Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki City 6. Antologia polskich opowiadań grozy Dariusz Barczewski, Aleksandra Bednarska, Tomasz Ciastoń, Feranos, Michał Górzyna, Krystian Janik, Aleksandra Knap, Beniamin Koffe, Kazimierz Kyrcz jr, Paweł Lach, Krzysztof Maciejewski, Kornel Mikołajczyk, Anna Musiałowicz, Dariusz Muszer, Ksenia Olkusz, Tadeusz Oszubski, Marta Radomska, Marcin Rojek, Anna Szczęsna, Flora Woźnica, Zeter Zelke, Michał Zgajewski
Ocena 8,0
City 6. Antolo... Dariusz Barczewski,...

Na półkach: , , ,

W ramach eksplorowania polskiej literatury grozy XXI wieku przyszła kolej na ukazującą się od kilkunastu (!) lat serię “kwadratowych” książeczek od wydawnictwa FORMA. Seria ta swój rozkwit miała jakieś dziesięć lat temu - dzisiaj jedynym przejawem aktywności są kolejne antologie opowiadań z serii “City”.

Plan był taki, by zacząć od pierwszej z nich, “City 1” z roku bodajże 2009 (okrągłe 15 lecie by to było!), ale, trzeba trafu, że akurat na świeżo wyszła szósta część, zatem zamiast grzebać w archiwaliach postanowiłem lekturę cyklu zacząć od końca.

No i to był dobry wybór - bowiem antologia ta zaskakująco wręcz mi się spodobała (no ok, nie, wiem, jakie było “City 1”, być może jeszcze lepsze), zapewniając mnóstwo dobrej rozrywki. Zaskakująco, gdyż, przyznam, nie zawsze antologie pisane na zadany temat, antologie, gdzie grono autorów dobierane jest w ramach kryteriów towarzyskich, są wystarczająco interesujące (napiszę oględnie) dla postronnego czytelnika. Tymczasem “City 6” to antologia tematyczna, opisująca na różne sposoby istotę Miasta, jako konstruktu fabularnego czy jako elementu scenografii opowiadanych historii. Skład autorów z kolei potwierdza pewną “środowiskowy” charakter doboru tekstów do antologii, jest całe grono weteranów serii, którzy publikowali już w poprzednich częściach serii.

Mimo powyższych obaw końcowy efekt wypadł zaskakująco udanie; lektura zbioru przyniesie fanowi grozy dużo frajdy a zróżnicowanie tematyczne zapewni

Opowiadanie objęte są fabularną klamrą - to podzielony na dwie części krótki tekst Kazimierza Kyrcza - rekomenduję czytanie go naraz w całości, oderwane od siebie oba fragmenty nie zmierzają donikąd, po połączeniu dają zgrabne, weirdowe opowiadanie będące esencją, swoistym pendant “miejskości” zbioru.

A potem mamy najbardziej konkretny strzał w szczękę - Zeter Zelke i jej opowiadanie “Mimik” . “Mimik” to horror sci-fi - Ziemia jest przedmiotem inwazji z kosmosu - najeźdźca potrafi przybrać dowolną formę materialną, nieliczna, topniejąca grupa survivorów przebija się przez zrujnowane miasto… Uuuaa! ALEŻ TO BYŁO DOBRE! Z twistami, z mocnym zakończeniem, łączące w jedno dwa genialne filmy Johna Carpentera - “Ucieczka Z Nowego Jorku” i “Coś”. Gdyby szukać jednostkowych ocen to byłoby to 10/10, naprawdę “rare bird” - “Mimik” wchodzi jak masło i zgarnia pełną pulę. Zeter Zelke jest mało znana, najczęściej można ją spotkać w kolejnych odsłonach serii City (było coś o “weteranach”), no i już się cieszę na kolejne lektury, bo mam całą serie. Tak 3mać!

Horror sci-fi to w ogóle wdzięczna formuła dla opowieści o Mieście. Drugą perełką zbioru jest “Zanęta” Kornela Mikołajczyka, podobnie jak “Mimik” opisująca ludzkość zaatakowaną przez Najeźdźców z Kosmosu. Post-apokaliptyczna rzeczywistość, opustoszałe ulice wymarłego Miasta, a z nieba zwisają tytułowe “zanęty” - indywidualnie dopasowywane pokusy na haczykach, porywające ludzi ku niebiańskiej ułudzie - zwierciadlanemu odbiciu Miasta, wiszącem w górze nad ziemią. Bohater, wynalazca, tęskni za porwaną przez taką zanętę żoną i konstruuje coraz to nowe urządzenia do obrony przez haczykami. Aż nagle, pewnego dnia zanęta kusi również jego. Doskonały pomysł, świetne wykonanie. Brawo.

I dalej idziemy w klimaty s-f i post apo. Oto “Piasek Pod Oczami” Aleksandry Knap. Ludzie muszą wybierać - czy są gotowi na ciężką fizyczną pracę w wiejskiej Kolonii czy może jednak wolą rajskie życie w Mieście? Tylko czy można żyć w raju za darmo? Gęsty, post-apokaliptyczny weird, z klimatami dystopijnymi sięgającymi Wellsa (“Wehikuł Czasu”) czy netflixowego serialu “3%”.

Pozostałe opowiadania można, dość umownie, podzielić na dwie części - przywołane powyżej weird fiction, i tzw. “plain horror” - rasowe opowiadania niesamowite. W obu grupach mamy do czynienia z bardziej i mniej udanymi kreacjami. Zacznę ich omówienie od weirdu :

“Wszystkie Oczy Patrzą” Aleksandry Bednarskiej - to gangsterska historia neapolitańska. Wyrzuty sumienia z powodu śmierci ojca prześladują młodego cyngla mafijnego. Wprawdzie niby się tacie należało, ale w konsekwencji popełnionego morderstwa (?) młody wszędzie widzi oczy, w końcu popadając w grożący jego obowiązkom obłęd; tak, aż cosa nostra zmuszona jest wydać wyrok.… Jest nerw, jest fajny styl w opowiadaniu, nawet jeśli fabularnie nie wszytko się idealnie spina.
W “Blackoucie” Marty Radomskiej samotna młoda kobieta wraca autobusem przez pogrążane w mroku miasto, ścigana, jak wszyscy inni wokół, przez traumy z przeszłości, kolejne bardzo dobrze napisane opowiadanie, morfujące codzienność w grozę.

Mocno wbija się w pamięć “Istota Bólu” Tomasza Ciastonia. Starzejący się pielęgniarz zatrudniony w ponurym szpitalu, w wolnym czasie zajmuje się gwałceniem trupów pięknych dziewcząt (sic!) i formowaniem z gnijących resztek pooperacyjnych pomnika Istoty Bólu. Pewnego dnia do szpitala przywożą zwłoki wnuczki, która popełniła samobójstwo… Wyjątkowo obrzydliwe, turpistyczne opowiadanie, z gęstym, niepokojącym klimatem przywołującym nieco “Królestwo” Larsa Von Triera.

Również paskudna i turpistyczna jest “Koronkowa Dziewczyna” Anny Szczęsnej, gdzie bohater zatrudniony w kieracie bezimiennego Miasta podejmuje skazaną na klęskę próbę ucieczki, by po jej niepowodzeniu, okaleczony, trafić w inne miejsce systemu.

Mniej mniej przekonały “Miasto Fregoliego” Krzysztofa Maciejewskiego - opowiadanie napisane pięknie,. ale niestety, nie bardzo rozumiem twórczość Krzysztofa, nie inaczej jest też tym razem. Bohater szukający swego wroga natrafia w końcu na samego siebie? Za trudne.
Nie bardzo też mi się spodobał “Blaszak” Beniamina Koffe - nieprzekonujący mariaż weirdu (samotny przegrany bohater kontra Wielki Zły Świat) z bizarro (zakończenie cytujące “Iron Mana”?)

No i jeszcze “Samotność K.”- Flora Woźnica ma swój charakterystyczny, mocno indywidualny styl, jak on nie przypasuje (a mnie do końca nie przypasował) to czytelnik ma problem. Jej opowiadania mają niewiele fabuły, to raczej moralitety - tym razem starzec, będący czymś na kształt “nieświadomego demona miasta” co jakiś czas dokonuje rzezi skorumpowanych mieszkańców metropolii.

Druga grupa to, jak pisałem, “plain horror”, zestaw dobrze wymyślonych i dobrze napisanych opowiadań niesamowitych, rasowej grozy. Wymienić tu można :

“Lustro Wieczności” Michała Górzyny - tytułowe lustro to brama do zaświatów, w których mroczne, demoniczne siły walczą między sobą skłaniając śmiertelników do pomocy. Żywe tempo przygody, jump scary, twisty - miód malina. Można by tu i ówdzie na krawędziach podszlifować pomysł, bo odrobinę chwilami infantylny się wydaje, ale generalne wrażenie pozostaje pozytywne.

“Kult” Michała Zgajewskiego jest klasycznym kryminałem noir z prywatnym detektywem szukającym zaginionej blondynki - w tle zagadki skrywa się zaś tajny lovecraftowski kult. Fajny styl naśladujący Chandlera i krótka zwarta fabuła, - to na plus, do poprawy bardzo jeszcze surowy styl, nieumiejętność połączenia kpiarskiego nastroju hard boiled z horrorem - a duży minus to OKROPNE - “to był tylko sen” - zakończenie! Tak nie można, za to można czerwoną kartkę dostać!

Udane jest też opowiadanie Pawła Lacha “Ta Tajemnica” - tytułowa tajemnica skrywa się w szklanych ozdobnych kulach z ośnieżonymi domkami, w których zamknięta jest historia zbrodni sprzed lat. Obsesja ich posiadania i rozwiązania zagadki zżera głównego bohatera. Klimatyczne, choć trochę niedowarzone, bez dobrej pointy. Gdyby wszystko podlać sosem z serii współczesnych morderstw, byłoby Muala.

No i jeszcze niezawodna Anna Musiałowicz i arcysmutne opowiadanie “Spokój”, w którym kobieta zażywa tytułowego spokoju po samobójczej śmierci przemocowego syna, którego duch nawiedza matkę błagając przebaczenia swych win.

Nieco słabsze od wyżej omówionych, ale nadal interesujące są :

“Wigilia 1962” Dariusza Muszera - dziecko wygląda reszty rodziny, która leży martwa (why?) w pokoju obok. Opis wigilii w gomułkowskim PRL jest znakomity, trochę gorzej wypada element fantastyczny.

“Piwnica” feranosa zaczyna się ciekawie - jest tytułowa piwnica i straszący w niej bohatera duch zaginionego Ojca, w rozwinięciu też jest ciekawie - usiłując wyjaśnić tajemnicę narrator poznaje pewną dziewczynę, wraz z nią trafia do skrywanej stacji metra, metro, ale na koniec nie bardzo wiadomo, dokąd merytorycznie opowiadanie zmierza - trochę jakby autor pomysłu nie dogotował a historia rozpada się w użalanie nad losem i Złą Kobietą. Kudosy za niezły klimat i interesujący styl pisania.

Jest jeszcze “Forte, Piano, Fortissimo” Tadeusza Oszubskiego - napisana pewnym piórem klasyczna opowieść niesamowita o “zaklętym” fortepianie porywającym kolejne grające na nim osoby,

W końcu Krystian Janik i “Filmowiec I Jego Cień”- producent snuff filmów wsadzony do więzienia za próbę wejścia na rynek filmów dziecięcych marzy, bo po wyjściu zemścić się na tym, który go wydał i opowiada swe plany siedzącemu z nim gangusowi. Po wyjściu gangus czeka przy bramie więzienia…. Trochę brak logiki w tym tekście - nie wiadomo po co czekano z finałem tyle lat na przypadkowym cmentarzu, no i bardziej sensacyjne (dobrze oddany burzliwy klimat najntisowy) niż horror - więc klimat lepszy niż fabuła, ale overall dobrze się czytało i dobrze jest to napisane.

Jak jest Miasto, to jest i Morderca. Dwa opowiadania traktują o zbrodni. W udanym “Miasto, Masa, Multiplayer” Dariusza Barczewskiego - seryjny morderca spleciony jest z Miastem w jedno, współdziała z nim, jest trochę jak instrument krwiożerczego Molocha - aż do czasu, kiedy zawiedzie, i miasto zastąpi go kolejnym. Nieco przegadane i nieco przemądrzałe, ale dobry pomysł. Nieco mniej przekonuje- “Ja Tylko Chciałem Pomóc” Marcina Rojka - jedna krwawa plama zabójstwa na niezbyt interesującym tle opowieści.

+

No i to by było na tyle - dużo czytania, dużo dobrych, świeżych opowiadań, ciekawych pomysłów, dobrego warsztatu. Z ciekawością cieszę się na lekturę wcześniejszych tomów serii.

W ramach eksplorowania polskiej literatury grozy XXI wieku przyszła kolej na ukazującą się od kilkunastu (!) lat serię “kwadratowych” książeczek od wydawnictwa FORMA. Seria ta swój rozkwit miała jakieś dziesięć lat temu - dzisiaj jedynym przejawem aktywności są kolejne antologie opowiadań z serii “City”.

Plan był taki, by zacząć od pierwszej z nich, “City 1” z roku bodajże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych historii sięgających wgłąb historii wampirów, zapoznających nas z szerokim wachlarzem postaci mamy kameralną, bardzo zwartą fabularnie przygodę głównego bohatera sagi, wampira Lestata, który, znużony swą wampiryczną nieśmiertelnością zapragnął choć na chwilę zaznać ludzkiego losu…

+

Jako się rzekło, Lestat de Lioncourt po wydarzeniach opisanych w pierwszej trylogii Kronik Wampirów, szczególnie zaś po zakończeniu swej krótkiej kariery muzyka rockowego, ponownie popadł w wampirze znudzenie i zniechęcenie. Poględziwszy nieco na ten temat ze swym ludzkim przyjacielem, generałem Talamaski (tajny zakon badający różne zjawiska nadnaturalne), Davidem Talbottem (ględzenia będzie w Złodzieju Ciał co niemiara…) decyduje się na …próbę samobójczą (sic!). Przybywa zatem na pustynię Gobi i lotem pionowym startuje, niczym Ikar, ku palącym płomieniom Słońca.
No ale Lestat okazuje się, nie pierwszy zresztą raz, Wampirem Niezniszczalnym. Owszem, spada w płomieniach na pustynny piasek, owszem, musi dochodzić do siebie dłuższy czas, ale ostatecznym efektem nieudanego samobójstwa jest jedynie…bursztynowa opalenizna! (sic!), no i przekonanie, że jednak wampirze życie ma jeszcze dla niego wiele ciekawego do zaoferowania.

Lestat podróżując po świecie kilka razy napotyka wielce przystojnego młodzieńca. Mężczyzna wysyła wampirowi w prezencie dziwne książki (pierwszą z nich jest “Coś Na Progu” Lovecrafta - brawo!), wszystkie dotykające motywu przenoszenia osobowości ludzkich między ciałami (nb. zabrakło kanonicznego “Avatara” Theophile Gautiera - widać w temacie literackiej grozy Anne Rice miała jeszcze conieco do nadrobienia). Po kolejnej naradzie z Talbottem Lestat pojmuje zawoalowane aluzje nieznajomego - to potężny czarownik, niegdyś również funkcyjny Talamaski - dysponujący mocą wspomnianej zamiany ciał ! Oferuje on Lestatowi przeżycie wspaniałej przygody - spędzenie jednego dnia w ciele człowieka! W tym samym czasie mag “zamieszkałby” oczywiście w ciele Lestata…

Monsieur de Lioncourt jest tak podekscytowany perspektywą ponownego ujrzenia świtu (nb. chwilę wcześniej widział to słońce całkiem z bliska, jak go spalało na pustyni Gobi, więc nie wiem, skąd ten zapał…), ponownego “pobycia” człowiekiem, że, nie zważając na ostrzeżenia Talbotta oraz swego ukochanego wampira Louisa (tak, wraca mękoła tej sagi…) decyduje się na zamianę…

Lestat stawszy się ponownie człowiekiem zaczyna - no jasne - od najedzenia się, schlania i przygodnego seksu. Chwilę później jednak “czar pryska”, życie w ciele człowieka okazuje się boleśnie wulgarne i niesmaczne (ta paskudna fizjologia…), co gorsza, czarownik ukradł swego byłemu ciału praktycznie wszystkie pieniądze, a najgorsze -człowiek to istota słaba i nader śmiertelna…ciało zamieszkiwane przez Lestata szybko łapie, drepcząc z lichym ubraniu po zaśnieżonym Georgetown, ciężkie zapalenie płuc i ląduje w okolicznym szpitalu walcząc o życie…

Oczywiście podły czarownik nie zamierza dotrzymać słowa i zamiast wrócić na obiecaną powrotną zamianę znika bez śladu w ciele Lestata. Tymczasem nasz wampir, uwięziony w lichej, ziemskiej powłoce musi znaleźć sposób na odkręcenie tego wszystkiego. Najpierw uderza do Louisa, kiedy zaś ten stanowczo odmawia mu pomocy, pomocną rękę wysunie do byłego wampira David Talbott.

Obaj mężczyźni odnajdują (dzięki serii brutalnych wampirycznych zbrodni) fałszywego Lestata, który podróżuje przez Karaiby na pokładzie luksusowego statku wycieczkowego, sami wykupują miejsce w rejsie i przystępują do realizacji swego planu…

+

Bałem się “Złodzieja Ciał”, bowiem potrafi czasami koturnowy styl Rice przymęczyć, no i o czym dalej możnaby tu pisać, można się zastanowić wspominając wydarzenia z pierwszej trylogii. Jednak powieść okazała się całkiem udanym resetem serii, zupełnie zmieniając tonację i klimat znany z poprzednich części. Jak już pisałem, zamiast sięgającej tysiące lat wstecz historii, zamiast kolejnych wampirycznych Krewnych i Znajomych Królika, wyskakujących z kapelusza na kolejnych stronach sagi, mamy zwartą, kameralną opowieść współczesną. Trójka dobrze odmalowanych głównych bohaterów - Lestat, David Talbott i sam Złodziej Ciał, dwójka postaci uzupełniających (Louis - wet blanket jak zwykle) i ludzka kochanka Lestata, siostra zakonna (sic!) Gretchen, parę lokalizacji - zaśnieżone Georgetown i pokład liniowca Queen Elisabeth - to zaskakujące odświeżenie serii.


Mniej jest też klimatów perwersyjnej seksualności, która wcześniej momentami wręcz przyduszała fabułę. Oczywiście biseksualność czy homoseksualność bohaterów nadal grają w powieści swą rolę, ale nie wzbudzają już większego poruszenia - dziś odmienna orientacja seksualna nie budzi już niezdrowych emocji. Ze szczegółów, mamy dwa, opisane raczej detalicznie, zbliżenia Lestata ze śmiertelniczkami, jedno brutalne, praktycznie gwałt, drugie romantyczne - oba bardzo uzasadnione fabularnie.

Nadal rozważania Rice na temat ludzkiej śmiertelności, na temat sensu życia, dominują nad fabularną akcją, nadal jednak tej ostatniej wystarczy na dobrą zabawę dla fana bardziej przygodowej literatury. Choć nie ma co zaprzeczać, że powszechne ględulenie Lestata z każdą napotkaną postacią chwilami przymęcza.

Nie do końca przekonuje przewijający się przez całą powieść wątek “ducha Claudii”- Lestata prześladuje, jako chyba. symbol wyrzutów sumienia, dziecięcy wampir Claudia, która została stworzona przez Lestata w prezencie dla swego ukochanego Louisa a następnie spalona przez wampiry w Paryżu w zemście za zamach na życie samego Lestata (to przypomnienie dla tych, którym fabuła “Wywiadu Z Wampirem” się być może zatarła).

Najbardziej zaś razi…głupota i bezbrzeżna wręcz naiwność samego Lestata. Naprawdę, trzeba mieć IQ pantofelka (taki pierwotniak, nie damski obuw), żeby uwierzyć, że znany z kłamstw i nieuczciwości Złodziej Ciał dobrowolnie będzie chciał oddać Lestatowi zagarnięte ciało (już pomijam wręcz idiotyczny pomysł samej Rice, mający to uzasadniać - mianowicie miał się Złodziej połasić na miliony dolków, które mu po zakończeniu zamiany oferował Lestat, tak jakby, samemu “będąc” Lestatem, nie mieć dostępu do całości jego fortuny!).
Jakby tego było mało, Lestat daje się nabrać drugi raz! Kiedy już “odwojuje” swe ciało, znowu zostanie zrobiony w konia przez Złodzieja, a tak prostacko, że, dosłownie, przygodny kelner w restauracji by się mógł di niego nachylić i szepnąć “panie ładny, ale pomyśl pan sekundę, coś to Grubo Nie Funguje”.
Końcowy, drapieżny twist fabularny (akurat faktycznie zaskakujący) nadrabia wcześniejsze niedogodności bardzo udanie kończy powieść.

To sum up - “Opowieść O Złodzieju Ciał” to nie jest oczywiście żaden kanon, jak ktoś za stylem i snujną narracją Rice nie przepada, niech nawet nie próbuje, ale dla fanów serii pozycja zdecydowanie udana. Ulubiony bohater, ciekawy pomysł, zwarta fabuła - czego chcieć więcej? Good stuff.

