąży na winnych i niewinnych zbrodni.
Wątki sentymentalne w postaci romansów małych i dużych reprezentuje i podsyca kochliwy narrator-fajtłapa, kapitan Hastings. Jako czytelniczka mam do tej postaci wielką słabość, a istoty tej słabości nie jestem w stanie do końca wyjaśnić. Może wynika to po prostu ze szlachetności jego nazwiska, wykształcenia, nienagannych manier, pobudek i szczerych chęci? Dziwi mnie moja własna inklinacja do tej irytującej osobistości niemalże tak samo, jak dziwi mnie chęć Poirota do wtajemniczania "bystrego inaczej" przyjaciela w tok zawiłego rozumowania, co jest niczym rzucanie pereł przed wieprze. Kapitan Hastings występuje w książkach Agathy Christie chyba tylko dla przeciwwagi wobec geniuszu Herkulesa, zabieg podobny jak w przypadku Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. A pomijając nieroztropność samego Hastingsa, należy przyznać, że w tej powieśći, ogólnie, szala w znacznym stopniu przechyla się na stronę głupców nie potrafiących dojść do prawdy, i że ja, czytelniczka, we własnej osobie dorzuciłam także swój odważnik.

"Morderstwo na polu golfowym" to jedna z lepszych, w moim odczuciu, powieści Agathy Christie. Tajemnica zbrodni popełnionej na panu Renauld pozostaje niezwykle wciągająca nawet po latach od pierwszej lektury. Wszystko za sprawą oryginalnej intrygi, która posiada to zakamuflowane, gmatwające wszystko drugie dno. W zasadzie cała historia przypomina skomplikowany system...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W słowie "arcydzieło" jest dla mnie pewna niepokojąca ostateczność. Dlatego wierząc po pierwsze, że nie ma dwóch jednakowych w odbiorze książek i po drugie, że życie zapewni mi jeszcze wznioślejszych doznań literackich, nie nazwę "Gry anioła" arcydziełem. Zostawię sobie ten pełen nadziei margines jednej gwiazdki, gwiazdki, która będzie mi wskazywać kurs w odkrywaniu przyjemności płynącej z lektury.
Niemniej "Gra anioła", w moim odczuciu, jest książką obłędną, a mojego nad nią zachwytu nie wyrażą najbardziej wystudiowane słowa. Powieść Carlosa Ruiza Zafona jest jak legendarny warkocz Izoldy, w którym splatają się trzy pasma-wątki: kryminalny, romantyczny i filozoficzny, a całość wiąże aksamitna wstążka malowniczego, hipnotyzującego stylu autora.
Piękna, wzruszająca powieść, która nie potrzebuje ani adwokata, ani oskarżyciela z "urzędu recenzji". Potrzebuje jedynie czytelnika, aby móc przetrwać niekoniecznie w jego opiniach, lecz w wyobraźni i pamięci.

W słowie "arcydzieło" jest dla mnie pewna niepokojąca ostateczność. Dlatego wierząc po pierwsze, że nie ma dwóch jednakowych w odbiorze książek i po drugie, że życie zapewni mi jeszcze wznioślejszych doznań literackich, nie nazwę "Gry anioła" arcydziełem. Zostawię sobie ten pełen nadziei margines jednej gwiazdki, gwiazdki, która będzie mi wskazywać kurs w odkrywaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W 1922 roku Agatha Christie poszerza spektrum swej twórczości, dając do zrozumienia, że będzie swym czytelnikom od czasu do czasu serwować także powieści szpiegowskie. Oczywiście, już na samym wstępie można zarzucić autorce, że „Tajemniczy przeciwnik” absolutnie nie jest tym, czym powinien być, a więc pełnym niepokoju, łączącym tajemnicę i napięcie thrillerem o wydarzeniach wysoce prawdopodobnych, który przy okazji gęsiej skórki daje czytelnikom poczucie „intelektualnego uzupełnienia”. Można Christie wytykać, że zamiast ambitnie urzeczywistnić podjęty przez siebie temat, zrobiła z niego kompletną trawestację, pastisz, komedię. Nic tu przecież nie gra. Działalność okrutnych bolszewików zakrawa na kawał z brodą. Autorka umniejsza jeszcze powagę fabuły, stawiając przeciwko światowej szajce zbrodniarzy parę detektywów amatorów - Tommego i Tupence, istnych Goonies. Występują także lakoniczny pan Carter, (urwał się chyb z MI6), następnie główny antagonista, czyli człowiek widmo, a wokół niego uwikłane w intrygę na wszelkie sposoby kobiety o różnym stopniu delikatności, chowające w gorsetach dokumenty o wadze międzynarodowej. Są też tajne spotkania złoczyńców przypominające sceny z filmu Spectre, mnóstwo podglądania przez dziurki od klucza, telegramy, pościgi rolls-royce’em, akcje typu „siedem strzałów w oko, a gość widzi”. Brzmi infantylnie, nieprawdaż?
Ustalmy fakty: tę historię należy traktować w kategorii czystej rozrywki, jako umilacz długich podróży lub rekonwalescencji po grypie. Jeśli ktoś nie słodzi, to zamiast kostki cukru do zimowej herbatki może śmiało dodać „Tajemniczego przeciwnika”. Sama zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy po latach sięgnęłam po książkę po raz drugi. Wiedząc już czego mogę się po niej spodziewać, zaczęłam czerpać przyjemność z innych niż sama intryga aspektów.
Oto Agatha Christie przedstawia nam sympatyczną parę: Tommy Beresford i panna Tuppence Cowley. Daleko im do starych pierników – Herkulesa Poirot i panny Marple. Mają zabawnie skonstruowane charaktery, których najlepszym podsumowaniem jest fragment prosto z kart powieści: „ Pozornie przeciętny, raczej tępawy, prostolinijny Anglik. Myśli dość wolno. Z drugiej strony praktycznie nie można wprowadzić go w błąd, oddziałując na przykład na jego wyobraźnię. On jej po prostu nie ma. U niego liczą się fakty. Problemy rozwiązuje powoli, ale kiedy dogrzebie się do faktów, nie ma siły odciągnąć go od nich. Jego towarzyszka, ta młoda dama, która zaginęła, jest zupełnie inna. Ma większą intuicję niż on, ale znacznie mniej zwykłego rozsądku. Razem stanowią kapitalną parę.” Młodzi detektywi ożywiają powieść swymi dialogami, ciętymi ripostami, które nie raz podniosły mi kącik ust w grymasie ubawienia. Komicznie wypada też zestawienie angielskiej mentalności, tak zwanej flegmy, z amerykańską fantazją i filozofią życia „it’s all right”. Jest również typowe dla Agathy Christie przerzucanie się piłeczką w zakresie winy, choć tu czytelnik szybko się zorientuje, że tym razem nie chodzi o skomplikowaną żonglerkę, lecz raczej mecz tenisa i to raczej nie debel. Z punktu widzenia sentymentalnego, odnajdziemy tutaj pomyślnie rozegrany wątek miłosny, wszechobecny u autorki, która we wszystkich swych utworach jawi się jako niepoprawna romantyczka. W końcu odnajdziemy tu niepokojące, aczkolwiek niezwykle trafne, filozoficzne przemyślenia o naturze zbrodni i wstęp do studium samego złoczyńcy, który Agatha Christie będzie rozwijać w kolejnych powieściach.
Moim zdaniem w „Tajemniczym przeciwniku” Agatha Christie nie osiąga szczytu swych możliwości, ale na pewno nie odmówię jej tego, że po raz kolejny zaabsorbowała mój czas, którego wcale nie zamierzam nazwać czasem straconym.

