Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Licha fabuła. 3 wersje tej samej historii i wszystkie trzy zupełnie nudne. Żadna z tych wersji nie obroniłaby się jako samodzielna książka i jedyny ulotny walor tej książki to takie 'a co by było gdyby' - pomysł ani świeży, ani nieprzedstawiony w nowy, ciekawy sposób.

Licha fabuła. 3 wersje tej samej historii i wszystkie trzy zupełnie nudne. Żadna z tych wersji nie obroniłaby się jako samodzielna książka i jedyny ulotny walor tej książki to takie 'a co by było gdyby' - pomysł ani świeży, ani nieprzedstawiony w nowy, ciekawy sposób.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek porównajmy okładki polską i angielską. Tak jak z angielską się nie wstydziłam jeździć metrem, tak polska definitywnie stawia na kicz.

'Arabska pieśń' to kolejna saga rodzinna (rodziny z gatunku patriarchalnych) umieszczona w egzotycznej lokalizacji. Najwyraźniej czytelnicy kochają takie sagi. A przynajmniej kochają je wydawcy, bo wypuszczają nową co dwa tygodnie.

Książka rozpoczyna się rozpiską drzewa geneologicznego - nie wiadomo czemu, bo widnieją na niej jedynie dwa pokolenia - dwóch braci i ich dzieci. Komu potrzebne drzewko? Phi, ja jestem profesjonalistką. Takie drzewka to ja łykam przed śniadaniem. Przeczytałam Sto lat samotności i się nie pogubiłam, a było tam ze 12 pokoleń, 300 postaci i wszyscy nazywali się Jose Arcadio i Aureliano.

Do rzeczy. Powieść ta nie jest genialna, ale jest poprawna. Historia mnie wciągnęła, nawiązałam jakieś emocjonalne połączenie z bohaterami, wyrażałam stosowne oburzenie uciskiem kobiet i nauczyłam się kilku egzotycznie brzmiących słów, takich jak 'hoash' i 'saraya'.

Głównym problemem tej książki jest to, że tylko otarła się o powierzchnię wszystkich problemów i kwestii, które starała się poruszyć i ostatecznie troche rozczarowała. Była to pierwsza książka dziejąca się w Sudanie, którą przeczytałam. Cały ten dramat rodzinny rozgrywał się z sudańską walką o niepodległość w tle i miałam nadzieję dowiedzieć się trochę więcej o tym okresie i wszystkich zawirowaniach politycznych, ale niestety nadal musiałabym skonsultować się z Wikipedią, żeby cokolwiek sensownego móc na ten temat powiedzieć.

Kolejną zaprzepaszczoną szansą było, zdaje mi się, niewykorzystanie ciekawej analogii, bo sytuacja w której w pewnym momencie znajduje się Nur (jeden z bohaterów) jest taką sytuacją, w której znajduje się większość muzułmańskich kobiet (przynajmniej w tej książce). Aboulela jedynie raz napomknęła o tym, a potem najwyraźniej porzuciła ten pomysł. Było to ciekawe odwrócenie ról i można było ten koncept pogłębić, co dodałoby świeżości tej raczej sztampowej sadze rodzinnej.

Z drugiej strony, ciągłe porównania nowoczesnego Egiptu i zacofanego Sudanu i ciągłe ich kontrastowanie zaczęły mnie nudzić już w połowie książki.

Najmocniejszą stroną książki jest historia miłosna, opowiedziana subtelnie i niesentymentalnie, a przede wszystkim - autentycznie.

Moje zalecenia są takie: jeżeli wpadnie Wam w ręce 'Arabska pieśń' to można przeczytać, ale szczególnie jej szukać nie warto.

Na początek porównajmy okładki polską i angielską. Tak jak z angielską się nie wstydziłam jeździć metrem, tak polska definitywnie stawia na kicz.

'Arabska pieśń' to kolejna saga rodzinna (rodziny z gatunku patriarchalnych) umieszczona w egzotycznej lokalizacji. Najwyraźniej czytelnicy kochają takie sagi. A przynajmniej kochają je wydawcy, bo wypuszczają nową co dwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polskie tłumaczenie tytułu - Dziesięciu Murzynków (w wydaniu Hachette Livre) brzmi o niebo lepiej niż oryginalny angielski tytuł "Ten Little Niggers", aczkolwiek uważam, że lepiej trzymać się tego tytułu, pod którym książka jest teraz wydawana na Zachodzie, tj. "I nie było już nikogo". Nie wchodzimy wtedy w grząskie tereny rasizmu zmieszanego z poprawnością polityczną.

Ten oryginalny angielski tytuł nie przetrwał długo, bo już w latach 40-stych, gdy książka miała się ukazać w USA zmieniono tam tytuł na 'Ten Little Indians'. (W tamtych czasach już powszechnie zaakceptowano, że słowo 'nigger' jest raczej obraźliwe, ale Indianie musieli jeszcze poczekać na przemianowanie na 'Native Americans').

Po latach ktoś mądry wreszcie wpadł na pomysł, żeby zostawić w spokoju rasy ludzkie i grupy etniczne i tytuł został zmieniony na 'And Then There Were None' - ostatniej linijki tej dziecięcej rymowanki, która stanowi podkład do powieści. Indianie zamieniają się w 'Boy Soldiers', co, zgaduję, w polskiej wersji staje się po prostu żołnierzykami.

I to tę wersję czytałam po angielsku. I cieszę się, że tę właśnie, bo myślę, że czytanie czegoś nazwanego 'Ten Little Niggers', dziejącego się na 'Nigger Island' mogłoby być raczej nieprzyjemne. Swoją drogą skąd się Christie wzieła Nigger Island niedaleko wybrzeża devońskiego wybrzeża to naprawdę nie wiem. Brzmi to dość absurdalnie.

Założenie fabularne tej książki, jak pewnie wiecie, jest takie: dziesięciu ludzi odciętych od świata na malutkiej wyspie. Jeden z nich jest mordercą i ludzie umierają po kolei, dokładnie tak jak w rymowance. Każdy z obecnych na wyspie ma jakiś sekret i jest winny morderstwa, ale nie takiego, które mogłoby być udowodnione w sądzie. I dlatego właśnie znaleźli się na tej wyspie, na łasce szaleńca, który postanowił, że sprawiedliwości musi stać się za dość.

Taka fabuła wymaga, żeby struktura książki była uporządkowana i wysoce zorganizowana, więc uznałam, że wypada, żebym i ja podeszła do jej czytania w równie zdyscplinowany sposób. Wzięłam pięć kartek papieru, podzieliłam na pół i stworzyłam dziesięć kart - po jednej dla każdego bohatera.

Pieczołowicie wypełniałam je wszystkimi szczegółami, które znalazłam w książce, aż gdzieś do połowy powieści, gdy akcja pochłonęła mnie do reszty i ściskałam mojego kindle'a przerażona i zdenerwowana. Wydawało mi się, że wiem kim jest morderca, i że w dodatku mi też się nie upiecze.

Szczególnie polubiłam dwójkę bohaterów, i wydaje się, że Christie też ich najbardziej lubiła, bo zabiła ich na samym końcu.

To była moja druga książka Christie, ale tak naprawdę pierwsza, bo ta którą przeczytałam wcześniej była powieścią niby-szpiegowską i raczej wypadkiem przy pracy zdaje się. Dopiero przy tej powieści mogła ujrzeć geniusz Christie w pełnej okazałości.

Polskie tłumaczenie tytułu - Dziesięciu Murzynków (w wydaniu Hachette Livre) brzmi o niebo lepiej niż oryginalny angielski tytuł "Ten Little Niggers", aczkolwiek uważam, że lepiej trzymać się tego tytułu, pod którym książka jest teraz wydawana na Zachodzie, tj. "I nie było już nikogo". Nie wchodzimy wtedy w grząskie tereny rasizmu zmieszanego z poprawnością polityczną.

Ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka była tak zła i głupia, że właściwie miałam sobie nie zawracać głowy recenzowaniem jej. Jednak jest we mnie jakiś obowiązek kronikarski lub inna nerwica natręctw, która każe mi recenzować wszystkie książki, również te, do których czytania w ogóle nie powinnam się przyznawać.

Na początku chciałam wyjaśnić jedną rzecz. To nie jest tak, że ja nie cierpię literatury popularnej. Bynajmniej! Padam w ramiona tanim czytadłom. Udaję, że nie widzę dziurawej fabuły, anachronizmów czy innej tandety. Nawet przełknę bardzo nędzny warsztat. I wszystko to składam na ołtarzu boga rozrywki.

I jeżeli ja poświęcam się tak dalece, a autor w zamian nie dostarcza mi rozrywki, to naprawdę strasznie się wkurzam.

Jakiś czas temu miałam taki genialny pomysł, że ściągnę sobie jakiegoś prostego, ekscytującego audiobooka i będę go słuchać pocąc się na bieżni. Był to pomysł genialny w swojej prostocie i wszystko by się udało świetnie, gdyby nie to, że wybrałam sobie to okropieństwo do słuchania.

W opisie było wszystko: morderstwa, gwałty, romans, paranormalne zjawiska... Rozrywki powinno być aż nadto...

A powiem Wam tak - fragmenty dotyczące ekologicznych upraw żywności były najbardziej ekscytujące w całej tej powieści.

Roberts próbuje tu stworzyć kryminalną intrygę i są to próby śmieszne i żałosne. Nic się nie dzieje. Nie ma żadnych poszlak, żadnych prób rozwiązania zagadki, żadnego postępu. Przez całą książkę nikt nie wie, KTO to zrobił, aż na kilku ostatnich stronach tajemnica zostaje wyjawiona.

Można pomyśleć w takim razie, że to romans ciągnie fabułę do przodu i jest siłą książki.

Niestety, bohater jest idiotą, a jego sposób na zdobycie serca bohaterki to niezmordowane zawracanie jej głowy. Co okazuję się być skuteczną techniką w przypadku tej konkretnej bohaterki, bo ona również jej idiotką.

Nie było tu żadnego konfliktu, żadnego rosnącego napięcia ani ostatecznego rozładowania tego napięcia. Szło to mniej więcej tak:

On: Bądź moją!
Ona: Nie
On: Dlaczego nie?
Ona: Eee, nie wiem...
On: Więc bądź moją!
Ona: Ok.
On: Kocham cię!
Ona: Ja ciebie też. Ożeń się ze mną!
On: Spoko

Widziałam sprzęty kuchenne między którymi było więcej chemii.

W dodatku, wszystko, zupełnie wszystko w tej książce było jednym wielkim stekiem banałów i stereotypów. Każda postać, każda scena, każdy opis, każdy 'zwrot' akcji (i używam tu słowa 'zwrot' w bardzo naciąganym sensie, jako że prawdziwych zwrotów akcji w tej powieści nie było). I wiem, że mówiłam, że łykam te banały bez popitki w literaturze popularnej, ale na miłość boską, wszystko ma swoje granice!

Z pewnością nie pomogło, że wszystkie te banały były mi sączone monotonnym głosem prosto do ucha.

Nic mnie nie obchodzili bohaterowie tej książki, i gdyby ten szalony morderca pozabijał ich wszystkich, to bym nawet nie mrugnęła.

Musiałam przechodzić przez te tortury za każdym razem gdy szłam na siłownię, ponieważ jestem nienormalna i muszę skończyć każdą książkę, którą zacznę.

Życzę tej powieści wszystkiego co najgorsze! A wiecie co jeszcze? Ktoś zupełnie niespełna rozumu nakręcił na jej podstawie film telewizyjny. Możecie go sobie zobaczyć na youtube i to nawet z napisami (http://www.youtube.com/watch?v=BaHs45bJWw0). Film ma tę przewage nad książką, że występuje w nim Oliver Hudson bez koszulki.

Bez sensu ta recenzja. Przepraszam. Ale jestem tak bardzo, bardzo zła.

Ta książka była tak zła i głupia, że właściwie miałam sobie nie zawracać głowy recenzowaniem jej. Jednak jest we mnie jakiś obowiązek kronikarski lub inna nerwica natręctw, która każe mi recenzować wszystkie książki, również te, do których czytania w ogóle nie powinnam się przyznawać.

Na początku chciałam wyjaśnić jedną rzecz. To nie jest tak, że ja nie cierpię literatury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książeczka to jest taka spełniona fantazja każdej nastolatki. Angela Ardis była sobie zwyczajną dziewczyną, aż razu pewnego postanowiła napisać do 2Paca, który siedział wtedy w kiciu. Ponoć założyła się z kolegami z pracy, że 2Pac jej odpisze. Nawet się szykowała na to, żeby zakład przegrać, aż tu nagle 2Pac do niej zadzwonił.

I tak to 2Pac i Angela zostali korespondencyjnymi przyjaciółmi. 2Pac miał dużo wolnego czasu, więc mógł pisać listy i wiersze, żeby jakoś zabić nudę, a Angela miała korespodencyjny romans z najbardziej niegrzecznym raperem. Czyli każde z nich coś z tego miało.

Kobiety kochają sławnych mężczyzn i kochają też mężczyzn w więzieniach. Sławny mężczyzna w więzieniu? Trudno sobie wyobrazić coś lepszego. Powód, dla którego kobiety kochają mężczyzn w więzieniach jest taki, że są mężczyźni są wtedy tacy jakimi ich pragną kobiety. Nie będą cię chcieli zaciągnąć do łóżka, bo jak? Mężczyźni w więzieniu mogą tylko mówić i słuchać, mają tylko słowa. Cała ich koncentracja skupia się na komunikacji. I będą ci pisać listy! Jacy mężczyźni jeszcze teraz piszą listy? Tylko ci w więzieniu!
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że Ardis porzuciła tego uroczego chłopca, z którym się spotykała i dała się porwać tej fantazji.

Przypomniała mi się moja własna obsesja na punkcie 2Paca. Gdy miałam lat może 13 to myślałam, że kiedyś weźmiemy ślub. Myślę, że nie tylko ja tak marzyłam w Polsce. Wiecie, że jedyny język, na który ta książeczka została przetłumaczona to polski? 2Pac miał tu solidną bazę fanów.

Co jest ciekawe w tych listach wymienianych przez 2Paca i Ardis to to że po pierwszym liście wysłanym przez Angelę, w którym było tylko kilka raczej nudnych linijek, 2Pac został przeniesiony kilka razy do innych więzień i listy Ardis do niego nie dochodziły. To 2Pacowi w ogóle nie przeszkadzało. Pisał do niej bardziej i bardziej namiętnie i zakochiwał się właściwie bez żadnego udziału z jej strony. Po tym wnioskuję, że było to bez różnicy czy była to Ardis czy ktoś inny. 2Pac był samotny i smutny, i pewnie też mu się nudziło. Stworzył sobie więc w głowię jakąś idealną dziewczynę i zaczął do niej pisać.

Te wszystkie listy to właściwie takie soft porno przeplatane zapewnieniami o prawdziwości uczucia. Ale nie ma w tym żadnej treści, żadnej solidnej podstawy do jakiegokolwiek związku. To była taka niekończąca się piosenka r’n’b na dwa głosy, w której podmioty liryczne powtarzają w kółko jak bardzo szaleją za sobą.

