Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Nie powiem, jestem trochę zszokowany tak dobrymi opiniami o tej książce. Ciągle nie opuszcza mnie wrażenie, że owszem, autor chciał wyrazić coś głębokiego, ale nie pykło... i wyszedł niestrawny bełkot. Świat przedstawiony jest zupełnie nieprzemyślany, a serwowane nam sprzeczne informacji doprowadzaja do tego, że cała wizja się po prostu wali.

Więcej w analizie na nakwie: https://www.niezatapialna-armada.pl/2020/06/25/84-z-kamera-wsrod-mezczyzn-czyli/

Nie powiem, jestem trochę zszokowany tak dobrymi opiniami o tej książce. Ciągle nie opuszcza mnie wrażenie, że owszem, autor chciał wyrazić coś głębokiego, ale nie pykło... i wyszedł niestrawny bełkot. Świat przedstawiony jest zupełnie nieprzemyślany, a serwowane nam sprzeczne informacji doprowadzaja do tego, że cała wizja się po prostu wali.

Więcej w analizie na nakwie:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To mogłaby być naprawdę fajna książka przygodowa, taka w stylu Indiany Jonesa. Ale nie jest bo autor wypełnił ją swoimi fetyszami, które na dodatek opisał tak że chce się rzygnąć, Miało być naturalnie, ale ile można czytać o tym jak ktoś sika, seksi się wkładają w "kiszkę stolcową", pierdzi itd. Autor skutecznie zabija napięcie wrzucając wyrazy nie pasujące do klimatu. Pojawia się niedźwiedź? Autor nagle nazwie go "miśkiem", choć w ogóle nie pasuje to do klimatu. Przy niektórych porównaniach czuć nawet dumę, którą czuł autor wymyślając je, ale... znów są idiotyczne. Moje ulubione to: "Anioły wędrują poprzez czas jak karetka pocztowa z Poczty Głównej do Radomia". Jeśli już mowa o aniołach, to te co chwilę interweniują by pomóc bohaterom tak często, że im później tym ma się bardziej dość tej taniej zagrywki autora.

Więcej znajdziecie w analizie na Niezatapialnej Armadzie Kolonasa Waazona: https://niezatapialna-armada.blogspot.com/2020/02/388-anioy-w-petersburgu-czyli-zoty.html

To mogłaby być naprawdę fajna książka przygodowa, taka w stylu Indiany Jonesa. Ale nie jest bo autor wypełnił ją swoimi fetyszami, które na dodatek opisał tak że chce się rzygnąć, Miało być naturalnie, ale ile można czytać o tym jak ktoś sika, seksi się wkładają w "kiszkę stolcową", pierdzi itd. Autor skutecznie zabija napięcie wrzucając wyrazy nie pasujące do klimatu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W skrócie: Laura zamienia jednego gangstera, który ma problemy z używkami i panowaniem nad emocjami, na drugiego z takimi problemami. Ale ten drugi ma tatuaże i jest bardziej cool.

Całą resztę głupot opisaliśmy w analizie na Niezatapialnej Armadzie: https://niezatapialna-armada.blogspot.com/2019/06/376-ksiazka-pod-durnym-tytuem-czyli.html

W skrócie: Laura zamienia jednego gangstera, który ma problemy z używkami i panowaniem nad emocjami, na drugiego z takimi problemami. Ale ten drugi ma tatuaże i jest bardziej cool.

Całą resztę głupot opisaliśmy w analizie na Niezatapialnej Armadzie: https://niezatapialna-armada.blogspot.com/2019/06/376-ksiazka-pod-durnym-tytuem-czyli.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Blanka Lipińska nie ma pojęcia o pisaniu. Nie ma ani talentu, ani wyćwiczonego pióra.

Ba, krytyków odsyła do przeczytania/obejrzenia wywiadów ze sobą, bo wtedy zrozumieją jej książki.

Więc o czym jest "Ten dzień"? Mniej więcej o tym samym co "365 dni". Laura i jej super zły, bogaty, przystojny i we wszystkim najlepszy don Massimo na przemian się kłócą i uprawiają brutalny seks (ale opisany tak, że można zasnąć), bo któreś z nich jest zazdrosne. Co chwilę spotykamy jakiegoś byłego faceta Laury, lub dla urozmaicenia, byłego faceta jej przyjaciółki Olgi. Prawdziwy festiwal facetów. Zwykle ci panowie albo od razu próbują całować nasze bohaterki, albo też napaleni stoją obok i dyszą. Ba, mamy nawet super przystojnego geja, który... tylko udaje geja i w czasie kilku wspólnych miesięcy w ostatnim momencie przed pożegnaniem próbuje przelecieć Laurę... yyy tak.

Aha, w tej części Laura też zostaje porwana i przetrzymywana w super warunkach przez super przystojnego faceta w super pięknym miejscu.

Nie czytajcie tego. Na szczęście dla was przebrnęliśmy przez tego gniota na Niezatapialnej Armadzie:
https://niezatapialna-armada.blogspot.com/2019/02/369-ten-koszmarny-dzien-czyli-moje.html

Blanka Lipińska nie ma pojęcia o pisaniu. Nie ma ani talentu, ani wyćwiczonego pióra.

Ba, krytyków odsyła do przeczytania/obejrzenia wywiadów ze sobą, bo wtedy zrozumieją jej książki.

Więc o czym jest "Ten dzień"? Mniej więcej o tym samym co "365 dni". Laura i jej super zły, bogaty, przystojny i we wszystkim najlepszy don Massimo na przemian się kłócą i uprawiają...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Migracje. Podróże w dziejach. Starożytność i średniowiecze. Mare Integrans. Studia nad dziejami wybrzeży Morza Bałtyckiego. Paweł Babij, Katarzyna Błoch, Marcin Böhm, Karol Demkowicz, Beata Gaj, Leszek Gardeła, Michał Janik, Kamil Kajkowski, Jowita Kęcińska-Kaczmarek, Lech Kościelak, Paweł Kucypera, Piotr Pranke, Piotr Pudło, Wanda Krystyna Roman, Łukasz Różycki, Ewelina Siemianowska, Jarosław Sochacki, Paweł Szczepanik, Agnieszka Teterycz-Puzio, Przemysław Tworkowski, Sławomir Wadyl, Joanna Wojtkowiak, Konrad Ziółkowski
Ocena 5,0
Migracje. Podr... Paweł Babij, Katarz...

Na półkach: , , , , ,

Wstyd.

Książkę dedykowano profesorowi Benonowi Miśkiewiczowi, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zrobiono ją na odwal się. A może uprzedziłem się, bo kupiłem ją na szybko w księgarni internetowej, gdzie jej tytuł brzmiał "Migracje. Podróże w dziejach. Starożytność i średniowiecze": po tytule od razu się podjarałem, bo właśnie czegoś takiego szukałem, więc bah, do koszyka!. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy po otwarciu paczki zobaczyłem napisany mniejszą czcionką tytuł "Studia nad dziejami wybrzeży Morza Bałtyckiego".

Fuuuuuuuuuuuuck.

Ale nic, kupiłem, przeczytam, ocenię.

I wiecie co? Panowie i panie historycy nie potrafili się nawet dostosować do tematu, mam wrażenie że dali teksty zrobione na odwal, zadedykowali świętej pamięci profesorowi i tyle. No bo mamy tu:

Pierwszy tekst jest po rosyjsku. Nie znasz? To nie poczytasz, hehe.
Drugi opowiada o archiwach cyfrowych, wypełniony jest fotami stron internetowych, żadna z nich nie ma związku z Bałtykiem, starożytnością, czy średniowieczem.
"Literackie podróże wojenne w powieściach Marcina Krzywickiego i Marcina Mortki" - brzmi ciekawie? Yep, tylko brzmi. Autorka wzięła po jednej scenie z jednej książki i streściła je nam.
O, albo tekst o Sasach w świetle kroniki Windukinda. Dwa tekst są o Bizancjum: jeden o Waregach, drugi o rywalizacji z Rusią o hegemonie na Morzu Czarnym.

Jeśli już jakiś tekst zahacza o Bałtyk, to robi to stojąc na palcach i wyciągając maksymalnie ręce: np. czy drużyna konna w służbie pierwszy Piastów to fakt czy mit. O samych podróżach czy migracjach jest tu naprawdę niewiele.

Wstyd.

Książkę dedykowano profesorowi Benonowi Miśkiewiczowi, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zrobiono ją na odwal się. A może uprzedziłem się, bo kupiłem ją na szybko w księgarni internetowej, gdzie jej tytuł brzmiał "Migracje. Podróże w dziejach. Starożytność i średniowiecze": po tytule od razu się podjarałem, bo właśnie czegoś takiego szukałem, więc bah, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam nieprzyjemne wrażenie, że autor ma czytelnika za durnia. Albo kogoś z problemami z pamięcią. Ilość zbędnych, powtórzonych informacji jest czasem przytłaczająca. Np. po rozdziale poświęconym jednemu ze szpiegów, w kolejnym mamy powtórkę z jego skróconej biografii, którą przed chwilą czytałem ze wszelkimi szczegółami. To jest bez sensu, zupełnie jakby autor bał się, że czytelnicy mają masakryczne problemy z pamięcią. Drugie rozwiązanie jest takie, że podpisał kontrakt na książkę liczącą tyle i tyle znaków, a nie mogąc osiągnąć właściwej liczby, po prostu napompował książkę powtórkami, sztucznie zwiększając jej objętość. Jak student w pracy zaliczeniowej. Ta książką jest interesująca i ciekawa w swoich najlepszych fragmentach, ale za mało jest cukru w cukrze. Mam wrażenie, że można było osiągnąć coś lepszego.

Mam nieprzyjemne wrażenie, że autor ma czytelnika za durnia. Albo kogoś z problemami z pamięcią. Ilość zbędnych, powtórzonych informacji jest czasem przytłaczająca. Np. po rozdziale poświęconym jednemu ze szpiegów, w kolejnym mamy powtórkę z jego skróconej biografii, którą przed chwilą czytałem ze wszelkimi szczegółami. To jest bez sensu, zupełnie jakby autor bał się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To mogłaby być świetna pozycja... gdyby nie jej autor. Denerwują wstawki typu "trzeba mieć to, co Hiszpanie nazywają cojones", "Niemcy... przepraszam, naziści", czy wtręty z poradami w stylu poradnika dla korposzczurów. Przykłady historyczne forteli też mogłyby być lepsze i tu moja osobista uwaga: jestem zdziwiony brakiem takiego mistrza sprytnych zagrywek jak Juliusz Cezar. Za to zdecydowanie za dużo jest drugiej wojny światowej.

Ale największy, wręcz samobójczy błąd w moich oczach autor popełnia, próbując bronić Powstania Warszawskiego.

Cała książka mówi o tym, że zwycięstwo trzeba odnieść jak najmniejszym nakładem sił, jak najmniejszym ich poświęceniem. Walczyć tylko wtedy, gdy wiemy że możemy wygrać, by tak wymanewrować przeciwnika by był tam, gdzie chcemy zadać mu cios. Że bohaterska śmierć na polu bitwy nic nam nie da, że kto dziś ucieka jutro może walczyć. Tymczasem szanowny autor usilnie stara się bronić powstania, bo choć w sensie militarnym zakończyło się porażką, to powstańcy "stworzyli narodowy symbol, opłacony daniną krwi pokolenia kamieni rzuconych na szaniec, dumnie podpisanych słowami chwała zwyciężonym". Dalej autor wytacza jeszcze większe działa:

"Współcześnie en narodowy symbol jest dewastowany w cierpliwie prowadzonej kampanii inspirowanej przez ideowopolitycznych następców tych, którzy w czasach PRL daremnie próbowali wtrącić w zapomnienie ten "przeklęty Katyń". Należy tu pogratulować skuteczności agentom wpływu realizującym polityczne i ideologiczne cele sił czekających za rzeką. Przykro jednak patrzeć na to, jak ochoczo i żenująco łatwo niektórzy kombatanci dali się wciągnąć do chóru... i śpiewają pieśni szkalujące symbol oporu zbudowany krwią swoich towarzyszy broni."