W 1922 roku Agatha Christie poszerza spektrum swej twórczości, dając do zrozumienia, że będzie swym czytelnikom od czasu do czasu serwować także powieści szpiegowskie. Oczywiście, już na samym wstępie można zarzucić autorce, że „Tajemniczy przeciwnik” absolutnie nie jest tym, czym powinien być, a więc pełnym niepokoju, łączącym tajemnicę i napięcie thrillerem o wydarzeniach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydaną w 1920 roku "Tajemniczą historię w Styles" przeczytałam do dnia dzisiejszego cztery razy. O jeden raz więcej niż wszystkie pozostałe książki z serii z Herculesem Poirot. Cóż mną powoduje, że tak bez końca wracam akurat do tej powieści? Oprócz tego, że jest przyjemną lekturą, ma ona dla mnie wartość symboliczną i sentymentalną - przeczytałam ją jako ostatnią ze wszystkich książek jakie napisała Christie. To co dla mojej ukochanej pisarki było więc początkiem, dla mnie stało się nijako końcem, ukoronowaniem literackiej przygody.I kiedy przypominam sobie teraz wszystkie te wieczory z „Tajemniczą historią w Styles” w ręku, dociera do mnie, że niektóre książki jak kot mogą mieć więcej niż jedno życie, a nasza ich ocena może się zmieniać.
Tak oto za pierwszym podejściem powieść wydała mi się interesująca, a jednak nie porwała tak, jak uczyniły to klasyki: „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, „Morderstwo w Orient Expressie” czy „Śmierć na Nilu”. Brakowało mi jakiejś iskry, o której często w powieściach Agathy Christie stanowiły niesztampowe postacie, orientalne scenerie, czy innowacje znacznie wykraczające poza współczesne autorce kanony literatury kryminalnej. W sielankowym, nudnym Styles, gdzie czas upływa od herbatki do herbatki, mamy do czynienia z typową angielską flegmą, a fabuła zdaje się podporządkowywać znanemu już wcześniej schematowi rodzinnych niesnasek. Tylko na pozór wszystko to takie mdłe...
Dopiero za drugim razem doceniłam utkaną przez Christie intrygę, na którą składają się niedostrzegalne wręcz niuanse, nieoczekiwane zwroty akcji, misz-masz poszlak. Autorka doskonale potrafi odwracać uwagę od istotnych spraw, a także kierować podejrzenia czytelnika na wszystkich po kolei bohaterów. Można nawet mieć wrażenie, że Christie do ostatniej chwili nie wiedziała kogo uczynić mordercą i że tę znamienną dla powieści decyzję podjęła praktycznie w końcowym rozdziale.
Trzecie spotkanie z „Tajemniczą historią w Styles” było lekturą dla samej przyjemności delektowania się atmosferą książki, o której stanowi sceneria angielskiej posiadłości i bogata galeria postaci, a w niej kapryśne ladies, dżentelmeńscy utracjusze, pseudoniewinne kokietki, tajemnicze femmes fatales, irytujące, uparte stare panny i te staroświeckie, oddane pokojówki. No a przecież nie można zapomnieć o samym Herkulesie Poirot, ale to temat rzeka – albo się go kocha, tak jak ja, albo nienawidzi jak sama jego literacka matka.
Dziś na nowo rozpoczynam maraton z kryminałami Agathy Christie ze zwykłej ckliwości. To już ten wiek, kiedy zaczyna się przywiązywać wagę do sentymentalnych sentencji o życiu, a tych autorka rozsiewa wiele po kartach swych powieści. Ja osobiście czerpię z nich nierzadko energię witalną i optymizm, choć może to dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że ta, jak i większość innych utworów pisarki, traktuje o morderstwie...

Wydaną w 1920 roku "Tajemniczą historię w Styles" przeczytałam do dnia dzisiejszego cztery razy. O jeden raz więcej niż wszystkie pozostałe książki z serii z Herculesem Poirot. Cóż mną powoduje, że tak bez końca wracam akurat do tej powieści? Oprócz tego, że jest przyjemną lekturą, ma ona dla mnie wartość symboliczną i sentymentalną - przeczytałam ją jako ostatnią ze...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spod zamarzniętych powiek Adam Bielecki, Dominik Szczepański
Ocena 7,9
Spod zamarznię... Adam Bielecki, Domi...