Cała ta afera była w moim odczucie kolejnym projektem artystycznym 2Paca. W końcu był on artystą i jakoś sie realizować musiał, tutaj po prostu odgrywał Don Juana.
W którymś momencie 2Pac przyznaje się Angeli, że w jego życiu już jest jakaś kobieta, którą nazywa Królową. Po tym wyznaniu następują jakieś nielogiczne, dziecinne tłumaczenia jak to wszsyscy troje mogą żyć razem długo i szczęśliwie. Wtedy nawet Angela, mimo ogólnego odurzenia osobą 2Paca, zdaje się sobie sprawę, że to kompletne brednie. Wtedy 2Pac narzeka, że kobiety zawsze mówią, że chcą prawdy, a potem jak ją usłyszą to nie mogą się z nią uporać. Ze wszystkich debilizmów, które usłyszałam w życiu od mężczyzn to jest chyba mój ulubiony. Tak, kobiety pragną szczerości, ale nie tylko w słowach, ale również w czynach. Jeżeli jesteś dupkiem, ale uczciwie o tym informujesz, to niewiele to zmienia. Nie jesteś nagle uczciwym mężczyzną, nadal jesteś dupkiem.

Tak czy inaczej, dziewczyny, uważajcie na mężczyzn, którzy nazywają was Królowa. To zazwyczaj pierwszy znak, że coś jest nie halo. Raz spotykałam się z takim jednym, który mówił mi że byłam jego Księżniczką, jego jedyną Księżniczką. I rzeczywiście, byłam jedyną księżniczką. Te inne zwały się Królowa i Żoneczka.

‘Z głębi serca’ to króciutka książeczka. Jeżeli nie zakończę tej recenzji niebawem, to pewnie będzie ona tych samych rozmiarów. Ardis starała się ją rozciągnąć, włączając do książki swoje fantazje romantyczno-seksualne z udziałem jej i 2Paca. Ach tak, pamiętam... Też takie miałam z Ginuwinem gdy miałam lat 16.

A wiecie jak całość się zakończyła? Angela poszła odwiedzić 2Paca w więzieniu, pocałowali się, a potem już nigdy się do niej nie odezwał. Ach, ci mężczyźni!
Niedługo potem 2Paca zastrzelili, więc Angela mogła przynajmniej trochę zarobić na tym swoim urojonym romansie.

Właściwie… Mam pomysł… Czy wiecie jacy sławni ludzie siedzą teraz w więzieniach?

PS. Jeżeli pomysł pisania do mężczyzn w więzieniach wydaje ci się wspaniały polecam tę stronę http://www.writeaprisoner.com .

Ta książeczka to jest taka spełniona fantazja każdej nastolatki. Angela Ardis była sobie zwyczajną dziewczyną, aż razu pewnego postanowiła napisać do 2Paca, który siedział wtedy w kiciu. Ponoć założyła się z kolegami z pracy, że 2Pac jej odpisze. Nawet się szykowała na to, żeby zakład przegrać, aż tu nagle 2Pac do niej zadzwonił.

I tak to 2Pac i Angela zostali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zdolna, ale leniwa" - ileż razy ja to w szkole słyszałam. Myślę, a nawet jestem pewna, że Martin Davies też to nieraz słyszał. Facet ma zdecydowanie talent. Udało mi się stworzyć kryminał, który się kręci wokół wypchanego ptaka. I to nawet nie jakiegoś kolorowego, egzotycznego ptaka, ale zwyczajnego takiego, mało atrakcyjnego szarego ptaka. No dobrze, ptak ten już wyginął, a ten wypchany to jedyny zachowany egzemplarz tego gatunku. I zniknął. Właściwie to zniknął dwieście lat temu. Wykorzystując oryginalne źródła (bo Ptak z Uliety jest najzupełniej prawdziwy jak i jego zniknięcie) Davies stworzył dwie historie, jedna to dziewiętnastowieczny romans, a druga to współczesny kryminał. Zazwyczaj nie lubię przeplatających się narracji, bo mam (albo raczej miałam) taką nerwicę natręctw, że mogłam czytać tylko jedną książkę naraz (teraz mogę nawet pięć, byle alfabetycznie). A taka książka to jak dwie książki. W dodatku nie mogę też czytać stron w książce w innym niż numerologiczny porządku, więc nie mogę też sobie takiej książki podzielić na dwie. No cóż.

A do tego wszystkiego Davies dołożył jeszcze historię dziadka głównego bohatera, który poszukiwał afrykańskich pawii. Więc właściwie mamy trzy książki na 305 stronach. To sami sobie policzcie.

"Tego czwartkowego wieczoru pracowałem do późna, usuwając czaszkę martwej sowy."

Takim zdaniem Davies otwiera książkę i jest to bardzo obiecujący początek, ale potem jest już bum, bum, ram, pam, pam i dziękuję, do widzenia. Davies się za bardzo pospieszył. Umie pisać i miał dobrą historię, ale wszystko tak po łebkach. Bohaterowie w ogóle nie mieli czasu zaistnieć, biedacy, wyglądali jak tekturowe wycinanki samych siebie. Dziewiętnastowieczna Anglia też nie została odpowiednio powołana do życia. Musiałam się opierać na obrazie tego okresu stworzonym w mojej głowie przez skrupulatniejszych autorów.

Ogólnie rzecz biorąc, przyjemna książeczka na plażę, czy na działkę, na te momenty kiedy czujesz się bardzo leniwie i tylko z równie leniwymi ludźmi masz ochotę przestawać.

"Zdolna, ale leniwa" - ileż razy ja to w szkole słyszałam. Myślę, a nawet jestem pewna, że Martin Davies też to nieraz słyszał. Facet ma zdecydowanie talent. Udało mi się stworzyć kryminał, który się kręci wokół wypchanego ptaka. I to nawet nie jakiegoś kolorowego, egzotycznego ptaka, ale zwyczajnego takiego, mało atrakcyjnego szarego ptaka. No dobrze, ptak ten już wyginął,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Margaret Atwood, jedna z moich ulubionych pisarek, to właśnie ta pisarka, którą odnajdziesz na półkach mężczyzn, którzy kobiet właściwie nie czytają. Jest to ich flagowa kobieta, którą mogą zamachać, gdy ktoś ich oskarża o seksistowskie gusta literackie.

I nic dziwnego, bo Atwood często pisze science-fiction. I to science-fiction nobilitowaną do miana literatury wysokiej. 'Oryks i Derkacz', na ten przykład, był nominowany do Bookera w 2003 (i z jakiegoś powodu przegrał z niesłychanie cienkim 'Vernonem' DBC Pierre'a - gwiazdy jednego przeboju).

Nie twierdzę, że 'Oryks i Derkacz' jest najlepszą książką Atwood, ale gdyby napisał ją inny mniej znany autor dałabym mu maksymalną ilość gwiazdek. Atwood sama sobie postawiła poprzeczkę wysoką, więc oczekuję od niej absolutnej perfekcji, to też ciachnęłam jedną gwiazdkę, głównie za fragmenty opowieści Oryks, które wydawały mi się trochę uproszczone i jakby... (czy się odważę?) seksistowskie.

Poza tym powieść ma wszystkie elementy dobrej anty-utopii, więc polecam wielbicielom gatunku, wszystkim tym którzy lubią się postraszyć wizjami, jak to ludzkość sama na siebie niedługo sprowadzi absolutną zagładę.

Kiedyś jeszcze napiszę obszerniej o Atwood przy okazji innej książki, ale póki przeczytajcie Oryksa i Derkacza, ta mała mini-recenzyjka musi wystarczyć na razie.

Margaret Atwood, jedna z moich ulubionych pisarek, to właśnie ta pisarka, którą odnajdziesz na półkach mężczyzn, którzy kobiet właściwie nie czytają. Jest to ich flagowa kobieta, którą mogą zamachać, gdy ktoś ich oskarża o seksistowskie gusta literackie.

I nic dziwnego, bo Atwood często pisze science-fiction. I to science-fiction nobilitowaną do miana literatury wysokiej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak słowo daję, co ta Jenny Eclair ma z pierdzeniem? Czy to jest tak naprawdę trzynastoletni chłopiec uwięziony w ciele dorosłej kobiety? Dlaczego pierdzenie to główny motyw wszystkich jej książek; zaraz po nim występują: rzyganie, bekanie i sraczka.