Drogi autorze, tak się nie robi. Ci ludzie przeszli przez to piekło, ten pomnik oporu zbudowany jest także z ich trudu i zabliźnionych ran. I może właśnie ci ludzie powinni dać nam do myślenia: co by było, gdyby nasza stolica nie zamieniła się w dymiący gruz? Czy komuniści tak łatwo przejęliby władzę w kraju, gdyby AK nie wykrwawiło się w bohaterskiej, ale tak naprawdę pozbawionej sensu walce?

Kuriozalnie ten emocjonalny komentarz autora, pełen wzniosłych frazesów, jest najlepszym przykładem w książce na to jak nasze własne odczucia i emocje wpływają na zakłócenie oceny sytuacji.

To mogłaby być świetna pozycja... gdyby nie jej autor. Denerwują wstawki typu "trzeba mieć to, co Hiszpanie nazywają cojones", "Niemcy... przepraszam, naziści", czy wtręty z poradami w stylu poradnika dla korposzczurów. Przykłady historyczne forteli też mogłyby być lepsze i tu moja osobista uwaga: jestem zdziwiony brakiem takiego mistrza sprytnych zagrywek jak Juliusz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bazylisa. Świat bizantyńskich cesarzowych (IV-XV wiek) Małgorzata Leszka, Mirosław J. Leszka
Ocena 6,5
Bazylisa. Świa... Małgorzata Leszka,&...

Na półkach: , , , , ,

Czytelnicze rozczarowanie roku. Liczyłem na coś o życiu codziennym cesarzowych, i owszem, troszeczkę tego jest, ale tylko na początku i mam olbrzymie wrażenie, że dało się z tego wycisnąć o wiele więcej niż jest w książce. To zajmuje około 115 stron, reszta zaś - 260 - to krótkie biografie konkretnych cesarzowych. Ani dobrze nie wgryzają się w problemy, które opisują, ani też nie są zbyt ciekawie napisane. Serio, jak walisz notę biograficzną na 10-15 stron, to nie musisz na końcu robić podsumowania w stylu pracy zaliczeniowej. Na dodatek, jeśli ktoś dobrze nie zna historii Bizancjum, to przy ostatnich władczyniach może się pogubić, bo od XI wieku autorzy wybierają jedną na sto lat (choć wcześniej szli chronologicznie) Uh, zirytowała mnie ta książka, aż jestem zły, że ją w ciemno kupiłem.

Czytelnicze rozczarowanie roku. Liczyłem na coś o życiu codziennym cesarzowych, i owszem, troszeczkę tego jest, ale tylko na początku i mam olbrzymie wrażenie, że dało się z tego wycisnąć o wiele więcej niż jest w książce. To zajmuje około 115 stron, reszta zaś - 260 - to krótkie biografie konkretnych cesarzowych. Ani dobrze nie wgryzają się w problemy, które opisują, ani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Muszę się zgodzić z jedną z poprzedni opinii, głoszącą, że autor stawiający Belizariusza na równi z Juliuszem Cezarem brzmi, jakby chciał samego siebie przekonać. To nie ta liga.

To całkiem dobra książką, ale ma parę problemów. Jeden sygnalizuje podtytuł "wódz Bizancjum". Widać, że autor najlepiej czuje się w wojskowych tematach, inne - jak np. prywatne życie Belizariusza czy ogólny klimat polityczny i społeczny tamtych czasów, spychając na boczny plan. Na duży plus zaliczam zwięzłe, lecz solidne opisy wyposażenia i taktyki walczących stron.

Za pozostałe problemy odpowiadają tłumacz i wydawca. Zabrakło porządnej redakcji i korekty. Ktoś, kto nie miały pojęcia o historii późnej starożytności mógłby się poczuć zagubiony. Bo autor opisuje wojnę z Persją, bitwy, a tu na końcu rozdziału stoi jak wół, że Belizariusz dostał awans i "teraz już mógł przygotować inwazję Persji". W innym miejscu można odnieść wrażenie, że żona Belizariusza już wkrótce miała umrzeć, lecz uparcie przewija się przez resztę książki, aż do końca, gdzie wspomniano, że umarła już po Belizariuszu. Takich wpadek jest dużo, podobnie jak literówek czy nawet "któ®y".

Muszę się zgodzić z jedną z poprzedni opinii, głoszącą, że autor stawiający Belizariusza na równi z Juliuszem Cezarem brzmi, jakby chciał samego siebie przekonać. To nie ta liga.

To całkiem dobra książką, ale ma parę problemów. Jeden sygnalizuje podtytuł "wódz Bizancjum". Widać, że autor najlepiej czuje się w wojskowych tematach, inne - jak np. prywatne życie Belizariusza...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Klątwa przeznaczenia Sylwia Dubielecka, Monika Magoska-Suchar
Ocena 7,2
Klątwa przezna... Sylwia Dubielecka, ...

Na półkach: , ,

WTF.

Teoretycznie na papierze wszystko wygląda dobrze. Oto Ravillon, ponura twierdza pośród morza, siedziba Świętej Organizacji, Związku Najemników z którego usług korzystają możnowładcy. Związek liczy cztery tysiące członków, a najlepsi z nich, mistrzowie, to eksperci w swoich dziedzinach, od magii przez myślistwo, żeglugę i szpiegostwo po walkę i strategię. Jednak dobre czasy przeminęły, pieniędzy nie ma tyle co kiedyś, twierdza podupada, a przemiany obyczajowe w Związku prowadzą do konfliktu między mistrzami. Pomysł, przyznam, bardzo mi się podoba i na papierze wygląda świetnie. Aż chce się czytać o tym jak mistrzowie związani kontraktami z różnymi władcami przenoszą osobiste animozje na międzynarodową politykę i jak rozgrywają pomiędzy sobą los królestw i władców.

Coś jednak poszło nie tak.

Bardzo dużo ciosiów poszło nie tak.

Już na początku uderza narracyjny dwugłos. Autorki są dwie i każda stosuje swoją narrację – jedna pierwszoosobową z punktu widzenia głównej bohaterki, druga trzeciosobową i odpowiada za resztę postaci z głównym bohaterem na czele. Prowadzi to do tego, że gdy pisze druga z nich (ta od trzeciej osoby), główna bohaterka zachowuje się zupełnie jak bezwładna lalka – wyzwana i uderzona nic nie robi, nawet nie piśnie.

Inny typowy dla młodych autorów błąd: pisarki starają się aż za bardzo. Wszystko ma brzmieć, każde zdanie jest wypolerowane na błysk. Prowadzi to do wręcz komicznych scen, w których rozbójnicy na gościńcu w rozmowach między sobą używają pięknego języka, jakby przed wzięciem się za rabunek zrobili ze dwa fakultety na uniwersytecie. Albo mój faworyt, koleś od brudnej roboty, który przed zamordowaniem przykutego do łoża starca wygłasza długi monolog, w którym zarzuca mu między innymi „teraz tylko leżysz niekreatywnie”.

Trafiłem na informację, że tekst zaczął powstawać w liceum i to widać, z każdym przewróceniem strony ryzykujemy, że wyskoczy na nas typowy opkowy motyw. I tak oto co pewien czas uderzyć może czytelnika pogląd, że trzydziestka to już starość. Akcja może rozgrywać się w ponurej twierdzy, ale na końcu książki i tak czeka nas bal i przedstawienie teatralne (w którym parka bohaterów musi w zastępstwie zagrać główne role). Główni bohaterowie to dwie Mary Sue. Severo, ponury i cieszący się złą sławą mistrz walk i kat okazuje się być wszechstronnie uzdolniony we wszystkich dziedzinach, bije każdego na głowę, jest ulubieńcem arcymistrza i cesarza, tylko on zarabia konkretne pieniądze i cały Związek utrzymuje się z jego zarobków. Dodatkowo okazuje się być prawowitym cesarzem, który stracił pamięć i jednocześnie władcą ciemności, który sprowadzi na świat zagładę. Ma też zadziwiająco dużo podobieństw do Jona Snowa: faliste, czarne włosy; ubieranie się na czarno; przynależność do organizacji zakazującej małżeństw; związek z tajemniczymi lodowymi upiorami z północy a i gdzieś w połowie książki przypałętuje się do niego wielki, biały wilk. Oprócz tego bohater ma olbrzymiego penisa, ale o tym później. Arienne, nasza naczelna heroina to początkująca czarodziejka, ale hej, szybko okazuje się, że wcale nie, bo już przekroczyła „próg doskonałości”, jest cholernie potężna, okazuje się jeszcze być ukrywającą się dziedziczką tronu północnego królestwa Tahitani i, jakby to było mało, wcieleniem Bogini Przeznaczenia.

Serio, bohaterka jest wyposażona w prawdziwe supermoce, które powinny ratować ją ze wszelkich opresji, ale te wyłączają się na zawołanie, gdy autorki potrzebują dramatyzmu. I tak oto chwilę po tym, gdy bohaterka zatrzymała czas na całej planecie i nawet się przy tym nie spociła, bohaterka która może stawać się niewidzialna i przenikać przez ściany, musi być uratowana przed gwałcicielem.

Powieść niby ma jakiś główny wątek, poszukiwania przez Arienne Księgi Przeznaczenia, ukrytej gdzieś w Ravillonie, ale zapomnijcie o tym, bo same autorki o tym zapominają – bo albo skupiają się na nudnym romansie, albo na naprawdę nieistotnych szczegółach i dygresjach. Co jakiś czas jednak przypominają sobie o popchnięciu wątku do przodu, stosują typowy deus ex machina, coś tam skrótowo streszczą i wracają do romansu. Zresztą autorki mają prawdziwy talent do gubienia istotnych informacji. Ravillon położony jest na wyspie i otoczony morzem, ale bardzo łatwo ten drugi fakt przegapić… a przecież książka zaczyna się od sceny, gdy Arienne i jej opiekunka płyną tam łodzią. Żadnych opisów fal, żadnego słonego wiatru, czy krzyków mew.

Sam Związek, który tak fajnie wygląda na papierze, okazuje się być po prostu porąbanym Hogwartem, a wspomniany konflikt między mistrzami, bierze się stąd, że istnieją mistrzowie nowego i starego porządku. Kiedyś mistrzowie nie mogli utrzymywać kontaktów z kobietami, a teraz już mogą brać sobie konkubiny, z którymi jednak nie mogą mieć dzieci, nie mogę się z nimi ożenić i nie mogą ich kochać (co oznacza, że nie mogą całować się w usta). Severo jest mistrzem starego porządku, czyli panów od „kiedyś to było lepiej, nie to co teraz”. Mistrzowie nowego zaś, to debile i brzydale, o czym autorki ciągle nam przypominają. Ten jest za gruby, ten ma brzydkie zęby, tamten jest za niski i ma tłuste włosy, jeszcze innych tych włosów wcale nie ma. I oczywiście, choć są mistrzami w swych dziedzinach, to na niczym się nie znają. I tak oto mistrz łowiectwa patroszy dzika w twierdzy, na marmurowym stole (tak, targał go tam z lasu przez morze i dopiero na miejscu wziął się za patroszenie), a do tura podkrada się od tyłu, by wbić mu sztylet w serce. Oczywiście kumple Severa są spoko (choć nie są tacy ekstra jak bohater), choć również potrafią zachowywać się tak, jakby zupełnie nie znali się na swojej dziedzinie. I tak oto Tessi, mistrz szpiegostwa, daje się nakryć służbie na całowaniu w usta ze swoją faworytą, ciągle też wygłasza negatywne komentarze na temat cesarza, słynącego z bycia nieznoszącym sprzeciwu tyranem i krwawego rozprawiania się z wszelką opozycją. Robi to głośno, w twierdzy i poza nią, w pomieszczeniach pełnych obcych ludzi. Autorki nawet nie pomyślały, jak mimochodem wyszedł im komiczny wątek.