Na półkach: ,

Już po kilku pierwszych stronach książki Adama Bieleckiego i Dominika Szczepańskiego ogarnął mnie czytelniczy „summit fever”. Od książki nie można się oderwać. Dwa wieczory przyjemnego, łatwego technicznie wspinania się po rozdziałach opisujących sukcesy i porażki naszego himalaisty i w końcu błyskawiczny atak szczytowy na epilog i podziękowania. No a potem tylko żal, że już koniec. Nagrodą pocieszenia będą kody QR, w które zostały zaopatrzone rozdziały.
Po tę pozycję sięgnęłam pod wpływem emocji, wstrząśnięta dramatycznymi wydarzeniami z Nanga Parbat. Chociaż powodowały mną na przemian gniew, irytacja, żal i współczucie, nie chciałam sytuacji komentować nawet sama przed sobą, nie zgłębiając wcześniej chociaż podstaw z zakresu tego, czym jest wspinanie i czym się kierują ludzie pokroju Mackiewicza. Książkę kupiłam w pakiecie z biografią Jerzego Kukuczki i chociaż to Bielecki interesował mnie bardziej, to jednak zdecydowałam się jako pierwszemu oddać swój hołd czytelniczy Kukuczce. Kiedy już miałam solidne podwaliny tego, czym w ogóle jest himalaizm, jakimi rządzi się prawami i kto o nim stanowił w przeszłości, powróciłam do Bieleckiego.
Książkę czyta się bardzo dobrze, trochę jak powieść przygodową, a oprócz tego jest to po prostu dobra biografia - szczera i ludzka. Wyłania się z niej człowiek, który wiele przeszedł, aby zrealizować swe młodzieńcze marzenia, a przyznajmy, nie jest to wcale łatwe i nie każdemu z nas się udaje. Nie każdy z nas pozna swoich bohaterów, idoli z dzieciństwa. Nie każdy pójdzie z nimi pod rękę zdobywać świat. Nie każdy z nas będzie mógł powiedzieć w dorosłym życiu, że robi to, co kocha, że czuje się wolny i w pełni zrealizowany. Z drugiej strony, nie każdy też odmrozi sobie palce u rąk i nóg, nie każdy straci przyjaciela w czasie wspólnej wędrówki… Cóż Adamowi Bieleckiemu udało się przekuć młodzieńczą fascynację w coś zupełnie realnego, ale ogrom pracy i poświęcenia jest tu nie do oszacowania.
O ile biografia Kukuczki jest w mojej ocenie solidną kroniką himalaizmu polskiego, o tyle Adam Bielecki o wiele lepiej tłumaczy pobudki, którymi może kierować się człowiek-miłośnik wspinania. Oczywiście odnosi się to bezpośrednio do niego samego, ale myślę, że nietrudno byłoby znaleźć wspólny mianownik z odczuciami innych wspinaczy. O tym jak wiele emocji wzbudza w nim wspinanie, świadczyć może fakt, iż o swojej pasji Pan Bielecki pisze w dwoisty sposób. Czasem próbuje swą pasję uprościć, porównując do ot takiego tam miłego hobby: „ Nie uważam, żeby himalaizm miał jakiś głęboki sens. Tak samo nie ma go żeglarstwo czy chodzenie po parku. (…) Moim wyborem jest himalaizm i zupełnie nie ma we mnie potrzeby przekonywania całego świata, że to bardzo fajne zajęcie”. O wiele częściej jednak nadaje jej wymiar mistyczny, oczyszczający, pozwalający poznać prawdziwą naturę człowieka: „Jeśli chcesz zobaczyć, do czego zdolny jest twój przyjaciel, zabierz go na wyprawę. Mamy wyobrażenia na swój temat. Himalaizm weryfikuje je bezlitośnie”. Bije od niego energia i optymizm. Darzy szacunkiem swoich partnerów, sponsorów nas – kibiców, daleki jest od plotek, jest świadomy swoich możliwości, a jednocześnie pozostaje skromny i pełen podziwu dla lepszych od siebie. Uwielbia się wspinać, osiągać szczyty, ale kocha wracać do domu, do bliskich: „Prawdziwym sensem życia nie są ośmiotysięczniki, tylko to, co czeka, kiedy z nich wracam”. Podaje też bardzo przekonującą charakterystykę dobrego wspinacza: „ Lepszym wspinaczem nie jest ten, który robi trudniejsze drogi, ale ten, który czerpie z tego większą przyjemność.”
Rozdział o Broad Peak 2013 i o tragedii, jaka się tam wydarzyła jest bardzo ważny. Osobiście uważam, że płynie z niego lekcja nie tylko dla samego Bieleckiego. Każdy jest kowalem własnego losu, zwłaszcza tam w wysokich górach. Każdy sam podejmuje decyzje i byłoby dobrze, gdyby każdy miał wmontowany w głowie bezpiecznik, który obudzi rozsądek wtedy, gdy szczyt jest w zasięgu ręki… szczyt, ale nie baza. Należałoby też się zastanowić kto tak naprawdę popełnia kardynalny błąd: ten, który jest świadomy swoich możliwości, zagrożenia jakie niesie za sobą chęć realizacji celu bez względu na panujące warunki, czy może ten, który nawet w obliczu realnego niebezpieczeństwa nie potrafi sobie odmówić sukcesu i który swoim zachowaniem mógłby narazić innych. Ciężko rozsądzić, ale każdy po przeczytaniu tego rozdziału wyrobi sobie chociaż zaczątek opinii.
Przy okazji lektury „Spod zamarzniętych powiek” zauważyłam pewną okrutną prawidłowość. Bardzo często jakaś emocjonalna więź łączy wspinacza z górą. Ten związek, metafizyczny, dziwny, silny to jakaś magiczna wręcz fascynacja. Człowiek próbuje górę zdobyć, uporać się z nią, oswoić. Szczyt góry staje się punktem honoru, jakimś chwilowym centrum jestestwa. Pokazują to najlepiej przypadki Jerzego Kukuczki i jego Lothse… Macieja Berbeki i Broad Peak… Tomasza Mackiewicza i Nanga Parbat… A Bielecki w bardzo specyficzny sposób pisze o K2, którą zdobył w lecie, a teraz jest tam zimą, może właśnie dziś będzie atakował szczyt. I ta historia będzie miała dobry koniec, bo marzeniem Bieleckiego jest „być dobrym himalaistą, ale przede wszystkim starym”!