Rozumiem, że chce ona pokazać świat takim jakim jest, brutalna rzeczywistość, ale przysięgam, w moim świecie (Bogu dzięki) ludzie nie puszczają wiatrów tak często.

Przynajmniej w tej książce (w odróżnieniu od Camberwell Beauty) nie wszyscy byli grubi.

Pomijając to wszystko wyżej wspomniane, jest to dość łatwa i przyjemna książka. Oczywiście Nobla, ani Bookera Jenny Eclair nie dostanie, bo to raczej jest tzw. 'literatura na obcasach' w wydaniu trochę bardziej nieokrzesano-ordynarnym. Jest tam miłość i romanse, ciąże i macierzyństwo, mężowie, rozwody i wszystkie inne atrakcje, których można się spodziewać po tego typu powieści.

Jenny Eclair umie prowadzić książkę w naprawdę idealnym tempie i zakończyć ją fajerwerkami. Właściwie, to myślę, że powinna pisać thrillery.

Jak słowo daję, co ta Jenny Eclair ma z pierdzeniem? Czy to jest tak naprawdę trzynastoletni chłopiec uwięziony w ciele dorosłej kobiety? Dlaczego pierdzenie to główny motyw wszystkich jej książek; zaraz po nim występują: rzyganie, bekanie i sraczka.

Rozumiem, że chce ona pokazać świat takim jakim jest, brutalna rzeczywistość, ale przysięgam, w moim świecie (Bogu dzięki)...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dewey. Wielki kot w małym mieście Vicki Myron, Bret Witter
Ocena 6,7
Dewey. Wielki ... Vicki Myron, Bret W...

Na półkach:

Nie oczekiwałam, że ta książka będzie zawierać w sobie wiele wartości literackich, i oczywiście nie zawierała. To taka książeczka w stylu 'balsam dla duszy', z tym że zauważyłam, że nastrój zamiast mi się poprawiać, zazwyczaj mi się pogarsza po takich książeczkach. Wręcz mnie mdli często od nich, w szczególności od tych, które opiewają małe miasteczka w Ameryce.

Myślałam, że zacznę krzyczeć, jeśli będę musiała przeczytać kolejny akapit o tym jakim wspaniałym miejscem jest Spencer w Iowa. Dla przykładu (jak zwykle, cytat jest moim tłumaczeniem angielskiej wersji, a nie tłumaczeniem tłumacza):

"To kolejny, jedyny w swoim rodzaju i jakże wartościowy atut miasta Spencer - jego mieszkańcy. Jesteśmy dobrymi, solidnymi i ciężkopracującymi ludźmi z Środkowego Zachodu. Jesteśmy dumni, ale skromni. Nie przechwalamy się."

Ach, oczywiście, że się nie przechwalają. Właśnie przeczytałam pean pochwalny na 275 stron na temat Spencer i jego mieszkańców. I niechby sobie Vicki Myron próbowała ile chciała, ja nie byłam przekonana. Pod tą grubą warstwą lukru widziałam kipiącą od waśni, uraz i niechęci zepsutą tkankę. Chętnie o tym bym sobie więcej poczytała, ale jako że w książce były użyte prawdziwe imiona i nazwiska mieszkańców, to by się to za pewne skończyło w sądzie.

Cała książka była poszatkowana (zupełnie jak ta recenzja). Było trochę o Dewey'em, trochę o Vicki i jej życiu, a do tego wszystkiego jeszcze historia miasteczka Spencer. Raczej to wszystko nie grało razem, ale niektóre rozdziały były w prawie interesujące, więc niech będą ze trzy gwiazdki.

A tak, kot. Kot był słodki.

Nie oczekiwałam, że ta książka będzie zawierać w sobie wiele wartości literackich, i oczywiście nie zawierała. To taka książeczka w stylu 'balsam dla duszy', z tym że zauważyłam, że nastrój zamiast mi się poprawiać, zazwyczaj mi się pogarsza po takich książeczkach. Wręcz mnie mdli często od nich, w szczególności od tych, które opiewają małe miasteczka w Ameryce.

Myślałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze, chciałam zaznaczyć, że nie czytałam Dziwnego przypadku psa nocną porą, ale wiedząc jaki szum był zrobiony wokół tej książki oczekiwałam od autora niezwykłych rzeczy.

Szczerze mówiąc, gdyby to tą książka Haddon zadebiutował, to myślę, że nie wiedzielibyśmy kim Haddon jest. Ośmielę się nawet stwierdzić, że nikt by tego nie wydał. Nie znaczy to, że jest to zupełnie zła książka. Czyta się to łatwo i podróż metrem mija jak z bicza trzasł, ale nie ma się tu zupełnie czym zachwycać.

Biorąc pod uwagę jak głębokich i odkrywczych objawień doznają bohaterowie w trakcie tej książki, można by pomyśleć, że autor ma dziesięć lat. Styl jest równie infantylny, a zdania połączone są niekończącymi się "i...,i...,i...". Rozumiem, że Haddon silił się na taki suchy, kpiarski ton w rodzaju komików estradowych, ale bardzo jest łatwo przedobrzyć z takim stylem i wychodzi właśnie coś takiego - teksty napisany przez dziecko albo półgłówka. Aż mnie momentami wykręcało od tych dowcipów.

Haddon najwyraźniej też uwielbia słowo 'najwyraźniej' ('clearly'). I widać, że redaktor najwyraźniej pozamieniał niektóre z tych 'clearly' na 'apparently' i 'obviously', ale i tak przynajmniej jedno 'clearly' wdarło się na co drugą stronę.

Każdy mikroskopijny rozdział kończył się w napięciu, które było możliwe, ponieważ zawsze któryś z bohaterów nie miał telefonu komórkowego, zapomniał go lub zwyczajnie nie odbierał. Ach, mówię Wam, moi drodzy, współczesna technologia pozbawiła nas tylu ciekawych rozwiązań fabularnych. Trzeba bohaterów co i rusza pozbawiać komórek, a na to skutek rozładowanej baterii, a to braku zasięgu, żeby w ogóle akcja mogła pójść na przód.

Oczywiście jest też możliwe, że Mark Haddon ma w rzeczywistości dziesięć lat i w takim wypadku jestem pełna uznania. Tylko że myślałam, że w byciu pisarzem chodzi o to, żeby dobrze pisać. Byłam w błędzie. Clearly.

Po namyśle i przyjrzeniu się okładce (która wygląda tak samo w wydaniu angielskim), jestem pewna, że jakieś dzieci musiały brać udział w produkcji tej książki.

Po pierwsze, chciałam zaznaczyć, że nie czytałam Dziwnego przypadku psa nocną porą, ale wiedząc jaki szum był zrobiony wokół tej książki oczekiwałam od autora niezwykłych rzeczy.

Szczerze mówiąc, gdyby to tą książka Haddon zadebiutował, to myślę, że nie wiedzielibyśmy kim Haddon jest. Ośmielę się nawet stwierdzić, że nikt by tego nie wydał. Nie znaczy to, że jest to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

* Uwaga! W tej recenzji będą cytaty, które przetłumaczyłam z angielskiego tłumaczenia na polski, więc mogą odbiegać znacznie od oryginału. Jeżeli ktoś ma w domu polską wersję i by się na te cytaty natknął, bardzo bym prosiła, żeby mi je wysłał.

Będzie mi dość trudno napisać tę recenzję, bo się miotałam przy tej książce. Jest to powieść, napisana z typowo rosyjskim rozmachem, która ma opowiadać tragiczną historię bohatera, którego okrutna rewolucja i wojna domowa oddzieliła od kobiet, które kochał. Osobiście uważam, że Doktor Żywago to był zwyczajny kobieciarz i mudak*.

Można oczywiście interpretować cała fabułę jako metaforę tamtego okresu historii Rosji i wtedy to wszystko ma sens, ale zdecydowanie nie jest to "jedna z najwspanialszych historii miłosnych, jaką kiedykolwiek opowiedziano", jak to zachwala okładka angielskiego wydania.