Uczyć się w Związku mogą i kobiety, ale nie wiadomo w sumie po co tam przybywają, bo szans na karierę nie mają, za to każdy związkowiec może ją zgwałcić kiedy tylko mu się podoba, chyba że któryś z mistrzów wybierze ją sobie na milady: wtedy tylko on może ją gwałcić.

Świat przedstawiony leży i kwiczy. Jeśli chodzi o imiona mamy tu totalne poplątanie bez większego sensu. Henryk, Rudolf, Mitylena, Dijon, Ariadna… nic do siebie nie pasuje. Wiadomo, że pseudośredniowiecznym fantasy realia życia codziennego nie muszą być takie jak w średniowiecznej Europie, ale książka zaprzecza sama sobie. Stolica Tahitanii to zamek zamieszkany przez setkę osób, kilku rycerzy i może ze dwudziestu strażników. Król tejże Tahitanii, ojciec Arienne, potrafił wraz z córką znikać na długie dni, tygodnie, a czasem i dłużej w lodowej dziczy, mając gdzieś rządzenie państwem. Mimo wychowywania w totalnej dziurze jego córka poznała wysokie dworskie obyczaje, a jej ulubionym daniem są truskawki w śmietanie. Skąd truskawki na tym lodowym pustkowiu? W oczy kłują też kieszonkowe zegarki nie pasujące do reszty scenografii, Łaźnia niczym dzisiejsze spa, skórzane spodnie naciągane na mokry, goły tyłek i różne średniowieczne mity, jak np. ten o niemożliwie ciężkich mieczach (tak ciężkich, że jeden z bohaterów biorąc go do ręki… wywraca się).

Najważniejszym problemem tej książki, tego „daru od kobiet dla kobiet” jest związek pary głównych bohaterów i okoliczności w jakich się zaczyna. A zaczyna się od tego, że ponad trzydziestoletni gość publicznie gwałci szesnastoletnią dziewicę. I nie, nie ma dla niego żadnego usprawiedliwienia fabularnego, żadnego nakazu tradycji czy prawa Związku. Ot robi to, bo ci źli go podpuścili na zasadzie „założę się, że byś tego nie zrobił”, a ponieważ bohaterowi groziłoby to, że byłby przez tych kolesi wyśmiewany przez parę dni, bierze się do roboty. Nie chce, ale musi biedaczysko. Zaraz jednak z satysfakcją na twarzy podnosi do góry rękę umorusaną w dziewiczej krwi, przez co złole dosłownie wpadają w szał, że trafiła mu się dziewica. Bohaterka ma traumę, ta jednak szybko zostaje zaleczona smacznym żarciem i cudownymi strojami od jej przystojnego mistrza.

Autorki nie przepuszczą żadnej okazji, by poboczni bohaterowie komentowali życie seksualne Arienne i Severa. Nie przepuszczą żadnej okazji, by przypomnieć o tym, że Severo ma ogromnego penisa (zwą go „lodowym gigantem” i „orężem godnym Boga Wojny”), a Arienne jest taka malutka i niska, bez kobiecych krągłości, aż w końcu bez żenady nazywają ją dzieckiem (tak samo zresztą robi Severo). Ugh, aż mdli.

Skąd więc tak wysoka ocena na LC? Cóż, jedyne wyjaśnienie to bardzo mocna promocja książki wśród blogerek.

Jeśli chcecie przeczytać dokładne wypunktowanie tego „dzieła” to zapraszam na Niezatapialną Armadę Kolonasa Waazona, gdzie zanalizowaliśmy „Glątwę Przeznaczenia”: https://niezatapialna-armada.blogspot.com/2017/10/340-zwiazek-zawodowy-przestepcow-czyli.html

WTF.

Teoretycznie na papierze wszystko wygląda dobrze. Oto Ravillon, ponura twierdza pośród morza, siedziba Świętej Organizacji, Związku Najemników z którego usług korzystają możnowładcy. Związek liczy cztery tysiące członków, a najlepsi z nich, mistrzowie, to eksperci w swoich dziedzinach, od magii przez myślistwo, żeglugę i szpiegostwo po walkę i strategię. Jednak dobre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„…ich żenujące hipotezy i spekulacje ośmieszają tylko i tak wystarczająco już skompromitowaną naukę.”
Uwielbiam czytać książki paranaukowe, Danikena, Sitchina, wszelkich starożytnych kosmitów, hybryd, gigantów. Więc, kiedy zobaczyłem książkę tylko o gigantach, nefilimach itd., co najbardziej lubię w tych paranaukowych klimatach, wziąłem się za lekturę. Autor jest co prawda kreacjonistą, ale pomyślałem, że dzięki temu bardziej skupi się na gigantach niż starożytnej technologii.

Och, jak się myliłem.

Giganci to tylko pretekst do prezentowania jego osobistych poglądów. I choć sam, jak w cytacie powyżej, ciągle zarzuca współczesnej nauce kompromitacje i traktowanie np. ewolucji jako religii, sam co chwile zalicza żenujące wpadki. Striggerowało mnie to na tyle, by wynotować co większe i napisać opinię.

Zacznijmy od tego, że pan Artur Sroka nie potrafi poprawnie zapisać dat z lat przed naszą erą. Robi to w taki sposów: 1700 – 2000 p.n.e. Argh.

Autor wymienia starożytnych gigantów, ale robi to pokrótce, nie poświęcając im za dużo miejsca. Ot wspomina, że pojawiali się w biblii i innych mitologiach, opisuje co bardziej znanych. Pisze o dziwnych szczątkach, choć – oczywiście – niektóre z nich została odkryta w starożytności (Wergiliusz o tym wspomina), inne zaginęły (schowane przez Big Naukę), a jeszcze inne zostały zniszczone (zapewne również przez Big Naukę). Dochodzi nawet do tego, że autor stwierdza, że nigdy nie znaleziono szczątków Juliusza Cezara czy Czyngis Chana, a jednak nikt nie wątpi o ich istnieniu. Panie Sroka. Jeśli się pan wybierze do Rzymu, proszę udać się na Forum Romanum. Na jego środku znajdzie pan fundamenty świątyni Boskiego Juliusza. W tym miejscu rzymianie spalili na olbrzymim stosie zwłoki Cezara, a później wybudowali świątynie, w której stała urna z jego prochami. Zresztą może pan kupić sobie pamiętniki z wojen prowadzonych przez dyktatora i może zrozumie pan, dlaczego byłoby w ogóle głupio wątpić w istnienie Cezara.

A jednak jako dowód na istnienie gigantów autor podaje starożytne budowle, które w ogóle, absolutnie nie mogły być dziełem człowieka, bo człowiek by nie umiał, nie wiedział jak, no ludzie jak oni przenosili te kamienie! Wybór budowli jest dość standardowy: Tihuacano, Baalbek, Stonehange, Piramidy, Brama Słońca.

Szczególnie dużo miejsca autor poświęca Baalbek i rzymskiej świątyni Jowisza tam się znajdującej. W jej fundamentach znajduje się tak zwany „Trilithion”, trzy olbrzymie, obrobione kamienie, z których każdy waży po 600 ton. W okolicy znajdują się nawet większe kamienie, tak zwane kamienie ciężarnych, których waga przekracza 1000 ton. Dla autora to dowód na istnienie gigantów, bo tylko oni mogli transportować takie głazy. Szkoda tylko, że fundamenty świątyni – jak i sama świątynia – pochodzą nie z czasów przedpotopowych, a z rzymskich, a budowę zainicjował nie kto inny jak… Juliusz Cezar. Ale przecież transportowanie tych głazów z kamieniołomów oddalonych o kilka kilometrów powinno być niemożliwe! Kiedy więc autor wybierze się już do Rzymu, by zobaczyć świątynie Cezara, proponuje mu obejrzeć obeliski znajdujące się w tym mieście. Największy z nich waży 450 ton, rzymianie przewieźli je z Egiptu, który od ich stolicy w linii prostej dzieli 2 tysiące kilometrów. Jak to zrobili? Cóż, nie było wtedy pana Sroki, który by im powiedział, że to niemożliwe.
Nie było go tam też w XVI wieku, kiedy na polecenie papieża jeden z nich przesunięto i na powrót ustawiono w pozycji pionowej. Da się? Da się. Obelisk ten można podziwiać do dziś, stoi na samym środku Placu Świętego Piotra.

Autor wielokrotnie chwali technologię jaką dysponowała ludzkość w czsach przedpotopowych: super budowle, metalurgia której nawet dziś nie potrafimy skopiować, samoloty (!!!), prąd. W innych zaś pisze, że w tamtych czasach środowisko nie było zanieczyszczone przez ludzki przemysł… co chyba wyklucza się z poprzednim zdaniem, prawda?

Wiele archeologicznych dowodów, które pan Sroka przytacza jako poparcie swoich teorii i pisząc o nich jako nie do wyjaśnienia przez współczesną naukę, zostały przez tę naukę wyjaśnione. Choćby dla przykładu: bateria bagdadzka, płaskorzeźba „stegozaura” z Angor Wat, czy figurka z Nampy. O tej ostatniej nie słyszałem, wrzuciłem więc w google i znalazłem wyjaśnienie w pierwszym artykule. Pierwszym. No, ale nie będę się spodziewał rzetelność po człowieku, który na dowód życia ludzi i dinozaurów razem, powołuje się na płaskorzeźbę „stegozaura” z Angor Wat, która swego czasu była dość popularna w paranormalnym internecie, dopóki w końcu ktoś dobitnie nie pokazał, że stworzenie prawie w ogóle nie przypomina stegozaura, za to jest bardziej podobne do łuskowca, żyjącego w tamtejszych lasach ssaka, a to co brano za płyty kostne na grzbiecie, to po prostu… liście. Autor wyjaśnia też, skąd budowniczowie świątyni z XII wieku naszej ery, mieli wiedzieć jak wyglądały dinozaury. To proste, niektóre z nich przetrwały potop! Jednakże warunki bo tym kataklizmie tak się zmieniły, że dinozaury były mniejsze i jako istoty stałocieplne miały problem z rozmnażaniem i utrzymanie stałej temperatury ciała. Co śmieszne, my ludzie i inne ssaki też jesteśmy stałocieplni, ale jakoś takich problemów nie mamy. Autor ostatecznie kompromituje się, uważając, że kamenie z Ica są zabytkiem cywilizacji, która udomowiła dinozaury. Kamienie z Ica to jeden z najsłynniejszych falsyfikatów i najbardziej absurdalnych, ale kreacjoniści nadal używają ich by poprzeć swoje tezy. Podobnie ma się sprawa z figurkami z Acambaro. Ale pamiętajcie, to naukowcy od ewolucji kłamią i mataczą, byleby wyszło na ich! Tak samo sprawa wygląda z odciskami z Glen Rose, o których autor pisze, że są tam odciski stóp dinozaurów i ludzi, przy czym te ludzkie są nawet większe od gadzich! Szkoda tylko, że okazało się, że część ludzkich śladów to w rzeczywistości ślady dinozaurów, a inne zostały po prostu sfabrykowane przez gościa, który w czasach wielkiego kryzysu dorabiał sobie na fałszowaniu skamielin. Nawet część kreacjonistów uważa, że ślady z Glen Rose nie mogą być dowodem w ich sprawie, ale widać nie dotyczy to pana Sroki.