Już po kilku pierwszych stronach książki Adama Bieleckiego i Dominika Szczepańskiego ogarnął mnie czytelniczy „summit fever”. Od książki nie można się oderwać. Dwa wieczory przyjemnego, łatwego technicznie wspinania się po rozdziałach opisujących sukcesy i porażki naszego himalaisty i w końcu błyskawiczny atak szczytowy na epilog i podziękowania. No a potem tylko żal, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby żył mój Dziadek, który wywodził się z rodziny leśników, ta książka sprawiłaby mu ogromną przyjemność. Czytałby ją z zapałem, (co więcej ze zrozumieniem), na głos dzieląc się z domownikami jej najciekawszymi fragmentami. Po tę pozycję sięgnęłam właśnie ze względu na Dziadka, który był moim najlepszym nauczycielem przyrody. Jego nauka była zawsze ciekawostką, anegdotą, a nigdy nudziarstwem podręcznikowych regułek.
Moja wiedza zarówno teoretyczna, jak i ta wynikająca z doświadczenia jest zdecydowanie za mała, aby rzetelnie ocenić merytorykę książki. Autor przekonuje mnie jednak, chociażby dlatego, że paradoksalnie nie odpowiada na żadne z postawionych w swej książce pytań. W swej narracji konstruuje pajęczą sieć powiązań między poszczególnymi elementami fauny i flory. Na każdym kroku podkreśla złożoność procesów, jakimi rządzi się przyroda, ukazuje niekończący się mechanizm zależności, czasem tak zdumiewających, że aż odruchowo czytelnik-laik pragnie im zaprzeczyć. Kiedy już myślisz, że zbliżasz się do rozwiązania zagadki, że już dotarłeś na sam koniec łańcucha pokarmowego, nagle okazuje się, że ta historia ma jeszcze wiele rozwidlających się wątków oraz kolejnych prota- i antagonistów.
Bardzo podobał mi się rozdział o mrówkach. Któż z nas nie wie, chociażby z bajek, jak bardzo są pożyteczne, wyłączając oczywiście faraonki i wiecznie wkurzone „apaczki”, które w trymiga potrafią zwinąć piknikowy kocyk, (chociaż i tutaj na pewno znalazłoby się uzasadnienie ich istnienia). Tymczasem autor kryje w zanadrzu pewne „ale” odnośnie ich bezinteresownego istnienia. Ale jak to?... Idąc w drugą stronę, nagle okazuje się, że kornik drukarz to wcale nie taki świerkowy Kuba Rozpruwacz, jak go szyszki malują… I takich zaskoczeń jest w książce bardzo wiele, a wszystkie one mają nam uzmysłowić, że wszystko jest po coś, że natura jest genialna i że najprawdopodobniej nigdy nie poznamy jej do końca.
Wohlleben porusza wiele zagadnień. Niejednokrotnie nawiązuje do przyrodniczej codzienności każdego z nas. Prezentuje na pozór tylko banalne dylematy. Kto z nas, przed dosypaniem ptakom do karmnika ziarna robi bilans zysków i strat takiego poczynania? A co z wojną dwóch klanów grzybiarskich – herbu wykręcanie grzyba wraz z grzybnią oraz herbu utnijmy trzon przy ziemi i basta? Próbując odpowiedzieć na te i inne pytania, autor podkreśla, że winniśmy przyrodzie respekt. Nie robi tego nachalnie, próbuje raczej skłonić nas do refleksji. Daje nam prostą lekcję, że w naturze nic nie jest tylko białe lub czarne, że nic nie ginie i w końcu, że wszystko co nas otacza należy darzyć wielkim szacunkiem. I to nie jest imperatyw, to sugestia. Chyba nawet ktoś całkiem na bakier z ekologią nie będzie czuł się wyjątkowo osaczony, czytając tę książkę.
Narrator „Nieznanych więzi natury” jawi się dla mnie jako zabawny papcio-gawędziarz. Oczywiście, literatura faktu Wohllebena wymaga znacznie większego skupienia niż romans lub powieść obyczajowa, (zwłaszcza w drugiej połowie książki), niemniej całość czyta się lekko. Narracja nie przytłacza, bywa zabawnie, nawet dość często. Uwielbiam taki styl, nieprzerośnięty żargonem „bla, bla, bla” naukowym – dla mnie największym zabójcy czytelniczego zapału w przypadku literatury faktu. Widać, że Wohlleben piszę o tym, co czuje, co kocha, co przez całe życie pragnie zrozumieć.
Znajomość książki Petera Wohllebena da nam podwaliny do wielu przyjemnych konwersacji, których „spektrum pogodowe” będziemy mogli poszerzyć o ciekawostki przyrodnicze. Osobiście, czuję, że po lekturze „Nieznanych więzi natury” stałam się jeszcze wrażliwsza na przyrodę i że przy okazji następnego spaceru po lesie, obiektem mych westchnień stanie się nawet żuczek gnojarz. I nie, nie jest to ani sarkazm, ani ironia. To szczery zachwyt, którym zaraziłam się od Pana Leśnika.

Gdyby żył mój Dziadek, który wywodził się z rodziny leśników, ta książka sprawiłaby mu ogromną przyjemność. Czytałby ją z zapałem, (co więcej ze zrozumieniem), na głos dzieląc się z domownikami jej najciekawszymi fragmentami. Po tę pozycję sięgnęłam właśnie ze względu na Dziadka, który był moim najlepszym nauczycielem przyrody. Jego nauka była zawsze ciekawostką, anegdotą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tak oto nadszedł czas pożegnania z Trylogią mgły, choć na pewno nie jest to pożegnanie ostateczne. Do tych książek, a zwłaszcza do „Świateł września” będę wracać, niczym przypływ powracający na Plażę Anglika…
Od czasów „Mariny” pokochałam Zafona, tego Zafona piszącego niesamowite historie dla młodzieży. Zakochałam się w jego mrocznej Barcelonie skrywającej bratnią duszę Frankensteina, hiszpańskim nadmorskim miasteczku, w którym nadzieję głównym bohaterom odbierze przewrotny duch à la dżin spełniający marzenia, w posępnej Kalkucie nawiedzanej przez pociąg widmo, aż w końcu serce moje zabiło do małej mieściny w Normandii.
Znam Normandię i zastanawiam się czy to przypadek, że właśnie tam rozgrywa się akcja powieści. Według moich odczuć ta piękna kraina, nostalgiczna i bajkowa, z magią swych przypływów i odpływów, wysokimi klifami, odosobnionymi zatoczkami i plażami oraz cichymi, mglistymi wioskami pasuje niezawodnie do historii o tajemniczym lalkarzu i upiornych cieniach.
Fatalizm przedstawionych w książce wydarzeń, to jakby echo poprzednich powieści. Znów grupka młodych ludzi, których zwiąże przyjaźń, pierwsze zauroczenie i walka z nadprzyrodzonym. Połączy ich złowrogi upiór przeszłości, zapamiętały, nieustępliwy, nie do pokonania, który będzie musiał zebrać krwawe żniwo. Znów te same żywioły: nieszczęśliwa miłość i obietnice sprzed lat, ogień i woda. Ten sam schemat, można by rzec. Ale to, co u innych pisarzy byłoby dla mnie błędem nieprzebaczalnym, u Zafona jest powodem do zacieśnienia z nim więzi.
Dla mnie, „Światła września” to książka do przeczytania na jednym wdechu, przy jednej kawie, jednego wieczora, który niepostrzeżenie przerodzi się w głęboką noc. To książka pełna szlachetnych postaci i takiż uczuć. Opowieść wywołująca niejednokrotnie gęsią skórkę. Wystarczy tylko pomyśleć, że antagonistą jest coś bliskie nam wszystkim, przecież każdy z nas to ma… a może warto sprawdzić, czy oby na pewno…? Przecież obiektem grozy są tu przedmioty, które z natury winny sprawiać radość. W końcu przesłanie… o nieodłącznej człowiekowi dualności jego natury… no coż, jest to niepokojące. Ale bywają też momenty miłego odprężenia i uśmiechu, bo Zafon jest nie tylko poetycki i barwny w opisach, ale także bystry i dowcipny w dialogach.
Na pewno przeczytanie tej książki, jak i całej Trylogii mgły, dorzuciwszy do tego jeszcze „Marinę”, to zajęcie nie tylko dla młodzieży, tych „piętnastolatków zadzierających nosa, ofiar burz hormonalnych atakujących cerę i zdrowy rozsądek”. Książka dla wszystkich.