“Opowieść O Złodzieju Ciał”, czwarty tom “Kronik Wampirów”, przynosi znaczną zmianę tonacji wobec swoich porzedników. Zamiast rozlewnych historii sięgających wgłąb historii wampirów, zapoznających nas z szerokim wachlarzem postaci mamy kameralną, bardzo zwartą fabularnie przygodę głównego bohatera sagi, wampira Lestata, który, znużony swą wampiryczną nieśmiertelnością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dobra, będzie dużo, w sumie za dużo, ale tak to jest, jak się Fanatyczny Wyznawca weźmie do pisania… chciałem początkowo dzielić na części ale jednak Adoracja Mrocznego Sakramentu musi się odbyć w całej rozciągłości… :
W słynnym (wśród fanów weirdu ofkors) cytacie z Washington Post Thomas Ligotti nazwany został “the best kept secret in contemporary horror fiction”. Niespecjalnie się o nim mówi czy pisze, od sam od dawna zresztą twórczo milczy, więc tym bardziej usuwa się w cień - niczym pisarz Wrześmian w grabińskiej “Dziedzinie” (żeby już doweirdować do końca). Zatem tylko nieliczni (nawet wśród fanów weirdu) będą mieli wystarczająco dużo determinacji, by zadać sobie trud i brnąć w pokręcone ligottiańskie frazy w jego ojczystym angielskim. Jak przecież wiadomo, nawet po polsku “ciężko się to czyta”, tabuny słów, zero akcji i zero dialogów.
No ale “Grimbscribe” wciąż jeszcze nie ukazał się w Polsce, więc Fanatyczny Wyznawca wyboru praktycznie nie ma… a ci nieliczni, którzy sobie ten trud zadadzą, przeżyją w trakcie lektury niezliczone chwile mrocznego oświecenia (fajny oksymoron mi wyszedł 🙂 btw), bowiem jest “Grimscribe’ zbiorem opowiadań pięknych, mroczno-poetyckich, genialnie przerażających, prawdziwą weirdową ucztą.
“Grimscribe” spotkał się z chłodniejszym niż debiutanckie “Pieśni Umarłego Marzyciela” odbiorem. Krytycy pisali o “syndromie drugiej książki”, że niby wyraźnie słabsza od genialnego pierwszego zbioru. Ta ocena zmieniła się poprzez lata - dziś już “Grimscribe” cieszy się zasłużoną renomą i uwielbieniem (nb. został wydany wspólnie z “Pieśniami” oraz trzecim zbiorem, “Noctuary” jako pojedynczy omnibus pt. “Nightmare Factory”).
Przy czym faktem jest, że “Grimscribe” różni się od znacznie przystępniejszego fabularnie debiutu. Tam Ligotti bawił się znanymi konwencjami grozy, ułatwiając za ich pośrednictwem czytelnikowi wejście w swój świat - a to był seryjny morderca jakiś, a to wampir czy duch, wszędobylskie lalki i manekiny… Tymczasem w “Grimscribe” kończą się wszelkie pomoce - czytelnik zmuszony jest rzucić się na głowę w smoliście czarną toń wijących się koszmarów i przerażających, wymykających się prostemu opisowi czy łatwemu zrozumieniu wizji autora.
Opowiadania z “Grimscribe” są - z kilkoma znaczącymi wyjątkami - bardzo statyczne, prawie że pozbawione akcji fabularnej. Duża ich część przypomina długimi fragmentami prozę poetycką (takie “poematy grozą”), gdzie przerażenie nie wynika z fabuły a jest nieodłącznym elementem klimatu, nastroju i opisów “cudownie straszliwych tajemnic”.
Ale jakież to jest Mrocznie Piękne! Opowiadania z “Grimscribe’a” to poetyka naprawdę najwyższej próby artystycznej. Przy głębi grozy wzbudzanej przez grimscribe’owe upiorne wizje, wiersze Lovecrafta z “Grzybów Z Yuggoth” wydają się infantylnymi rymowankami“!
Z tym, że w żadnej mierze nie należy deprecjonować wpływu Mistrza z Providence na twórczość Mistrza z Detroit. Przeciwnie, gigantyczny cień Lovecrafta unosi się nad całością zbioru, a już szczególnie znany z “Muzyki Ericha Zanna” (opowiadania, które pasowałoby jak żadne inne do zawartości “Grimscribe”) motyw obcego, koszmarnego uniwersum napierającego na granice znanej nam rzeczywistości, pojawia się co i rusz w kolejnych opowiadaniach i przenika całość zbioru Ligottiego.
Drugim często powracającym tematem są - nietypowo dla Ligottiego - kolory. Tak, to zaskakujące, proza Ligottiego bowiem wdaje się szczególnie “monochromatyczna” (zob. np. “Teatro Grottesco”), zanurzona w czerniach i szarościach, tymczasem w “Grimscribe” kilka znaczących razy (“Flowers Of The Abyss”, “In The Shadow Of Another World” czy wreszcie końcowy”The Shadow At The Bottom Of The World”) erupcje dziwnych “pozaziemskich” kolorów stanowią istotną część opowieści.
I wreszcie, o ile nadal cieszą fanów tak pożądani kultyści Zła (“Nethescurial”, “The Dreaming Of Nortown”), nadal potrafi się objawić jakiś szalony i upiorny doktor (“The Cocoons”), to, ze popularnych ligottiańskich wątków, znacznie mniej jest lalek i manekinów, mniej też wijących się mrocznych ulic starych miast (zamiast tego pojawiają się przedmieścia i opuszczone samotne budynki).
Ale dobra, mogłbym tak piać bez końca, jak nawiedzony derwisz, ale pora rzucić konkretniejszym okiem na zawartość zbioru. Jak to jest typowe dla Ligottiego, opowiadania są podzielone, niczym na rockowym concept albumie, na różne grupy, których granice, mimo że wyznaczone dość niejasnym kryteriami, niemniej jednak istnieją (o czym świadczą chociażby opowiadania z grupy “The Voice Of The Child” z dziecięcymi bohaterami).
Zbiór otwiera grupa “The Voice Of The Damned”, gdzie wita czytelnika wspomniany już uprzednio “Last Feast Of Harlequin” (11/10!) - Zafascynowany kulturową rolą postaci błazna/klauna antropolog, dowiedziawszy się o corocznym Święcie Arlekina odbywającym się w niewielkim miasteczku Mirocaw, przybywa, by poprzez tzw . “obserwację uczestniczącą” (i owszem, naukowiec sam posiada przebranie klauna) zebrać materiał do swych badań. Na miejscu zastaje święto w rozkwicie, ulice pełne bawiących się mieszkańców, wśród nich zaś licznych uczestników w błazeńskich strojach. Bohater, zauważywszy, że obok tego “oficjalnego” istnieje też drugi rodzaj błaznów (charakteryzują ich maski z Krzyku!), postanawia zgłębić tajemnicę…
Creepy, i to tak jeszcze! “Arlekin” to jedno z najlepszych i najstraszniejszych opowiadań w całym dorobku Ligottiego, prawdziwy tour de force. Co c, harakterystyczne, w przeciwieństwie do reszty zbioru, tutaj wyjątkowo dużo się dzieje, mamy do czynienia z regularną fabułą, wyraźnie przypominającą lovecraftowskie “Widmo Nad Innsmouth” (opowiadanie dedykowane jest zresztą pamięci H.P.L.).
Po tym prawdziwym “feast” przychodzi pora na nieco słabsze* “Spectacles In A Drawer” (7/10) - gdzie po raz pierwszy pojawia się vibe “Ericha Zanna”. Tytułowe okulary to tajemniczy artefakt, ujawniający Straszliwe Tajemnice skrywane w ludzkiej krwi, który doprowadza do obłędu ich właściciela.
Genialne “Flowers Of The Abyss” (9/10) ponownie igrają z tematem “czegoś skrywanego poza granicą pojęcia” - tym razem nazywanego“obłędem rzeczy” (“madness of things”). Nauczyciel wysłany na przeszpiegi cieszącego się złą sławą, długo opuszczonego domostwa rodziny Van Liwenn, odkrywa mroczną tajemnicę jego obecnego mieszkańca. Ależ to gęsty koszmar! Praktycznie pozbawiony akcji mroczny “poemat grozą” sięga daleko poza banalne schematy fabularne przerażając wizją wijących się “kwiatów otchłani”. No i to “madness of things”!
Pierwszą część zamyka znany już ze “Snów Umarłych 2018 “Nethescurial” (10/10). Tym razem Ligotti nieco bawi klimatem “Zewu Cthulhu”. Kultyści (ihaaa!!) poszukują na całym świecie rozrzuconych szczątek złowrogiego idola, by połączyć je ponownie w Jak Najgorszym Celu. Całość wieńczy genialny, mroczny finał ze znakomitym twistem fabularnym. Miód malina!
+
Drugą grupę opowiadań stanowi “The Voice Of The Demon”. Już pierwsze z nich - “The Dreaming Of Nortown” (9/10) - daje daje po nerach, aż miło. Dwu studentów w tytułowym mieście Nortown, jeden z nich dostaje się w Podejrzane Towarzystwo (ofkors - KULTYŚCI again), drugi zaczyna doświadczać koszmarów, w których obserwuje infernalny “zannowski” za-świat). By wyjaśnić związek swych koszmarów z przyjacielem kultystą, wyrusza jego śladem w długi nocny marsz przez miasto. Tak, czeka na nas kolejny obłędny twistowy finał.
Następne opowiadanie, “The Mystics Of Mulenburg” (6/10) chyba przekonuje najmniej* z całego zbioru . To kolejna wariacja naokoło “Ericha Zanna” - narrator odwiedza mieszkającego samotnie w odludnym domu niejakiego mistyka Klingmana, badającego historię średniowiecznego europejskiego miasta Muelenburg, w którym jak pewnego jesiennego dnia zapadł zmierzch, tak już, wbrew naturalnemu biegowi rzeczy, pozostał (to jest akurat wyjątkowo niekolorowe, takie “szare” opowiadanie).
Najbardziej “zannnowskim” opowiadaniem zbioru jest “In The Shadow Of Another World” (8/10), gdzie w kolejnym samotnym domu na przedmieściach obca, wroga rzeczywistość napiera na granice naszego świata, ale prawdziwy gem tej części to to upiorne “The Cocoons“ (10/10). Naprawdę przy lekturze tego koszmaru sennego można narobić w gacie. Zaczyna się ewidentnym nodem do postaci “hat mana” - bohater budzi się w środku nocy widząc, jak u wezgłowia jego łóżka stoi czarna postać w płaszczu i kapeluszu. Okazuje się, że “hatmanem” jest doktor narratora, który w celach terapeutycznych zabiera go upiorną podróż na upiorne przedmieścia, na których stoi upiorne domiszcze, w którym pewien upiorny typ przeprowadza upiorne eksperymenty. No i wolta finałowa! Ależ Ligotti potrafi w rwisty!
+
“Kokony” zapowiadają kolejną część - “The Voice Of The Dreamer”, na którą składają się dwa kolejne czystej (albo czarnej?) wody koszmary. W żadnym z innym opowiadań Ligotti nie staje tak blisko struktury dusznego sennego majaku jak właśnie tutaj. Najpierw - “The Night School” (9/10) - narrator, wracając nocą z kina przechodzi przez grunty swej dawnej szkoły, gdzie jakoby ponownie rozpoczął zajęcia dziwny portugalski nauczyciel, instruktor Carniero, zajmujący się nauczaniem Niewymownych A Straszliwych Tajemnic. Bohater, jak gdyby nigdy nic przyłącza się do studentów, wchodzi do tonącej w mroku szkoły, szukając klasy instruktora wspina się na kolejne piętra, coraz bardziej ociekające ciemnym, cuchnącym szlamem i coraz bardziej upiorne, by w finale zetknąć się oko w oko z pożerającą wszystko czernią…
No i “The Glamour” (10/10) !!! (ci, którzy czytali Christophera Slatskyego przypomną sobie jego “Film Maudit”). Bohater błąkający się nocą po dziwnie ożywioną dzielnicy miasta, natrafia na kino, które rzekomo miało upaść ale wciąż działa. Naturalnie nie potrafi się oprzeć pokusie i wchodzi na seans, gdzie na zali, pośród nielicznych widzów ma nie/przyjemność obejrzeć koszmarne widowisko...Ajajajaj! Jaki genialnie creepy finał - btw. Ligotti musiał sobie pewnie myśleć podczas pisania o “trylogii matek" Dario Argento.
Część “The Voice Of The Child” jest nieco mniej (jak na Ligottiego) przekonująca. W obu opowiadaniach, “The Library Of Byzantium” (7/10) i “Miss Plarr” (7/10) dziecięcy narrator jest świadkiem/przyczyną upadku (czasami dokonywanego w ekstatycznym samopoświęceniu) nauczycieli Skrywanych Tajemnic Mrocznej Strony, którzy padają ofiarami mocy poza ludzkim wyobrażeniem.
A na sam koniec cudowny “The Shadow At The Bottom Of Our World" (9/10) (ten tekst z kolei znaleźć można w “Dziwnych Opowieściach” z 2022, podobnie jak wcześniejszy “Nethescurial” w wybornym tłumaczeniu Wojtek Gunia). Najbardziej poetycki tekst z całego zbioru, prawie pozbawiony “regularnej” fabuły, początkowo przeraża wizją “tsalalowej” czarnej smoły, wyrosłej z głębi ziemi, później atakujący wyobraźnię koszmarami jesieni, kończący zaś enigmatycznym poświęceniem pana Marble, który złoży sam siebie w ofierze dla innej, mrocznej strony istnienia.
+
Dobra, niech będzie, że “Grimscribe” jest nieco “słabszy” od debiutanckich “Pieśni Umarłego Marzyciela”, przynajmniej dla fana “plain horroru”. Czasami akcja faktycznie bardzo staje w miejscu, i miesi kołami w czarnym błocku niczym ciężarówki w “Cenie Strachu”, ale, mądie, (a może mądiabl?) jakież to jest obłędnie i mroczno piękne! Nie ukrywam, w sprawie Ligockiego jestem niczym Zbyszko z Bogdańca - wyzwę “na ubitą ziemię” każdego który będzie kwękał, ale, poważniej, to jest naprawdę topka artystycznej grozy. Experience of a lifetime, kocham histerycznie.
PS.
Ale ofkors Ligotti to nie jest potrawa dla każdego, to jest typowe przypadek tzw. “acquired taste” - tego się trzeba nauczyć, czytając powoli i smakując każde zdanie. To jest proza poetycka a nie, z całym należnym szacunkiem, Stephen King. Pozwolę sobie zacytować jedną z rozwścieczonych opinii z Goodreads (2/5)
“Dear god, please just tell a story, stop describing …and tell me what is happening! Its sentences make me groan :
>The building looked much too intimate in size to afford a concealment, and i perceived a certain privacy in its appearance that made me feel a newcomer would haven been awkwardly noticeable<.
The building was small, it was goddamn SMALL, not intimate in size. And you saw a small goddamn house! That’s it!
No właśnie…jak ktoś chce po prostu “poznać story” a nie grzęznąć w meandrach wewnętrznego strumienia świadomości narratora, niech trzyma się od dzieła Mistrza z Detroit z daleka, wybierając bezpieczne terytorium Króla (z) Maine.
* - pisząc “słabsze” o opowiadaniu Ligottiego należy się liczyć, że prawdopodobnie to czytelnik nie objął czegoś właściwie. Taką mam przynajmniej impresję zawsze, jak jakiś tekst mniej do mnie trafia, że to wina mojej kulawej percepcji.

Dobra, będzie dużo, w sumie za dużo, ale tak to jest, jak się Fanatyczny Wyznawca weźmie do pisania… chciałem początkowo dzielić na części ale jednak Adoracja Mrocznego Sakramentu musi się odbyć w całej rozciągłości… :
W słynnym (wśród fanów weirdu ofkors) cytacie z Washington Post Thomas Ligotti nazwany został “the best kept secret in contemporary horror fiction”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Najpopularniejszy polski horror AD 2023, powieść lubiana i wysoko oceniana tak przez fanów jak i przez krytykę, czego wyrazem fakt, że “Plon” był jedynym reprezentantem rodzimej grozy w dziesiątce plebiscytu “Lubimy Czytać”, gdzie zresztą zajął naprawdę doskonałe 4 miejsce (wyprzedzając m.in. świetne “Tajemne Rysunki” Jasona Rekulaka), najwyższe wśród polskich pozycji, no, rzecz naprawdę godna lektury i poznania.

+

W Lublińcu żyje rodzina Wojtalów. Ojciec, matka, czwórka dzieci. Szczęśliwe rodzinne pożycie przerywa tragedia - śmierć, w dniu swoich 18tych urodzin, najstarszego syna, Krzysztofa.

Przyczyną śmierci był, jak orzeczono, silny atak alergicznej astmy, ale Monika, rok młodsza siostra Krzysztofa, nie chce przyjąć do wiadomości, że coś tak banalnego mogło doprowadzić do śmierci brata, sugeruje, że za tragedią musiało się kryć coś tajemniczego i złowrogiego, po czym rozpoczyna śledztwo mające zbadać ostatnie chwile jego życia.

Dziewczynie mimo starań niewiele udało się ustalić, a po roku ma miejsce kolejna tragedia Monika w dniu swych 18tych urodzin ginie w mającym miejsce podczas przyjęcia urodzinowego tragicznym wypadku.

Zdruzgotana tragedią żona popada w katatoniczny stupor, Wojtala jednak nie poddaje się rozpaczy, chce walczyć ze złym losem, za kolejny rok 18tkę skończą przecież najmłodsze dzieci - bliźniaki. Ojcu w śledztwie pomaga partner Moniki, oficer policji z lokalnego posterunku. Bada on związek, jaki ze sprawą ma ograniczony umysłowo pacjent lublinieckiego szpitala psychiatrycznego, posiadający dziwną moc przewidywania nadchodzących tragicznych wydarzeń (tajemne rysunki obrazujące śmierć w rodzinie Wojtalów).

Sam Wojtala coraz bardziej dopuszcza do swej świadomości, że nad jego rodziną wisi jakaś “klątwa”. Okoliczności śmierci obojga dzieci nie dają mu spokoju, uderzająco przypominają bowiem okryte tajemnicą, wypierane z pamięci wydarzenia sprzed lat, sytuacje, których był uczestnikiem, tragedię, której był sprawcą. Jak się okazuje, “śmiertelna klątwa” ma imię, tyle, że cała sprawa dotyczy osoby dawno już zmarłej… czy mamy tu do czynienia z zemstą zza grobu, czy też może martwa przeszłość nie jest aż tak martwa. No a przede wszystkim - czy słuszne jest, bo to dzieci miały cierpieć za winy rodziców?


Wojtala, chcąc złamać klątwę i ratować rodzinę, opracowuje absurdalny plan - miesiącami w ogrodzie buduje doskonale przygotowany schron, w którym jego najmłodsze latorośle, odcięte od wszelkich zagrożeń które może przynieść im świat, przeczekają koszmarną datę.

Ale tragedia nie jest tak łatwa do uniknięcia - autor ma dla nas naprawdę zaskakującego (pal sześć, czy bardzo mądrego…) końcowego twista.

+

Obawiałem się początkowo, że “Plon” będzie kontynuacją poprzedniej powieści Grzegorza Kopca “Eksperyment”, powieści również popularnej wśród polskich fanów grozy, powieści, która mi się jednak specjalnie nie podobała - na dodatek nie uważam wykreowanych tam postaci za wystarczająco ciekawe, by kontynuować ich losy. Na szczęście “Plon” jest czymś zupełnie innym, czymś ciekawszym i śmielej pomyślanym.

“Plon” to historia rodzinna opisująca wzajemne relacje między jej poszczególnymi członkami w obliczu tragedii i zagrożenia, to trochę thriller - z postacią mordercy-mściciela na horyzoncie, i trochę horror w klimacie “zemsty zza grobu”. Połączenie dość typowe dla prozy Deana R. Koontza, do której twórczość Grzegorza Kopca najbardziej bym przyrównał. No dobra, grozy w opisywanych wydarzeniach nie ma może zbyt wiele, ale nadrabiają to efektowne sploty fabularne, kolejne twisty i znaki zapytania, które powodują, że chce się czytać dalej w oczekiwaniu na końcowe rozstrzygnięcia.

No a ten koniec…. samo finałowe założenie zaskakująco przypomina powieść …Guya N. Smitha (#smithoweświry, przybywajcie!) “Przeklęci”. Ten sam bunkier wybudowany w ogródku celem odizolowania się od nadchodzącego zagrożenia, to samo szaleństwo ogarniające stopniowo rodzinę. No i właśnie w finale autor ma dla nas naprawdę totalnego twista - nawet jeśli nie całkiem przekonującego, to bardzo efektownego; zaskakującego a nieoczywistego.

Dodatkowy plus za dobry, przekonująco opisany wątek w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym, no i generalnie za umiejętnie oddany lokalny koloryt Lublińca - bardziej intryguje niż przesłodzony Kfason czy wannabeParyż z “Eksperymentu”.
Skoro już mowa o “Eskperymencie” - nadal psychologia postaci zdaje się nieco szwankować (to był jeden z moich zarzutów do poprzedniej powieści), co tym razem dokucza tym bardziej, że “Plon” jest historią, gdzie najważniejsze wydawało się być właśnie odpowiednie odmalowanie traumy rodziców tracących kolejne dzieci. Tymczasem wewnętrzne emocje w rodzinie Wojtalów, mimo że niby buzujące, nie bardzo przekonują, wydają się raczej elementem przesuwającym fabułę powieści do przodu niż prawdziwą, autentyczną emocją. Co jednak szczególne, nie razi to bardzo i nie odbiera przyjemności z lektury - uwaga skupia się bardziej nad pytaniem”dokąd to wszystko zmierza”.