Autor jednym z rozdziałów pisze, że kiedyś znajdowano razem kości ludzi i dinozaurów (którzy, oczywiście żyli obok siebie w jednym czasie), co prowadziło do powstania legend o smokach i walczących z nimi rycerzach. Jako jedną z takich legend wymienia „krakowskiego Bazyliszka z podwawelskiej groty”. Jak. Jak mam zaufać typowi, który wykłada się na podstawowej wiedzy, na jednej z najsłynniejszych legend polskich? Argh!

Prawdziwe jaja zaczynają się przy Potopie, który miał miejsce gdzieś pomiędzy 3000 p.n.e. a 2300 p.n.e. Wszyscy żyjący dzisiaj ludzie pochodzą od czterech par: Noego, jego trzech synów i ich żon. Tak, wystarczyło ośmioro ludzi z tamtych czasów byśmy dziś dobili do prawie siedmiu miliardów. Autor opisuje genialne właściwości Arki, czyli skrzyni o długości 150 metrów, szerokości 25 i wysokości 15. Żadne fale nie mogły jej wywrócić, mieściła 100 000 zwierząt, a w środku było tak chłodno, ciemno i miło kołysało, że zwierzęta przeszły w stan zmniejszonej aktywności, a niektóre nawet w stan hibernacji i nie trzeba było ich karmić. Dodaje też, że na stosunku wymiarów Arki wzorowane były budowane w czasie drugiej wojny światowej amerykańskie okręty „Oregon” i „New Mexico”. I wiecie co? Poszukałem tych okrętów. I okazało się, że amerykański pancernik „New Mexico” pochodzący jeszcze z I wojny światowej staranował w czasie drugiej statek towarowy „Oregon”. Istniał też pancernik „Oregon City” i faktycznie zbudowano go w czasie drugiej wojny. Oczywiście ich wymiary nie mają nic wspólnego z wymiarami Arki i nie mam pojęcia dlaczego autor wspomniał właśnie te dwa okręty. Chyba po prostu liczył, że nikt tego nie sprawdzi i z otwartą buzią będzie pochłaniał kolejne rewelacje autora. Poza tym, skoro cywilizacja przedpotopowa była tak zaawansowana, że miała elektryczność i samoloty, to dlaczego Noe budował swoją arkę z drewna i smoły?

Przed Potopem człowiek nigdy nie widział deszczu, a ziemię zraszała jedynie mgła i rosa. Serio? To już drugi raz jak czytam coś o czasach przed potopem i ktoś wylatuje z tym, że nie było wtedy deszczu. Skąd im się to bierze? Ziemię otaczała warstwa pary wodnej, i to ona, opadając z nieba wraz z podziemnymi wodami doprowadziła do potopu, całkowicie zalewając ziemię. Bo wiecie, góry były wtedy znacznie niższe. Aha. No i wszystkie skamieniałości, od prehistorycznych hipopotamów na Sycylii po wszelkie dinozaury pochodzą właśnie z tamtego czasu. Zwierzęta w syberyjskim lodzie? Zostały zamrożone gwałtownie, w czasie opadów deszczów połączonych z gradobiciem, w czasie którego ekstremalnie szybko powstał lód o temperaturze zbliżonej do ciekłego azotu. Szkoda, że autor nie tłumaczy w takim razie jak doszło do wymarcia np. Ichtiozaurów, gadów morskich z czasów dinozaurów, swym kształtem przypominających delfiny, świetnie przystosowanych do życia w morzach i oceanach, na których globalna powódź nie powinna zrobić wrażenia.

Pan Sroka twierdzi też, że kiedyś ludzie byli wyżsi (mierzyli po 3 metry, zaś giganty nefilim – nawet 13!) i dłużej żyli. Jako dowód wymienia wiek ludzi z biblii, w tym Noego, który miał umrzeć w wieku 950 lat i być jednym z najstarszych ludzi. Wspomina też, że również „sumeryjska lista królów” potwierdza te informacje, wymieniając „równie” długo żyjących królów sumeryjskich miast sprzed potopu. Autor jednak wygodnie przemilczał fakt, że wymienieni tam władcy panowali po kilkadziesiąt tysięcy lat, co przeczy jego poglądowi o tym, że sama Ziemia liczy zaledwie lat kilka tysięcy. Kolejny przykład, jak wybiórczo autor traktuje swoje źródła.

Dalej jest gorzej. Autor zapomina już o temacie gigantów i po prostu przedstawia nam swoją kreacjonistyczną wizję świata. Pisze o prasanskrycie, piśmie przedpotopowym, którego ślady odnaleziono na całym świecie, ale zła nauka oczywiście stara się to ukryć. Chwali Boga za zniszczenie wieży Babel i pomieszanie języków, bo spowolniło to globalizację i nastanie „Nowego Porządku Świata”, który chcieli wprowadzić już Aleksander Wielki, Rzymianie, Francuzi, a dziś ONZ.

Potem mamy pseudonaukowy bełkot. Darwin zły, a teoria ewolucji traktowana jest jak religia i oczywiście jest bajką. W ostatnim rozdziale autor bierze się za genetykę, oskarżając kuzyna Darwina, że tworząc „eugenikę” doprowadzili do hitlerowskich mordów w czasach drugiej wojny światowej. Badania hitlerowskich naukowców są nadal kontynuowane w tajnych bazach wojskowych należących do Stanów Zjednoczonych, bo Amerykanie przejęli nie tylko naukowców odpowiedzialnych za rakiety V2, latające spodki (czyli UFO), ale też tych, którzy dążyli do stworzenia „nadczłowieka”. Hoduje się tam takie hybrydy, że nawet te mitologiczne mogą się schować. Skąd autor o tym wie? Nie wiem, nie zdradza źródła. Dalej pan Sroka załamuję ręce nad in vitro i hodowaniem organów do przeszczepów, oraz klonowaniem ludzi i zwierząt. Tak jak przedpotopowa cywilizacji miała swoich nephilim, tak i my dążymy do ich stworzenia, nasz świat się kończy, nadchodzi kres, „obudź się i przejrzyj”. Dostaje się też aborcji i eutanazji. „Wiedz, że nadchodzi Wielki i Straszny Dzień Sądu©”.

W epilogu mało co jest o gigantach, a więcej o tym, że Biblia ma racje i przedstawia prawdziwą historię świata, a autor ciągle bije w apokaliptyczne dzwony. To chyba najlepsze podsumowanie książki, pokazujące, że wcale o giganty i anioły upadłe tu nie chodziło, a jedynie o kreacjonizm i osobiste uprzedzenia autora co do współczesnego świata i nauki.

„…ich żenujące hipotezy i spekulacje ośmieszają tylko i tak wystarczająco już skompromitowaną naukę.”
Uwielbiam czytać książki paranaukowe, Danikena, Sitchina, wszelkich starożytnych kosmitów, hybryd, gigantów. Więc, kiedy zobaczyłem książkę tylko o gigantach, nefilimach itd., co najbardziej lubię w tych paranaukowych klimatach, wziąłem się za lekturę. Autor jest co prawda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bądźmy szczerzy, książce można wiele zarzucić. Właściwie wszystko poza dziennikami bohatera wypada płasko, sprawiając wrażenie, że zostało odfajkowane, bo odfajkowane być musiało, a nie dało się tego umieścić w dziennikach. O ile też szybko pochłaniałem początek, to od momentu ze śluzą czytało się już znacznie gorzej... zresztą z od tego samego miejsca przestał aż tak bardzo podobać mi się film. Potem coraz trudniej było zawiesić niewiarę, gdy bohater mierzył się z coraz to większymi trudnościami, przy których Macgyver bezradnie opuściłby ręce. Tłumacz też dorzucił swoje. Sianie ziemniaków? Serio?

A jednak dałem siedem gwiazdek. Za atmosferę. Za to, że w tej książce latamy na Marsa. Za międzynarodową współpracę. Za ludzkość zjednoczoną przed telewizorami, patrzącą na coś, co nie jest wojną albo wielkim atakiem terrorystycznym.

Czasem zastanawiam się, co się z nami stało. Kiedyś lataliśmy na księżyc. I... nic. Chciałbym zobaczyć ludzkość robiącą w końcu coś wielkiego. Chciałbym zobaczyć program Ares w rzeczywistości. I właśnie za namiastkę tego daje siedem gwiazdek.

Bądźmy szczerzy, książce można wiele zarzucić. Właściwie wszystko poza dziennikami bohatera wypada płasko, sprawiając wrażenie, że zostało odfajkowane, bo odfajkowane być musiało, a nie dało się tego umieścić w dziennikach. O ile też szybko pochłaniałem początek, to od momentu ze śluzą czytało się już znacznie gorzej... zresztą z od tego samego miejsca przestał aż tak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Chodząc nędznymi ulicami Daniel Abraham, Patricia Briggs, Glen Cook, Bradley Denton, Gardner Raymond Dozois, Diana Gabaldon, Simon R. Green, Charlaine Harris, Conn Iggulden, Laurie R. King, Joe R. Lansdale, George R.R. Martin, John Maddox Roberts, Steven Saylor, Melinda M. Snodgrass, S.M. Stirling, Lisa Tuttle, Carrie Vaughn
Ocena 6,0
Chodząc nędzny... Daniel Abraham, Pat...

Na półkach: , , ,

Mam z tym zbiorem duży problem. Zachęca tytuł i nazwisko Martina, a także napisany przez niego wstęp. Gorzej już jednak z samymi opowiadaniami.

Martin pisze, że zwrócili się do różnych autorów o teksty, stawiając im tylko dwa wymagania - w historii ma się pojawić prywatny detektyw i sprawa o bardziej lub mniej rzeczywistym paranormalnym niuansie.

I tu pojawia się problem. Bo choć sam rozciągam termin "urban fantasy" na niemal całą fantastykę osadzoną w miarę współczesnych czasach, to - jak pisałem w opinii o "Bogowię muszą być szaleni" - to miasto i jego specyficzny klimat stanowią jeden z filarów gatunku. Wręcz to samo miasto powinno być jednym z bohaterów.

I tu pojawia się problem. Bo albo akcja nie dzieje się w mieście, albo jest osadzona w zbyt odległych czasach. Albo jedno i drugie, jak w przypadku tekstu "Lord John i plaga zombie" - z akcją osadzoną na Jamajce w początkach XIX wieku. I niby część akcji toczy się w Spanish Town, w stolicy wyspy, to żadnej atmosfery miasta w tekście nie czuć. I na dodatek jest to najdłuższe opowiadanie w całym zbiorze. Z kolei "Orzeł Adacki" rozgrywa się w zapyziałym obozie wojskowym na Pacyfiku w czasie drugiej wojny światowej (ale ratuje go to, że to naprawdę dobry tekst). "Mury i lemury" oraz "Strzeż się węża" są osadzone w czasach życia Juliusza Cezara. Jak dla mnie o wiele, wiele za daleko od współczesności. "Mury i lemury" ratuje fakt, że autor postarał się oddać atmosferę Babilonu w I wieku p.n.e. Te dwa dopiero co wspomniane opowiadania mają też jeszcze jedną wadę - są częścią większych cykli, tak jak wiele innych tekstów w zbiorze. To trochę przeszkadza, ale idzie zrozumieć o co chodzi.