Pierwsze sto stron Pasternak poświęcił na dogłębne przedstawienie całego mrowiska postaci, jak to tylko rosyjscy pisarze potrafią. Człowiek się męczy, żeby zapamiętać ich wszystkie imiona, nazwiska, przydomki, przezwiska i związki rodzinno-towarzyskie, a potem się okazuje że większość z nich się w ogóle w powieści więcej nie pojawi. Nie wiem za bardzo, do czego to autorowi było potrzebne, szczególnie że później różne ważne wydarzenia są opisane naprędce dwoma zdaniami, lub w ogóle pominięte.

Do tego wszystkiego dodajmy niesamowite zbiegi okoliczności. Rosja to kraj, który zajmuje niemal pół planety, a bohaterowie wpadają na siebie co i rusz, jakby wszyscy mieszkali w Koluszkach. Z pewnością często się zdarza, że ktoś sobie wyjdzie na spacer po Syberii i wpadnie na dawno niewidzianego znajomego. To już nawet autorki romansów się potrafią powstrzymać przed aż takimi ułatwieniami fabularnymi.

To tyle jeśli chodzi o akcję, teraz porozmawiajmy o stylu. Przede wszystkim, dialogi to nie jest mocna strona Pasternaka. Jego postacie nie mówią, tylko przemawiają. Oczywiście Pasternak pisał powieść trochę zaangażowaną, więc biedni bohaterowie musieli raz na jakiś czas, zupełnie znienacka, wygłaszać kilkustronicowe przemówienia, bo Pasternak miał coś nam do powiedzenia. Właściwie to pozwolę teraz przemówić Larze:

"Zamiast być naturalni i spontaniczni, tacy jak zawsze byliśmy, staliśmy się nagle idiotycznie pompatyczni względem siebie. Coś sztucznego, pretensjonalnego i wymuszonego wkradło nam się do rozmów - i każdy czuje, że musi powiedzieć coś mądrego w pewien określony sposób na pewne szalenie ważne tematy."

O to, to, Lara. Inną interesującą rzeczą, którą powiedziała Lara (właściwie ta książka byłaby lepsza, gdyby się nazywała Larysa Fiodorowna, a nie Doktor Żywago) była jej opinia na temat filozofii:

"Nieszczególnie lubię eseje filozoficzne. Myślę, że trochę filozofii powinno się dodać do życia i sztuki jako przyprawę, ale żeby skupiać się tylko i wyłącznie na tym, to dla mnie równie dziwne jak żywienie się tylko kiszonymi ogórkami i niczym innym."

A Pasternakowi zdecydowanie smakują ogórki kiszone.

Co w tej książce było dobrego? Coś musiało być skoro ten Nobel i liczne ekranizacje. Mi najbardziej podobały się opisy przyrody. Tu autor błyszczał jak bombka na choince. Jak prawdziwy Eskimos, Pasternak potrafi mówić o śniegu na tyle pięknych sposobów, że nawet jeśli część tego zagubiła się w tłumaczeniu, to zostało wystarczająco, żeby dać książce te pięć gwiazdek.

* mudak - to po rosyjsku dupek.

* Uwaga! W tej recenzji będą cytaty, które przetłumaczyłam z angielskiego tłumaczenia na polski, więc mogą odbiegać znacznie od oryginału. Jeżeli ktoś ma w domu polską wersję i by się na te cytaty natknął, bardzo bym prosiła, żeby mi je wysłał.

Będzie mi dość trudno napisać tę recenzję, bo się miotałam przy tej książce. Jest to powieść, napisana z typowo rosyjskim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oates napisała w życiu więcej książek niż duża część Polaków przeczytała. A ja zwykle zaczynam od jakieś raczej niszowej pozycji, pod tytułem: "Zabiorę cię tam".

Na modłę greckich tragedii "Zabiorę cię tam" składa się z trzech aktów, podczas których główna bohaterka najpierw rozpada się na kawałki, żeby pod koniec się podnieść.
Przyznam, że te trzy części były trochę zbyt schludnie przycięte jak na mój gust. Z powieści tak naprawdę zrobiły się trzy nowelki. Mimo wszystko zostanę fanką Oates, nawet jeśli ta powieść nie rzuciła mnie na kolana.

Dodatkowe punkty "Zabiorę cię tam" zebrało za dobór tematów - psychiczne tortury, które dziewczynki (te młodsze jak i te starsze) sobie nawzajem serwują oraz związki między-rasowe. To takie moje kolejne koniki literackie.

Reasumując, "Zabiorę cię tam" to trochę smutna, bardzo ładnie napisana, powieść o dorastaniu dziewczyny, która była zbyt mądra, żeby to się mogło dobrze dla niej skończyć.

Oates napisała w życiu więcej książek niż duża część Polaków przeczytała. A ja zwykle zaczynam od jakieś raczej niszowej pozycji, pod tytułem: "Zabiorę cię tam".

Na modłę greckich tragedii "Zabiorę cię tam" składa się z trzech aktów, podczas których główna bohaterka najpierw rozpada się na kawałki, żeby pod koniec się podnieść.
Przyznam, że te trzy części były trochę zbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to dziecko bękart ambitnej literatury i romansu spod znaku ‘rozdzierania gorsetów’. Katharine McMahon siedzi okrakiem na żywopłocie oddzielającym te dwa terytoria literackie i nie bardzo wie, na którą stronę chce zeskoczyć. I podobny dylemat zafundowała zresztą swojej bohaterce – Emilie, która też nie wie czy woli siedzieć w laboratorium i przeprowadzać chemiczne i fizyczne eksperymenty, czy raczej by wolała, aby ten przystojny nieznajomy porwał i uniósł ją daleko. Ta dziwna mieszkanka smakuje zadziwiająco dobrze, ale z pewnością wydawca miał z nią problem.

Wydawcy lubią jak można wstawić książkę w odpowiednią szufladkę bez problemu. Ale czy nie jest to prawda? Możemy być mądrzy, wysublimowani i nagle, z nieznanych przyczyn zakochujemy się w kimś kto dysponuje mózgiem o wielkości fistaszka. Przechodzimy wewnętrzną ewolucję z ambitnej literatury w stronę rozdzierania gorsetów w krótkim czasie.
Trochę byłam uprzedzona do tej książki ze względu na tytuł. Trudno sobie nie przypomnieć tego potworka Alchemika Paulo Coelho. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, myślałam sobie, jaki ojciec, taka córka. Na szczęście w środku odnalazłam pięknie napisaną, powolna powieść, która przywołuje XVIII wieczną Anglię do życia wraz z jej kolorami, zapachami i odgłosami. Jest to książka raczej introspekcyjna, ale w taki skromny, dziewczęcy sposób, a nie egocentryczny.

Niektórzy recenzujący są zdania, że książka obyłaby się bez tylu scen seksu. Nie zgadzam się. Seks był esencją i treścią związku Emilie i Aislabie’go i te sceny były potrzebne nam do zrozumienia tego szczególnego potrzasku, w który Aislabie trzymał Emilie. I, warto powiedzieć, nie były to źle napisane sceny seksu, tzn. nie śmieszyły, a to już jest jakieś osiągnięcie.

Podsumowując, ‘Córka alchemika’ to książka o nauce i o miłości, o błędnie ocenianych sytuacjach i godzeniu z porażką. I działa to podobnie w nauce i w miłości. Jest to ‘literatura kobieca’ (strasznie nie lubię tego zwrotu) odbiegająca od schematu.

Ta książka to dziecko bękart ambitnej literatury i romansu spod znaku ‘rozdzierania gorsetów’. Katharine McMahon siedzi okrakiem na żywopłocie oddzielającym te dwa terytoria literackie i nie bardzo wie, na którą stronę chce zeskoczyć. I podobny dylemat zafundowała zresztą swojej bohaterce – Emilie, która też nie wie czy woli siedzieć w laboratorium i przeprowadzać chemiczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Proszę – Od ‘Procesu’ Kafki do ‘Mój książę’ (lub też 'Książę i ja') na jednym niemal oddechu. Tak to właśnie się objawia moje schizofrenia literacka.