“Plon” to nadal nie do końca jest to, co najbardziej lubię w grozie czytać, ale doceniam i sam progres warsztatu i popularność wśród fanów. Trzymam kciuki za wenę i energię Grzegorza i już czekam na kolejne powieści (nawet jeśli miałaby to być kontynuacja “Eksperymentu” :-) ).

Jak już napisałem fani Koontza (a jest ich sporo), powinni polubić Grzegorza Kopca - jest podobny vibe. Warto poznać.

Najpopularniejszy polski horror AD 2023, powieść lubiana i wysoko oceniana tak przez fanów jak i przez krytykę, czego wyrazem fakt, że “Plon” był jedynym reprezentantem rodzimej grozy w dziesiątce plebiscytu “Lubimy Czytać”, gdzie zresztą zajął naprawdę doskonałe 4 miejsce (wyprzedzając m.in. świetne “Tajemne Rysunki” Jasona Rekulaka), najwyższe wśród polskich pozycji, no,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bardzo udany retelling opowiadania H.P. Lovecrafta “Zgroza W Red Hook”, fabularnie podkręcający dość przeciętny w tym aspekcie oryginał, dodający mu scen pełnych grozy i naspięcia, a do tego zgrabnie łączący, w stylu przypominającym nieco “Lovecraft Country”, kultystów Starszych Bogów z potępieniem rasizmu.

+

Tytułowy “Czarny” Tom to czarnoskóry nowojorczyk, niechętnie zapatrujący się na oferowaną mu przez ojca perspektywę ciężkiej pracy fizycznej za kiepskie wynagrodzenie. Zamiast tego woli wyprawiać się ze swą gitarą do białych dzielnic Nowego Jorku i tam, udając ulicznego muzyka jazzowego, przyrobić jako tani “con-man”, naciągacz, człowiek od drobnych zleceń.

Jednym z takich zleceń było dostarczenie pewnej białej starszej kobiecie magicznego grymuaru. Tom, pozornie naiwniak tylko przenoszący przesyłkę jest w rzeczywistości wystarczająco bystry, by wyrwać z książki ostatnią stronę, bez której cała zawarta w niej magia jest bezużyteczna.

Pewnego dnia przed popisującym się na ulicy Tomem przystaje zamożny bały starszy mężczyzna, który przedstawia się jako Robert Suydam i oferując bajońskie wynagrodzenie zatrudnia Toma do występu na przyjęciu w jego domu. Tom przybywa w przeddzień imprezy na próbę i zastaje samego Suydama, który wkrótce zaczyna mamrotać jakieś bluźniercze zaklęcia, w efekcie których za oknami pojawia się… głębia oceanu i mury R’Lyeh (ihaaa!).
Takie sprawy to wydaje się za dużo dla naszego naciągacza, ale po powrocie do Harlemu Toma oczekuje tragedia, okazuje się, że policja zastrzeliła jego ojca - poszło o ukradzioną przez Tommiego kartkę z grymuaru, po którą przysłała skorumpowanych gliniarzy stara kobieta, jak się okazuje, czarownica tocząca magiczną wojnę z Suydamem.

Czarny Tom pragnie zemsty - decyduje się dołączyć do magicznego sabatu urządzanego przez Suydama podczas którego przywołany ma być Śpiący Bóg. Dawny drobny naciągacz staje się prawą ręką złowrogiego maga…

+

Lovecraft Wielkim Pisarzem był, to dziś rzecz bezsporna. Zachwycał i zachwyca swym geniuszem kolejne pokolenia fanów literackiej grozy. Niestety, równie bezsporną rzeczą jest paskudny, kompletnie nieakceptowalny rasizm Lovecrafta, który powoduje, że dziś postać Mistrza z Providence budzi wśród czytelników i twórców uczucia mocno mieszane - do tego stopnia, że kilka lat temu amerykańska nagroda World Fantasy Award, uosabiana statuetką Lovecrafta, zmieniła swego patrona.

Innym sposobem odreagowania tej sytuacji przez współczesnych twórców jest modny ostatnio nurt antyrasistowskich tekstów “lovecraftowskich”. Najbardziej znanym przykładem takiej twórczości jest “Kraina Lovecrafta” Matta Ruffa (dobra książka zamieniona na kiepski, “przepoprawniościowany” i pozbawiony powieściowej lekkości serial), innym zaś “Ballada O Czarnym Tomie” Victora LaValle.

LaValle swą powieść przewrotnie zadedykował : “H.P. Lovecraftowi, ze wszystkimi mieszanymi uczuciami” - i ta dedykacja znajduje pełne odbicie w treści utworu. Bowiem, obok oddania sprawiedliwości czarnym mieszkańcom Harlemu, obok potępienia rasizmu powieść stanowi prawdziwy hołd dla twórczości Mistrza z Providence.

Lovecraft, szczęśliwie, rzadko wpuszczał swe rasistowskie poglądy na karty tworzonych przez siebie opowiadań, a nawet jak tu i ówdzie mu się to przydarzyło to akurat w tych najgorszych i najmniej ciekawych tekstach*. Wyjątkiem od tej zasady jest “Zgroza W Red Hook”, jedyne z tych wchodzących w szeroki rozumiany “kanon” lovecraftowski opowiadanie, które jest jawnie rasistowskie (biograf Lovecrafta S.T. Joshi, sam przecież Hindus, więc tym bardziej trzeba docenić fanowskie uwielbienie, trochę usprawiedliwiał to faktem, że Red Hook powstał w czasie pobytu Old Genta w Nowym Jorku, i był reakcją kulturalnego, wycofanego dżentelmena na brutalność, hałas i obcesowość zmieszanej rasowo metropolii). I to właśnie historię znaną ze “Zgrozy W Red Hook” postanowił na nowo opowiedzieć La Valle w “Balladzie O Czarnym Tomie”.

Oś narracyjną stanowią wydarzenia znane z opowiadania Lovecrafta - to spisek czarnoksiężnika Roberta Suydama, zmierzający (jak zwykle…) do przywołania przy pomocy tłumów kolorowych mieszkańców dzielnicy Red Hook Wielkich Przedwiecznych (czy nawet samego Wielkiego Cthulhu). Śledztwo w sprawie makabrycznego spisku prowadzi znany z oryginalnej historii jest irlandzki policjant Malone, natomiast wkładem LaValle’a jest zaplątany w całą tę magiczną intrygę cwaniak z Harlemu, “czarny” Tommy Tester.

Przy czym “Ballada” nie jest historią skoncentrowaną na postaciach, żaden z bohaterów nie skupia na sobie wiele uwagi; LaValle chciał po prostu, oddając “rasową” sprawiedliwość czarnoskórym Amerykanom, napisać dobry lovecraftowski fanfik. I to mu się w pełni udało. Opowiadanie ma dobre tempo, mroczny klimat, sporo akcji i jump scare’ów, tak naprawdę upgraduje nieco sztywną lovecraftowską historię do postaci efektowego nowoczesnego horroru. Byłaby z tego świetna przygoda w jakimś systemie fabularnym.

Nie wiem, czy słowo “powieść” pasuje do Czarnego Toma - to jest raczej “novella” - King cztery takie historie łączy w jedno i wydaje jako zbiorek (Cztery Pory Roku) - do przeczytania w jedni popołudnie. A że świetnie napisane, oparte o pełen potencjału materiał wyjściowy, zgrabnie łączące potępienie rasizmu z dobrą przygodą, nie popadając przy tym w tani dydaktyzm czy łzawość, to i frajda z czytania duża. Do czytania najlepiej back to back ze oryginalną “Zgrozą W Red Hook” (choć nie jest to niezbędne) - nikt nie będzie zawiedziony.


PS.
Mamy do czynienia z całą falą świetnych współczesnych powieści, oddających sprawiedliwość kolorowym obywatelom USA, balansujących na granicy gatunkowej grozy. Nurt zapoczątkowała znakomita “Umiłowana” Toni Morrison, z najnowszych tytułów warto sięgnąć również po “Białe Łzy” Hari Kunzru. Trend ten występuje też w bardziej rozrywkowym horrorze, warto w tym kontekście przywołać np. “Uchroń Mnie Od Złego” Tananarive Due czy “Ring Shout” P. Djeli Clark. “Ballada O Czarnym Tomie”, jak najbardziej wpisująca się w tę stylistykę najbardziej przypomina już wywołaną “Krainę Lovecrafta” Matta Ruffa, w zasadzie mogłaby stanowić suplement do tej powieści.


* - tak, wiemy, jedno z najsłynniejszych opowiadań Lovecrafta, “Widmo Nad Innsmouth” pod postacią odrażających ryboludzi z wielkimi, grubymi wargami uosabia fizyczną odrazę, jaką w Old Gencie budzili czarnoskórzy, ale krytykując rasizm w literaturze nie powinniśmy się koncentrować na odkodowywaniu ukrytych znaczeń, na piętnowaniu artystycznej sublimacji drzemiących w duszy autora demonów, a raczej na rasowym hejcie i publicystycznych manifestach ideowych

Bardzo udany retelling opowiadania H.P. Lovecrafta “Zgroza W Red Hook”, fabularnie podkręcający dość przeciętny w tym aspekcie oryginał, dodający mu scen pełnych grozy i naspięcia, a do tego zgrabnie łączący, w stylu przypominającym nieco “Lovecraft Country”, kultystów Starszych Bogów z potępieniem rasizmu.

+

Tytułowy “Czarny” Tom to czarnoskóry nowojorczyk, niechętnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Oh Louis, Louis. Still whining, Louis. Have you heard enough? I've had to listen to that for centuries” - Lestat.

To (znakomite!) zdanie z filmowej adaptacji „Wywiadu Z Wampirem” jest najlepszym, nawet jeśli nieco złośliwym, podsumowaniem tego pomnikowego arcydzieła. Wampir z poczuciem moralności użala się przez 400 stron nad swym ciężkim nie/życiem. Nic, jak śpiewali Ramones, hey ho, let’s go :

+

Młody plantator z Luizjany, Louis de Pointe du Lac targany wyrzutami sumienia w związku z samobójczą śmiercią swego brata (za którą czuje się winny) otrzymuje od wampira Lestata „pocałunek śmierci”.
Lestat początkowo kieruje się względami natury ekonomicznej (zamożny plantator ma nieograniczone zasoby finansowe i wielką posiadłość), wkrótce jednak zakochuje się w Louisie do szaleństwa. Po krwawo stłumionym buncie czarnoskórych niewolników panowie przeprowadzają się do Nowego Orleanu. Tutaj Louis, obrzydzony okrucieństwem i krwiożerczością Lestata (sam, z szacunku dla ludzkiego życia odżywia się głównie krwią zwierząt) zamierza rozstać się ze starszym wampirem. Lestat, by ratować związek zamienia w wampira 5-letnią sierotę, Claudię. Dziewczynka, niczym zabawka, przyciągnąć ma uwagę Louisa.
Podstęp się udaje i wampirza homo-rodzinka żyje w harmonii i zgodzie przez kilkadziesiąt lat. W każdym jednak trójkącie w końcu tworzy się para przeciwko temu trzeciemu. Claudia mimo mijających lat wciąż fizycznie pozostaje małym dzieckiem; jej dorosła, kobieca natura szuka zemsty za ten nieznośny stan. Louis - oczywiście, narzeka, jojczy i marudzi, coraz bardziej zniechęcony faktem, ze prostacki Lestat nie potrafi udzielić żadnych odpowiedzi na Wielkie Pytania - skąd pochodzą wampiry, jaki jest sens ich egzystencji i sprowadzanego na ludzi Zła.
Para postanawia się uwolnić od Lestata, z tym, że Claudia zamiast po prostu wyjechać decyduje, że Lestat powinien zostać zamordowany. Truje wampira go krwią naćpanego laudanum młodzieńca, i podcina gardło. Zasuszone zwłoki, korzystając z pomocy przerażonego jej gwałtownością Louisa wrzuca do bagna.
Para wyrusza w podróż za ocean, licząc, że, najpierw w Europie Wschodniej, później zaś w Paryżu, uda się znaleźć odpowiedzi na nurtujące ich pytania i płynący stąd spokój i harmonią egzystencji.
Tymczasem Lestat okazuje się nia tak martwy, jak to wyglądało pierwotnie (nie tak łatwo jest zabić wampira) i rusza śladem Louisa i Claudii…

+

Wydany w 1976 roku „Wywiad Z Wampirem” to powieść, która na trwałe zmieniła literacki horror. Absolutna petarda, nowoczesne podejście do mitu, pomysł który wydane ledwie rok wcześniej kingowskie „Miasteczko Salem” uczynił od razu anachronizmem (a że rewelacyjnie napisanym to inna rzecz). „Wywiad” to kamień milowy, początek trwającej do dziś rewolucji gatunkowej. Można się obruszać, ale to właśnie tutaj narodziła się saga „Underworld” i stąd wywodzą się bohaterowie „True Blood”. Mało, „Wywiad” uczłowieczając postać wampira, budząc dla niego zrozumienie i współczucie, opłotkami wiedzie do nastoletnich uniesień znanych z sagi „Zmierzch” czy „Pamiętników Wampirów”.

Ta świeżość w podejściu wynika z samego założenia fabuły. Czytelnik zostanie skonfrontowany z wampiryzmem nie z perspektywy ludzkiej, a wampira, nie będzie współczuł ofiarom czy kibicował łowcom, zajrzy głęboko w mrok przeklętych dusz nieumarłych.
Fabuła „Wywiadu” jest ciekawa, dynamiczna, pełna przygód, zwrotów akcji i pełnych napięcia momentów. W zasadzie wszyscy fani horroru ją znają, ale warto zwrócić uwagę na nieco zapomniany wątek (wyleciał on z ekranizacji) wizyty Louisa i Claudii w Europie Środkowej. To gratka dla fanów klasycznej grozy, utrzymana w klimacie euro-horrorów z lat siedemdziesiątych. Aż się człowiek spodziewa, że zza zakrętu wyjdzie gdzieś przygarbiony Paul Naschy…

Niemniej zasadniczo w „Wywiadzie” nie mazbyt dużo strachu czy gatunkowych jump scare’ów; w to miejsce Rice serwuje mnóstwo perwersji i seksualnych aluzji w gęstej atmosferze zepsucia i moralnego upadku.
Pal sześć jawnie homoseksualne związki Lestata z Louisem i Louisa z Armandem; odmienna orientacja seksualna nie budzi dziś większych emocji - ale stosunek Louisa do Claudii aż ocieka klimatem pedofilii. Te uściski, pocałunki, westchnienia, pieszczoty, nieustannie wyznawana miłość, budzą w czytelniku pewien „niepokój moralny”. Jasne Rice broni się zręcznie, z jednej strony akcentując, że wampiry pozbawione są popędu płciowego (zastępuje im to pożądanie krwi), z drugiej zaś podkreślając, że Claudia jest dorosłą kobietą w ciele dziecka, niemniej (mhm, takim argumentem się wszyscy pedofile bronią). A przecież jeszcze jawnie sado-masochistyczny związek Armanda ze swym młodym (no jaha…) niewolnikiem…

Ale to nie fabuła jest istotą powieści, to nie ona, jakby nie była zgrabna i efektowna, unieśmiertelniła powieść.

U podłoża „Wywiadu Z Wampirem” leży tragedia osobista, śmierć córeczki Anne Rice. Pisanie stanowić miało dla Rice formę szczególnej terapii, ale w trakcie prac nad opowieścią o nieśmiertelnym wampirze, do autorki wróciła rozpacz utraty dziecka. Ta rozpacz znalazła wyraz w postaci dziecięcego wampira czy w opisie „wampirzej opiekunki” Claudii, Marguerite (podjerzewać można wręcz, że to powieściowe odbicie samej Rice).
Kluczowym jednak momentem „Wywiadu” jest rozmowa Louisa z Armandem. W niej można wyczytać gorycz matki, która utraciła dziecko, w niej autorka stawia najważniejsze pytania. Czy jest Bóg, czy istnieje życie wieczne ? Bo jeśli nie, jeżeli ludzie maja tylko jedno krótkie życie, to każda jego sekunda jest bezcenna a wampiry odbierając je popełniają Największe Zło (wstrząsająca sztuka w Teatrze Wampirów!).

Jeszcze parę słów na temat bohaterów powieści…. Dobra, napiszę głośno - Louis de Pointe du Lac to jedna z największych mimroł w historii literatury grozy. Biadoli, użala się nad sobą, jest okropnie męczący i w swym marudzeniu okropnie nudny! Ni w ząb nie wiadomo, dlaczego wszystkie napotkane wampiry - Lestat, Claudia, Armand - na śmierć się w nim zakochują. To w konsekwencji tych niezasłużonych uczuć uchodzi bezkarny po swych zbrodniach, podczas gdy inni płacą za nie życiem.
Wampiry z Paryże też są w sumie niezbyt ciekawe. Kolejny nudziarz, upozowany na Oscara Wilde Armand, komiksowy villain Santiago.
Najbardziej żywą, iskrzącą postacią „Wywiadu” to jest Lestat, nic w sumie dziwnego, że wkrótce dostał swoją „samodzielną” powieść (i to niejedną) przyćmiewając swą sławą marudzącego pana de Pointe du Lac.

Anne Rice kontynuuje sagę o losach wampirów do dziś, rozbudowując do niebotycznych już rozmiarów. Jak większość tego rodzaju cykli, jakość kolejnych pozycji nie zawsze dorównuje początkowi, ale sam „Wywiad Z Wampirem” to arcy klasyk, lektura dla fana horroru absolutnie obowiązkowa.

PS.
Ekranizacja „Wywiadu z Wampirem”, z gwiazdorskimi rolami Brada Pitta, Toma Cruise, Antonio Banderasa i Kirsten Dunst sama weszła do kanonu filmowej grozy. Absolutny mus.

PPS.
Warto wiedzieć, że w Polsce swą własną wersję „horroru riceańskiego” z powodzeniem tworzy Agata Suchocka. Zainteresowani powinni sięgnąć po jej cykl „Daję Ci Wieczność” („Woła Mnie Ciemność”, „Twarzą W Twarz” czy „Pieśń Słowika”).

„Oh Louis, Louis. Still whining, Louis. Have you heard enough? I've had to listen to that for centuries” - Lestat.

To (znakomite!) zdanie z filmowej adaptacji „Wywiadu Z Wampirem” jest najlepszym, nawet jeśli nieco złośliwym, podsumowaniem tego pomnikowego arcydzieła. Wampir z poczuciem moralności użala się przez 400 stron nad swym ciężkim nie/życiem. Nic, jak śpiewali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co do zasady Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T to samo złoto, prawdziwe perły klasycznego horroru, ale nie zawsze jest wiosna, nie zawsze jest maj - bywa i tak, że niektóre dzieła zestarzały się kiepsko i dzisiaj nie bardzo są w stanie zachwycić fana literackiej niesamowitości. Taki los padł udziałem opowiadań Gertrude Atherton, której „Syrena Mgłowa” jest wciąż bardzo chętnie umieszczana w różnego rodzaju „debest” antologiach anglojęzycznej grozy.

Gertrude Atherton żyła ze sto lat (dokładnie ok. 90, od 1857 do 1948), i napisała sto powieści obyczajowych, które sto lat temu były popularne, ale dziś nie pamięta o nich nikt nawet w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych, a co dopiero w Polsce.
Obok tych opasłych książczydeł pani Gertruda, zapatrzona w twórczość swego literackiego idola, Henry Jamesa, popełniła również kilka opowieści niesamowitych (Joshi wspomina o, łącznie 9 opowiadaniach, wydanych w ramach dwu tomików) - te opowieści również przez lata nie były znane polskim czytelnikom, dopiero zbiór od C&T, przedstawia nam sześć z nich, w tym tę najsłynniejszą „Syrenę Mgłową” (The Foghorn).

„Syrena Mgłowa” (6/10) jest faktycznie najlepsza z całego zbioru i opisuje wspomnienia leżącej w szpitalu kobiety, przywołującej w swej wyobraźni jej romans z żonatym mężczyzną, i tragedię, do jakiej doszło, gdy para zakochanych usiłowała uciec przed skandalem towarzyskim. Sam romans jest dzisiaj nudnawy i ciągnie opowiadanie w dół, całą siłą „Syreny” jest bowiem końcowy twist, jump scare w stylu „Outsidera” H.P. Lovecrafta.

Broni się jeszcze dobrze zdudowanym, narastającym suspensem, opowiadanie „Śmierć I Kobieta” (6/10). Kobieta czuwa u łoża umierającego męża, patrzy z żalem i miłością na jego wychudłe oblicze, wygląda jego śmierci, jednocześnie nasłuchując z narastającym strachem powolnych, tajemniczych kroków na korytarzu…finał budzi skojarzenia ze (znacznie lepszym) opowiadaniem „Oczy Węża” Ambrose Bierce’a (którego to Bierce’a pani Atherton dobrze znała, do tego stopnia, że, jak wyczytałem gdzieś w necie, swego czasu odrzuciła z drwiną jego awanse…) .