Reszta opowiadań spełnia dwa wymienione przez mnie kryteria. Są tu teksty naprawdę dobre, jak "Krwawiący cień" (ach, ten delikatny klimat Lovecrafta), "Ból i cierpienie", "Dama lubi krzyczeć" i "Różnica między zagadką a tajemnicą ". Reszta, jak np. teksty Patrici Briggs czy Glenna Cooka są średnie, może dlatego, że nie znam większej całości w której są osadzone.

Jest jeszcze jeden tekst, nad którym chce chwilę ponarzekać, bo choć akcja dzieje się współcześnie i w mieście, "Śmierć z ręki Dalii" Charleine Harris jest niezaprzeczalnie najgorszym opowiadaniem w zbiorze. Przez chwilę czułem się jakbym czytał moją "ulubioną" Anetę Jadowską. Ja wiem, że autorka to szycha z serialem "Czysta krew" w HBO i dlatego jej nazwisko jest napisane największą czcionką na okładce... ale słodki jeżu, jakie to opowiadanie jest złe na każdym poziomie. Bohaterka to Mary Sue. Oczywiście na tych 31 stronach trzeba wspomnieć o fantastycznych seksach głównej bohaterki i o fantastycznych seksach jej najlepszej psiapsióły, a także opisać fantastyczne seksy głównej bohaterki. Intryga, zagadka? Zapomnijcie, poprowadzone po najłatwiejszej linii oporu. I puenta tak zła i wysilona, że szkoda gadać. Martin wrzucił go na początek mając chyba nadzieje, że zapomnimy o nim do końca zbioru. Ale nie, tak zawalone tekst niestety się pamięta.

Ostatecznie czuję się nieco zawiedziony, bo spodziewałem się wyższego poziomu. A tutaj okazuje się, urban fantasy może być na równie niskim poziomie co Dora Wilk. Albo równie średnim jak "Opowieści ze świata pomiędzy" Grzędowicza. Znowu wychodzi na to, że nasza fantastyka wcale nie jest o wiele gorsza od zachodniej.

Pomógł mi też ten zbiór w oszacowaniu tego, co konkretnie oczekuje od urban fantasy. Bohaterem niekoniecznie musi być detektyw, a motywem kryminalna zagadka. Za to akcja musi być osadzona w dużym mieście, najlepiej prawdziwym, nie wymyślonym; w czasach współczesnych lub chociaż w XX wieku. Bez zgrai niepotrzebnych fantastycznych istot (jakoś na współczesne elfy i krasnoludy mam alergię), za to z atmosferą zagrożenia i tajemnicy. Jeśli znacie takie historię to bardzo proszę wyślijcie mi namiary na nie przez pw.

Mam z tym zbiorem duży problem. Zachęca tytuł i nazwisko Martina, a także napisany przez niego wstęp. Gorzej już jednak z samymi opowiadaniami.

Martin pisze, że zwrócili się do różnych autorów o teksty, stawiając im tylko dwa wymagania - w historii ma się pojawić prywatny detektyw i sprawa o bardziej lub mniej rzeczywistym paranormalnym niuansie.

I tu pojawia się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To jedna z tych książek, która zmieniła mój punkt widzenia. W tym przypadku - to jak postrzegałem Afrykę. Dotąd, kiedy spotykałem się twierdzeniami, że murzyni to dzikusy, którzy sami nic nie osiągnęli, mogłem jedynie wspomnieć o Wielkim Zimbabwe. Ta książka jednak, choć ma już swoje lata pokazała mi coś całkiem nowego i innego. Naprawdę ciekawe i smutne było czytanie np. o królu Konga Alfonsie I, który myślał, że kontakty z Portugalią pozwolą rozwinąć mu kraj i o jego skazanych na porażkę staraniach o ograniczenie handlu niewolnikami. Takich perełek jest tam więcej - moją ulubioną jest to, że kiedy u białych rozwinął się pogląd, że mieszkańcy Afryki to ludożercy, do podobnych wniosków doszli afrykanie - z tym jednak, że to biali mieli być kanibalami. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że kupują tylu niewolników?

To jedna z tych książek, która zmieniła mój punkt widzenia. W tym przypadku - to jak postrzegałem Afrykę. Dotąd, kiedy spotykałem się twierdzeniami, że murzyni to dzikusy, którzy sami nic nie osiągnęli, mogłem jedynie wspomnieć o Wielkim Zimbabwe. Ta książka jednak, choć ma już swoje lata pokazała mi coś całkiem nowego i innego. Naprawdę ciekawe i smutne było czytanie np. o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem przerażony wysokimi oceanami tej książki. Sam czytam je tylko dlatego, że lubię motyw kolonistów wysłanych na obcym im świat, a to, że tym światem miałaby być nasza Ziemia tylko dodaje smaku. Traktuje je jako dobrą space operę - i stąd te trzy gwiazdki. Innym powodem dla którego lubię czytać taką literaturę jest to, że sam mam pewną wiedzę o starożytności i niejako pojedynkuję się z autorami. Łapię ich na kłamstwie, czy specjalnym pominięciu jakiegoś faktu, uśmiecham się pod nosem i czytam dalej - teraz już wiecie, dlaczego dałem tej książce tylko 3 gwiazdki.

Przeraża mnie jak ludzie bezrefleksyjnie łykają Sitchina, zachwycając się tym, że autor to sumerolog i jak wspaniale argumentuje swoje tezy.

Apfff.

Zacznijmy od tego, że Sitchin kręci ze swoją znajomością starożytnych języków, często wymyślając co oznacza dane słowo, tak by pasowało mu to do jego teorii. W momencie wydania książki mało kto potrafił czytać pismo klinowe, więc całkiem łatwo przyszło mu przedstawianie starożytnych eposów tak, by opowiadały o rakietach, śmigłowcach i bogach-astronautach. Z setek zachowanych pieczęci przedstawia kilka i pisze: przedstawiają to, to i to. I wy to łykacie, przekonani pewnością siebie z jaką pisze o tym autor.

Nie chcę mi się pisać o potknięciach Sitchina, kiedy zrobiło to już wiele innych, mądrzejszych w temacie ludzi. Zostawię was jednak z kilkoma przemyśleniami:

Anunnaki pojawili się na Ziemii około 450 000 tysięcy lat temu. Ich miasta istniały przez tak długi okres, lecz potop sprzed 13 tysięcy lat miał je zniszczyć zupełnie, tak, że nie pozostał żaden ślad. Bardzo ciekawe i wygodne dla autora, prawda?

Anunnaki przebywali na Ziemi ponad 400 000 lat, a jednak nic w książce nie opisuje jak zmieniła się ich technologia - nadal jest dość prymitywna jak na cywilizacje zdolną do regularnych podróży kosmicznych. Pomyślcie o tym w kontekście tego, jak nasza cywilizacja rozwinęła się przez ostatnie 100 lat.

Po Potopie Anunnaki mieli pozwolić ludzkości się usamodzielnić, nauczając ich uprawy zbóż itd. Odtąd co 3600 lat, gdy ich ojczysta planeta Nibiru-Marduk przechodziła przez centrum Układu Słonecznego (to jest tak głupie, że mam ochotę zgrzytać zębami) mieli oni powodować kolejne impulsy w rozwoju cywilizacji ludzkiej i tak oto w roku 3800 p.n.e doprowadzili do "nagłego" powstania cywilizacji w Sumerze. Moje pytanie brzmi: gdzie podziała się planeta Nibiru-Marduk, ten władca nieba, większy od Jowisza, którego przejście blisko Ziemi miało wywołać biblijny potop, w roku 200 p.n.e? Jakoś nie mamy o tym żadnych wzmianek w źródłach Egiptu Ptolemeuszy, państw hellenistycznych, czy Rzymu. Czy Rzymianie byli naprawdę aż tak pragmatyczni i pochłonięci wojną z Hannibalem, że nie zauważyli cholernie wielkie planety przechodzącej przez układ Słoneczny?

I jeszcze odrywając się od treści książki - dlaczego Nibiru, która ostatni raz miała być widoczna w 200 p.n.e i której czas obiegu wokół słońca to 3600 lat, była przez wielu oczekiwana w 2012 roku?

Jestem przerażony wysokimi oceanami tej książki. Sam czytam je tylko dlatego, że lubię motyw kolonistów wysłanych na obcym im świat, a to, że tym światem miałaby być nasza Ziemia tylko dodaje smaku. Traktuje je jako dobrą space operę - i stąd te trzy gwiazdki. Innym powodem dla którego lubię czytać taką literaturę jest to, że sam mam pewną wiedzę o starożytności i niejako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Naprawdę przyjemna lektura, przedstawiająca czym miała być Atlatyda i czym się stała w kolejnych wiekach, jak bardzo modyfikowano słowa Platona, tak by pasowały one do wizji kolejnego atlatysty. Autor pisze prostym, łatwym językiem, nie brak mu jednak ostrości.

W jednej z opinii tutaj można przeczytać, że autor pokazuje tylko jedną "właściwą" wersję wydarzeń i pomija niewygodne dla jego opinii fakty... tyle, że właśnie o tym jest książka. Autor nie tylko demaskuje mity o Atlatydzie, ale właściwie prezentuje specyficzny tok myślenia zwolenników teorii spiskowych, ich ignorancję i braki w wykształceniu - i właśnie to jest najciekawsze w książce.

PS: Ale lokalizowanie Atlantydy w Mongolii całkowicie mnie ujęło <3

Naprawdę przyjemna lektura, przedstawiająca czym miała być Atlatyda i czym się stała w kolejnych wiekach, jak bardzo modyfikowano słowa Platona, tak by pasowały one do wizji kolejnego atlatysty. Autor pisze prostym, łatwym językiem, nie brak mu jednak ostrości.

W jednej z opinii tutaj można przeczytać, że autor pokazuje tylko jedną "właściwą" wersję wydarzeń i pomija...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo zabawna i przerażająca książka. Zabawna, no bo kto normalny uwierzyłby, że Titanic został zatopiony przez piratów z Albanii? Albo, że Hitler był żydem (spłodzonym przez milionera Rosenthala), który doprowadził do holocaustu, by wzbudzić współczucie społeczności międzynarodowej do żydów? Przerażająca, bo autor prezentuje w niej specyficzny tok myślenia osób wierzących w wielkie zmowy i spiski... tok myślenia, który widzę u wielu ludzi - nie tylko jakichś anonimowych osobach z internetu, zrzucających swoje niepowodzenia na żydów, masonów itd. Widzę je u najważniejszych polityków w tym kraju. U ludzi, którzy rządzą moim krajem. To jest cholernie przerażające.

Więc jeśli interesuje cię skąd wzięła się zawrotna kariera masonów i iluminatów, którzy rządzą światem (ale nikomu o tym nie mów, to sekret!), jak i sam mechanizm powstawania teorii spiskowych, miks naukowego podejścia i pisania z przymrużeniem oka - to książka dla ciebie.