‘Mój książe’ opiera się na chyba najbardziej ukochanym przez pisarzy romansów i scenarzystów komedii romantycznych motywie – związku na niby. Z tego czy innego wydumanego powodu dwoje ludzi musi przed światem udawać, że są w sobie zakochani, i oczywiście ostatecznie, ku swojemu wielkiemu zażenowaniu, zakochują się w sobie naprawdę. Niestety w prawdziwym życiu nic takiego się nie dzieje. To znaczy ta część w której bohaterowie się zakochują w sobie, bo związki na niby oczywiście się zdarzają. I zazwyczaj chodzi w nich o duże sumy pieniędzy i paszport.

(Uwaga, będę zdradzać fabułę. Trochę)

Pomimo tego raczej nierealistycznego założenia jest w ‘Moim księciu’ lekcja życia. Nasza bohaterka Daphne zakochuje się w tym swoim na niby narzeczonym – Simonie, Księciu Hastings. Simonowi Daphne też podoba, ale Simon postanowił sobie, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. I tak, drogie Panie, wiadomo, że taka sytuacja wielu z nas się przydarzyła. I co wtedy robimy?
Robimy bez sensu. Myślimy tak jak Daphne myślała:
„I pomyślała – co jeżeli go pocałuje? Co jeżeli zaciągnie go do ogrodu, uniesie głowe i pozwoli by jego usta dotknęły jej ust? Czy zrozumie wtedy jak bardzo ona go kocha? I jak bardzo on mógłby ją z czasem pokochać? I może, może zrozumiałby jak bardzo ona go uszczęśliwia.”
No i co bohaterka zrobiła? Pocałowała go i było bardzo fajnie, ale, wyobraźcie wcale nie zadziałało to tak jak Daphne sobie wyobrażała. Simon nie padł na kolana i się jej z marszu nie oświadczył.
I tutaj Daphne zmieniła taktykę. Chcecie się dowiedzieć jak to się robi?
A no tak. Na początek potrzebny wam brat, albo w razie braku brata, ojciec lub chociaż kolega, ważne, żeby posiadał broń palną. Potem wasz kolega lub krewny musi wymierzyć w waszego wybranka z tej broni palnej, mówiąc mu, że albo się z tobą ożeni albo zostanie zastrzelony. Na początku, Książe (jak każdy inny racjonalnie myślący mężczyzna) wybierze śmierć ale Daphne jest w stanie go przekonać, że nie warto za taką sprawę umierać (i wam na pewno to też się uda). Ostatecznie, jeżeli macie tyle szczęścia co Daphne, uda wam się osiągnąć z Księciem kompromis taki, że tak, Książe się z wami ożeni, ale żadnych dzieci. Zgódź się na to. Wszystko w swoim czasie.

Kilka miesięcy później będziesz już Księżną z majątkami rozsianymi po całej Anglii i pięknym mężem u boku, który w dodatku jest istnym bogiem seksu, aczkolwiek zdaje się stosować stosunek przerywany. Oczywiście, że jest to forma antykoncepcji już każda współczesna czytelniczka wie, ale Daphne w swojej niewinności potrzebuje dobrych 60 stron, żeby zrozumieć wszystkie techniczne zagadnienia robienia dzieci. Ale jak już tylko doznaje w tej kwestii olśnienia to dalej się nie daje wodzić za nos.

Tak się robi dzieci a la Daphne. Najpierw zezłoście tego swojego pięknego męża, żeby poszedł się upić w trupa. Gdy wróci do domu kompletnie zalany połóżcie go do łóżka i czekajcie. Ten punkt programu jest niesłychanie ważny, bo musicie dobrze wycelować, musi być wystarczająco trzeźwy, żeby, ekhm, stanąć na wysokości zadania, ale jednocześnie też wystarczająco pijany, żeby dało się go wykorzystać. Jak już ocenicie, że nadszedł ten moment to wskakujcie na męża i rodeo (można poćwiczyć na tych bykach w wesołych miasteczkach, bo mąż niechcący mieć dzieci może trochę wierzgać). I wierzcie lub nie, ale dzięki temu wszystkiego będzie on was kochał szalenie póki śmierć was nie rozłączy i będziecie żyć długo i szczęśliwie. Zaufajcie mi! I jeżeli myślicie, że to wszystko zmyśliłam, to wiedzcie, że nie. To wszystko było w tej książce.

Proszę – Od ‘Procesu’ Kafki do ‘Mój książę’ (lub też 'Książę i ja') na jednym niemal oddechu. Tak to właśnie się objawia moje schizofrenia literacka.

‘Mój książe’ opiera się na chyba najbardziej ukochanym przez pisarzy romansów i scenarzystów komedii romantycznych motywie – związku na niby. Z tego czy innego wydumanego powodu dwoje ludzi musi przed światem udawać, że są w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Proces Kafki to jedna z tych książek, które są zawsze obecne w przestrzeni kulturalnej i nigdzie się nie można ruszyć, żeby się o jakieś odniesienie do Kafki nie potknąć.
Chociaż nigdy nic Kafki wcześniej nie czytałam, jestem przekonana, że nieraz powiedziałam ‘jak z Kafki’ lub ‘kafkowy’, a nawet po angielsku ‘Kafkaesque’ i się elokwentnie wypowiadałam na temat ‘Procesu’. I pewnie dalej bym mogła tak robić wcale tej książki nie czytając, ale jakiś czas temu postanowiłam wziąć moje literackie hobby na poważnie - skoro książki zdają się być jedyną rzeczą na świecie, na której prawdziwie mi zależy, to równie dobrze mogę się oddać im w całości.

‘Proces’ nie ma tradycyjnie rozumianej fabuły a postacie nie przechodzą żadnej przemiany. Właściwie to nie ma tam prawdziwie trójwymiarowych ludzkich postaci. Nie ma tam konfliktu i rozwiązania w powszechnym powieściowym stylu, a końcowe objawienie będzie tylko czytelnika udziałem. Bo tak naprawdę to ‘Proces’ jest tylko przypowieścią alegoryczną.

Jest, na przykład, dość ciekawa teoria mówiąc, że ‘Proces’ powstał w rezultacie zerwania zaręczyn Kafki z Felice Bauer. Felice Bauer była, można powiedzieć, nieskomplikowaną kobietą. Była jego muzą i kotwicą w porcie rzeczywistości. Kafka potrzebował jej, żeby tworzyć i nie zwariować. Co Felice miała z ich związku nie wiadomo, bo jej listy nie przetrwały. Bez wątpienia musiał to być dla niej frustrujące, bo kafkowe wyobrażenie miłości nie było zdrowe. Ich związek opierał się niemal w całości na listach i nieczęstych spotkaniach, które Kafkę cieszyły dopiero wtedy gdy się skończyły. W końcu oświadczył się Felice, ale jednocześnie podkreślił, że będzie koszmarnym mężem, bo do życia rodzinnego nie został stworzony. I tak to się ciągnęło. Jeżeli któreś z nich czuł się jak podczas niekończącego się, niezrozumiałego procesu to chyba Felice. Ale oczywiście Franz twierdzi, że to on, bo wreszcie rodzina i przyjaciele Felice postanowili ją wyzwolić ze szponów Kafki, wezwali go do siebie i zażądali, żeby zostawił biedną Felice w spokoju. I to właśnie spotkanie/przesłuchanie było jego ‘procesem’.

Wolałabym nie wierzyć w tę teorię, bo jeżeli jest ona prawdziwa musiałam obniżyć ocenę tej książki i Kafkę zakwalifikować do grupy samolubnych, użalających się nad sobą, rozpuszczonych bachorów.