I tyle dobrego, dalej jest już raczej biednie. Sporym rozczarowaniem jest „Dzwon We Mgle” (4/10) - drugi popularny i często antologizowany tekst Atherton.
Amerykański pisarz mieszkający w angielskiej posiadłości jest zafascynowany portretem małej dziewczynki. Pewnego dnia spacerując po okolicy spotyka jej żywego sobowtóra, poznawszy matkę dziecka umawia się, że będzie ona „dla nabrania ogłady” wychowywała się w jego posiadłości (no ładnie…), poznawszy tajemnicę sprzed lat (mała dziewczynka z obrazu wyrosła na piękną kobietę, która miała romans z mężczyzną, przodkiem obecnego dziecka), chce ją nawet adoptować (sic!), ale dziewczynka koniec końców wraca do swej rodziny. Straszne bajdurzenie, tak naprawdę w ogóle nie wiadomo, o co Atherton w tym opowiadaniu chodzi, (że co, dziewczynka była duchem swej babki???), zero grozy. Słabizna.

Niewiele lepiej wypada „Bolton Strid” (4/10). Bohater włóczy się nocą po lesie w pobliżu niebezpiecznego przesmyku wodnego Bolton Strid, rozmyśla o swym przyjacielu, który kilka dni temu zaginął bez śladu u wspomina jakieś jego dziwaczne teorie o duszy ulatującej z ciała w momencie śmierci. Nagle w przesmyku pojawia się tonący człowiek… no, jest trochę creepy finałowy jump scare, ale generalnie znowu jest bardzo słabo

A najgorzej jest chyba w opowiadaniu „Umarli i Hrabina” (3/10). Nowa linia kolejowa biegnąca obok starego cmentarza budzi spoczywających tam zmarłych. Jeszcze jeden pomysł z recyklingu (tym razem gadający zmarli niczym w “Boboku” Fiodora Dostojewskiego), niestety, nie zmierzający w żadnym ciekawym kierunku. Do tego zupełnie niewykorzystana postać umierającej młodej hrabiny. No, jak nie idzie to już nie pójdzie.

Nieco poprawia atmosferę „Największe Szczęście Największej Liczbie Ludzi” (5/10) - lekarz u łoża konającej morfinistki walczy z dylematem moralnym. Jeśli jej poda narkotyk, będzie żyła tym samym unieszczęśliwiając męża, jego kochankę(ihaa) i dwoje dzieci, jeśli kobieta umrze, pozostała czwórka będzie żyła w szczęściu, ale doktor będzie mordercą. Ot, dylemat, walka sumienia z rozsądkiem. Nie jest złe, choć grozy nie uświadczy.


Widać, że Atherton koncentrowała się na temacie śmierci, że fascynowała ją granica między życiem a śmiercią, ale brakło jej talentu Poego, by temat ten ciekawie eksplorować.
Na plus opisy wielkich miast USA sprzed stu lat - na stronach opowiadań ożywają i Nowy Jork (jak u Doctorowa w „Rezerwuarze”) i San Francisco - można trochę poczuć klimat tamtej epoki.

„Syrenę Mgłową” można poznać, jednak resztę to tylko kompleciści i die hard fani klasycznej grozy (Paweł Mateja, Piotr Borowiec) będą czytać.

PS.
Ale zrozummy się dobrze - wielkie brawa i kudosy dla C&T za wydanie tego tomu. „Syrena Mgłowa” to „prawie że kanon”, i ciekawi historii literatury grozy powinni ją poznać - więc znakomicie, że ktoś to w końcu wydał. Waga popkulturowa uzupełniania białych plam literackiego horroru jet ważniejsza od tego czy jeden czy drugi tom jest wystarczająco zajmujący w XXI wieku.

Co do zasady Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T to samo złoto, prawdziwe perły klasycznego horroru, ale nie zawsze jest wiosna, nie zawsze jest maj - bywa i tak, że niektóre dzieła zestarzały się kiepsko i dzisiaj nie bardzo są w stanie zachwycić fana literackiej niesamowitości. Taki los padł udziałem opowiadań Gertrude Atherton, której „Syrena Mgłowa” jest wciąż bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Atomowy (momentami dosłownie…) finał fenomenalnej trylogii fantasy, jeszcze lepszy niż poprzednie części. Genialne postaci, zapierające dech w piersiach przygody, szokujące twisty, tony okrucieństwa i przemocy a do wszystkiego wielka łycha cynicznego, łobuzerskiego humoru (!). TO SIĘ CZYTA!

+

Po fiasku wyprawy na Kraniec Świata drużyna maga Bayaza się rozpada. Logen wraca na Północ, gdzie dołącza do walczącego po stronie Unii oddziału Wilczarza. “Wikingowie” wciągają armię Króla Północy Bethoda w pułapkę, do jej zamknięcia potrzebne jest tylko szybkie przybycie głównych wojsk Unii. Pech sprawia jednak, że akurat umiera głównodowodzący armią marszałek Burr a generałowie stanowczo odmawiają podjęcia działań do czasu mianowania przez Króla nowego wodza.

Z tym jest taki znowu problem, że Król również w tym samym czasie umiera. Wobec wcześniejszej śmierci obu synów władcy oznacza to konieczność wyboru nowego władcy. Dwa główne stronnictwa polityczne, sędziego Marovii i arcylektora Sulta prowadzą zaciętą walkę o głosy elektorów, swoją agendę ma jednak również niezmordowany w knuciu kolejnych intryg mag Bayaz…

A propoz Bayaza - w jego planach swoją rolę do odegrania ma Jezal, który po powrocie z wyprawy rzucił się w ramiona ukochanej Arlee, a wkrótce, awansowany do stopnia pułkownika, otrzymuje odpowiedzialne zadanie stłumianie chłopskiej rebelii.
Radzi z nim sobie nadspodziewanie dobrze, ale wkrótce nad Unią pojawia się dużo poważniejsze niebezpieczeństwo. Z południa nadciąga ogromna armia Imperium Gurkhulu, by podbić państwo, pozbawione głównych sił wojskowych związanych walką na Północy.

W środku całego tego rozgardiaszu inkwizytor Sand dan Glokta wije się pomiędzy wspieraniem polityki swego przełożonego, Sulta a szantażującymi go wysłannikami banku Valint&Balk, wydającymi sprzeczne z wolą Sulta polecenia. Widząc, że z każdej strony grozi mu nieuchronna klęska i śmierć, zaczyna mysleć o trzecim mocodawcy…

+

Oesu! Ależ to jest dobre! Czyta się lepiej niż “Grę Oi Tron” ( and I mean it!). Znakomicie prowadzona akcja pędzi jak w ejtisowym sensacyjniaku ery VHS a twisty fabularne powodują co i rusz gwałtowny opad szczęki czytelnika. No i do tego te postaci! Wzdragam się przed użyciem słowa “bohaterowie”, bo, naprawde, na takie określenie nikt tutaj nie zasługuje.

Najbliżej rozumienia “porządnego człowieka” jest Wilczarz, postać niczym z Czarnej Kompanii Glena Cooka, a przecież nawet on nie zawaha się poderżnąć gardłą Bogu ducha winnego nastolatkowi na służbie wroga czy dziabnąć kogoś w plecy (“w plecy zawsze lepiej niż od przodu” jak mawiał ojciec Logena).

Sam Logen? Brrr - po tym, jak wcześniej to on wydawał się najbardziej predestynowany do roli głównego bohatera sagi, coraz bardziej na wierzch wychodzi jego - w pewnym sensie tragiczny - charakter. Jak się okazuje, i bez berserskiego szału to jest człowiek który potrafi wyłącznie mordować, człowiek, za którym śmierć idzie krok w krok. No a zmieniony w berserka….szkoda gadać, nie będę spojlerował, ale naprawdę to, co się tutaj odjaniepawli, przytka nawet twardego czytelnika.

Bayaz i Jezal - kolejny zonk i szok, nawet nie tyle rozwojem ich postaci - tu wszystko jest dość oczywiste, co kierunkiem, w jakim Abercrombie pociągnął fabułę. Jasne, zawsze bedą malkontenci, piszący “to było jasne od początku”, ale no nie, nie było, przynajmniej dla mnie, a nie jest to pierwsza saga fantasy w moim życiu…

O Glokcie nawet pisać nie trzeba, to najbardziej charakterystyczna postać całej sagi - jako kaleki “sadystyczny” oprawca, bez zmrużenia okiem torturujący swe kolejne ofiary (te opisy!) powinien budzić wyłącznie obrzydzenie i grozę, tymczasem to on przyciąga najwięcej uwagi i sympatii czytelnika.

Główna koncepcja sagi nie jest nadzwyczajnie oryginalna - magowie kierujący poczynaniami królów to wręcz gatunkowy schemat (Wiedźmin, Koło Czasu, w sumie nawet staruszek Władca Pierścieni), ale jej wykonanie po prostu zabija. Storytelling Abercrombiego jest wfręcz obłędnie dobry; wielowątkowa fabuła perfekcyjnie się rozwija i zmierza do doskonale wymyślonego finału. Od razu widać, ze saga została szczegółowo zaplanowana i wykonana, że Abercrombie to autor “architekt” a nie “ogrodnik”, że rzucił się na ślepo w fabułę dając jej rosnąć jak ogrodowej roślinie, że pisanie poprzedziła faza drobiazgowego planowania.
Być może znaczenie ma tutaj zawodowy background Abercrombiego, był on bowiem montażystą filmowym a w branży filmowej zawsze na początku jest dokładnie rozpisany scenariusz. Kunszt “montażowy” Abercrombiego można też podziwiać, kiedy w typowo filmowym stylu łączy i przeplata poszczególne sceny i przeplata, budując napięcie.


Uwielbiam zakończenie opowieści - z jednej strony do bólu cyniczne, przekorne i złośliwe do bólu, z drugiej zabawnie spójne z klasycznymi kanonami gatunku. Esencja stylu grimdark fantasy (nic nie jest jednoznaczne) - choć na polu cynizmu i nihilizmu to jeszcze do zapoznanego arcydzieła gatunku - trylogii “Dagome Iudex” Zbigniewa Nienackiego (naprawdę, jak ktoś szuka szokującej książki, to mocniej sie chyba nie da).

Jeśli czegokolwiek miałoby w Pierwszym Prawie zabraknąć, to trochę horroru, grozy, tak często obecnej w sagach fantasy. Świat Abercrombiego jest tak cyniczny i przepełniony sowizdrzalską ironią, że w nim bohater nawet w obliczu najgorszego monstrum z piekła rodem co najwyżej rzuciłby mu jakąś “xxxwą” w twarz (tak, w Pierwszym Prawie bohaterowie klną na potęgę).


Nie, no genialna sprawa. Dosłownie zapiera dech w piersiach podczas czytania, tak dobre. Uwielbiam pasjami, już się cieszę na kolejne tomy cyklu, opowiadające kolejne przygody kolejnych bohaterów.


PS
Serial - jakby powstał - zmiótłby wspomnienie po “Grze O Tron” czy “Wikingach”, o mdłych brejach w rodzaju “Wiedźmina” czy “Koła Czasu” nie wspomnę.


PPS.
Wywaliłem poniższą uwagę do postscriptum, bo szkoda nią burzyć narrację nt. sagi, ale po lekturze nasunęła mi się pewna obserwacja. Aż nie wiem, jak to napisać, ale “Pierwsze Prawo” ma szczególnie - określę to - “staroświecki” koncept fabularny.
Pisząc wprost, fani “Fabryki Słów” i, generalnie, konserwatywnego storytellingu będą mieli swoje święto. U Abercrombiego zasadniczo “chłopy to chłopy, a baby to baby”. Jedyna wojowniczka (a w zasadzie asasynka) to archetypiczna postać morderczego babochłopa, a generalnie pań jest niewiele, do tego zepchnięte są one do typowych dla siebie ról salonowych.
Nb. pewnie to powoduje, że jest cykl Abercrombiego uznawany za bardziej “chłopakowy”.

Wątków LGBT nie ma prawie wcale (a jedyny, pojawiający się na koniec, to złośliwy żart zaciągnięty prosto z kart “Hrabiego Monte Christo”, bez szczególnego “szacunku dla różnorodności”). A jeszcze ten świat bynajmniej nie jest specjalnie multikulturowy - przeciwnie - na północy miejszkają bladzi Wikingowie, w środku “różowi” Unioniści a na Południu śniadzi gurkhulczycy (Arabowie) i czarni kantyjczycy. Żeby było jasne - nie oceniam takiego stanu rzeczy w żaden sposób, po prostu stwierdzam fakt.

Atomowy (momentami dosłownie…) finał fenomenalnej trylogii fantasy, jeszcze lepszy niż poprzednie części. Genialne postaci, zapierające dech w piersiach przygody, szokujące twisty, tony okrucieństwa i przemocy a do wszystkiego wielka łycha cynicznego, łobuzerskiego humoru (!). TO SIĘ CZYTA!

+

Po fiasku wyprawy na Kraniec Świata drużyna maga Bayaza się rozpada. Logen wraca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Frankenstein W Bagdadzie” to reprezentant mało znanej współczesnej literatury arabskiej, duży, międzynarodowy przebój literacki - powieść, która w przebraniu horroru, wykorzystując klasyczny, zasygnalizowany już w tytule motyw przejmująco opowiada o grozie życia w Bagdadzie po upadku Saddama Husseina.

+

Irak, Bagdad. Saddam Hussein upadł, państwem rządzą nowe władze wspierane przez Amerykanów, ale w stolicy nie dzieje się dobrze. Codziennością miasta są terrorystyczne zamachy bombowe, w których giną dziesiątki niewinnych ludzi.

Drobny handlarz starzyzną zbiera… fragmenty rozerwanych w wybuchach bombowych ciał ofiar i składa z nich w szopie na zapleczu swego domu „ciało”, które zamierza pochować z należytym szacunkiem.

Po sąsiedzku mieszka pewna starsza kobieta, która od dwudziestu lat nie dopuszcza do siebie wiadomości, że jej ukochany syn zginął na wojnie i wciąż wypatruje jego powrotu do domu.

W kolejnym zamachu ginie ochroniarz pobliskiego hotelu - na skutek wybuchu jego ciało po prostu przestaje istnieć, wędrująca dusza „wchodzi” zatem w przypadkowo znalezione w szopie „zwłoki”. Ciało „monstrum Frankensteina” znika z szopy natomiast w domu samotnej matki pojawia się bezimienny, pozbawiony pamięci mężczyzna z poranioną twarzą. Kobieta uznaje w nim swego dawno zaginionego syna….

Wkrótce ulicami Bagdadu wstrząsa seria morderstw. Tajna policja rozpoczyna intensywne śledztwo, sprawą interesuje się też młody, przebojowy dziennikarz śledczy, usiłujący zdobyć dobry materiał…


+


Horror uważany bywa często za najniższy gatunek rozrywkowy, tymczasem to właśnie literatura grozy daje twórcom najwięcej możliwości artystycznej kreacji, opowiedzenia w gatunkowym kostiumie poważnej, przejmującej historii. “Umiłowana” Toni Morrison, “Piąte Dziecko” Doris Lessing, “Białe Łzy” Hari Kunzru, (nawet po trosze “Empuzjon” OIgi Tokarczuk ) - to dyżurne przykłady.

Do tego grona należy zaliczyć również powieść Ahmeda Saadawi “Frankenstein z Bagdadu” - przejmujący opis miasta wstrząsanego falą terroru, miasta opanowanego przez chaos i niepewność jutra, a czyni to efektownie wykorzystując archetyp frankensteinowski (co ciekawe, Saadawi bardziej inspiruje się ekranizacją Kennetha Branagha, parokrotnie przywołaną jako cameo w tekście, niż samą powieścią Shelley).

Ta książka nie straszy, przynajmniej nie straszy jako horror fantastyczny. Ani powstanie, ani działania monstrum nie są opisane w celu wzbudzania grozy, Saadawi nie piętrzy jump scare’ów ani nie buduje scen pełnych suspensu. “Frankenstein W Bagdadzie” straszy za to wojną, śmiercią, terrorem bombowym, chaosem na ulicach wielkiego miasta.
Wojna to piekło, to oczywiste, ale przejmujący wniosek, który płynie z powieści Saadawiego jest taki, że nawet ustanie działań wojskowych nie zawsze przynosi ukojenie. Nadal szerzą się pogarda i brak szacunku dla ludzkiego życia, polityczny i organizacyjny chaos, rządy przemocy i brudne interesy szemranych indywiduów - wstydliwy następstwa ataku USA na Irak i upadku rządów Husseina. Przy czym Saadawi stroni od moralizatorskiego osądzania, nie pisze, że agresja na Irak była “zła” czy “dobra”, on po prostu fotograficznie przedstawia koszmar podbitego, szarpanego terrorem miasta, wykazując, że mieszkańcy najbardziej chcieliby po prostu spokoju, bezpieczeństwa i normalnego życia.


Fabularnie pomysły wybitne mieszają się z mniej przekonującymi, z biegiem stron powieść, początkowo naprawdę znakomita, nieco grzęźnie - za dużo wątków, za dużo krzyżujących się linii fabularnych, wkrada się trochę bałaganu narracyjnego, przez co końcowa ocena cierpi, ale szczególny klimat powieści zostanie z czytelnikiem na długo.
Na wyróżnienie zasługują świetne, ciekawe kreacje postaci - mimo potencjalnych różnic kulturowych bardzo łatwo zdobywające uwagę i sympatię zachodniego czytelnika. Postać dziennikarza to chyba trochę literackie alter ego samego Saadawiego (piszącego, jak powieściowy bohater, o “monstrum”).

Niebanalne, nieoczywiste pisanie - niby gatunkowy “horror” a jednak jednocześnie mainstream. Może niekoniecznie “instant classic”, ale na pewno bardzo ciekawa, egzotyczna pozycja. Ciekawe, jak będzie się rozwijało pisanie Saadawiego, miejmy nadzieję, że będzie ono się u nas nadal ukazywało.



PS.
W dobrych rękach byłby z tego doskonały film - tylko kto da na to pieniądze? Amerykanie? Nie jestem bardzo przekonany - wprawdzie, jako się rzekło, Saadawi nie feruje wyroków, ale sam koszmarny, krwawy chaos panujący w “wyzwolonym” Bagdadzie nie jest zgodny z ich propagandowym przekazem i nie bardzo przynosi chlubę

“Frankenstein W Bagdadzie” to reprezentant mało znanej współczesnej literatury arabskiej, duży, międzynarodowy przebój literacki - powieść, która w przebraniu horroru, wykorzystując klasyczny, zasygnalizowany już w tytule motyw przejmująco opowiada o grozie życia w Bagdadzie po upadku Saddama Husseina.

+

Irak, Bagdad. Saddam Hussein upadł, państwem rządzą nowe władze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Brak skali, po prostu brak skali. IMO najlepsza książka muzyczna, jaką czytałem. Wyznam, że nie jestem do końca obiektywny, historia zespołu KAT opowiada bowiem o osobach, które znam osobiście i o sprawach, które znam osobiście, niemniej mam wewnętrzne przekonanie, że na mój zachwyt książką nie ma to żadnego wpływu. To po prostu niesamowita historia, niesamowicie opowiedziana.

Zacznijmy od samych faktów - historia powstania zespołu KAT, jego sukcesów, konfliktów, rozpadów i połączeń i znowu konfliktów jest sama w sobie szalenie fascynująca. Kiedy do tego dodać świetne pióro Mateusza Żyły i jego benedyktyńską wręcz pracowitość - te setki wywiadów, materiałów, wspomnień które zgromadził w książce - no to jest absolutny hit.

Żyła ułożył tę całą przebogatą historię w niezwykłą, sensacyjną., to śmieszną i komediową, to dramatyczną, chwilami tragiczną opowieść. Z pasją oddał koloryt mijających dekad - PRLowskie ejtisy, dzikie najntisy, rzeczywistość XXI wieku. Z pasją odmalował wszystkich tej historii bohaterów - muzyków, managerów, technicznych, przyjaciół zespołu.

A teraz ważne.

Jak wszyscy zainteresowani tematem Kata wiedzą, bodaj czy nie najważniejszym, najbardziej nurtującym fanów tematem jest konflikt pomiędzy liderami Kata - Romkiem Kostrzewskim i Piotrem Luczykiem. Konflikt brzydki, z biegiem lat coraz brzydszy - ze strony wyłącznie Luczyka, coraz bardziej pogrążającego się w żółci, nienawiści i zazdrości wobec doskonale sobie radzącego na rynku i uwielbianego przez fanów Romana.
Do tego Mateusz Żyła był bliskim przyjacielem zmarłego dwa lata temu Romka, autorem jego biografii, praktycznie członkiem rodziny. Pomimo tego jednak potrafił wzbić się ponad osobiste sympatie, potrafił oddać Luczykowi sprawiedliweść (obecnie, rozwścieczeni jego żenującymi postępkami fani hejtują go na każdym kroku i odmawiają jakichkolwiek zasług), potrafił, pomimo odmowy udziału w pracach nad biografią, tak tę opowieść ułożyć, wykorzystać stare wywiady, wypowiedzi etc, że się braku Luczyka nie odczuwa, a jego wkład w dorobek Kata jest należycie uhonorowany.

Żyła, mimo kokieteryjnego zastrzeżenia, że "nie będzie pisał o muzyce na poszczególnych płytach, pozostawiając jej ocenę fanom", równie uczciwie, sprawiedliwie i kompetentnie opisał kolejne pozycje w dyskografii wszystkich muzyków, ponownie zachowując tutaj, obok fanowskiego uwielbienia, mnóstwo rzetelnej uczciwości.