Bardzo zabawna i przerażająca książka. Zabawna, no bo kto normalny uwierzyłby, że Titanic został zatopiony przez piratów z Albanii? Albo, że Hitler był żydem (spłodzonym przez milionera Rosenthala), który doprowadził do holocaustu, by wzbudzić współczucie społeczności międzynarodowej do żydów? Przerażająca, bo autor prezentuje w niej specyficzny tok myślenia osób wierzących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam dziwne odczucia co do tej książki. Kiedyś pochłaniałem Conany masowo, jeden za drugim, tutaj zaś na dłużej utknąłem w połowie tomu. Może dlatego, że już dawno nie jestem gimnazjalistą i za dużo czytałem fantasy, gdzie będący górą mięśni facet w jednej łapie trzyma wielkie mieczysko, a w drugiej delikatną, piszczącą niewiastę? Być może - faktycznie najbardziej odpowiadały mi te teksty, gdzie kobiet nie było, albo było ich mało, jak "Wieża Słonia" na przykład. Im dalej, tym bardziej teksty wyglądają jak zrobione na tym samym schemacie, zmienia się tylko miejsce akcji i imię damy w opresji. W sumie z dodatków możemy wyczytać, że tak właśnie było - Howard zauważył, że teksty z kobietami lepiej się sprzedają, stąd im dalej, tym większe wrażenie powtarzalności.

Czytało się całkiem nieźle, choć miejscami styl którym zachwycają się ludzie w dodatkach jest dość topory, ba, nawet opkowy. Prawdziwym skarbem są jednak dodatki, które czytałem o wiele bardziej zainteresowany - po prostu zawsze lubię czytać o tym jak rodzą się fikcyjne światy, jak wyglądały wczesne pomysły i z czego autorzy czerpali inspiracje.

Mam dziwne odczucia co do tej książki. Kiedyś pochłaniałem Conany masowo, jeden za drugim, tutaj zaś na dłużej utknąłem w połowie tomu. Może dlatego, że już dawno nie jestem gimnazjalistą i za dużo czytałem fantasy, gdzie będący górą mięśni facet w jednej łapie trzyma wielkie mieczysko, a w drugiej delikatną, piszczącą niewiastę? Być może - faktycznie najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na wojnie nie ma niewinnych. Okazuje się jednak, że nie ma też sensu, napięcia, interesujących postaci, dobrze napisanych scen akcji, kilku ważnych postaci, umiejętności nabytych przez bohaterkę w poprzednich tomach, pomysłu na zakończenie sagi, a w gruncie rzeczy samej wojny też nie ma.

Ten tom powiela błędy, które pojawiały się w poprzednich częściach i dodaje kilka własnych. Zwykle zaczynałem od opisu bohaterów, ale w tym tomie wszyscy są odlani z dwóch form: „dobry-i-przystojny” i „zły-taki-zły-że-aż-strach-i-głupi”.

Co do samej Dory Wilk… W ostatniej części swojej sagi staje się ona własną parodią. Początkowo miała to być twarda babka, która umiała czarować i dać po pysku, jeśli trzeba było. Niestety, jako typowa Mary Sue była wcieleniem autorki, która nie mogła się powstrzymać przed pakowaniem w nią kolejnych uber zdolności. Kiedy po trzecim tomie (a więc w połowie heksalogii) bohaterka była już tak napakowana zdolnościami, że zaczęło to razić nawet wiernych fanów, autorka postanowiła coś z tym zrobić. I zabrała się do tego w najgorszy możliwy sposób – ot, niektóre umiejętności po prostu znikły i nigdy nie dostaliśmy informacji dlaczego. Wrogowie zaczęli być groźniejsi, Dora łatwiej pakowała się w kłopoty, nawet nieźle obrywała. Problem polegał na tym, że wrogowie nie byli jakimiś kozakami, ba, w porównaniu z poprzednimi wydawali się słabi, sama zaś Jada zachowywała się jak idiotka i większość jej złych przygód była spowodowana imperatywem narracyjnym.

Jedną z ulubionych metod Anety Jadowskiej stało się pisanie o tym, że owszem, Dora ma jakieś specjalne umiejętności, ale to nie jej – należą one do jakiegoś niezależnego bytu, który zamieszkuje w jej ciele. W poprzednim tomie to jej Demon coś robił, a nie Dora. W tym to wewnętrzna wilczyca Dory przejmuje kontrolę, i są to zdolności WILCZYCY, nie Dory:

„Wspaniała mieszanka, która uderzała mojej wilczycy do głowy i odbierała jej rozum, a mnie kontrolę na tyle, że chwilami traciłam zdolność widzenia kolorów. Skala barw się zawężała, zielenie szarzały i zlewały się z żółcieniami. Czerwone plamy krwi kontrastowały z przyszarzałą zielenią trawy całkiem wyraźnie. Moje oczy teraz zapewne wyglądały obco, może całkiem wilczo ze srebrzystym blaskiem i rozszerzonymi źrenicami.”

A to tekst z początku książki! Prawie się powiesiłem na myśl o tym, że przez cały tom będę musiał czytać o tym, jak wilczyca przejmuje kontrolę, a oczy Dory stają się obce, wilcze ze srebrzystym blaskiem.

Ba, mało tego – w ramach odmerysujczania dowiadujemy się, że:
„Pocieszało mnie, że wilka nie jest tak łatwo zabić. Potrafi przetrwać więcej niż jakikolwiek człowiek. Dużo więcej niż ja, skoro nie mam zdolności przemiany, superszybkiego metabolizmu ani leczniczych enzymów w ślinie. O ile pozwolą mu zmienić formę.”

Serio? Nie mam ochoty wypisywać wszystkich supermocy Dory, ale serio? Byle wilkołak potrafi przetrwać dużo więcej niż Dora? Nasza nieśmiertelna Dora? Dora, której ciało uległo przeanieleniu? Niezła próba, autorko, niezła próba.

Oczywiście tak jak mieliśmy w poprzedniej części demona próbującego zawładnąć Dorą, tak w tej mam wewnętrzną wilczycę, która próbuje Dorą sterować. Show must go on!

Najgorsze jednak jest to, że Dora nie daje rady. Mimo wszystkim super mocy jakich nabyła w poprzednim tomie, co chwilę potrzebuje pomocy. Zamienia się w typową „damę w opresji”, którą trzeba co chwilę ratować i nosić na rękach, bo jest totalnie bezwładna. Serio, sama nie potrafi się wyplątać nawet z krzaków jeżyn. Ze dwa razy jest bliska śmierci. Tak, ta Dora Wilk. Rozumiem próbę odmerysujczenia bohaterki, ale teraz jest jeszcze bardziej karykaturalna. Wychodzi na totalną sierotę. I nawet po nakrzyczeniu na Radę Thornu trzęsie się i trzeba ją objąć. Ojej.


STYL
Jest lepiej, poprawiło się. Doświadczenie procentuje… ale nie liczcie na jakieś wielkie zmiany. Najgorsze wady pisarstwa Jadowskiej pozostały i mają się całkiem dobrze.

Przede wszystkim mamy za dużo siedzenia w głowie Dory, co prowadzi do zawalenia treści nudnymi przemyśleniami głównej bohaterki, niby inteligentnymi, oraz, co najgorsze, głupowatym poczuciem humoru, wciskanym do każdej sceny. Każdej. Czy to jakaś luzacka rozmowa, czy dramatyczne starcie – humor wciskany jest wszędzie. O, na przykład taki:

„Co tu, u diabła, zaszło? Miron, o wilku mowa (cholera, te metafory się nie sprawdzają przy moim trybie życia), został w Thornie, żeby popytać o Varga.”

Gdy później pojawia się Miron, mamy „o diable mowa”. Autorko, my wiemy, że on jest diabłem. Nie musisz nam ciągle o tym przypominać drętwym żartem słownym, który już dawno wszystkim się znudził w poprzednich tomach! A kilkanaście stron dalej:
„Gdy po krótkim powitaniu Miron zadał pytanie, które i mnie nurtowało, czyli: „Co tu robisz, do diabła?!”
Tak, Miron jest diabłem. Zajarzyłem tak w okolicach pierwszego tomu, droga autorko.
Dodatkowo Dora częściej przeklina, co brzmi komicznie. Np.:
„Tyle, jeśli idzie o dyplomację - czasami się sprawdza, czasem ni chuja, wszystko zależy od tego, jak bystry jest twój interlokutor.”
Znów też Jadowska wraca do jednego z ulubionych chwytów – czyli ktoś się pojawia, Dora go poznaje, ale nie zdradza o kogo chodzi:
„Schodziliśmy po schodach do samochodu, kiedy wyłonił się zza węgła. Jego chłopięca (wbrew metryce) twarz nie wyrażała żadnych emocji, kiedy oświadczył:
- Teodoro Wilk, moja pani chce cię widzieć.
- Odwiedzę ją w wolnej chwili - zapewniłam i próbowałam go minąć.
- Nie zrozumiałaś. Moja pani domaga się twojej wizyty właśnie teraz - powiedział głosem równie twardym jak jego uchwyt na moim ramieniu. Miron i Joshua napięli się, gotowi otłuc śliczną buźkę Kaspiana, ulubionego posłańca Katarzyny.”

Tu na szczęście dość szybko zdradza o kogo chodzi… tylko po co ta szopka? Przecież o wiele naturalniej by było, gdyby zza węgła wyłoniła się chłopięca twarz Kaspiania, bez bawienia się w sekreciki.

Sceny akcji to jeden wielki chaos. Przeciwnicy nie wykorzystują swojej przewagi (np. jest wspominane, że ktoś ma nóż, ale w czasie walki używa tylko pięści) i ma się wrażenie, że specjalnie biją się tak, by dostać lanie od tych dobrych. Zresztą sami się przekonacie, gdy będę analizował treść.

Jeśli będziecie sami chcieli się przekonać, jak mierny jest ostatni tom Dory Wilk, proponuję wam kolejny drinking game – serio, trudno się przez to przebić bez wspomagania.

Pijecie za każdym razem, gdy:
- wewnętrzna wilczyca Dory napiera na nią
- Dora wspomina jakim twardym i wytrzymałym gościem jest Varg. Jeśli jest przy tym nazwany „skurwielem”, pijecie dwa razy
- zresztą, gdy ktoś inny zostanie nazwany „twardym sukinsynem” albo „wredną suką” (czy coś w tym stylu), też pijecie
- Dora wspomina o swej wilczej babi Faoiliarnie, i o tym, że odmówiła jej podboju wszystkich watah w Polsce i zostania imperatorową wilków etc, etc…
- Dora powtarza informacje, które doskonale znamy i które były powtarzane w poprzednich tomach (np. o tym w jakich okolicznościach polubił ją Leon itd.)
- kiedy Dora przeklina
- ktoś stwierdza, że „na wojnie nie ma niewinnych”
- pojawia się słabe nawiązanie do popkultury
- autorka używa niezgrabnych kalek z angielskiego, np. „będzie padać gównem”.
- w narracji Dory pojawiają się nawiasy
- gdy Dora podkreśla jak bardzo napakowany, nabity i umięśniony jest koleś. Pijecie dwa razy, jeśli górą mięśni jest wilkołak. Ilekroć się pojawiają, to mam przed oczami tę gołoklatową bandę ze „Zmierzchu”, tylko po kuracji sterydami.
- postać o pseudonimie „Dziki Gon” (nie pytajcie) nazywana jest „Conanem” (nie pytajcie)
- humor Dory niszczy scenę, w której dzieje się coś dramatycznego.

TREŚĆ
Wiecie jaki jest doskonały pomysł na prolog ostatniej części cyklu? Bierzecie opis snu Dory z poprzedniego tomu, wycinacie kilka zdań, na ich miejsce wpisujecie coś tylko trochę innego i voilà – gotowe!

Treść właściwa zaczyna się od tego, że Dora przeszukuje las w którym doszło do starcia Varga z piętnastoma innymi wilkami, co miało miejsc jeszcze w poprzednim tomie. Mamy pełno opisów tego, jak to wilczyca napiera na Dorę i co zrobi z tymi napastnikami, itd. I tak, jak zwykle Jadowska pisze za dużo. Powtarza to, co wiemy z poprzedniego tomu, po czym powtarza to, co przypomniała nam przed chwilą, tylko trochę innymi słowami.