Wolę trzymać się mojej alegorii ludzkiego życia, która przemawia do mnie w taki weltschmertzowy sposób. Jeżeli czytacie po angielsku i chcecie dowiedzieć się więcej o Kafce, Procesie i Fraulein Bauer to tu możecie znaleźć artykuł Johna Banville’a na ten temat: http://www.theguardian.com/books/2011/jan/15/john-banville-kafka-trial-rereading?INTCMP=SRCH

Możecie też znaleźć fikcyjny list od Felice do Franza (napisany przez Francine Prose) w zbiorze zmyślonych listów miłosnych, który recenzowałam jakiś czas temu: http://literackie-dywagacje.blogspot.co.uk/2013/04/42-listy-miosne-antologia.html

List jest napisany przez Felice długo po śmierci Kafki i generalnie wpisuje się w teorię, że był on dla niej strasznym dupkiem.

Proces Kafki to jedna z tych książek, które są zawsze obecne w przestrzeni kulturalnej i nigdzie się nie można ruszyć, żeby się o jakieś odniesienie do Kafki nie potknąć.
Chociaż nigdy nic Kafki wcześniej nie czytałam, jestem przekonana, że nieraz powiedziałam ‘jak z Kafki’ lub ‘kafkowy’, a nawet po angielsku ‘Kafkaesque’ i się elokwentnie wypowiadałam na temat ‘Procesu’. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lata temu obiecałam sobie, że będę lekceważyć Nagrodę Nobla w literaturze, jak i wszystkich jej zwycięzców. Nie mogłam znieść, że ten mały komunista, zakochany w Fidelu, trochę już szalony Gabriel Garcia Marquez ją dostał, a mój ukochany Llosa nie.

Byłam niewzruszona w moim oburzeniu, więc w końcu Akademia Szwedzka ugięła się i w 2010 roku przyznała Nobla Llosie (a właściwie powinnam powiedzieć Vargasowi albo Vargasowi Llosie).

Z tego to powodu mogę już teraz czytać Doris Lessing.

'Mrowisko' to jedna z jej mniej znanych książek i czyta się to trochę jak prolog do czegoś wielkiego i wspaniałego, co prześwituje czasem między stronami. Jest tyle w tym potencjału, a Lessing drażni się z czytelnikiem racjonując mu swój talent.

Chyba tylko w Polsce można kupić jeszcze 'Mrowisko', bo angielskie wydanie (zwane po prostu 'Five: Short Novels') było chyba ostatnio wznowione gdzieś w latach 60-tych i to bez względu na jej Nobla z 2007 roku.

Nie mam żadnych zarzutów co do Lessing, ale mam kilka do polskiego tłumaczenia. Myślę, że to było stare tłumaczenie, bo pełno było w nim przestarzałych dziwności. Najbardziej chyba denerwowało mnie tłumaczenie imion bohaterów na polski. W starszych książkach często się z tym spotykam, ale na szczęście wydaje się, że teraz tłumacze już od tego odeszli. Tłumaczka Mrowiska stoi jakby jedną nogą w starym, a drugą już w nowym, bo część imion była przetłumaczona, część pozostawiona w oryginale (jak George, czy Rose na przykład), a część zachowana oryginale, ale zapisana fonetycznie po polsku. Nie miało to rąk ani nóg.

Inną dziwnością było usilne używanie przez tłumaczkę zdrobnień w opowiadaniu 'Ta trzecia'. Już na pierwszej stronie mamy mamusię, tatusia, człowieczka, twarzyczkę, a w opowiadaniu nie ma żadnych dzieci. Jestem prawie pewna, że pojawił się też obiadek. Nie wiem skąd wzięły się tłumaczce te zdrobnienia, bo przecież nie z oryginału, bo jak wiadomo angielski jest gramatycznie upośledzony pod względem zdrobnień.

Ale wystarczy już o tłumaczeniu, wróćmy do Lessing. Najmocniejszą stroną tej książki jest niesamowita inteligencja emocjonalna Lessing. Autorka skupia się na niuansach i opisuje je z taką precyzją, że można tylko podziwiać. Nieważne, czy chodzi o nastoletniego Afrykanina z rezerwatu w Południowej Afryce wyruszającego na wielką przygodę w wielkim mieście, czy młodą Angielkę szukającą miłości podczas nalotów na Londyn w czasie drugiej wojny światowej - wszystkie te portrety emocjonalne są głębokie i uderzająco autentyczne.

Lessing porusza takie tematy jak kolonializm, rasizm, feminizm i robi to niebywale sprawnie, chyba dlatego, że skupia się na ludziach, a nie ideach. Nie ma się tego uporczywego uczucia, że autor nam chce coś ważnego społecznie przekazać, że jest to literatura zaangażowana i wpychana nam do gardeł. Lessing zazwyczaj odrzuca wszystkie feministyczne etykietki przyczepiane jej, i pewnie też by się uśmiała z mojego sformułowania 'inteligencja emocjonalna', bo wydaje mi się, że nie dla niej takie różne modne terminy.

Tak czy inaczej, dodaję inne książki Doris do mojej niekończącej się listy książek do przeczytania przed śmiercią, mając nadzieję, że dokonany zostanie jakiś przełom w medycynie umożliwiający mi życie przynajmniej 300 lat, w celu przeczytania tych wszystkich książek.

Lata temu obiecałam sobie, że będę lekceważyć Nagrodę Nobla w literaturze, jak i wszystkich jej zwycięzców. Nie mogłam znieść, że ten mały komunista, zakochany w Fidelu, trochę już szalony Gabriel Garcia Marquez ją dostał, a mój ukochany Llosa nie.

Byłam niewzruszona w moim oburzeniu, więc w końcu Akademia Szwedzka ugięła się i w 2010 roku przyznała Nobla Llosie (a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze, to nie jest powieść. To jest diatryba. Wszyscy w tej książce nienawidzą wszystkich i wszystkiego. Nawet narrator w trzeciej osobie zdaje się nienawidzić wszystkiego, co mu przyszło opisywać. To się czuje.

Lejtmotywem tej książki jest pierdzenie - nie tego się normalnie spodziewam po tzw. "literaturze kobiecej", ale cóż, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.

Powód dla którego przeczytałam tę powieść to Camberwell - dzielnica w której spędziłam większość mojego londyńskiego życia i dopiero jakiś czas temu z żalem się wyprowadziłam. Nie ma chyba żadnej innej książki, która obrałaby sobie za miejsce akcji tę część Londynu. Camberwell jest praktycznie literacko nieobecne, w końcu to nie Notting Hill (swoją drogą jak byłam młodsza to myślałam, że to jest Nothing Hill i strasznie mi się ta nazwa podobała - Wzgórze Nic).

Niestety, nie czułam za wiele Camberwell w tej książce, oprócz tego, że bohaterowie od czasu do czas wsiadali do autobusu numer dwanaście. Za wiele 'beauty' też nie było. Punkty ta książka dostała za bardzo sprawnie prowadzoną i trzymającą w napięciu fabułę.

Przy okazji mogę powiedzieć, że niedawno znajoma woziła mnie po Camberwell i Dulwich i robiła mi wycieczkę krajoznawczą, bo jest już Londynianka ze stażem (przyjechała tu jeżeli dobrze pamiętam jeszcze przed stanem wojennym). Więc tak sobie jeździmy i nagle ona mówi

- O, a to jest dom Jenny Eclair.

Podjeżdżamy bliżej

- O, a tu Jenny Eclair wynosi śmieci.

Piękna historia, co nie?

A jak już jesteśmy przy dzielnicach to mam problem natury gramatycznej. Jak właściwie powinnam mówić, że mieszkam w Camberwell czy na Camberwell? W Tower Hamlets, czy na Tower Hamlets. Automatycznie mówi mi się 'w Camberwell', ale przecież kiedyś mieszkałam NA Natolinie, a wcześniej NA Imielinie, a jeszcze wcześnie na Mokotowie.