I wreszcie - to właśnie wyróżnia biografię Kata od innych, standardowych pozycji muzycznych - autor to polonista, koneser języka, poeta, który sam potrafi docenić potęgę i piękno dobrego tekstu metalowego. Potrafi poddać taki tekst analizie (a gęste w metafory, neologizmy, skróty i różne wtręty językowe teksty Kostrzewskiego takiej analizy wymagają) i tym zachwycić zwracającego uwagę na te tematy czytelnika.
Mało, Żyła, mając kompetencje i smak potrafi uczciwie skrytykować, kiedy nieudany tekst na to zasługuje - tak jest np. z , sorry Roman, nie gniewaj się w tej Walhalli, bełkotem uskutecznianym na płycie Alkatraz "Error", który mniej wymagający fani zwykli zbywać "nowoczesne tematy, inne podejście", a tam naprawdę tylko kilka fragmentów (z genialnym "Życie pyk, lufa pyk") się broni.

Wspaniała lektura - śmiałem się podczas czytania, wściekałem, wzruszałem, płakałem a przede wszystkim, słuchając kolejnych płyt, zachwycałem dziedzictwem Kata, jego genialnymi płytami i przebojami.

PS.
Jak sam tytuł głosi - biografia jest nieautoryzowana.
Znany to znakomicie podsumował metalowy influencer Maria Konopnicka - tylko taka warta jest przeczytania. A warta jest po stokroć. Wielkie, wielkie brawa.

Brak skali, po prostu brak skali. IMO najlepsza książka muzyczna, jaką czytałem. Wyznam, że nie jestem do końca obiektywny, historia zespołu KAT opowiada bowiem o osobach, które znam osobiście i o sprawach, które znam osobiście, niemniej mam wewnętrzne przekonanie, że na mój zachwyt książką nie ma to żadnego wpływu. To po prostu niesamowita historia, niesamowicie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Coż za nieporozumienie! Miała być mieszanka dark fantasy i horroru, połączenie “Osady”, “VVitch” i “Opowieści Podręcznej” a wyszło pretensjonalne, nieudane czytadło, ani śmieszne, ani straszne, niczym, wbrew intencjom autorki nie przejmujące czytelnika, długimi fragmentami niezamierzenie przypominające nurt Young Adult. No niee…

+

Odosobniona od świata wioska Betel w której panuje religijny terror rodem z purytańskich czasów (zresztą może to i “purytańskie czasy”? powieść nie jest osadzona w żadnym konkretnym okresie historycznym - to jakiś fantasyland). Wszystkim rządzi brutalną ręką stary, kaszlący krwią Prorok, który mimo wieku i lichej kondycji wciąż utrzymuje zastęp młodych i pięknych żon. W szerzeniu terroru pomagają mu przyboczni - tzw. Apostołowie, a niewierni - no jaha, płoną na stosach.

Betel otoczony jest przez mroczny bór, Czarnolas, w którym podobno straszą Cztery Wiedźmy, ze złowrogą Lilith na czele. Przed wiekami stoczył się Straszliwy Bój między wiernymi mężczyznami z Betelu a wiedźmami i ich siłami ciemności; ponoć wszystkie zostały przykładnie zabite, ale mówi się, że ich upiory wciąż straszą w lesie.

Żyła sobie onegdaj w Betelu młoda, piękna dziewczyna, Miriam, która zdecydowała się odrzucić awanse Proroka na rzecz ciemnoskórego kochanka. Młoda para została schwytana, mężczyznę (dziwnym nie jest) spalono na stosie, a sama Miriam żyła tylko na tyle długo, by urodzić owoc zbrodniczego związku, córeczkę, Immanuelle, po czym umierając w połogu, rzuciła (dziwnym nie jest) klątwę na całe Betel.

Wychowywaną przez swych dziadków młodą Immanuelle jakaś tajemnicza siła ciągnie do otaczającego Betel Czarnolasu. Wbrew zakazom dziewczyna udaje się na leśną wyprawę, podczas której jej krew menstruacyjna (właśnie w Czarnolesie dziewczyna dostanie pierwszej w życiu miesiączki (sic) ) posłuży jako katalizator Straszliwej Klątwy. Na Betel spadną po kolei plagi Krwi, Zarazy, Ciemności i Rzezi. No, ihaaa…….

Immanuele jest dobrą dziewczyną, nie chce krzywdy Betelu, w końcu ma dwie przyrodnie siostry, a do tego kochaną (choć surową) babusię i dziadziusia. Zrozumiawszy, do czego doprowadziła, chce odwrócić klątwy. Pomaga jej w tym ukochany, Ezra, wprawdzie pierwotny syn Proroka, ale jednocześnie jabłko, które upadło daleko od zgniłej ojcowskiej jabłoni, Chłopiec uczuciowy, delikatny, czuły ale silny, stanowczy ale w swą ukochaną zasłuchany, no a przede wszystkim zakochany na śmierć w Immanuelle - postać prosto z seriali licealnych Disneya (mógłby go 15 lat temu jakiś Zack Effron zagrać).

A tymczasem kolejne klątwy spadają na Betel. Po krwawej wodzie ludzie zaczynają chorować, opanowuje ich szaleństwo, a po zarazie nadejdzie Czarna Noc….

+

Jakże często przy kolejnych wzmożonych ideowo książkach na myśl przychodzi stare powiedzenie : “Kuba, Ty mnie nie maluj na klęczkach, Ty mnie maluj dobrze”. Alexis Henderson, pisząc swą powieść chciała oczywiście dobrze, ale niestety, wyszło jej mocno średnio.

Powieść miała w atrakcyjnej formie mrocznej, łączącej horror z fantasy baśni, przywołującej swym klimatem czasy purytańskie, “Czerwoną Literę” Nathaniela Hawthorne czy film “VVitch” oddać co należne nowoczesnym, poruszającym współczesne dziewczyny zagadnieniom (Henderson, jak podają internety, to rocznik ’95) ale niestety, zawodzi na obu płaszczyznach, i tej fabularnej i tej ideowej.
Chyba za bardzo autorkę “nadęło”, za bardzo chciała zmieścić w jednym wszystko, co ją przejmuje - straszne porody (tak, mamy kilka porodowych scen gore), terror religijny, męską dominację. I owszem, słuszne są jej idee i postulaty - kobiety powinny być szanowane, mężczyźni co do zasady są debilami, porody faktycznie są straszne a fanatyzm religjny sucks - no ale, litości, to nie jest High School Musical! A w tym kierunku autorkę co i rusz ściąga.

Zrodzone ciekawym założeniem fabularnym nadzieje stopniowo zanikają wobec coraz bardziej naiwnej, w złym tego słowa znaczeniu “licealnej” akcji, której główną treścią staje się ckliwy romans “odrzucanej”, śniadej dziewczyny i dobrego, przystojnego syna Proroka (który z kolei jest zły, szpetny, bo każdy Złol jest szpetny…). Nie, no nic się tu ze sobą nie spina. O co w sumie Immanuelle chodzi, oprócz, ofkors, “szacunku dla kobiet”? O ratowanie Betel? Po kiego, czym się ciemne, zabobonne, przemocowe młotki zasłużyły? Czy wiedźmy z lasu są dobre czy złe? Czy Mama była skrzywdzoną ofiarą czy demoniczną czarownicą?

Bardzo słabe, nieprzekonujące, niewiarygodne psychologicznie są motywacje naiwnych, kanciastych niczym wycięci z kartonu, bohaterów. Niewinna i wdzięczna, kochająca cały świat (wraz ze swymi oprawcami) bohaterka, gotowa dla obłąkanych dewotów z Betelu ryzykować swe życie, żałosny jak z licealnych zeszytów szkolnych Ezra, absurdalny Demoniczny Prorok - powieść naprawdę momentami balansuje tu na granicy cringe’u.

Sporą część fabuły zajmuje różnego rodzaju “czarowanie” głównej bohaterki. I tutaj kolejny pocieszny zonk - oto w Betelu panuje brutalny terror religijny, w zasadzie można trafić na stos bez żadnej winy, ale ma się wrażenie, że Immanuelle mogłaby na miotle przelecieć przez wioskę, a jeszcze by władze nie potafiły jej za czary skazać. Aż się przypomina stary żarcik o Stirlitzu, który wchodzi z pomarańczami na ważną naradę, wyciąga aparat fotograficzny, robi zdjęcia mapy i wychodzi, a kiedy Hitler zdziwiony pyta Bormanna, dlaczego nie został aresztowany, ten odpowiada, że nie ma sensu, bo Stirlitz nów się wykręci mówiąc, że przyniósł pomarańcze.

Co najgorsze, Henderson cierpi na szczególne rozdwojenie autorskiej jaźni. Immanuelle niby to walczy o równouprawnienie, ale na koniec kolana jej miękną do przystojnego chłopaka jak jakiejś Zupełnie Nieuświadomionej dziewczynie i koniec końców zachowuje się jak licealistka z motylami w brzuchu.
W ogóle wobec skali grozy i uciśnienia kobiet za mało jest tego buntu w powieści! Pamiętacie “Czas Zemsty” KATA? “ “Wzniósł Abaddon stary miecz. Plunął w piach - wojna, psie!”. U Henderson Abaddon wręczyłby miecz tatusiowi i powiedział, “tato, nie rób tak więcej, bo to nas krzywdzi”

No nie o taką “grozę” (cudzysłów zamierzony) chodzi, nie taką grozę chce się czytać i dyskutować. Dla młodych, wannabe zbuntowanych (ale tak naprawdę marzących o Porządnym Chłopaku i Dobrej Babci) nastolatek .


PS.
Nie zdziwię się jednak, jak na Netflixie się pojawi z tego serial. Klimat taki właśnie netflixowo - “nastoletni”…

Coż za nieporozumienie! Miała być mieszanka dark fantasy i horroru, połączenie “Osady”, “VVitch” i “Opowieści Podręcznej” a wyszło pretensjonalne, nieudane czytadło, ani śmieszne, ani straszne, niczym, wbrew intencjom autorki nie przejmujące czytelnika, długimi fragmentami niezamierzenie przypominające nurt Young Adult. No niee…

+

Odosobniona od świata wioska Betel w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

A taki miał być świetny, amerykanski….no cóż, nie zawsze wystarczy być synem swego ojca. O ile klony tatowych powieści wychodzą Joe Hillowi świetnie (rewelacyjne “Pudełko W Kształcie Serca”, doskonały “NOS4A2”), to w pisaniu opowiadań nie jest aż tak dobrze. A przynajmniej - nie było - rzecz bowiem o debiutanckim zbiorze Hilla, “Upiory XX Wieku”.
Zresztą, żeby być uczciwym - zbiór ma generalnie oceny wśród czytelników bardzo wysokie, moje narzekania są zatem dość ekscentryczne i całkiem prawdopodobnie inni fani horroru tych zastrzeżeń nie będą podzielać. I żeby być uczciwym jeszcze bardziej - to nie jest bardzo zły zbiór opowiadań. Nie, one są dobrze napisane, nieźle wymyślone - to sie może podobać. Problemem jest rozczarowanie - po autorze naprawdę świetnych powieści można spodzierwać się równie świetnych opowiadań. Tymczasem tekstom z “Upiorów” często czegoś prakuje, jakiegoś puncha, mocnego pomysłu, zakręconego finału. One zbyt często mają dość generyczny przebieg i dość irytujące patenty fabularne. I mimo, że warsztatem jakoś się to broni, najczęściej na koniec kolejnej opowieści pojawia się mniejszy lub większy zawód.

I kiedy już marudny czytelnik zupełnie się w swych narzekaniach pogrąży, z niechęcią na otwartą książkę będzie spoglądał, Hill zaserwuje dwie kapitalne perły - na sam koniec zbioru! Trochę z nich “too late heroes” żeby wcześniejsze rozczarowanie uratowały, ale miło, z wysokiego C, kończą lekturę. Żeby zatem oddać mą wahającą się ocenę debiutu Joe Hilla, przedstawię opowiadania w takiej kolejności, w jakiej występują w “Upiorach”.

Otwierający zbiór “Najlepszy Nowy Horror” (7/10) akurat nie zawodzi. Wydawca magazynu poświęconego grozie trafia przypadkiem na znakomite, choć mocno niepokojące opowiadanie. Usiłuje skontaktować się z jego autorem, by uzyskać zgodę na publikację. W końcu na jakimś konwencie grozy udaje mu się uzyskać namiary. Wieczorem przybywa na odludzie…
Dobry klimat, nieco autotematyczna fabuła, gdzie Hill bawi się z czytelnikiem tą gatunkową przewidywalnością - typowy „american gothic”, kłaniający się Texas Chainsaw Massacre i innym tego typu narracjom.

Ale dalej zaczyna się już jazda w dół… “Upiory XX Wieku”( 5/10) to banalna do bólu ghost story o duchu zamordowanej dziewczyny straszącym w upadającym kinie. Chciał Hill tę banalność podbić sugerowanymi znaczeniami o relacji kino-kinomani (wszyscy widzący ducha zostają filmowcami ze Spielbergiem na czele), ale nieprzekonująco. ZNACZNIE lepiej wyszło to Barkerowi w “Synu Celuloidu”

Następny, “Pop Art” (5/10) to może i dobre opowiadanie, ale kiepski horror. Treścią jest przyjaźń między narratorem a nadmuchiwanym (dosłownie, jak balon!) szkolnym kolegą. Piękna metafora umierania, kiedy przyjaciel stopniowo traci powietrze (jak stary balon…), dyskretne podważanie wiarygodności narratora (sam jakby “nie podlegał grawitacji”), ale generalnie więcej w tym ambitnych zamiarów niż efektu końcowego. No i NIE HORROR.

“I Usłyszysz Śpiew Szarańczy” (6/10) to campowy retelling “Przemiany” Kafki, no ale, panie….na próżno tu szukać wstrząsająco-groteskowej głębi znaczeń oryginału, tego opisu alienacji, upiorności “realnego świata” wobec osoby chorej, ot, porządnie opowiedziana historia przemiany pewnego chłopaka w owada z finałową szkolną masakrą, żeby było bardziej “horror”. Nic nie wnosi ani do literatury ani do gatunku.

Podobnie mieszane uczucia budzą “Synowie Abrahama” (6/10). Tytułowy “Abraham” to dobrze znany profesor Van Helsing, łowca wampirów supreme. Niestety w życiu codziennym nasz bohater okazuje się być Paskudnym Przemocowym Ojcem, który chcąc ze swych synów zrobić kolejne pokolenie Łowców Wampirów wbija im swe fobie pasem do głów. Finałowy twist jest, mimo ojcowej przemocowości, niewystarczająco uzasadniony psychologicznie, i mocno rozczarowuje.

“Lepiej Niż W Domu” (4/10), no, tu już jest zupełnie słabo… nie mająca nic wspólnego z horrorem opowiastka o nieco nieuporządkowanym emocjonalnie dziecku i jego miłości do nerwowego Taty…. cóż, w rodzinie Kingów czasem zbiera ambicja napisać Wielką Amerykańską Literaturę i tym razem trafiło na Joego… Chciałbym zrozumieć, co Hill chciał mi powiedzieć, ale nie dałem rady. Że Tata jest fajny ? Meh

Co naprawdę dziwne, oceny zbioru nie podnosi nie ratuje znany i niedawno z powodzeniem zekranizowany “Czarny Telefon” (6/10). No, jeżeli nawet to słynne opowiadanie nie potrafi odpalić, to już nie wiem, co będzie potrafiło. “Telefon” okazał się prostą historia o porywaczu dzieci - uwięziona przez niego ofiara nawiązuje kontakt z duchem poprzednika, który radzi mu zatłuc porywacza słuchawką.
Mnóstwo niepokończonych wątków - siostra, zabity siekierą brat Alberta, generalnie chaos fabularny i mocno przewidywalne emocje. Nie wiem, po co ktoś z tego nakręcił film, chyba dla nazwiska.

“Między Bazami” (6/10). To fajnie, że Hill lubi baseball ale szkoda, że nie lubi klasycznych opowiadań, które stanowią zamknięte story, W szczególności szkoda, że nie wyznaje zasady, aby opowiadanie miało kończyć się dobrą pointą…choć tym razem za pochwałę zasługuje zgrabna zabawa “niewiarygodnym narratorem” - przez długi czas gotowi jesteśmy współczuć z Wyattem, pracownikiem wypożyczalni kaset, któremu się z koleżanką w pracy nie układa, a który wracając do domu jest “świadkiem” makabrycznego odkrycia. W ten sam sposób (aczkolwiek na poziomie znacznie wyższym) zabawił się z czytelnikiem w opowiadaniu “Nona” ze zbioru “Szkieletowa Załoga” sam Tata Stephen.

“Peleryna” (6/10). Pewien chłopiec miał w dzieciństwie magiczną pelerynę, dzięki której potrafił się unosić w powietrzu. Znajduje ją już jako dorosły, przegrany facet - i podlatuje do okna byłej dziewczyny…Niby nie jest źle, ale, no stanowczo, nie potrafi ten zbiór odpalić, jak należy, wciąż czegoś brakuje

W “Ostatnim Tchnieniu” (7/10), jest lepiej niż do tej pory. Niewiele tu fabuły, na pierwszy plan wysuwa się odrażający, niepokojący pomysł muzeum zbierającego “ostatnie tchnienia” umierających ludzi, mocno creepy atmosfera i wreszcie udany finał!

Niestety, kolejne opowiadania znowu nieco zawodzą. W “Śniadaniu Wdowy” (5/10) znów nie bardzo wiadomo, co, kto i po co. Jest Wielki Kryzys, pewien włóczęga trafia do mieszkania owdowiałej kobiety, zostaje suto nakarmiony i obdarowany ubraniami po zmarłym mężu, tymczasem w ogródku jej dzieci bawią się w grzebania trupa…jest dosłownie o parę zdań, dwa, trzy akapity, od czegoś świetnego, ale atmosfera niedopowiedzenia jest raczej irytująca niż inspirująca.

No i “Bobby Conroy Wraca Zza Światów” (5/10)…Na planie “Świtu Żywych Trupów” aktor statysta grający zombiaka usiłuje wrócić do grającej w tym samym filmie młodzieńczej miłości, która, niestety dla naszego bohatera, ma już męża i syna. A wszyscy zombie-statyści są naprawdę martwi i naprawdę zombie. Miało być świeżo, ale wyszło znowu dość słabo.

No i kiedy już rozczarowany, kwękający czytelnik niczego dobrego się po “Upiorach” nie spodziewa, nagle Joe Hill uderza weirdem smolistym niczym proza Ligottiego. W “Masce Mojego Ojca” (9/10) pewna rodzina, chyba przed kimś uciekając, wyjeżdża do domku na odludziu, a po przybyciu na miejsce wszyscy zaczynają nosić maski….brrrr…. to można czytać i czytać, i starać się poukładać te puzzle. Owszem, trochę trudno ogarnąć kierunek, ku króremu zmierza opowiadania, ale wszystko zastępuje fascynujący, przerażający klimat.

No i na sam koniec jeszcze jeden beton - “Dobrowolne Zamknięcie (8/10) - kolejny duszny weird krążący tematycznie wokół “Domu Z Liści”. Autystyczny chłopiec buduje w swym pokoju dziwaczne konstrukcje z kartonu, którymi można dotrzeć do innych światów a można też zaginąć bez śladu…Kapkę przeciągnięte, przez co punch i klimat się trochę rozmywa, ale generalnie moc.

No i tak to jest - powieści bardzo dobre, bez kombinowania napisane, z werwą i narracyjnym talentem odziedziczonym po Tacie, a w debiutanckich opowiadaniach za dużo kombinowania i pretensjonalności. Czyta się bez bólu, ale - u mnie przynajmniej - więcej było rozczarowania niż zadowolenia. Świetne weirdy końcowe poprawiły nastrój (już nie ocenę), ale czy słusznie zaliczane są “Upiory XX Wieku” do klasyki nowoczesnej grozy? Do końca przekonany nie jestem.

A taki miał być świetny, amerykanski….no cóż, nie zawsze wystarczy być synem swego ojca. O ile klony tatowych powieści wychodzą Joe Hillowi świetnie (rewelacyjne “Pudełko W Kształcie Serca”, doskonały “NOS4A2”), to w pisaniu opowiadań nie jest aż tak dobrze. A przynajmniej - nie było - rzecz bowiem o debiutanckim zbiorze Hilla, “Upiory XX Wieku”.
Zresztą, żeby być uczciwym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

I kolejny już raz pora zagościć w szalonym, groteskowym uniwersum twórczości Adama Deki. Dziś “Meta-Noir”, kolejne post-apo, tym razem jednak bardziej niż Mad Maxa przypominające “Neuromancera” Williama Gibsona.

+

Setting akcji jest absolutnie klasyczny. Słońce zgasło a Ziemię spowija radioaktywna zima. Nie bardzo nawet wiadomo, co spowodowało apokalipsę, mówi się o “ataku obcej cywilizacji”.
Zcyborgizowani ludzie żyją pod w miastach pod powierzchnią ziemi. Klimat jest cyberpunkowy, tak trochę “Blade Runner”, trochę seria “Final Fantasy”, cały William Gibson i nieco Philipa K. Dicka.