Tak oto nadszedł czas pożegnania z Trylogią mgły, choć na pewno nie jest to pożegnanie ostateczne. Do tych książek, a zwłaszcza do „Świateł września” będę wracać, niczym przypływ powracający na Plażę Anglika…
Od czasów „Mariny” pokochałam Zafona, tego Zafona piszącego niesamowite historie dla młodzieży. Zakochałam się w jego mrocznej Barcelonie skrywającej bratnią duszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Biografia Beatrice Saubin jest książką przejmującą do szpiku kości. Wstrząsająca historia, w której nic nie przypomina życia o jakim marzy przeciętny, pragnący szczęścia i miłości człowiek. Wszystko to jakby odbicie w jakimś krzywym, wypaczającym rzeczywistość zwierciadle: dzieciństwo, miłość matki, wyrozumiała babcia, znajomi i przyjaciele, na których mogłaby się wzorować nastolatka, pierwsze miłości,piękne podróże, i ta jedna, wszechogarniająca miłość, która ochroni, naprawi wcześniejsze zło...
Biografia sama w sobie jest doskonała. Przedstawia człowieka z krwi i kości, z jego wadami i zaletami, z którym czytelnik współodczuwa, przeżywa chwile miłosnych uniesień, zwątpienia, rozpaczy, absolutnego upodlenia, tytyłowej nadziei.
Biografia Beatrice Saubin jest książką, która na zawsze pozostanie w mojej głowie. Niezatarte od dziś jej wspomnienie, to nie tylko wydarzenia napędzające fabułę, ale także styl autorki, często telegraficzny, niepokojący, po chwili pełen metafor, dźwięczny, poetycki. Daje o sobie znać talent humanistyczny Saubin, którego mógłby pozazdrościć niejeden pisarz parający się biografią, niejeden lingwista.
Wysoko oceniam, (być może na fali jeszcze nieostygłych emocji), te książki, które wywierają na mnie ogromne wrażenie literackie, poznawcze lub moralne, które pozwalają na przeżycie mojego osobistego khatarsis, dzięki którym, w końcu, mogę bardziej cieszyć się tym co mam i tym kim jestem.
Próba nadziei to wspaniała i godna polecenia opowieść o kimś, komu wciąż odrastały wiecznie podcinane skrzydła.

Biografia Beatrice Saubin jest książką przejmującą do szpiku kości. Wstrząsająca historia, w której nic nie przypomina życia o jakim marzy przeciętny, pragnący szczęścia i miłości człowiek. Wszystko to jakby odbicie w jakimś krzywym, wypaczającym rzeczywistość zwierciadle: dzieciństwo, miłość matki, wyrozumiała babcia, znajomi i przyjaciele, na których mogłaby się wzorować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po „Marinie”, „Księciu mgły” i teraz „Pałacu Północy”, z mgły wyłania się pewien schemat: młodzi ludzie, mroczna zagadka, okrutne widma przeszłości, przyjaźń, poświęcenie i śmierć z nim związana. A wszystko to przedstawione na tacy prozy pięknej i wciągającej.
Zafon to malarz, powtórzę po raz kolejny. On swoje opowieści maluje, maluje słowem wzniosłym i jednocześnie lekkim, bardzo plastycznym, poetyckim. Jego powieści bardziej oglądam, bardziej słucham niż czytam. Na każdej karcie widzę postacie i sceny w ich żywych kolorach i ruchach. Podoba mi się jego każdorazowa staranność i gust w doborze miejsca akcji, które w większości „robi” całą książkę.
Tym razem scenografią dla przygód bohaterów książki jest miasto Kalkuta. Któż o nim nie słyszał? Pociągające i odpychające zarazem. Tak samo piękne jak i obrzydliwe. Pod wieloma względami bogate, ale przede wszystkim bezdennie biedne. Kalkuta w „Pałacu Północy” zdaje się być człowiekiem, bezdomną kobietą, skrywającą w sobie wiele tajemnic, w której pulsującym krwiobiegu rozgrywają się niesamowite historie.
„Pałac Północy” to przede wszystkim galeria osobliwych postaci i scen tak niezmiernie sugestywnych swą barwą, zapachem i dźwiękiem. Tytułowe miejsce spotkań bohaterów, dworzec widmo, przewrotny dom inżyniera Chandry Chatterghee to elementy wizualne, wręcz namacalne w tej książce, która w całości stanowi gotowy scenariusz na film.
Tak, Zafon do mnie dociera. Poprzez swój styl i rytm „kradnie mnie” codzienności, obowiązkom, chyba także starości – dziękuję! Jest dla mnie jednym z bardziej sugestywnych pisarzy. W moim przekonaniu, nawet te jego naiwne i mniej przekonujące historie „licealisty” obronią się swym naturalnym pięknem słowa pisanego.

Po „Marinie”, „Księciu mgły” i teraz „Pałacu Północy”, z mgły wyłania się pewien schemat: młodzi ludzie, mroczna zagadka, okrutne widma przeszłości, przyjaźń, poświęcenie i śmierć z nim związana. A wszystko to przedstawione na tacy prozy pięknej i wciągającej.
Zafon to malarz, powtórzę po raz kolejny. On swoje opowieści maluje, maluje słowem wzniosłym i jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
Ocena 7,8
Kukuczka. Opow... Dariusz Kortko, Mar...