Dora napotyka także na ślad pozostawiony przez Faoiliarnę, boginię wilków, której jest potomkinią. I choć zwykle bogini pojawiała się jak na zawołanie, tak teraz nie. Kolejna umiejętność Dory wzięła się i się znikła? Dora odnajduje motocykl Varga i dzwoni do Olafa.

„Wyciągnęłam telefon z kieszeni i sprawdziłam zasięg. Słaby, ale był. Wybrałam numer Olafa.
- Masz go? - powiedział na powitanie.
- Nie, ale wiem, gdzie był, zanim go dopadli. Słuchaj, czym Varg tu przyjechał?
- Na ducati ST3, czyli Dulce, jak ją nazywa.
- To motor?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Nigdy nie wspominaj mu, że nie wiedziałaś, ale tak, to motocykl. Znalazłaś go?
- Jeśli ta jego dziecinka jest czerwona, wielka i wygląda jak milion dolców, to tak.
Cisza w słuchawce zgęstniała.
- Nigdy by jej nie zostawił, gdyby miał wybór. Kocha tę maszynę jak członka rodziny. Choć właściwie niektórych członków rodziny kocha mniej od Dulce.
(...)
- Jasne, rozumiem, choć nie muszę się tym zachwycać. Olaf, czemu oni zostawili tu ten motocykl? Wygląda na drogi jak cholera...
- Nie jest łatwo ukraść wilkowi jego zabawkę, Dora, a Varg... on kocha Dulce nieco... rozbuchaną miłością...
- Czyli co? Zaklęcia ochronne?
- Magia stada przekuta w najbardziej agresywny paralizator i system antywłamaniowy, jaki możesz sobie wyobrazić.
- Na Boginię, on naprawdę musi kochać to cacko, skoro zdołał je nasycić magią
stada.
- Ma ją od trzech lat. Jakby mógł, to by na niej sypiał.
- Naprawdę jest jego Słodką, co?
- Bez dwóch zdań. Czy motocykl jest sprawny?
- Sądzę, że tak, nie wygląda na poturbowany...
- Może przyślę tam kogoś po nią? Lepiej, żeby czekała na Varga w bezpiecznym miejscu.
- Zabierzemy ją, jestem z Joshuą...
- Nie wsiadaj na Dulce! Dora, przysięgnij mi, że tego nie zrobisz...
- Ale...
- Przysięgnij!
- No dobra! Nawet nie tknę jego Dulce, choć nie powinien mieć mi za złe, skoro ratuję mu dupę - powiedziałam urażona.”

Zabawne jest to, jak w rozmowie Olaf bardziej koncentruje się na miłości Varga do motocyklu, niż na tym, że sam Varg cierpi w niewoli. I cały ten system antywłamaniowy, sypianie na motorze, miłość do motoru, podkreślanie, że ma go od trzech lat… wiecie po co to jest? Bo Varg ma „Dulce” dopiero od tego tomu, a autorka bardzo, bardzo mocno stara się nam wmówić, że tak naprawdę ma go od trzech lat, choć sama wymyśliła go dopiero teraz. Uwierzcie mi, sprawdzałem w IV tomie, w którym Varga jest pełno – nie ma tam nawet śladu Dulce. Dopiero w piątym tomie jest „wsiadł na motor”. I to tyle. I wiem, poświęcam Dulce dużo miejsca, choć nie jest to jakiś wielki zarzut – chciałem raczej pokazać jak autorka tworzy swój świat na szybko, zamiast mieć go „dokładnie przemyślanym”, jak to podkreśla w wywiadach.

Oczywiście potem mamy zachwyty Dory nad motorem, która oświadcza, że może na nim pojechać, lecz Joshua stwierdził, że on to zrobi, bo wiedźma zbyt słabo prowadzi. Tak bym chciał tylko przypomnieć, że faktycznie, Dora jest kiepskim kierowcą, a poza tym przez kilka tomów nie było wspomniane, że ma prawo jazdy na motocykle. To tak jakby inna kategoria, wiesz, autorko?

„- Prowadziłaś kiedyś coś takiego? Nawet doświadczony kierowca może mieć z nim trudności.
- A ty?
- Dużo mniejsze niż ty. Plus jestem ostrożniejszy.”

Naprawdę mam dziwne wrażenie, że „doświadczony kierowca” odnosi się do kogoś, kto ma doświadczenie z samochodem, a nie motocyklem. Joshua w końcu odjeżdża na motocyklu, a Dora wsiada w samochód, lecz w czasie jazdy pozwala się otoczyć innym autom i wpada w pułapkę.

„Nie gasząc silnika, czekałam na ich ruch, kimkolwiek byli. Wysiadali z samochodów z pewnymi minami, królowie pieprzonego życia, wyrośnięci na testosteronie i zdecydowanie wilczy. Liczyłam ich, próbując nie tracić zimnej krwi. Dziesięciu. A ja nie miałam broni.”

*Tu wstawcie stek przekleństw* Serio!? W czwartym tomie Dora wpadła w zasadzkę wilczyc, w poprzednim zaś kilka razy była atakowana z zaskoczenia, a teraz będąc na terytorium wroga nie ma nawet broni ze sobą? Serio? Czy jej amputowano mózg? To ma być ta doświadczona przez życie policjantka i wiedźma, której przez ostatni rok ciągle groziło niebezpieczeństwo? Och, tak, narzekała na glocka, ale gdzie jest choćby jej niewidzialna katana? Chyba sama autorka o niej zapomniała w ramach robienia z Dory kompletnej sieroty. Zresztą, czego ja się czepiam, mówimy o postaci, która w trzecim tomie woli bić się z wilkołakiem gołymi pięściami niż wpakować w niego cały magazynek pistoletu! Jeżu Kolczasty i Borze Szumiący!
*odgłos walenia głową o blat biurka*
A Joshua? Nie mógł jechać motorem obok Dory? Zostawił ją samą bez broni i to na terytorium wroga, tak? Pięknie, wspaniale, tak działa anioł stróż! Może więc wyczuje, że Dora jest w niebezpieczeństwie i się teleportuje, tak samo jak w pierwszym tomie. Nope, przecież już w czwartym zapomniał jak to się robi…
Dora dzwoni do Olafa, ten mówi jej, że to normalne zachowanie wśród wilków i żeby nie starała się ich sprowokować, więc to normalne, że pierwszemu wilkowi który podchodzi do auta i rzuca kąśliwą uwagę, Dora rozbija nos drzwiami. I jestem w szoku, bo po raz pierwszy Jada wykorzystuje urząd namiestnika Thornu:
„- Och, myślę, że jako namiestniczka Starszyzny zdecydowanie mam prawo paradować po każdym kawałku waszego terytorium bez zbędnych pytań.”

Wow! W szóstym tomie! I ja wiem, że według Jadowskiej wszystkie wilki spoza stada Dory są tępymi dresogangsterami, ale te są wyjątkowo tępe:
„- Prosisz się co najwyżej o solidny wpierdol, Kapturku, czas na to najwyższy. Chodzisz po naszym terenie, zadzierając nosa, wymierzając kopniaki, układając się z wszelkim plugastwem, jakbyś była czymś więcej niż zwykłą dziwką, której zniknięcie nie zmarszczy nawet powierzchni wody w stawie, którym jest Thorn.”

Zastanówmy się: Dora jest namiestniczą Thornu, narzeczoną wnuka Lucyfera, sam władca Piekła ją uwielbia; ma anioła stróża - wnuka archanioła Gabriela; mieszkający w Thornie były generał piekielnej armii, czart Leon, adoptował ją; a Baal, książę demonów, traktuje ją jak siostrę. Mało tego, Dora ma własne wampiry i własne wilcze stado, a jej babka jest władczynią wilków i w każdej chwili mogłaby je zmusić do uległości (gdyby tylko chciała się objawić, niestety, autorka jej na to nie pozwala).Tak, uhm, bardzo inteligentnie panie wilku. A mam wrażenie, że nie wymieniłem nawet połowy powiązań Dory, która w końcu wsiada w samochód i odjeżdża, taranując auto zastawiające jej drogę. Przed swoją chatą Jada spotyka Bruna, szefa watahy z Thornu, głównego złego tego tomu. W rozmowie z nim upewnia się, że coś jest nie tak z jej wilczą babcią.

„ - Przyszła kryska na Matyska, jesteś zdana na siebie [i na armię przyjaciół z piekła – przyp. Ja], ale o tym już wiesz, prawda? - Uśmiechnął się w tak stereotypowym grymasie czarnego charakteru, że parsknęłabym mu w twarz, gdyby nie to, iż kolejne nawiązanie do tego, że Fany się nie pojawi, odbierałam raczej jako mało zabawne.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedziałam cicho.
- Jesteś na mojej ziemi. Na ziemi kogoś potężniejszego niż twoja babka. - Zaśmiał się, bardzo z siebie zadowolony.”

Uhm, mam powtórzyć jeszcze raz, jakie powiązania ma Dora? Nawet bez wsparcia bogini wilków powinna zmieść Brunona i jego watahę z powierzchni ziemi. Niby wiem, że ten wilk jest cholernie tępy, ale żeby aż tak? To ma być ostatni boss cyklu? Przecież Loki albo Rafael zmietliby go mocniejszym dmuchnięciem.

Dora wypłakuje się Leonowi, że ma już dość, że nie wie co zrobi jeśli Varg zginie, bo on jest partnerem jej wilczycy, że nie może wypowiedzieć Brunonowi otwartej wojny, itd… chwila, moment:

„Uśmiechnęłam się szeroko, gdy dotarło do mnie, co właśnie powiedział. I co tym samym próbuje mi przekazać. Bruno nie wiedział, co go czeka. Chciał wojny, będzie ją miał.”

Tak się skończył poprzedni tom, obietnicą wielkiej, krwawej rozpierduchy, bo Dora miała iść na wojnę, na której nie będzie niewinnych. A teraz mamy Dorę beksę, która sobie nie radzi. Co się stało między jednym a drugim tomem? Autorce znów zmieniła się koncepcja?

„- Kochanie, jesteś kimś znacznie więcej, nie zapominaj o tym. Jeśli Bruno chce wojny, będzie ją miał. I to nie tylko ze stadem Olafa. Myślę, że to jest właśnie to, czego nie wziął pod uwagę. Sprawy nie są już tak proste i gładkie jak piętnaście lat temu, kiedy objął stado w okolicznościach, które wielu się nie podobały, ale nikt się nie wtrącał. Dziś nikt nie wtrąca się w sprawy jego stada, ale... twoje stado stanie za tobą. I tylko idiota zakłada, że są to wyłącznie wilki z Trójprzymierza. Gdybyś rzuciła hasło, miałabyś legion o tak różnorodnym rodowodzie, że przeszłoby do historii, że wszyscy oni stali w jednym szeregu i się nie pozabijali. Możesz być jedną kobietą naprzeciw Brunona, ale nie jesteś jednostką naprzeciw jego stada, bo w tej grze masz własne. Popełnił poważny błąd, że nie uczynił tego, co ma do ciebie, sprawą osobistą. Gdyby próbował wyzwania, nie moglibyśmy nic robić, ale on wysłał stado, żeby cię zastraszyło, porwał twojego człowieka, czyli jednego z nas... Mamy prawo się wmieszać, bo sam ustawił szeroką perspektywę zdarzenia.”