W tym świecie żyje napędzany litrami wysokokofeinowej kawy programista-renegat Filip. Cyber-zbrodniarz tworzy specjalnego wirusa w postaci elektronicznej piranii (sic!), którą wpuszcza do sieci informatycznej z intencją zniszczenia i anarchii.
Danton faktycznie za pośrednictwem sieci dociera do silnie chronionego doradcy prezydenta i zabija go, mutując przy okazji w Dantona II - w postaci chmary karaczanów. Spokojnie, będzie jeszcze Danton III…

Śledztwo w sprawie zbuntowanego programisty i jego wirusa podejmuje specjalna specjalna grupa śledcza. Detektywi umawiają się na spotkanie z tajnym informatorem w nocnym klubie “Metal Noir” (z wypalonym neonowym “L” - stąd tytuł powieści).

But it’s Adam Deka novel - tu nic nie jest liniowe i możliwe do ogarnięcia… Akcja tocząca się w podziemnym mieście to tylko ślad większego Planu. Ziemia jest przedmiotem ataku sztucznej inteligencji maszyn, które utworzyły swe państwo na księżycu Jowisza - Ganimedesie. Roboty decydują się na inwazję - na orbicie pojawia się gigantyczny pojazd kosmiczny - Matka, z którego wyrajają się złowrogie pajęcze satelity…

+

Ihaaaa…. no cóż, jeżeli ktoś chce choć trochę ogarnąć pulsującą magmę wątków, wizji, zwrotów akcji, nawiedzonych, afabularnych fragmentów prozy, nadać powieści jakiś fabularny kierunek, conieco zrozumieć, ten powinien przeczytać Meta Noir co najmniej dwa (a najlepiej trzy) razy). Za pierwszym kontaktem atak na zmysły czytelnika jest zbyt intensywny.
Ale jak się przebić, jak to jakoś sobie zacząć układać, to się robi, jak zwykle, u Deki, groteskowo-fascynująco. Tym razem mamy do czynienia z harcdcorowym sci-fi, elementy grozy są wycofane na drugi plan - realizują się tylko w makabrycznych, krótkich fragmentach dekowej ultra-violence.

Jak już wspomniałem - główną inspiracją dla autora były ponure wizje cyberpunkowej przyszłości, Blade Runner, Neuromancer, Cyperpunk 2077, te sprawy. To z kina lat 80tych i 90tych, z powieści sf i rozlicznych gier komputerowych wywodzi się postać renegata-anarchisty, który rzuca wyzwanie systemowi. Druga część powieści dryfuje w zupełnie odmiennym kierunku, mimo jej rozmachu fabularnego trochę się jednak za klimatem sf-sensacji z początkowych rozdziałów tęskni.

Styl pisania Adama Deki jest jedyny w swoim rodzaju, barokowy, zakręcony, wymagający uwagi i otwartości w podejściu do przebiegu akcji. Ale “Meta Noir” stanowi wyzwanie nawet dla czytelników zaprawionych i obeznanych z tą stylistyką. Tutaj wszystko zmierza do totalnego pomieszania w głowie, począwszy od naśladującej stare fantastyczne ziny “courierowej” czcionki (czasem przestawiającej nawet orientację graficzną strony!), poprzez atakujące znienacka podczas lektury afabularne strumienie psychodelicznej świadomości, przeplatanie się planów - cyfrowego (sieciowego) i realnego.

Również konwulsje wstrząsające główną linią fabularną nieraz sprowokują do podrapania się po skonsternowanej głowie, do zadania sobie pytania “o co tutaj naprawdę chodzi?”. O ile początek - zamach “Dantona 1” na Eryka Ziona jest bardzo sprawnie i dość przejrzyście opisany, to po mutacji wirusa w stado karaczanów powieść zmienia się na długi okres w prawdziwą enigmę. Dopiero po dłuższym czasie udaje się jakoś wrócić na fabularne szlaki. Za ten - momentami nie do ogarnięcia - chaos trochę łączna ocena końcowa się obniżyła, niemniej niewiele - nie za precyzyjną linię fabularną i przejrzystą narrację cenimy Adama Dekę :-)


Niemniej “Meta-Noir” do, dla otwartych na czarny humor, makabrę i groteskę fanów horroru i science fiction duża gratka - takie fabularne puzzle do samodzielnego montażu cyberpunkowej, mroczno-śmiesznej opowieści.

I kolejny już raz pora zagościć w szalonym, groteskowym uniwersum twórczości Adama Deki. Dziś “Meta-Noir”, kolejne post-apo, tym razem jednak bardziej niż Mad Maxa przypominające “Neuromancera” Williama Gibsona.

+

Setting akcji jest absolutnie klasyczny. Słońce zgasło a Ziemię spowija radioaktywna zima. Nie bardzo nawet wiadomo, co spowodowało apokalipsę, mówi się o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Rzadko wychodzę ze swej strefy komfortu i czytam coś innego niż horror, ale czasami warto. I faktycznie, tym razem przeczucie mnie nie zawiodło - “Diabeł” to doskonała powieść sensacyjna, z jednej strony oddająca hołd VHSowym akcyjniakom lat osiemdziesiątych (Rambo, Commando), sięgając wręcz do schematów westernowych (ktoś jeszcze w ogóle pamięta “schematy westernowe” ?:-), z drugiej oddająca hołd naszym żołnierzom jednostek specjalnych, z przejęciem i oddaniem opisująca ich często trudną sytuację i los po zakończeniu służby.

Tytułowy “Diabeł” to Max, były żołnierz służb specjalnych, który po odejściu ze służby (tak, są Mroczne Powody tegoż odejścia) znika trochę z radarów świata (z angielska się mówi “low profile”), ot, mieszkający samotnie w leśnej pustelni, tylko z ukochanym owczarkiem belgijskim ( Suką), part time ochroniarz, takie sprawy.

Diabeł, otrzymawszy wiadomość o śmierci ojca, wraca do rodzinnych Tarnowskich Gór na pogrzeb. Na miejscu (ofkors) natrafia na splot lokalnych interesów i brudnych sprawek, w szczególności zaś na konflikt, który rozgorzał między lokalnym gangusem a równie mocno miejscowo usytuowanym krewnym Diabła , “ujkiem”.

Komandos (ofkors), chcąc nie chcąc zostaje wplątany w sprawę; im więcej jednak odkrywa tajemnic, tym bardziej wszystko staje się nieoczywiste… Okazuje się, że w okolicy Tarnowskich Gór mają miejsce naprawdę Paskudne Sprawy, takie z tych najgorszych, i Max, chcąc nie chcąc musi z całą swą sprawnością (a jest ona na Najwyższym Poziomie) zaangażować się w Zwalczanie Zła, czekając jednocześnie na przybycie odsieczy - dawnych kompanów z jednostki.

W finałowej rozgrywce trup słać będzie się gęsto a grzechot broni maszynowej nieść się będzie echem po tarnogórskich lasach…

+

Z powieścią Ziębińskiego (a wkrótce i powstałym na jej podstawie filmem) jest jak ze Stephenem Kingiem - rzecz nie w oryginalności pomysłu a w zręczności jego opowiedzenia.

Powrót Weterana do miejsc rodzinnych i walka z napotkanymi tam brudnymi układami to klasyczne, wiele razy sprawdzone rozwiązanie, to w zasadzie archetyp gatunkowy, zatem głównym zadaniem stojącym przed autorem jest przedstawić tę historię tak, by przyciągnęła uwagę czytelnika. Robertowi Ziębińskiemu udaje się to wybornie. Są dwa tego powody - po pierwsze znakomita i znakomicie opowiedziana historia, po drugie, ukryty w powieści pod tą efektowną fabułą poważny namysł na temat losów byłych żołnierzy, komandosów, którzy oddają ojczyźnie swe zdrowie i życie, nie zawsze spotykając się z odpowiednim uhonorowaniem swego poświęcenia.

Powieść ma znakomite, typowe dla kina sensacyjnego tempo i ciekawie, przejmująco zarysowaną postać głównego bohatera. Owszem, reszta postaci jest dość schematyczna, ale to nie szkodzi, tak raczej miało być, żeby nie odciągać uwagi czytelnika, skoncentrowanej na Maxie, jego przeszłości i teraźniejszości. Tutaj jedyny mój “zarzut” - trochę brakuje mocniejszego przybrudzenia postaci Maksa, czegoś, co uwiarygadniałoby jego późniejszy kryzys mentalny - ja wiem, jakiejś wojennej zbrodni, gwałtu; sam spór z przełożonym to wydaje się trochę za mało. No ale też prawda, że Maks ma być bohaterem pozytywnym, a nie nawróconym księdzem Robakiem, ma od początku generować ciepłe uczucia i sympatię czytelników - trudno, by miał to robić były zbrodniarz wojenny, tak, że może przesadzam.

Fajny jest dominujący przez większość powieści duszny klimat rodem z “Chinatown” - wszyscy są umoczeni a Złole są naprawdę ArcyZłolscy. Musiało być tak na czarno, żeby rzeź miała znaczenie. Łącznie z “too łatę” kawalerią.

Pewnym zaskoczeniem jest skala “akcyjności” i tzw. “body count” finału. Czytelnik spodziewałby się raczej nacisku na klimat i suspens, jak to ma miejsce przez większość książki, tymczasem nad zakończeniem niesie się huk kanonady karabinów maszynowych a trupy Złoli ścielą się równie gęsto, jak w przywołanym już wcześniej filmie “Commando” (z westernów najbardziej na myśl przychodzi genialny “Unforgiven”). Tutaj tym bardziej można podziwiać warsztatową sprawność Ziębińskiego - sceny akcji wymagają zegarmistrzowskiej precyzji narracyjnej i bardzo zręcznego pióra, a autor radzi sobie z nimi znakomicie - super tempo i filmowe sceny (łącznie z przybywającą “too late” kawalerią powietrzną).

Doskonała lektura, świetna powieść sensacyjna, nie mogę się doczekać seansu kinowego. (trochę też ze strachem, bo film akcji wymagają od reżysera mnóstwa warsztatowych umiejętności).

PS.

W bonusie do powieści jest opowiadanie “Dziewczyna” (kapitalne!), trochę w komiksowym klimacie “Sin City”.

PPS.
Jest na Netflixie serial “Nobel” - bardziej w formule thrillera niż akcyjniaka utrzymany, ale zajmujący się podobną sytuacją - były komandos wciągnięty w polityczne brudy. Mało znany, a też warto.

PPPS.
Kudosy za urocze kameo z metalowym koncertem Dragona w Tarnowskich Górach :-)

Rzadko wychodzę ze swej strefy komfortu i czytam coś innego niż horror, ale czasami warto. I faktycznie, tym razem przeczucie mnie nie zawiodło - “Diabeł” to doskonała powieść sensacyjna, z jednej strony oddająca hołd VHSowym akcyjniakom lat osiemdziesiątych (Rambo, Commando), sięgając wręcz do schematów westernowych (ktoś jeszcze w ogóle pamięta “schematy westernowe” ?:-),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dziwacznej pasji rozczytywania polskich grozowych vanitów ciąg dalszy. Dziś pora na zbiór opowiadań “Strefa Lęku” Piotra Sikorskiego. Autor też dzisiaj zupełnie zapomniany, od publikacji Strefy Lęku (2013) nic nowego (przynajmniej na poletku literackiej grozy) nie napisał/nie wydał. No i, summa summarum, raczej słusznie, bowiem lektura ww. zbioru wykazuje, że raczej zbyt wiele do powiedzenia w tej dziedzinie nie miał…

To jest tak - w przeciwieństwie do czytanego miesiąc temu Michała Jagiełły (“Piętno Kaina”) Piotr Sikorski pisać umie, i to całkiem sprawnie. Zręczne pióro umiejętnie radzi sobie z budowaniem klimatu, niepokojącego nastroju, czy to w otwierającym zbiór opowiadaniu “Bliźniacze Nacięcia”, gdzie wokół otoczonego mgłami zimowego jeziora kaszubskiego grasuje wracający po latach, morderca, czy to w “Późnych Odwiedzinach”, z nocnym, dziwacznym niczym u Grabińskiego pociągiem wiozącym bohatera ku tajemnicy.
Dobrze też potrafi autor budować suspens, szczególnie w najlepszym tekście całego zbioru, kończącym go “Krwawym Plenerze” - gdzie czytelnik obserwuje, przypadkowe spotkanie fotografa amatora chcącego zdobyć dobre ujęcie przyrody z mordercą usiłującego zakopać zwłoki swojej ofiary.

Cóż jednak z tych warsztatowych, technicznych sprawności, skoro w ślad za nimi nie idą jakkolwiek zajmujące historie! Na froncie wymyślania interesujących fabuł Sikorski niestety sobie poradził znacznie słabiej, często popadając w banalność, wręcz na granicy krindżu.

Oto na początek wspomniane już “Bliźniacze nacięcia”. Niby wszystko dobrze, bohaterka, samotna młoda kobieta mieszkająca nad spowitym mgłami kaszubskim jeziorem, jest prześladowana przez traumę zbrodni sprzed lat (nieznany zbrodniarz porwał jej siostrę). Kiedy ponownie zaczynają znikać dzieci, kobieta sama podejmuje śledztwo i wieczorem udaje się do opuszczonej leśniczówki, gdzie mieszka podejrzewany przez nią o udział z zbrodniach starzec, a na miejscu w w piwnicy znajduje - porwane dziewczynki! Koniec!
No wau, twist jak cholera … naprawdę, po dobrym w tonie i klimacie opowiadaniu taki zonk - trudno wręcz powstrzymać poczucie zażenowania.

Jeszcze gorzej prezentuje się “Rok 2121. Przegrane Zwycięstwo”. To opowiadanie to nie groza, a science fiction. Władimir Putin (sic! już jest wesoło) przenosi się przy pomocy wehikułu czasu do roku 2121. Budzą go i - no szok - świat jest inny, ludzie mieszkają na księżycach Jowisza, lub w tzw. stratowieżowcach, unoszących się w powietrzu na zalaną oceanami (globalne ocieplenie) Ziemią. I to by było na tyle…
Nie dość, że to opowiadanie zmierza zupełnie donikąd i praktycznie niczym się nie kończy, no to jest praktycznie pozbawione jakiegokolwiek plotu! Co, kto, komu, po co? Sam opis “świata za 100 lat” to jeszcze nie opowiadanie.

Nieco lepiej, ale nadal pozostawiając wiele do życzenia, wypadają “Późne Odwiedziny”. Stary leśniczy zaniepokojony przedłużającym się milczeniem jedynego syna, który wyjechał z lasów na studia, rusza w odwiedziny, jadąc tam w coraz bardziej mrocznym, pustym pociągu…na pewno na plus wspomniany już wcześniej klimat, ale brakuje opowiadaniu większego sensu fabularnego. Gdyby fajny twist końcowy jakoś spiąć z nastrojem tej nocnej jazdy, trochę wywalić i posprzątać zbędne flashbacki, to coś by się mogło z tego urodzić, ale niestety…

Następna “Samotność W Tłumie” jest bardzo nieudana. Bohater-przegryw, upada w księgarni i przy tym uderza się w głowę. Oszołomionemu wracają łzawe wspomnienia przyjaciela, który zginął za młodu…. Opowiadanie srodze irytuje, brakiem przygotowania akcji fabularnej (absurdalny “napad na księgarnię”), brakiem pomysłu, brakiem punchu, takie ckliwe mimroły no, jak nie ma z czego, to nie ma…pieron wie, o co chodzi autorowi.

Na szczęście na koniec humor poprawia najlepszy tekst zbioru - zgrabny, suspensowy thriller “Krwawy Plener”. Ścieżki dwu mężczyzn, fotografa amatora zachłyśniętego nowym obiektywem i mordercy, chcącego zakopać zwłoki swej ofiary, przecinają się na zimowych wydmach nadmorskiego jeziora.
Całkiem dobre, byłoby wręcz bardzo dobre, gdyby nie autentycznie koszmarne zakończenie koniec. OK, spalę, ale bądźmy szczerzy - i tak nikt tego zbioru nigdy nie przeczyta. No więc tak, to jest zakończenie w stylu - “to był sen”, wiecie o co chodzi?
Oesu!! To naprawdę krindż level max tak kończyć opowiadanie, to jest do bólu zużyte i oklepane, a jeszcze na domiar złego autor dopuszcza się tutaj brutalnego fabularnego skłamania. “To był sen”? Ta połowa opowiadania opisana z perspektywy mordercy??? No wstyd. Najlepiej udawać, że tego finału w ogóle nie ma…

+

O co tu chodzi? Michał Jagiełło nie umiał pisać, a szkoda, bo miał niezłe pomysły. Piotr Sikorski umie pisać sprawnie, ale nie ma wiele do napisania. Jakby połączyć talenty obu tych autorów, powstałby całkiem udany zbiór opowiadań niesamowitych, a tak to albo rybka, albo akwarium…Nic, przeczytałem, żebyście Wy nie musieli.

Dziwacznej pasji rozczytywania polskich grozowych vanitów ciąg dalszy. Dziś pora na zbiór opowiadań “Strefa Lęku” Piotra Sikorskiego. Autor też dzisiaj zupełnie zapomniany, od publikacji Strefy Lęku (2013) nic nowego (przynajmniej na poletku literackiej grozy) nie napisał/nie wydał. No i, summa summarum, raczej słusznie, bowiem lektura ww. zbioru wykazuje, że raczej zbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zacząć należy od ostrzeżenia - jeżeli ktoś obawia się SPOJLERÓW, niech nie czyta poniższego raportu, zadowalając się tylko oceną 10/10 i totalnym grozowym muala - “Ocalony” to bowiem powieść z twistem, takim Z Dużych Liter TWISTEM, i nie da się w żaden sposób o niej mówić, do tego twista nie nawiązując. Nawet zważywszy na fakt, że z dzisiejszej perspektywy nikogo już raczej rozwiązanie powieściowe nie zaskoczy (ono się w ostatnich dekadach stało na tyle modne i popularne, że żaden uważny czytelnik nie da się zwieść), i nawet starając się w komentarzu nie być zbyt dosłownym, i tak sprawa się jakoś tam ujawni, więc lepiej zawczasu ostrzec.

A teraz do rzeczy, bo jest o czym. “Ocalony” urasta do rangi symbolu “złotej ery horroru” - przynajmniej w jej polskiej odsłonie. Powieść to bowiem absolutnie wybitna, łącząca znakomity - swego czasu świeży i zaskakujący - pomysł fabularny z równie znakomitą, trzymającą w napięciu, przerażającą, fabułą.

+

W Eton pod Londynem rozbija się jumbo jet. Z katastrofy cało uchodzi tylko jedna osoba, cudem ocalały drugi pilot samolotu, Keller. Mężczyzna jest praktycznie zupełnie nietknięty, choć prawie nic nie pamięta z samej chwili wypadku.

Keller nie potrafi zupełnie dojść do siebie, dręczą go gigantyczne wyrzuty sumienia. Z jednej strony są to naturalne myśli w rodzaju “dlaczego tylko ja ocalałem, dlaczego wszyscy inni musieli zginąć”, z drugiej jednak strony te samooskarżenia mają pewną racjonalną podstawę. Okazuje się, że nasz bohater miał romans z żoną kapitana lotu, pierwszego pilota, a cała sprawa wyszła na jaw na chwilę przed startem samolotu i wywołała gigantyczną awanturę między mężczyznami. Czy ona przeniosła się do kabiny jumbo jeta? Czy miała wpływ na katastrofę?

Informacja, że na pokładzie samolotu była bomba, i że to jej eksplozja spowodowała tragedie przynosi udręczonemu Kellerowi nieco ulgi, ale nadal żądny jest on rozwikłać tajemnicę, kto i dlaczego podłożył ładunek wybuchowy?

W międzyczasie w Eton dochodzi do szeregu dziwnych, niewyjaśnionych wypadków i tragedii. Pewien wędkarz umiera na zawał serca, starsza para wypada z okna wysokiej kamienicy i rozbija się na chodniku, wikary lokalnego kościoła popada w obłęd z przerażenia, a uczeń szkoły średniej ginie samobójczo pod kołami pociągu.

Do drzwi mieszkania Kellera dzwoni nocą tajemniczy gość, niejaki Hobbs, który przedstawia się jako medium. Zgodnie z jego opinią za wszystkie te tragedie odpowiadają duchy zmarłych ofiar katastrofy. Żądają one czegoś od żywych, żądają “sprawiedliwości” i ukarania sprawców zbrodni.

Prowadzone wspólnie dochodzenie ujawnia kolejne tajemnice i potencjalne tropy. Okazuje się, że wśród pasażerów był angielski faszysta, odpowiedzialny za różne zbrodnie czasu wojny, niejaki Goswell, do tej pory nieukarany i skutecznie wymykający się sprawiedliwości. Czy to możliwe, że zamachu dokonały żądne zemsty organizacje odwetowe ? (seventiesy w jakich powstał “Ocalony” to był czas “Operacji Miecz Boży”, w której Mossad bezlitośnie ścigał i - nie wzdragając się przed aktami terroru - eliminował wrogów Izraela). A może przyczyną były jeszcze mroczniejsze tajemnice otaczające Goswella? Na zasadzie “pójdź zło do złego” był oon bowiem nie tylko faszystą, ale i demonologiem-satanistą. Może to zatem kwestia kultystów (ihaaaa!) chcących dopaść swego byłego kompana?

Śledztwo Kellera i Hobbsa przyniesie na koniec absolutnie zaskakujące rozwiązanie….