Na półkach: ,

Swoją opinię o książce Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego poświęconej Jerzemu Kukuczce piszę na świeżo, gdyż z czasem pewne przemyślenia uciekają, topnieją jak śnieg, mimo swego znaczenia i wagi. Jeszcze mam łzy na policzkach po ostatnich rozdziałach, tych, które tyczą się żony Kukuczki i jego synów. W całej książce jest o nich niewiele, cała książka to Jerzy Kukuczka, a w zasadzie Himalaje, góry…
Tak się złożyło, że po książkę tę sięgnęłam, by lepiej zrozumieć czym kierują się ludzie tacy jak Tomasz Mackiewicz, Elisabeth Revol, Adam Bielecki, czy w końcu nasz najlepszy himalaista w historii Jerzy Kukuczka. Książka jest wspaniała, tak wiele tłumaczy jeśli chodzi o historię himalaizmu polskiego w latach 80. Są daty, nazwiska, nazwy szczytów, opisy technik wspinaczki, cała otoczka wypraw: organizacja, prowiant, wyposażenie, opisy pogody, szlaków, tło polityczne… Są osobiste przemyślenia, ale wciąż dla mnie mało, aby zrozumieć na czym polega magia tych najwyższych gór, tak silna, że sprawia, iż człowiek opuszcza rodzinę i brnie w nieznane, skąd prędzej, czy później nie powróci. Na kartach książki giną himalaiści, jeden po drugim. Choć każdy z nich mógłby spokojnie dożyć szczęśliwie dnia, kiedy ja kończę czytać historię o nich. Z tych co przeżyli, udało mi się doliczyć Wojciecha Kurtykę i Krzysztofa Wielickiego, który teraz kieruje Wyprawą Narodową na K2.
Wciąż też się zastanawiam, jaki był główny bohater. Może nieco lepiej go poznam, gdy jeszcze raz przeczytam książkę lub sięgnę po inną i skupię się już tylko i wyłącznie na człowieku. Pierwsza próba jego poznania, została przytłumiona wrażeniami z opisów jego przygód. Jedno jest pewne – był na pewno człowiekiem nieprzeciętnym, marzycielem, człowiekiem trudnym i zawziętym, także egoistycznym. Mimo ogromnego podziwu i szacunku, odczuwam także wielką rezerwę do niego, oscylującą gdzieś na granicy antypatii. W przeciwieństwie do jego żony, nie mam pobłażania i zrozumienia dla faktu, iż przedkładał swą pasję nad rodzinę. Owszem, przysporzył nam wiele powodów do dumy. Śmiem twierdzić, iż mimo przegranej w wyścigu z Reinholdem Messnerem, to on właśnie, Jerzy Kukuczka, może czuć się zwycięzcą. Jest od niego o Mont Everest lepszy i w twierdzeniu tym nie kieruję się źle pojętym patriotyzmem i sarmacką przekorą, tylko, dla mnie niepodważalnymi, faktami. To co Messner osiągnął w 16 lat, Kukuczka zdobył w 8. Był wielokrotnie pionierem, jeśli chodzi o szlaki prowadzące na szczyt, zdobywał góry w zimie, miał mniej przy tym „swobody politycznej”, mniej pieniędzy, „przysłowiowe” gorsze buty. O helikopterach dowożących go do baz mógł tylko pomarzyć. Co z tego, że finansowało go państwo… a co wtedy państwo miało – chyba tylko ocet.
Książka obfituje w anegdoty, które niejednokrotnie są zabawną odskocznią od schodzących lawin. Tak, uśmiech wywołują opisy kontrabandy, podchody z celnikami, historie o cudach dokonywanych przez obozowych kucharzy postawionych w obliczu wyczerpania zapasów: „ Jednego dnia serwuje ryż z ziemniakami, następnego ziemniaki z ryżem”. Śmieję się więc, a za chwilę…
Oglądam co i rusz zdjęcia, którymi opatrzone są karty historii Kukuczki. Patrzę na ludzi, których w większości już nie ma, którzy leżą gdzieś na skalnych półkach lub w szczelinach skalnych. I wciąż pytam: Skąd tacy ludzie się biorą?

Swoją opinię o książce Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego poświęconej Jerzemu Kukuczce piszę na świeżo, gdyż z czasem pewne przemyślenia uciekają, topnieją jak śnieg, mimo swego znaczenia i wagi. Jeszcze mam łzy na policzkach po ostatnich rozdziałach, tych, które tyczą się żony Kukuczki i jego synów. W całej książce jest o nich niewiele, cała książka to Jerzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Ale błędem, poważnym błędem jest wiara w to, iż można ziścić swoje marzenia, nie dając nic w zamian". Ten cytat zapadł mi głęboko w pamięć. Być może dlatego, iż książkę Zafona czytałam w czasie, gdy daleko ode mnie rozgrywał się dramat na Nanga Parbat. Tomasz Mackiewicz najprawdopodobniej spełnił swoje największe marzenie, ale zapłacił za nie także najwyższą cenę. Lekko niepokojącym jest również fakt, że słowa te wypowiada antagonista powieści... mroczny upiór, który na zawsze wpłynie na losy bohaterów książki.
Z Zafonem związałam się poprzez "Marinę", a "Książę Mgły" tylko potwierdził we mnie przekonanie, że autor trylogii mgły to pisarz-malarz. Jego pióro jest zaklęte, ma moc zmysłów. Czytając jego kolejną powieść, w której rzeczywistość poddana zostaje próbie magii, czułam ciepły deszcz, wszechogarniającą grozę emanującą ze starych, zapomnianych zakamarków cmentarnych. Czułam zimno kamiennych posągów, bolały mnie stopy, którymi zdawałam się deptać śliskie otoczaki na plaży, a w ustach nader często miałam słony posmak morskiej wody. Patrzyłam oczami bohaterów na otaczający mnie świat, małe nadmorskie miasteczko, doświadczałam wszystkich ich przygód. To niebywały dar pisarza, który potrafi zaczarować czytelnika, bez względu na wiek, swoją historią o przyjaźni, ideałach, walce z przeznaczeniem, magii. To dar od autora dla mnie - czytelnika.
Tak, mamy tu do czynienia z fabułą naiwną, ale sposób jej przedstawienia jest oprawą tak piękną, że ma się ochotę ją śledzić i zapamiętać, tak jak pragnie się śnić i pamiętać jakiś niepokojący, niepowtarzalny sen.

"Ale błędem, poważnym błędem jest wiara w to, iż można ziścić swoje marzenia, nie dając nic w zamian". Ten cytat zapadł mi głęboko w pamięć. Być może dlatego, iż książkę Zafona czytałam w czasie, gdy daleko ode mnie rozgrywał się dramat na Nanga Parbat. Tomasz Mackiewicz najprawdopodobniej spełnił swoje największe marzenie, ale zapłacił za nie także najwyższą cenę. Lekko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od "Mariny" wszystko się zaczęło - cała wielka i wciąż trwająca przygoda z Zafonem. Jej początek przypadł na czas wielkiego zachwytu nad "Cieniem Wiatru". Idąc nieco pod prąd, postanowiłam zdecydować się na książkę tegoż autora również, ale zupełnie nieznaną, cichą, jakby niemą, w porównaniu do jej krzyczącej z połek księgarni koleżanki.
Dla mnie to był początek, dla Zafona koniec... koniec cyklu młodzieżowego, dlatego oddał Jej należny szacunek w przedsłowiu, bardzo zresztą zachęcającym. W pełni rozumiem teraz jego sentyment do tamtego okresu literackiego.
Nie zawiodła mnie ta ksiązka, chociaż, czytając ją, do młodzieży nie należałam od dawna. Pokochałam Zafona od pierwszych stron powieści. Pokochałam za styl, za jego lekkość w przedstawianiu tak pięknych, fantasmagorycznych, mrocznych i sentymentalnych obrazów. Pokochałam za to, jak cudownie porafi pisać o przyjaźni i miłości, o uczuciach prawdziwych, honorowych, wręcz idealistycznych. Zakochałam się w tej w może trochę dziecięcej grozie fabuły, łaczącej motywy Frankensteina i Draculi.
Cieszę się, że przygodę z Zafonem zaczęłam od tej właśnie książki. Będę dojrzewać razem z autorem do kolejnych jego dzieł, poprzez mgłę...