I mówi się też 'na Manhattanie'. Ale chyba raczej 'w Bronxie', a nie 'na Bronxie'. Przyszło mi to wszystko do głowy, bo umówiłam się nową/starą koleżanką na wieczór i ona mi powiedziała, że pracuje na Brixton. I zastanawiałam się, czy w takim razie w ogóle nie powinna powiedzieć 'na Brixtonie'.

Po pierwsze, to nie jest powieść. To jest diatryba. Wszyscy w tej książce nienawidzą wszystkich i wszystkiego. Nawet narrator w trzeciej osobie zdaje się nienawidzić wszystkiego, co mu przyszło opisywać. To się czuje.

Lejtmotywem tej książki jest pierdzenie - nie tego się normalnie spodziewam po tzw. "literaturze kobiecej", ale cóż, żyjemy w dwudziestym pierwszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja to lubię sobie tak zignorować opus magnum i wydłubać jakieś bardziej zakurzone dzieło wielkiego pisarza. I tak, na ten przykład, wciąż nie przeczytałam 'Lolity' Nabokova. Za to przeczytałam 'Rozpacz'. I zupełnie tego wyboru nie żałuję.

Pierwsza część tej książki była ciężka i to mimo bardzo obiecującego początku: narrator, producent czekoladek, niespodziewanie natyka się na swojego sobowtóra w postaci kloszarda. Pierwsze co mu przychodzi do głowy, jak to zazwyczaj w takich sytuacjach, to, to że mógłby zabić tego kloszarda i następnie przebrać się w jego ubranie i uciec. Pomysł ten wydaje mu się wręcz artystycznie piękny, takie zamienienie sprawcy i ofiary. Im więcej o tym myśli, tym bardziej wydaje mu się, że należy go wprowadzić w życie, bo drugiej takiej okazji nie będzie.

Z początku trochę grzęzłam w tej 'Rozpaczy', chociaż jasne było jak słońce, że Nabokov to świetny pisarz. Grzęźnięcie było najprawdopodobniej moją winą. Jednak gdzieś koło połowy książka nabiera takiego impetu, że mogłam tylko siedzieć w metrze i mruczeć pod nosem: "znakomite! znakomite!".
Hermann to taki przewrotny narrator; bawi się biednym czytelnikiem i za nic nie należy mu ufać. Jest to jedna z niewielu książek, w których zdało mi się, że stworzyłam coś na kształt więzi z narratorem.

Przeczytajcie koniecznie. W Polsce zdaje się nakład się wyczerpał, ale trochę kopii wala się po allegro. Jak już kupicie, to nie dajcie się zwieść pierwszym pięćdziesięciu stronom - w tej książce naprawdę w końcu się coś dzieje.

Niech żyją przewrotni narratorzy!

Ja to lubię sobie tak zignorować opus magnum i wydłubać jakieś bardziej zakurzone dzieło wielkiego pisarza. I tak, na ten przykład, wciąż nie przeczytałam 'Lolity' Nabokova. Za to przeczytałam 'Rozpacz'. I zupełnie tego wyboru nie żałuję.

Pierwsza część tej książki była ciężka i to mimo bardzo obiecującego początku: narrator, producent czekoladek, niespodziewanie natyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Adichie jest dla mnie ta pisarką, z którą czuję największe porozumienie duchowe. Jest jeszcze młoda i moim zdaniem jej najlepsza książka jest jeszcze przed nią, ale mimo pewnych niedoskonałości to właśnie ona jest mi literacko najbliższa. (Być może Americanah jest tym opus magnum - nie wiem, jeszcze nie przeczytałam).

Jeżeli miałabym się nieskromnie porównać do jakiegoś żyjącego pisarza, to właśnie do niej. Wydaje mi się, że mamy podobną wrażliwość i podobne rzeczy są dla nas ważne.

"Fioletowego Hibiskusa" zaczęłam czytać w polskim tłumaczeniu popełnionym przez niesławne wydawnictwo Amber. Po dziesięciu stronach odrzuciłam książkę z obrzydzeniem i udałam się do biblioteki sprawdzić, czy aby nie ma oryginału.

Jaka różnica! W oryginale to się płynęło przez tę historię, podczas gdy czytanie polskiego tłumaczenia przypominało, jak to moja siostra ładnie ujmuje, jazdę sankami po betonie.

Z tego co widzę, że Zysk i S-ka wydało ponownie tę książkę, ale w starym tłumaczeniu. Mam chociaż nadzieję, że jakiś porządny redaktor nad tym usiadł i to trochę naprostował, bo tej książce naprawdę należy się trochę troski i miłości.

Jest tam wszystko co lubię, despotyczne reżimy i despotyczni ojcowie (lubię w książkach, oczywiście, nie żeby empirycznie) oraz oczywiście Afryka, wraz ze swoimi smakami, zapachami i palącym słońcem. Bohaterowie niektórzy może trochę zbyt czarno-biali i przewidywalni, ale jak na debiut młodziutkiej pisarki to książka naprawdę warta uwagi. Głos piętnastoletniej narratorki, Kambili, jest tak autentyczny, że można się zastanawiać jak bardzo ta książka jest autobiograficzna.

Jeżeli lubicie czytać o religijnych fanatykach, co są jak Mr Jekyll i Dr Hyde, to bardzo polecam "Fioletowy Hibiskus", nawet w tym nieszczęsnym polskim tłumaczeniu jeśli musicie.

Adichie jest dla mnie ta pisarką, z którą czuję największe porozumienie duchowe. Jest jeszcze młoda i moim zdaniem jej najlepsza książka jest jeszcze przed nią, ale mimo pewnych niedoskonałości to właśnie ona jest mi literacko najbliższa. (Być może Americanah jest tym opus magnum - nie wiem, jeszcze nie przeczytałam).

Jeżeli miałabym się nieskromnie porównać do jakiegoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naczytałam się tyle książek z subkontynentu indyjskiego, że już zdaje mi się, że znam tę kulturę lepiej niż własną. Była taka fala książek jakiś czas temu, teraz już się kończy, bo zupełnie zmiotło ją skandynawskie tsunami. Ta indyjsko-pakistańska fala przypominała mi trochę latynoamerykański boom lat 60-tych (nie to żebym go z autopsji pamiętała), ale podobnie zaczęła się od kilku świetnych powieści, żeby potem na tej samej fali wynieść też cały szlam z dna.

Opowiadania to trudna forma. Nie ma żadnego miejsca na błędy, na niezgrabne akapity, liche dialogi. Masz w najlepszym wypadku dwadzieścia stron, żeby powiedzieć co masz do powiedzenia i lepiej żeby to było mocne i nie pozostawiło czytelników obojętnymi.

"Tłumacz chorób" to przyzwoita kolekcja. Opowiadania napisane zgrabnie i przyjemnie się czyta, chociaż czasem, jak na mój gust, robią się zbyt sentymentalne. Nie ma w nich nic powalającego i szczerze mówiąc jestem raczej zdumiona tym całym Pulitzerem...

Na uwagę zasługuję opowiadanie "Prawdziwy Durwan" o dozorczyni mieszkającej pod dachem, na klatce schodowej jednej z kamienic w Kalkucie. Teraz, po kilku latach od przeczytania tej książki, jest to jedyne opowiadanie, które było wystarczająco świeże, że zachowało mi się w pamięci do teraz. Większość pozostałych to typowa 'literatura emigrancka' traktująca o przybyszach z Indii mieszkających w USA, która zlała mi się w jedno z wszystkimi innymi książkami z tego gatunku.

Ale nie bierzcie mnie za słowo - wszyscy inni bardzo się zachwycali.

Naczytałam się tyle książek z subkontynentu indyjskiego, że już zdaje mi się, że znam tę kulturę lepiej niż własną. Była taka fala książek jakiś czas temu, teraz już się kończy, bo zupełnie zmiotło ją skandynawskie tsunami. Ta indyjsko-pakistańska fala przypominała mi trochę latynoamerykański boom lat 60-tych (nie to żebym go z autopsji pamiętała), ale podobnie zaczęła się...

więcej Pokaż mimo to