+

No, miód malina. Rety, jakie to jest - wciąż - dobre! Absolutna gwiazda ery paperbacków, hit tak w samej rodzinnej Anglii, jak i 15 lat później, w Polsce. Rewelacyjny jest główny pomysł na powieść, a konstrukcja fabuły, w której główna akcja - odkrywające wciąż nowe i mroczniejsze tajemnice śledztwo prowadzone przez Kellera - przeplatana jest krótkimi makabreskami, kolejnymi interwencjami i manifestacjami mściwych zmarłych ofiar, zachwyca precyzją i zwartością. Do tego bardzo sprawne, chłodne pióro, oszczędne w słowa ale wzbudzające uznanie precyzją narracyjną.

Same postaci w książce nie mają wielkiego znaczenia, czytelnik nie czuje z nimi większego związku, “Ocalony” to jest powieść nakierowana na fabułę, na efekt, na, w końcu finałowy twist - a nawet dwa twisty.
Pierwszy z nich ma charakter czysto fabularny - ujawnienie sekretu, kto faktycznie stał za katastrofą jumbo jeta. Herbert poprowadził wątek śledztwa precyzyjnie, efektownie, kończąc go dużym zaskoczeniem i z odrobiną charakterystycznej dla tego autora jest punkowej rebelii.

Ale jest i drugi twist, ten główny, “konstrukcyjny” :

Dobra, jak już dotarliśmy do tego miejsca…dziś, jako się rzekło, nikt znający kanony gatunku, nie będzie specjalnie zaskoczony. Ale swego czasu szczęki fanów z hukiem leciały na podłogę (moja, i owszem, również). Wszystko odmienił głośny film “Szósty Zmysł”, i wtedy kiedy to “żodyn nie wiedzioł”, to - nieliczni - fani paperbackowego horroru gromko wołali “o! przecież to jest “Ocalony” Herberta!”.

Z biegiem lat okazało się, że i sam Herbert nie był takim pionierem, bowiem jeszcze wcześniej, w 1961 powstał obłędnie dobry film “Karnawał Dusz” (Carnival Of Souls), który również wykorzystywał tego samego twista, przy czym trzeba jednak opamiętać, że “Carnival” w chwili powstania był produkcją całkowicie niszową, długie lata był mało znanym a swój obecnie kultowy status uzyskał chyba dopiero w XXI wieku, wraz z upowszechnieniem formatu DVD. James Herbert w 1975 mógł o jego istnieniu w ogóle nie wiedzieć.

No, w każdym razie to jest właśnie TEN pomysł, i, mając tę świadomość, dziś zaskoczki większej być nie może. Co jednak ciekawe, w niczym nie zmniejsza to wrażenia jakie wywołuje lektura “Ocalonego”. To jest nadal perfekcyjna robota, nadal trzyma w napięciu, nadal wywołuje dreszcze strachu i sprawia giga frajdę we lekturze.

KANON, absolutny MUS, rzecz naprawdę kultowa. Najlepsza powieść Herberta (a kilka naprawdę dobrych rzeczy facet napisał).


PS.
Dziwnym nie jest, że prawie natychmiast (no, w 1981) powstała adaptacja filmowa, i to dość na bogato, bo do ról głównych zaangażowano prawdziwe gwiazdy - Roberta Powella i Jenny Agutter (tak, podmieniono powieściowego alkoholika na urodziwą dziewczynę) a całość wyreżyserował sam David Hemmings (OK, lepszy aktor niż reżyser, ale zawsze…)

PPS.
Guy N. Smith usiłował chyba trochę się ogrzać w sławie “Ocalonego” i napisał swój własny horror “samolotowo-katastroficzny”, “Śmiertelny Lot”. Niestety, to jeden z najgorszych tytułów w portfolio boskiego Guya, serdecznie odradzam lekturę. W Polsce wątek podjął Robert Cichowlas w “Opętanej” z 2016 roku, również niestety bez powodzenia, wplatając w fabułę wątki z “Egzorcysty” i ciężko traktowany turbo-katolicyzm. “Ocalony” jest tylko jeden :-)

PPPS.
Warto zwrócić uwagę na nutkę, z dzisiejszej perspektywy, niepoprawności politycznej w wątku rozgoryczonej starszej pary, gdzie kobita, postanawia otruć męża-krypto geja, czując się “zbrukana jego zboczeniami”. No chyba odrobinę przesadzona reakcja :-)

PPPPS.
Co? Średnia 5.9 na Lubimy Czytać? No nieee …. “***** LC” (wyszło nawet z rymem)

Zacząć należy od ostrzeżenia - jeżeli ktoś obawia się SPOJLERÓW, niech nie czyta poniższego raportu, zadowalając się tylko oceną 10/10 i totalnym grozowym muala - “Ocalony” to bowiem powieść z twistem, takim Z Dużych Liter TWISTEM, i nie da się w żaden sposób o niej mówić, do tego twista nie nawiązując. Nawet zważywszy na fakt, że z dzisiejszej perspektywy nikogo już raczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zacznę od usprawiedliwień - mam wielkie wyrzuty sumienia wobec moich piszących znajomych, świetnych autorów, kiedy latami odwlekam lekturę ich książek, wiecznie powołując się na maksymę Franka Zappy - “so many books, so little time”. Mam takie wyrzuty zwłaszcza wtedy, kiedy ni stąd ni zowąd biorę się za czytanie jakiegoś kolejnego, koszmarnego, zapomnianego przez Boga, vanitowego książczydła.

Ale, no jest tak, że Opuszczone Książki budzą moje współczucie. “ Nikt już nigdy ich nie będzie czytał, nikt o nich nie usłyszy”. Jak byłem dzieckiem, wzruszały mnie takie nierozcięte strony w nigdy przez nikogo nie przeczytanych książkach. Przecież każda zasłużyła na jakieś życie, na jakiegoś czytelnika, mówiłem sobie. No a na to wszystko mam jeszcze w sobie wielką potrzebę badania Złej Popkultury, szukania frajdy w różnych kalekich, poronionych, nieudanych dziełach. No i stąd takie, jak dzisiejsza, lektury.

Ponad dziesięć lat temu w wydawnictwie Goneta (vanit jak nic) ukazał się zbiór opowiadań Michała Jagiełły “Piętno Kaina”. Nic ani o autorze, ani o książce nie wiadomo - jedna, raczej chłodna, recenzja na LC - no, zupełna enigma. Tyle, że zapał do pisania widocznie w autorze wygasł, nic bowiem więcej się spod jego pióra nie ukazało. Zbadajmy zatem, co miał do powiedzenia w swym debiucie.

Oesu….

Chciałoby się pojechać kultowym tekstem z “1670” - “z dobrych wiadomości - jest nad czym pracować”, ale to nieprawda. Nie wiem, na czym to polega, ale, tak statystycznie rzecz biorąc to przeciętni ludzie piszą o wiele lepiej niż autorzy vanitó Tak, jakby wydawanie w tej formule zastrzeżone było wyłącznie dla fatalnie piszących….Wiem, wiem, niesprawiedliwe uogólnienia. Sam znam wybitne wyjątki od tej reguły, no ale potem wpada takie “Piętno Kaina” i ożywają najstraszniejsze demony… Niestety, tym razem scenariusz się sprawdza - Michał Jagiełło nie umie pisać, tak najbardziej elementarnie i trwale.

Tu już nie chodzi o jakiś “brak redakcji” (to w vanitach oczywistość), tu mowa o przerażającym wręcz, grafomańskim stylu. To jest “beyond repair” - tego się nie da naprawić, nauczyć. Autor wyrasta przecież wprost z tradycji literatury grozy - w tekstach są nawiązania do Poego, Grabińskiego, ba, Miltona (!), widać, że tu naprawdę dużo było czytane, a jednak nic a nic z tego nie przenikło do jego stylu. Oczy dosłownie krwawią podczas lektury - trzeba próbować czytać zupełnie POZA tym koszmarnym potokiem narracji, szukać pomysłu na opowiadaną historię. A czasem nawet by warto - no ale to naprawdę musiałoby być napisane od początku, każde jedno zdanie przeorane, na nowo napisane, zmienione. No, jakiś dobry ghostwriter, który w myśl powiedzenia “ja rzucam myśli a wy jego łapcie” napisałby zbiór interesujących nowel niesamowitych..

+

Jest kilka rodzajów opowiadań. Najbardziej rzucają się w oczy bliźniaczo do siebie podobne “opowieści o nawiedzonych miejscach”, po których błąkają się bohaterowie, napotykając duchy z upiornej przeszłości. W “Reaktorze” jest to stara posowiecka elektrownia atomowa, w której doszło do awarii reaktora, w “Zamku Heiligenschonburg” tytułowe zamczysko, którego właściciel w satanistycznych rytuałach usiłował zdobyć pomoc Lucyfera przeciwko pustoszącej okolice, “zesłanej przez Boga” (nb. trv…) dżumie.

Oba są oczywiście okropnie źle napisane, dosłownie bolesne w lekturze, oba bez jakiegokolwiek sensownego rozsądnego finału, ale - ku zaskoczeniu - klimat jest w nich naprawdę niezły. Ponure, czarne korytarze, pojawiające się tu i ówdzie upiory, jakby to dobrze napisać, to powstałyby dobry, mocne, konkretnie straszące opowieści.

Skoro w “Zamku..” pojawił się Lucyfer jako den Dobry - no to Jagiełło pociągnął ten, wyraźnie miltonowski, pomysł w opowiadaniach “Apokalipsa” i tytułowym “Piętno Kaina”. Oba teksty oparte są - dziwnym nie jest - o odpowiadające im fragmenty Biblii, oba są opowiedziane z prometejskiej perspektywy “dobrego Szatana” chcącego chronić ludzkość przed okrutnym Jahwe i jego straszliwym, monstrualnym archaniołom (ich opisy to chyba najmocniejsza część zbioru).

Kolejna grupa to “hommage” - utwory wyraźnie inspirowane twórczością przywołanych Poego i Grabińskiego. Tj. to some extent cały zbiór jest klasyczną grozą inspirowany, ale tych klika opowiadań jest wręcz na prawach cytatu.
Przede wszystkim “Kruk”, czyli Jagiełły próba przeniesienia na język prozy wielkiego, wspaniałego poematu E.A. Poego. No ale że autor pisze tak, jak pisze, no to wyszło tak, jak wyszło. Czyli skandalicznie, dosłownie czytać się tego nie da, mając w pamięci cudowne “A kruk na to “nigdy już”.


“Pasażer” to króciutki, banalny tekst w stylu “Demona Ruchu” Stefana Grabińskiego; duch ofiary katastrofy kolejowej jeździ pociągami na tej samej trasie. PS. Warto trochę researchu zrobić do opowiadania “historycznego”! W 1948 ojciec bohatera nie mógł “mieć pałacyku we wsi”, mógł co najwyżej, być sekretarzem powiatowym PPR mieszkającym w pałacyku po hrabim.

No i jeszcze “Liliana”, czyli klon “narkotycznych” tekstów Poego (Ligeia, Berenice, Morella) , w której n arratora prześladuje wspomnienie samobójczo zmarłej ukochanej (finałowy twistowy jump scare zgrabny, choć ni w ząb nie wiada, z czego wynika).

A ostatnia grupa opowiadań to takie “monsters of the week”, niestety, co jedno to głupsze…W “Wieszczym” demon, upiór zmarłego szlachcica krzykami i biciem w dzwony (“Dzwon Śmierci” boskiego Guya się kłania…) zabija mieszkańców pewnego miasteczka, w “Wilku” okrutny właściciel ziemski dręczący swych poddanych zostaje najechany przez sąsiadów-wilkołaków (sic!) i sam zamieniony w wilkołaka, tytułowy “August” zaś jest polskim patriotą wampirem, który w akcie zemsty zagryza rosyjską hrabinię (sicsic!). Bohater “Ostatniej Strony” pada ofiarą nieśmiertelnego demona żywiącego się męską energią (komuś wjechał “W Domu Sary” Graba).

Warto na koniec wspomnieć ponury “Sierociniec”, którego bohater śni koszmar o straszliwym domu dziecka, w którym dochodzi do pedofilskiego wykorzystywania dzieci. Na plus klimat i kolejny finałowy, twistowy jump scare - ale o co chodzi, dlaczego taki sen, kim był narrator? Zero odpowiedzi, nie istnieją…

+

Jeezu, jest mi przykro, że aż tak jadę z czyjąś twórczością. W końcu Michał Jagiełło długimi wieczorami ślęczał nad kompem i klikał, tworzył, chciał się podzielić swą pasją i miłością do klasycznej grozy. A teraz jakiś gnom w necie po latach robi mu z ukochanego debiutu jesień średniowiecza. No ale to z kolei jest - jakby to napisać - kara za upublicznienie czegoś do upublicznienia się nie nadającego. Książka została komercyjnie wydana, kupiłem ją płacąc uczciwe pieniądze (choć niewielkie, bo to część jakiegoś pakietu e-bookowego z polską vanitową grozą), no to teraz trzeba być gotowym na nawet ostre połajanki. W końcu zapłaciłem za “Piętno Kaina” cenę najwyższą - cenę kilku godzin mego życia! STRACONYCH - stąd też i surowa, może bolesna ocena. Ale mam nadzieję, że autor tego nie czyta, że, przekonawszy się, że akurat w pisaniu prozy idzie mu nieszczególnie, zajął się czymś innym.

Zacznę od usprawiedliwień - mam wielkie wyrzuty sumienia wobec moich piszących znajomych, świetnych autorów, kiedy latami odwlekam lekturę ich książek, wiecznie powołując się na maksymę Franka Zappy - “so many books, so little time”. Mam takie wyrzuty zwłaszcza wtedy, kiedy ni stąd ni zowąd biorę się za czytanie jakiegoś kolejnego, koszmarnego, zapomnianego przez Boga,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tarnowskie Góry niesamowite Dagmara Adwentowska, Agnieszka Biskup, Sylwester Gdela, Izabela Grabda, Wojciech Gunia, Łukasz Krukowski, Łukasz Kucharczyk, Szymon Majcherowicz, Marcin Majchrzak, Paweł Mateja, Anna Musiałowicz, Paulina Rezanowicz, Magdalena Świerczek-Gryboś, Istvan Vizvary, Mariusz Wojteczek, Anna Maria Wybraniec
Ocena 8,1
Tarnowskie Gór... Dagmara Adwentowska...

Na półkach: , , , , ,

Tarnowskie Góry organizują ciekawe akcje marketingowe - miasto wydaje “tematyczne” zbiory opowiadań gatunkowych, jako warunek oczekując jedynie osadzenia akcji poszczególnych historii w samym mieście. No i w ten sposób po “Tarnowskich Górach” “kryminalnych”, “romantycznych” i “fantastycznych” (aż 3 tomach!) przyszedł czas na “Tarnowskie Góry Niesamowite”. Niesamowitość w tym wypadku ma wymiar głównie tzw. weird fiction., tom zbiera bowiem prawie wszystkie aktywnie tworzące duże nazwiska tego nurtu w Polsce(tylko Kuba Bielawski się gdzieś zawieruszył).

Te “duże nazwiska” oznaczają autorów publikowanych, cenionych przez fanów i środowisko, i co w praktyce zapewnia solidny poziom literacki całego zbioru. Jest jednak inny problem, - niektórym z opowiadań brakuje nieco grozowego puncha. One są bardzo dobre warsztatowo, pełne ciekawych pomysłów, ale czasem za mało “niesamowite”, by zasłużyć na tytuł zbioru, trochę pozbawione ikry, takie niedoprawione. Może spowodowała to konieczność osadzenia ich w tarnogórskich realiach? Nie wiem, pozornie przecież w niczym to nie musi przeszkadzać - bierzemy dobry tekst i osadzamy go w Tarnowskich, no ale może jednak pętało to nieco wyobraźnię autorów? Co charakterystyczne, najlepiej przeze mnie ocenione teksty mają właśnie uniwersalny charakter, a lokalna miejscówka jest wyraźnie pretekstowa wobec poruszanych w nich treści.


Nic, przyjrzyjmy się poszczególnym tekstom, a zacznijmy od najlepszych, które (trzeba trafu), najbardziej “straszą”.

Najlepszym opowiadaniem zbioru jest tekst samego “ojca Dyrektora” polskiego weird fiction. Wojciech Gunia raczy nas mroczną opowieścią “O Snach, Zbawieniu I Krwi”. Dziwna kamienica, której mieszkańcy długimi wieczornymi zabawami zabijają strach przed zaśnięciem, mroczna, ligottiańska piwnica, gdzie przewalają się oślizgłe, czarne zwoje ślimacze, samopoświęcenie jednego z mieszkańców dla dobra ogółu.
Jesk takie środowiskowe powiedzenie “Gunia może i wychodzi z horroru (gdyż autor swym talentem wyrasta wysoko ponad granice gatunkowej grozy i bywa, słusznie, przymierzany do literackiego artystycznego mainstreamu), ale horror nie wychodzi z Guni”. W tym wypadku grozy jest co niemiara, a tyleż samo jak creepy (as hell), jest też opowiadanie przejmujące, gdyż za maską niesamowitej opowieści i nawiedzonej kamienicy czeka, jak to zwykle u Guni bywa, poważny namysł, poważna myśl o miejscu człowieka w świecie, o spokoju ducha i cenie, którą za to trzeba zapłącić. Piękne i poetyckie.

Niewiele “Snom” ustępuje znakomita “Grzybnia” Mariusza Wojteczka - prawdziwy grozowy gatunkowy konkret. Bohaterem jest młody chłopiec wychowywany przez dziadków i tajemnica otaczająca jego pochodzenie. Zgrabny (nawet jeśli przewidywalny) pomysł, świetny, niesamowity klimat - całość tak trochę w kierunku “Mexican Gothic”.

Udany jest zgrabny pastisz noir-kryminału spółki autorskiej Agnieszka Biskup/Dagmara Adwentowska - “Po Nas Nic”. Zawiązanie fabuły jest absolutnie klasyczne - kobieta z wynajmuje detektywa, by odnalazł jej zaginioną w tarnogórskiej okolicy córkę, a w tle opowiadanej historii rozwija się nadchodząca nad świat apokalipsa. Jest śledztwo w klimacie hard boiled, jest apokaliptyczny vive, a wszystko napisane efektownym, zgrzytliwym, naśladującym klasyków (Hammet, Chandler, Spillane) stylem. Robert Ziębiński by docenił :-)

Wyróżnia się też “Wszystko, Czego Nie Zabrała” Izabeli Grabdy, oparty o schemat fabularny “powrotu z wielkiego świata do swej małej ojczyzny”. Bohaterka, która zrobiła karierę w wielkim świecie odwiedza tarnogórską kamienicę i wspomina początek swej drogi życiowej, który nie był jednak usłany różami, oj nie… Dziewczynka, chcąc wyjść na życiową prostą przyjmuje pomocną dłoń od …. no właśnie :-)
Jest generalnie bardzo konkretnie i gatunkowo. Wprawdzie styl nieco zawodzi, gdzieś się cudowna, barkerowska makabra pomysłu rozwadni, ale i tak zostaje dużo “tłustego”.

Nie bardzo straszy, ale za to nadrabia weirdowym zakręceniem fabularnym opowiadanie Pauliny Rezanowicz “ Porzucony Autobus”. Na planie realnym kruchość planów życiowych bohaterki, pogrążającej się w kryzysie psychiczno-emocjonalnym po tym, jak do jej mieszkania wprowadza się siostra męża, na planie weirdowym bardzo efektowny pomysł z tajemniczym obrazem. Jesteśmy tylko małym paprochem, życie jest ciężkie a potem się umiera - te sprawy.

Nie zawodzą też :
Anna Musiałowicz “Nie Zostawisz Mnie”. Wspomnienie tragedii z dzieciństwa nawiedza bohaterkę we śnie, ilekroć przyjdzie jej odwiedzić Tarnowskie Góry. Zgrabny jest błysk makabry i finałowym jump scarze, łączący sen z przerażającą rzeczywistością, aczkolwiek uważam, że talent autorki zyskuje w większej formie, kiedy ma ona przestrzeń by jeszcze bardziej efektownie splatać wątki i tropy fabularne.

Jest też niezawodny Paweł Mateja i jego opowiadanie “Jaśniej”. Bohater opowiadania po próbie samobójczej przebywa w szpitalu psychiatrycznym, w tym czasie jego żonę dręczą dziwne sny o kuli światła. Kiedy on w końcu wychodzi “na wolność”, wita go puste mieszkanie, ukochana żona znika bez śladu…
Świetnie napisane, z dobrym, niepokojącym klimatem opowiadanie jest trochę jakby przejściowe - jedną nogą nawiązuje jeszcze do rewelacyjnego debiutu autora - “Nocne”, drugą już wkracza na terytorium “numinotycznej” grozy sf (vide powieść Matei “Plama Światła”), z odczuwalnym vibe’m “Archiwum X”.

Szczególnym przypadkiem jest mroczne opowiadanie Magdaleny Świrczek-Gryboś “A Dom Cieknie”, takie typowe “mixed emotions”. W pomyśle tkwi bardzo dużo potencjału - Starsi Bogowie, Egipt, Zło drzemiące w Ziemi, emanujące w jednej z tarnogórskich kamienic, w której, niegdyś mieszkał seryjny morderca a dziś “praktykę” prowadzi oszukańczy seks-terapeuta (jednocześnie piszący skandalizujące powieści erotyczne pod kobiecym pseudonimem). No ale poza samym potencjałem jest jeszcze story, a ta napisana jest nieprzekonująco, bez gładkości, bez tak naprawdę porządnej fabuły.