Od "Mariny" wszystko się zaczęło - cała wielka i wciąż trwająca przygoda z Zafonem. Jej początek przypadł na czas wielkiego zachwytu nad "Cieniem Wiatru". Idąc nieco pod prąd, postanowiłam zdecydować się na książkę tegoż autora również, ale zupełnie nieznaną, cichą, jakby niemą, w porównaniu do jej krzyczącej z połek księgarni koleżanki.
Dla mnie to był początek, dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Nie będę Francuzem” (choćbym nie wiem jak się starał)… a serio się starasz? Cóż, nie sądzę, Panie Greenside i chyba nie ja jedna.
Książka Marka Greenside’a była dla mnie miłą odskocznią od codzienności, ale również lekkim rozczarowaniem. Podobnie jak autor, miałam okazję mieszkać we Francji i zwiedzić zapierającą dech w piersiach swoim pięknem Bretanię i stwierdzam, że autor, siląc się na jakiś uogólniony portret psychologiczny Francuzów, zmarnował potencjał swojej osobistej historii. Trzy miesiące wakacji, nie wspomniawszy już o okresie studiów we Francji, wystarczyły mi, aby zgromadzić doświadczenia oraz poczynić obserwacje na dwutomową książkę, w której to opisy wymiany kotła na olej, pomiaru podłogi, czy naprawy pralki zajęłyby może po jednym akapicie, a nie po grubym rozdziale każdy.
Nie twierdzę, że książka pozbawiona jest humoru. A owszem – nie raz i nie dwa się uśmiechnęłam, a może nawet uśmiałam, ale o wiele częściej ulegałam irytacji, czytając o zwykłych życiowych aspektach, które dla mocno dojrzałego Amerykanina urastały do rangi problemu. Ogólnie rzecz biorąc, przedstawiciel narodu kojarzonego z filmowymi bohaterami, wychodzącymi bez szwanku z nie lada opresji, (ba! – dla nich nawet atak kosmitów to pestka), butnymi, śmiałymi, przebojowymi, zacnymi konstruktorami promu Challenger i wielu innych gadżetów bardziej skomplikowanych niż gilotyna, wypada nader blado i infantylnie na tle tych, których zwykliśmy, stereotypowo, postrzegać jako wyperfumowanych gogusiów, lalusiów, żabojadów, wieśniaków w berecie i bagietką w torbie zawieszonej na plecach. Każda opisana w historii „Madame” jest bardziej męska i zaradna niż to biedne lingwistycznie przetrącone kukułcze jajo podrzucone Bretanii przez los.
I teraz sama nie wiem… podobno jest dalsza historia pana Greenside’a w Bretanii… Czytać, czy nie czytać…? A może w tej drugiej części jest już dorosłym chłopcem i nauczyl się języka francuskiego?

„Nie będę Francuzem” (choćbym nie wiem jak się starał)… a serio się starasz? Cóż, nie sądzę, Panie Greenside i chyba nie ja jedna.
Książka Marka Greenside’a była dla mnie miłą odskocznią od codzienności, ale również lekkim rozczarowaniem. Podobnie jak autor, miałam okazję mieszkać we Francji i zwiedzić zapierającą dech w piersiach swoim pięknem Bretanię i stwierdzam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W dzieciństwie czytałam mnóstwo książek. Pochłaniałam je jedna po drugiej – po prostu brałam z półki pierwszą z brzegu, a potem tę stojącą obok i następną, i następną. Rodzice patrzyli na mnie jak na „czytelniczą bulimiczkę”. Myśleli, że tak samo szybko jak czytam, tak samo szybko wydalam pochłonięte treści. Nie wierzyli, że czytając tyle, jestem w stanie świadomie coś z tych książek wynosić. Doświadczenie mnie nauczyło, że zawsze, ale to zawsze można coś ze sobą zabrać z czytanej książki. Niekoniecznie musi to być cała historia, z pełną galerią bohaterów. Nie wszystko czyta się przecież jak lekturę szkolną, z której nazajutrz będzie się pisało kartkówkę. Czasem to po prostu jakiś cytat, czy nawet pojedyncze słowo. Można po książce zachować po prostu jakieś wrażenie. Po latach, gdy spojrzy się na jej grzbiet i odczyta tytuł, nie pamięta się w pełni, o co w niej chodziło, ale ma się to ciepłe uczucie, że była fajna. Przejdzie nam też dreszczyk po plecach, bo coś w niej nas mocno zafrasowało.
Przeczytałam mnóstwo książek w dzieciństwie, ale jest jedna taka, która uszła mojej uwadze. Mam ją od zawsze, a sięgnęłam po nią dopiero teraz, dwadzieścia pięć lat od mojego czytelniczego apogeum.
Świat Zofii… Ostatnio odwiedziła mnie koleżanka i kiedy dostrzegła, że czytam tę książkę, skomentowała: „ O! Odświeżasz sobie Świat Zofii!” Wytłumaczyłam, że książkę czytam po raz pierwszy. Nie mogła uwierzyć. Przecież to hit lat, kiedy byłyśmy w podstawówce. Każda dziewczyna, a może i pewna część chłopców czytała tę książkę. Fakt, nawet na okładce jest zaznaczone, że książka to bestseller.
Nie wiem, jak to się stało, że nie przeczytałam Świata Zofii wtedy, kiedy była na tę książkę moda. Może gdybym to zrobiła, wyniosłabym z niej o wiele więcej, niż teraz. Nie wiem jak to się stało, że w tamtych czasach takie książki były czytane przez dzieci. Nie wiem, jak to się stało, że był to bestseller…
Książka jest piękna, tłumaczy rzeczy uniwersalne. Jest encyklopedią cywilizacji myśli. Jest też niezwykle wymagająca. Zastanawiam się więc, ile ze współczesnych dzieciaków przebrnęło przez nią.
Jako nauczycielka gimnazjalna wiem, że dzieci czytają, wbrew temu co się zwykło sądzić. Może nie tyle co kiedyś, a może nawet nieporównywalnie mniej, (choć z pewnością i tak więcej niż ich rodzice), ale Świat Zofii, to chyba książka zbyt oderwana od ich świata. Teraz prawdy uniwersalne tłumaczą takie książki jak Harry Potter – zresztą także cudowne! Świat Zofii, nawet dla mnie, był momentami ciężki do ogarnięcia. Tajemniczy nauczyciel, praktycznie na każdym kroku przekonuje Zosię, że filozof jest jak dziecko, które zachwyca się światem, i że to dzieci właśnie mają tę naturalną cechę, która czyni filozofa, filozofem. W ten sposób oswaja Zosię z tak trudną i często niepojętą, a jeszcze częściej bagatelizowaną przez dorosłych nauką, która przecież, paradoksalnie, zbudowała cały nasz współczesny świat.
Zosia jest tak cudownie otwarta na nauki, tak trzexwo myśląca a zarazem wzruszająco naiwna w swym entuzjazmie dla nauk Alberto Knoxa. Uwielbiam fragment, kiedy Zosia pisze kartkówkę z religii – zachwycające są pytania, a jeszcze bardziej odpowiedzi dziewczynki, (jako nauczycielka, potrafię sobie wyobrazić, co z takimi odpowiedziami zrobiłyby moje koleżanki katechetki. Już widzę tę kartkę zmasakrowaną czerwonym długopisem…)