Teraz pora na trójkę prawdziwych asów weird fiction, którzy jednak tym razem nieco rozczarowali, nie klasą literacką (bo np. opowiadanie AmMari Wybraniec to absolutny majstersztyk, top całego tomu) ale niedostatkiem “niesamowitości”
No i właśnie tejże Wybraniec “Rybon”. Kolejne opierające się o archetyp “powrotu do miasteczka rodzinnego”. Bohaterka usiłująca odciąć się od swego tarnogórskiego pochodzenia studiuje prawo w Warszawie, gdzie buduje sobie całą wymyśloną, “lepszą” tożsamość, tymczasem jej brat zarabia na życie jako „rybon”, żywa “rybia” reklama spacerująca przed tarnogórską restauracją. Talentu Wybraniec się nie zatrzyma, ale coraz mocniej ciąży on ku mainstreamowi i tym razem elementu niesamowitego w ogóle nie sposób uświadczyć.
Niemniej Anna zawsze potrafi jednym zdaniem wkręcić czytelnika w xiemię. Tym razem są to pięknie twardochowe „herby aktualnego państwa nadrzędnego” na tarnogórskim dworcu PKP - brawo!

Inna sytuacja z Szymonem Majcherowiczem i jego “ Hosanną”. Ten nie ucieka od weirdu i dziwaczności, jednak tym razem zamiast grozy stawia na tragi-groteskę, historię kafkowskiego śląskiego Hioba kopanego przez życie po rzici (o! fajnie mi wyszło!), i prześladowanego przez wspomnienie - no, żodyn by nie zgod - władczego, dominującego Ojca (Kafka, Schulzu, reszto weirdowego świata, zapłaczcie…) Wielu czytelnikom “Hosanna” bardzo się spodobała, że niby “wstrząsająca analiza depresji bohatera” itp., ale w moim wypadku jednak stoi ona w kontrze do oczekiwań i raczej rozczarowuje.

No i w końcu Łukasz Krukowski i “Dzień Dobry”. Tytułowe powitanie wypowiedziane przypadkowo przez grzecznego bohatera na ulicy ściąga na niego prawdziwą katastrofę. Pojawiają się kultyści-druidzi - i to dobrze, niestety, brak grozy i odrobiny literackiego pieprzu - a to źle.

A na koniec teksty, które rozczarowały. Nie przekonały mnie do siebie ani dziwaczna “ Argyropoeia” Sylwestra Gdeli, ani ckliwy “Chłopiec Zwany Żukiem” Łukasza Kucharczyka, wkurzyła “Maszynka” Marcina Majchrzaka - słaby klon “Word Processor Of God” Stephena a całość stawki zamyka - no niestety, Istvan Vizvary z totalnie przeszarżowanym opowiadaniem “Bytomska 2a”…jacyś kolejni potencjalni kupcy, dziwaczne groteskowe historie, niczym najbardziej kwasowe fragmenty Inland Empire Lyncha…..no nieee.Vizvary potrafi pisać wspaniale, tym razem nic a nic jednak nie zrozumiałem konceptu stojącego za opowiadaniem .


Ale, żeby nie kończyć na niskiej nucie, generalnie bardzo warto wejść w zbiór. Bardzo mocna obsada, sporo udanych tekstów -“Tarnowskie Góry Niesamowite” dadzą czytelnikowi sporo frajdy. Fani weirdu w zasadzie obowiązkowo!

Tarnowskie Góry organizują ciekawe akcje marketingowe - miasto wydaje “tematyczne” zbiory opowiadań gatunkowych, jako warunek oczekując jedynie osadzenia akcji poszczególnych historii w samym mieście. No i w ten sposób po “Tarnowskich Górach” “kryminalnych”, “romantycznych” i “fantastycznych” (aż 3 tomach!) przyszedł czas na “Tarnowskie Góry Niesamowite”. Niesamowitość w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Pragnienie” - wczesna powieść Roberta McCammona to z jednej strony popis jego umiejętności narracyjnych i prezentacja rodzącego się, supersprawnego, “stephenking-like”, stylu, z drugiej jednak sporo niedojrzałych, wręcz infantylnych pomysłów, stopniowo pogrążających opowiadaną historię i wiodących do - nomen omen - katastrofalnego (McCammon planował raczej katastroficzne) zakończenia. W sumie nic dziwnego, że autor przez dekady tak wstydził się tej powieści, że blokował jej kolejne wydania.…
Niemniej to jest sama esencja złotej ery, a że drive opowieści jest, mimo cringe’owego finału, dobry, to i poznać warto.

+

Akcja powieści toczy się w Los Angeles, na początku lat osiemdziesiątych, w tydzień poprzedzający Halloween (no czyżby…). Miastem wstrząsa seria niesamowitych wypadków : seryjny morderca kobiet, zwany przez media Karaluchem zabija kolejne ofiary, inny psychopata rozstrzeliwuje w dzikiej kanonadzie pracowników oraz gości przydrożnego baru, tajemniczy wandale rozkopują groby na cmentarzach, rozrzucają zbezczeszczone zwłoki w różnych stadiach rozkładu i kradną trumny.
Interwencja policyjna w dzielnicy meksykańskiej kończy się przerażającym odkryciem wszyscy mieszkańcy jednej z kamienic znajdują się w stanie dziwnego snu przypominającego śmierć, jednocześnie będąc wciąż żywymi…

Niektórzy potrafią połączyć kropki i zrozumieć znaki. Pewien pochodzący z Węgier oficer dochodzeniowy LAPD, podejrzewa, że, co tu dużo mówić - w mieście grasują wampiry! Podejrzenia zmieniają się w pewność, gdy, po tym, jak jego ekipa schwyta wreszcie Karalucha, zostanie on w tajemniczy sposób odbity z komisariatu przez nieznanych sprawców, po których pozostaną tylko pozbawione krwi ciała zamordowanych policjantów…

Nie ma co owijać w bawełnę i unikać “spojlerów” - sprawa jest bowiem w zasadzie od początku jasna. Nasz policjant miał bowiem rację. Do Los Angeles przybył potężny wampir, węgierski książę Konrad Vulkan. Zająwszy wznoszące się na wzgórzu nad miastem, przeniesione wprost z Europy, upiorne zamczysko, wspomagany przez samego Wujka S(a)tanisława (tak! Młody McCammon w pulpowości nie znał granic!) knuje złowrogi plan Podbicia Całego Świata! Carramba! Kolejne ofiary wampirów zasilają szeregi Armii Ciemności.

By do końca zniszczyć ludzkość, Szatan zsyła na Los Angeles potworną burzę piaskową, która odcina miasto od reszty świata, więzi ludzi w domach, przesłania słońce i ułatwia wampirzej armii szybkie postępy.

Tylko nieliczna drużyna śmiałków, pod przewodnictwem naszego dzielnego madziarskiego policjanta, może przeciwstawić się Złu. Bohaterowie, choć ich sytuacja wydaje się całkowicie beznadziejna, wyruszają do Mrocznego Zamku….

+

Wampiry w latach osiemdziesiątych to jeszcze był real deal. Wprawdzie już pojawiły się “Wywiad Z Wampirem” i - dziś zapomniany - “Gobelin Z Wampirem” które mit krwiożerczego potwora mocno odczarowywały (a już najgorzej tutaj chyba przysłużył się nie/sławny Hrabia z Ulicy Sezamkowej) ale to jeszcze były wyjątki od reguły. Kiedy młody, gniewny, robiący karierę Stephen King napisał “Miasteczko Salem”, opisujące zniszczenie przez wampiry małego amerykańskiego miasteczka, Robert McCammon postanowił to przebić “Pragnieniem”, gdzie wampirza hekatomba zdziesiątkuje wielomilionową populację Los Angeles.

Na początku wszystko jest w najlepszym porządku. Opowieść rozwija się jak rasowy vampire horror, pełna cytatów i odniesień do krwawego i wciąż wówczas jeszcze przerażającego mitu.
Czytelnika wita scena wzięta żywcem z “Rodziny Wilkołaka” - środkowa Europa (Węgry?) ojciec, który wyruszył łowić nieumarłego potwora wraca wieczorową porą do domu odmieniony - a matka z dzieckiem musi uciekać przed wampirami.
Dalej też jest bardzo długo świetnie. Sceny pełne przemocy, psychopatyczni mordercy na. usługach księcia Vulcana, tajemnicze zniknięcia kolejnych ofiar, pełne suspensu i grozy ataki wampirów, no wszystko pięknie gra i buczy. Owszem - jest to “Pragnienie” horrorem “chamskim”, dość prostym i prymitywnym, raczej luksusową pulpą niż eleganckim pisarstwem, z jakim kojarzy się nam McCammon. No ale my, fani “złotej ery” takie rzeczy nad wyraz lubimy!

Niestety, młody (będę podkreślał wiek autora, McCammon pisząc “Pragnienie” był przed 30-tką) autor popełnił sporo grzechów, które w miarę lektury coraz bardziej ciągną opasłą powieść w dół.
Przede wszystkim nieumiarkowanie, brak balansu. McCammon tak chciał dołożyć do pieca, że w rezultacie wywalił kocioł w powietrze. Nieszczęście zaczyna się w momencie, kiedy na prośbę księcia wampirów Szatan zsyła nad L.A. burzę piaskową. Już pal sześć infantylny cringe tych scen z wujkiem S(a)tanisławem, ale wraz z nadciągnięciem zabójczych tumanów piasku świetnie do tej pory straszący wielkomiejski horror zamienia się w słabą survivalową powieść fantastyczną. A potem z każdą stroną jest gorzej…
Najpierw wyprawa “drużyny”. Jaki nasi śmiałkowie mają plan na pokonanie Vulcana? Ano żaden, wejdo i wszyskich zabijo. Dokładnie tak. Mają kilkanaście kołeczków, fiolkę ze święconą wodą morską a naprzeciw siebie armię tysięcy wampirów.
Dlaczego Złole się ich boją? (bo się boją). Bo “złoboisiedobra” ? Aha.…
A to naprawdę początek, bo potem przychodzi finał… OESU….Jak ktoś chce wzorcowe, niczym z Sevres rozwiązanie “deus ex machina” to dostanie to w “Pragnieniu”. To jest tak bardzo z d…..czapy, tak bardzo słabe, że dosłownie ciary żenady człowiek podczas lektury odczuwa.

Pominę już zasadnicze pytanie o sensowność wampirycznego Planu Podboju Świata. Armia wampirów rozmnaża się bowiem w powieści w postępie gemoetrycznym - dosłownie w ciąfu pary dni w wampiry przemienia się większość populacji Los Angeles. W tym tempie w ciągu paru miesięcy cała Ziemia stałaby się królestwem śmierci…No super - tylko co te wampiry miały zamiar po “zwycięstwie” jeść??? Wiecie, o co chodzi - hrabia Dracula, Carmilla von Karnstein, Lestat de Lioncourt - wszyscy trzymali tzw. low profile. Raz na tydzień kolacja na mieście, raz na pół wieku zwampiryzowany partner do rozmowy - tak da się żyć. Ale tutaj? Żeby było jasne - one wręcz konają z głodu, jak chwilę nie jedzą…


Sytuację trochę ratuje styl. Tak, jak jest “comfort food”, tak i jest comfort read - i styl McCammona taki właśnie jest. Od razu, od pierwszego strzału (hehehe) akcja rusza z kopyta, wszystko pięknie, klarownie opisane - uczta dla czytelnika, jak idealnie upieczone ciasto. Chce się jeść więcej i więcej kolejne krótkie rozdziały znikają pożarte oczami.
Znakomita jest konstrukcja powieści. Jeden tydzień, z finałem w halloweenową noc, a każdy dzień podzielony jest na krótkie, napędzające lekturę (jeszcze jeden! jeszcze jeden!) rozdziały, mijające wraz z upływającymi godzinami (kto pamięta serial 24 godziny ten rozpozna konstrukcję). No i jest - w pierwszej części książki - naprawdę DUŻO GROZY.

Udały się też McCammonowi postaci bohaterów pozytywnych. Plastyczne, przyciągające uwagę, angażujące czytelnika. Niestety postaci Złoli są w swej przerysowanej komiksowości aż pocieszne…

To sum up - z jednej strony kawał dobrego czytania, bo bohaterowie ciekawi, przygód co niemiara, scen grozy takoż, tempo akcji żwawe a styl wyborny. Z drugiej, bardzo słaby, infantylnie przesadzony koncept powieści i wręcz zawstydzające naiwnością i brakiem jakiegokolwiek dramatycznego sensu zakończenie. Jak ktoś nie jest fanatykiem “złotej ery” chcącym poznać początki drogi twórczej znanych autorów, to znajdzie setki lepszych tytułów.


PS.

To add insult to injury - polski wydawca z bliżej nieznanych względów - no, chyba że i tu i tu wampiry - na okładce umieścił nie ilustrację do iinej powieści wampirycznej “Ostatniego Rejsu Fevre Dream” - samego George R.R. Martina. Choć zważywszy na to, jak szpetny był amerykański oryginał, to nie ma się mu co dziwić.


PPS.
Swego czasu były przymiarki pod film TV, ale spełzły na niczym, dziś już raczej klimatu na taki cringe’owy oldschool nie ma.

“Pragnienie” - wczesna powieść Roberta McCammona to z jednej strony popis jego umiejętności narracyjnych i prezentacja rodzącego się, supersprawnego, “stephenking-like”, stylu, z drugiej jednak sporo niedojrzałych, wręcz infantylnych pomysłów, stopniowo pogrążających opowiadaną historię i wiodących do - nomen omen - katastrofalnego (McCammon planował raczej katastroficzne)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wymyślona dla żartu postać “zapomnianego czarnego bluesmana” okazała się istnieć naprawdę, a długi cień tajemnicy z przeszłości wpływa na losy współczesnych ludzi, żądając kary za dawne grzechy. Wspaniała,“nieoczywista” (Kuba Łuka - this one is for you!) powieść - z jednej strony w zasadzie “bezprzymiotnikowy” mainstream, historia o obsesyjnej miłości do muzyki połączona z historią starych, nieprawionych krzywd, z gatunkowej zaś perspektywy opowieść - a niech i tak będzie - o mściwym duchu.
Znający “Umiłowaną” Toni Morrison poczują się jak w domu (a tak naprawdę “Białe Łzy” są o wiele bardziej “horrorem” niż powieść noblistki).

+

Nowy Jork, XXI wiek. Dwu przyjaciół fascynujących się starym folkowym bluesem z delty Mississippi postanawia się trochę zabawić. Dla zabawy preparują przypadkowe uliczne nagranie, wymyślają nieistniejącego bluesmana - Charlie Shawa i wrzucają plik do internetu.
Zabawa zaczyna się na poważnie, kiedy jeden z zachwyconych kolekcjonerów (nagrania wywołało furorę w sieci) chce za wszelką cenę kupić płytę. Nie daje wiary żadnym wyjaśnieniom i utrzymuje, że muzyk istniał naprawdę.

Kiedy jeden z chłopaków zostaje napadnięty i ciężko pobity, drugi rozpoczyna własne dochodzenie. Odnajduje kolekcjonera i wyciąga z niego dawną historię - dowiaduje się, jak ten przed laty wraz z innym opętanym obsesją fanem udał się w poszukiwaniu śladów po Charlie Shaw, do delty Mississippi, jak udało się odnaleźć siostrę muzyka i będącą w jej posiadaniu płytę z rzekomo spreparowanym, bluesem. Teraz Set, wspólnie z siostrą leżącego w śpiączce w szpitalu przyjaciela chce odtworzyć tę podróż, sam chce znaleźć ślad po Charlie Shawie, wyjaśnić, jaki ma on wpływ na teraźniejsze wydarzenia.

Coś złowrogiego podąża jednak w ślad za bohaterami, coś ukrywającego, żal i ból spowodowany krzywdą wyrządzoną w przeszłości…

+

Wbrew obiegowym opiniom literatura grozy trzyma się dzisiaj świetnie - tyle, że zmieniła taktykę działania. Już nie czas na czyste gatunkowe hopsztosy z czasów “złotej ery”, dziś nikt się ani wymyślonych potworów ani starych, dobrych duchów, nie boi. Te klisze są za bardzo zużyte, i do gatunku niczego świeżego nie dodadzą. Natomiast jako przyprawa, która dobremu autorowi posłuży do dosmaczenia pasjonującej historii! O… to zupełnie inna opowieść. Groza z powodzeniem wkrada się w thrillery, w kryminały, w powieści fantasy czy science fiction. Horror daje też wspaniałe możliwości twórcom mainstreamowym, “bezprzymiotnikowym” - to nieprzebrana skarbnica technik narracyjnych i intrygujących rozwiązań. Jest przecież “Piąte Dziecko” Doris Lessing, jest “Umiłowana” Toni Morrison, jest “Empuzjon” Olgi Tokarczuk (mowa o samych noblistkach !), są też “Frankenstein W Bagdadzie” Ahmeda Saadawiego czy w końcu bohater dzisiejszego raportu - fascynujące “Białe Łzy” Hari Kunzru.

No dobra, ale ile jest w “Białych Łzach” tego horroru? No, dużo - od strony “formalnej” zawiera bowiem wszystkie niezbędne elementy powieści grozy, nawet jeśli te naprawdę mocne momenty są zachowane dopiero na finał. W sercu “Łez” schowany jest jednak archetypiczna wręcz figura mściwego ducha, a samo śledztwo wzbudzi od razu skojarzenia z głośnymi gatunkowymi przebojami (nie chcę zanadto spojlerować podając czy to tytuł czy autora, ale po lekturze fani rozpoznają z pewnością znany trop).


Wbrew wszystkim teaserom i internetowym zajawkom&streszczeniom “Białe Łzy” nie są historią “dwu przyjaciół zafascynowanych czarnym bluesem”. Całość opowieści przedstawiona z perspektywy jej narratora - Setha, tego który nagrał i spreparował taśmę Charlie Shawa. Wszystkie wydarzenia widzimy jego oczami, tragedię przyjaciela, burzliwe relacje z jego rodziną, poszukiwania JumpJima i wspólną wyprawę z Leonie Wallace do delty Mississippi.


Powieść dzieli się na cztery główne etapy - w pierwszym mamy dwójkę przyjaciół i ich żart z fejkowym bluesem, w drugiej Seth stara się dojść do ładu z rodziną Wallace i poszukuje JumpJima, kolekcjonera mającego wiedzę na temat Charlie Shawa. Trzecia część to opowiedziane równolegle dwie wyprawy do delty Missisippi, pierwsza, podjęta przez JumpJima w latach 50tych i obecna, w której Seth razem z Leonie usiłują dowiedzieć się prawdy o losach Charliego. No jest finał…. konkretny, twistowy, niezwykle efektownie splatający wątki fabularne. Muszę przyznać, że w trakcie lektury wydawało mi się, że Kunzru daje się porwać narracji, że, po “ogrodniczemu”, zasadził swą opowieść i patrzy, co mu z niej wyrośnie. Stąd zakończenia raczej się obawiałem, podejrzewając, że z tej chmury spadnie raczej mały deszcz. Tymczasem - no, jest naprawdę mocno!

Nie powiem, są wady - i to właśnie w tej finałowej części. Precyzyjny, wręcz chirurgiczny styl narracji nagle popada w taki freestyle, taki się bałagan narracyjny pojawia, że chwilami aż nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Coś takiego Kingowi by się nigdy nie przydarzyło…ba, Kingowi - toż King to tylko “gatunkowy rzemieślnik”, ale taki Cormac , też by to sprawniej ogarnął. Niemniej te niedogodności są zbyt drobne, by wpłynąć na ogólną rewelacyjną ocenę, liczy się główny kierunek.

Co ciekawe, bohaterowie są tutaj mniej ważni, to dość randomowe postaci, służące do opowiedzenia większej historii. Ani Carter, ani Seth, ani Leonie czy JumpJim, nie mają większego znaczenia i nie przyciągają uwagi. Choć tak naprawdę to bohaterem jest tutaj Charlie Shaw…

Po prostu kocham takie książki, takie nabrzmiałe mrokiem twistery, które na koniec walą czytelnika kopem z półobrotu. Instant classic.

Dodatkową frajdę będą mieć podczas lektury miłośnicy czarnego bluesa (m.in. niżej podpisany). Robert Johnson, Skip James, Charley Patton et consortes - wracają dreszcze zachwytu nad tą mroczną, korzenną muzyką, muzyką, z której narodził się po dekadach biały hard rock Stonesów, Zeppelinów i AC/DC.

PS.
Robert Ziębiński - nie wiem czy znasz, jeśli tak bardzom ciekaw Twej opinii, jeśli nie, to wrażeń z lektury :-)

PPS.
Kilka opinii na LC jest tak cringe’owe, że aż ciary z żenady miałem…. jestem na codzień zwolennikiem tezy że “czytać każdy może” ale naprawdę, niektórym chyba powinno się zakazać lektury…:-)

PPPS.
Mógłby powstać wspaniały film, ale wymagałby dużej klasy reżysera. To nie kingizmy przygotowane pod szybką ekranizację, tutaj trzebaby ten film wymyślić. Ale materiał mocarny.

Wymyślona dla żartu postać “zapomnianego czarnego bluesmana” okazała się istnieć naprawdę, a długi cień tajemnicy z przeszłości wpływa na losy współczesnych ludzi, żądając kary za dawne grzechy. Wspaniała,“nieoczywista” (Kuba Łuka - this one is for you!) powieść - z jednej strony w zasadzie “bezprzymiotnikowy” mainstream, historia o obsesyjnej miłości do muzyki połączona z...

więcej Pokaż mimo to