W dzieciństwie czytałam mnóstwo książek. Pochłaniałam je jedna po drugiej – po prostu brałam z półki pierwszą z brzegu, a potem tę stojącą obok i następną, i następną. Rodzice patrzyli na mnie jak na „czytelniczą bulimiczkę”. Myśleli, że tak samo szybko jak czytam, tak samo szybko wydalam pochłonięte treści. Nie wierzyli, że czytając tyle, jestem w stanie świadomie coś z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zgadzam się tymi wypowiedziami na temat książki "Szukaj mnie" Weroniki Wierzchowskiej, które opisują ją jako lekturę badzo lekką i nie wymagającą większego zaangażowania myślowego. Przelatuje ona przez czytelnika jak lekkostrawny posiłek, nie pozostawiając większego echa, nie wzbudzając burzliwych emocji, a co za tym idzie nie sprawia, że za jakiś czas, wycierając książkę z kurzu, zapałam chęcią ponownego jej przeczytania, choćby fragmentarycznie.
Podwójne historie czyta się zawsze z ciekawością, porównuje jedną do drugiej, no i oczywiście wybiera sobie tę preferowaną. Osobiście uważam, że historia sprzed lat ma większy pazur, jest bardziej życiowa, klimatyczna. Jej bohaterka wzbudza o wiele więcej sympatii niż bohaterki współczesne. Ogólnie, terazniejszość w tej książce jest wyjątkowo nijaka - Julia,(może najmniej), Ola i Ania są sztuczne, wręcz karykaturalne! Choć są w wieku zbliżonym do mojego, nie wyczuwam z nimi żadnego związku - bliżej im do rozchwianych emocjonalnie gimnazjalistek. Są niesympatyczne i wręcz bezdennie głupie. Nie chce mi się wierzyć, że takie kobiety naprawdę istnieją.
Mam jednak duży szacunek do słowa pisanego, słowa, które nie tyle ubogaca, co odpręża, relaksuje, momentami bawi. No i może następnym razem, zamiast po raz kolejny ochrzcić bałagan burdelem, krzyknę: "Co za zamtuz!" lub "Ale lupanar!", (ukłon w stronę nie do końca udanej próby przywołania przez autorkę klimatu lingwistycznego dawnych czasów). Ostatni plusik: naszła mnie ochota na odkrycie napoju, jakim jest orszada.

Zgadzam się tymi wypowiedziami na temat książki "Szukaj mnie" Weroniki Wierzchowskiej, które opisują ją jako lekturę badzo lekką i nie wymagającą większego zaangażowania myślowego. Przelatuje ona przez czytelnika jak lekkostrawny posiłek, nie pozostawiając większego echa, nie wzbudzając burzliwych emocji, a co za tym idzie nie sprawia, że za jakiś czas, wycierając książkę z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Syn Jo Nesbø
Ocena 7,6
Syn Jo Nesbø

Na półkach: ,

To moja pierwsza książka Nesbo, a i ogólnie niewiele przeczytałam książek tego typu. Ukochane przeze mnie kryminały Agathy Christie są nieco inne w odcieniu. A jednak... książkę pochłonęłam w półtora dnia, nie uchybiając przy tym obowiązkom względem trzynastomiesięcznego szkraba.
Sam klimat książki jest niesamowity, jakby niezgodny sam w sobie. Z jednej strony mamy lato, upały w Oslo, mieście, które winno być piękne ze względu na okoliczności przyrody, z drugiej zaś autor nie pozwala nam na beztroską turystykę i odsłania przed nami prawdziwe bagno, melinę pełną mętów, ćpunów i morderców.
Postać głównego bohatera też "mocno podwójna". Niby zły, a jedak dobry. Niby czujemy do niego odrazę, a jednak będziemy go lubić. Niby człowiek z krwi i kości, a jednak jakby nie z tego świata, taki jexdziec apokalipsy, który z ponadprzeciętnym sprytem/fartem wymierza sprawiedliwość - przecież to nie James Bond, agent z licencją na zabijanie, po setkach szkoleń, tylko ćpun, który dorastał w więzieniu i nie wie nawet o internecie w telefonach komórkowych. Ta postać, jak dla mnie, uczyniła książkę nieco bajkową, co wcale nie było rozczarowujące.
Wciągająca ta książka była i przypuszczam, że nią właśnie rozpoczęłam przyodę z Jo Nesbo, (dotychczas nieznanym mi do tego stopnia, żeby aż jego imię przypisywać kobiecie!).

To moja pierwsza książka Nesbo, a i ogólnie niewiele przeczytałam książek tego typu. Ukochane przeze mnie kryminały Agathy Christie są nieco inne w odcieniu. A jednak... książkę pochłonęłam w półtora dnia, nie uchybiając przy tym obowiązkom względem trzynastomiesięcznego szkraba.
Sam klimat książki jest niesamowity, jakby niezgodny sam w sobie. Z jednej strony mamy lato,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Aleksander Dumas to jeden z moich ulubionych pisarzy. Tak jak Juliusz Verne opakowywał nauki ścisłe w przygodę, tak Dumas zwykł z historii robić nie lada atrakcję.
Niestety tym razem rozczarowałam się bardzo. Nuda okropna, zagmatwanie, które co i rusz autor próbuje naprawiać zbiegami okoliczności, czyniąc powieść bardzo infantylną.
A na domiar złego, to wydanie...Kolekcja Hachette - istna kolekcja błędów drukarskich! I nie chodzi tu, o jakieś sporadyczne literówki, usterki w nazwach oryginalnych, które wiadomo, jak przystało na język francuski, są trudne. Czasem całe wyrazy są poprzekręcane. Na każdej niemalże stronie można się czegoś doszukać. Zamiast "wyruszyli w stronę katedry Notre Dame" jest "wyruszyli w stronę karety Notre Dame". I wiele podobnych błędów, które zapewne wzmocniły zły odbiór tej książki. Osobiście, nie polecam tytułu, a już na pewno nie w tym wydaniu.

Aleksander Dumas to jeden z moich ulubionych pisarzy. Tak jak Juliusz Verne opakowywał nauki ścisłe w przygodę, tak Dumas zwykł z historii robić nie lada atrakcję.
Niestety tym razem rozczarowałam się bardzo. Nuda okropna, zagmatwanie, które co i rusz autor próbuje naprawiać zbiegami okoliczności, czyniąc powieść bardzo infantylną.
A na domiar złego, to wydanie...Kolekcja...

więcej Pokaż mimo to