Dzięki Leonie, nadaję ci tytuł kapitana oczywistości! Serio, Dora powinna to spisać na kartce i wyjmować ją za każdym razem, gdy znów zacznie jęczeć, że jest malutka, słabiutka i nie da rady. I to nie Dora, lecz Leon dwa razy powtarza w rozmowie „Chce wojny, będzie ją miał”. Kiedy w końcu bohaterowie ustalają co robić, Dora zostaje wezwana do Katarzyny, szefowej starszyzny. I tu następuje jedno wielkie WTF.

Otóż Katarzyna od razu naskakuje na Dorę, wyzywa ją od wilczych suk, oskarża o zdradę ideałów itd. Okazuje się, że Dora ze swoimi dwiema liniami magii (Pani Północy i Bogini Płodności) wcale nie jest taka wyjątkowa. Ot, za późno trafiła na szkolenie i nie mogli już jej ukierunkować na jedną linię. Ba, w swej wściekłości Katarzyna miota w Dorę kulami ognia… i sorry, nie kupuję tej nagłej zmiany charakteru. Katarzyna z mądrej mentorki zamienia się nagle w impulsywną idiotkę (jak każdy zły charakter). I tak się zastanawiam – Ok., w Thornie i Trójprzymierzu forsuje się wybieranie jednej linii magicznej przez młodych. Ale co z resztą świata? Jest tak samo? WSZĘDZIE? Czy może autorka o reszcie świata już zapomniała? Bo te dwa alternatywne miasta wydają mi się być jedynymi alternatywnymi miastami magicznych. Jest jeszcze alternatywny Poznań – wspomniany raz, w pierwszym tomie.

Po powrocie Dora znajduje zakrwawione szmaty przybitej do jej drzwi. Rozpoznaje krew Varga, przyjeżdża Bjorn (wilkołak ze stada Dory, ten, który ma twarz pokrytą bliznami) i idą za tropem. I ALLELLUJA w końcu dostajemy jako taki opis Thornu, gdzie mamy wymienione jakieś dzielnice i co gdzie leży! W szóstym tomie! Wow! Nareszcie. I uwaga, w alternatywnej rzeczywistości też mamy Wisłę. Choć skoro alternatywny Toruń nazywa się Thorn, to może alternatywna Wisła powinna nazywać się Vistula? Trop prowadzi do wilkołaskiego klubu „Pełnia”, na którego tyłach zastają osiem wilków i gdzie dochodzi do starcia:

„Nie zareagowali najlepiej. W ułamku chwili wystrzelili w naszą stronę dwie kule, całkiem niecelnie, ale uznajmy to za jasny komunikat. Skoczyłam d przodu, wyciągając miecz. Bjorn był tuż obok ze srebrnym nożem w dłoni, podobnie Miron. Joshua z glockiem naładowanym srebrem osłaniał tyły, na wypadek gdyby Pełnia nie była tak wymarła, jak sądziliśmy, albo gdyby wilki rozbrykały się odrobinę za bardzo. Ustaliliśmy taki podział zadań wcześniej. Anioł nie czuł się komfortowo, wszczynając burdy, co innego, jeśli stanowił nasze zabezpieczenie i ochronę. Na przykład wtedy, kiedy jeden z wilków,
osiłek ze spływającą na pierś brodą, wyciągnął obrzyna i wycelował w plecy walczącego z dwoma innymi wilkami Mirona, Joshua nie miał żadnego problemu z przestrzeleniem napastnikowi ramienia, zanim ten zdążył pociągnąć za spust. Kiedy zdołałam powalić cięższego ode mnie o jakieś trzydzieści kilo wilka, który wciąż był jednak zbyt przytomny, by mogło mi to wyjść na zdrowie, anioł bez wahania ogłuszył gramolącego się z gleby bandytę kolbą przejętego obrzyna. Akurat rozpraszało mnie wilcze ramię, które dławiło mi tchawicę, więc powitałam wsparcie z radością. Może Joshua nie był takim pacyfistą, jak zwykł mówić, a może obcowanie z nami zmusiło go do elastycznego definiowania agresji, faktem jest, że zaangażował się nieco bardziej, niż zakładał. Bjorn jednego ululał na dłużej, dwóch związał plastikowymi zaciskami do kabli jak precle. Miron solidnym zamachem zderzył dwa wilki czołami na tyle skutecznie, że obaj poczuli narastającą i nieodpartą potrzebę drzemki. Nie spali długo, ale wystarczająco, by Miron pożyczonymi od Bjorna opaskami związał im dłonie. Sprawiedliwy podział przeciwników. Po czterech, może pięciu minutach tamci leżeli na trawie, bardziej lub mniej przytomni, a ja, oblizując rozciętą wargę, stałam nad tym, którego zapach nas tu przyprowadził. Dżentelmen u moich stóp zdążył mnie kopnąć w twarz, zanim ja kopnęłam go w jaja. Po prawdzie - oszukiwał, wykorzystał moment, kiedy jego kumpel założył mi duszenie. Kumpel prędko nie oprzytomnieje, nie po tym, jak zdzieliłam go łokciem w splot słoneczny, a Bjorn pogłaskał po skroni pięścią. Cóż, nie przestrzegaliśmy zasad honorowego obijania mord rodem z filmów klasy B - wyłącznie jeden na jednego, a reszta patrzy i czeka swojej kolejki - ale oni raczej też nie. Joshua koił, bo wilczyca najchętniej przegryzłaby im gardła - rozpoznała zapach dwóch kolejnych, uczestniczyli w pościgu za Vargiem. Tkwiła na tyle płytko pod skórą, że znów straciłam zdolność widzenia wszystkich kolorów, a kiedy się odezwałam, mój głos był bliski warkotu, gardłowy jak u wilków na krawędzi przemiany”.

Wrzuciłem cały opis, bo uznałem go za bardzo pocieszny. Zobaczcie jak słabo radzi sobie Dora, która w „Złodzieju dusz” potrafiła się bić z kilkoma wilkołakami na raz i jeszcze miała czas podziwiać jak Miron bije swoich przeciwników. A jeśli już przy przeciwnikach jesteśmy – wystrzelili na powitanie dwie kule i potem nic? Dlaczego facet z obrzynem nie wypalił do grupki Dory? Dlaczego Dora chwyta za miecz, a Bjorn i Miron za noże, po czym biją się z wilkami na pięści? Powypadały im z rączek, nim doskoczyli do przeciwników, którzy w tym czasie zapomnieli, że mają spluwy? Serio, macie przykład jak nie opisywać starć, gdy na grupkę uzbrojoną w broń palną rzucają się goście z nożami i to na dość otwartym terenie. Czy autorka oglądała Indianę Jonesa? No właśnie.

Dora i kumple zaczynają torturować jednego z wilkołaków (wiecie, wycinanie sztyletem „V” na klacie itp.), kiedy:
„Podskoczyłam, kiedy rozległ się strzał, ale okazało się, że to tylko Joshua posłał kulkę kilka centymetrów od kolana kolesia, który wykazywał zbyt wiele energii, podczas gdy powinien po prostu leżeć ze związanymi rękoma. Anioł nic nie powiedział, posłał tylko nieszczęśnikowi spojrzenie, którego nie powstydziłby się Brudny Harry, ale z nutką melancholii, coś jak: „Nie każ mi tego robić, bo nie znajduję w tym przyjemności”.

Jako prywatnie wielki fan Clinta Eastwooda protestuje, bo mi tu obrażają idola, twierdząc, że jakiś długowłosy aniołek jest w stanie posyłać takie spojrzenia jak Brudny Harry. No i Harry nie strzeliłby obok kolana, tylko w kolano. Harry się nie patyczkuje.

Dora dowiaduje się, że faktycznie Bruno przetrzymuje Varga, ale torturowany koleś nie wie gdzie. W podzięce za informacje Jada spryskuję mu ranę srebrem w sprayu i rzuca:
„- Dowiedz się. A potem przyjdź i mi powiedz. A jeśli nie, znajdę cię i będziesz błagał, żebym cię dobiła. - Uderzyłam raz jeszcze na odlew, by mocniejszy akcent konwersacyjny wdrukował mu moją groźbę w pamięć. Bjorn i Miron w tym samym momencie go puścili, więc zatoczył się do tyłu i upadł, obijając sobie łeb o drewnianą ławkę. Odeszliśmy, nim którykolwiek dźwignął się na nogi”.
Zaraz Dora, ty tak serio? „Dowiedz się a potem przyjdź i mi powiedz”? Namawiasz go do zdrady alfy przy świadkach (bo skoro Joshua jednego z nich ostrzegł strzałem, to chyba był całkiem przytomny, co?). I co reszta wilków zrobi później? Poklepią kumpla po plecach i stwierdzą „Oj stary, ale cię ta Dora załatwiła, pomożemy ci”? Zresztą po co wilkołak ma się czegoś dowiadywać dla Dory? Co Dora mu za to da? Ranę i paskudną bliznę już dostał. Jada nie ma na niego żadnego haka. To po prostu idiotyczne :D

Potem Dora jeszcze raz wpada do baru i znów robi małą rozróbę, przy okazji oficjalnie ogłaszając, że jest w stanie wojny z Brunonem. Wracając samochodem spotykają półanioła-półdiabła Nathaniela, będącego bratem Joshui i bratem Mirona (którzy nie są jednak braćmi, słynna historia z trzeciego tomu). Wychodzi na to, że Joshua musi opuścić Dorę, a ta prosi Mirona by mu towarzyszył. Pretekst całkiem niezły – ich obecność może złamać rozejm między gatunkami. Szkoda tylko, że Dora będąc narzeczoną Mirona chyba już po trochu należy do piekła. No ale dobra, pretekst się znalazł, a Miron i Joshua wylatują z fabuły.

W mieszkaniu Dory czeka na nią popijający kawę wampir Roman (tjaaa…), z którym wiedźma ucina sobie pogawędkę. Okazuje się, że Bruno nie działa sam, a na zlecenie kogoś z DŁONI. Nic ta nazwa mi nie mówi, bo to znowu coś nowego. Bardzo nowego – Dłoń (Manu, Hand) to kilka samotnych wilków kontrolujących stada w całej Europie. Są oczywiście uber potężni i bardzo pro, bo naznaczeni przez kilku bogów. Dora wie to wszystko od swej wilczej bogini-babci, która jej o tym opowiadała (szkoda tylko, że między tomami). Okazuje się, że do Thornu przybył na zaproszenie Brunona niejaki Faust, Egzekutor. Uhm. Okazuje się jednak, że cała wojna z Dorą została wymyślona, by odwrócić uwagę egzekutora od innych machlojek Brunona (hm, to po co w ogóle Bruno wzywał egzekutora?)

A potem autorka – przepraszam za wyrażenie – daje dupy po całości:

„Tylko błysnął kłami w niecnym uśmieszku. Po czym opowiedział mi, czego konkretnie boi się Bruno i na co wolałby nie zwracać uwagi Dłoni. Dał mi też namiar na kilka osób, które zdecydowanie powinnam jak najszybciej poznać i przekonać, by stanęły po mojej stronie.”

Nie.
Tak się nie robi autorko.
Nie.
Nie można stosować narracji pierwszoosobowej, gdzie siedzimy w głowie głównego bohatera i odwalać takie coś. To tak samo jak z motywem „Dora znajduje kogoś ciężko pobitego i nie mówi kto to jest” albo „Dorę ktoś atakuje, ta go rozpoznaje, ale nie mówi kto to”, tylko o wiele gorzej. To po prostu leniwe pójście na łatwiznę, oznaka braku talentu i sztuczne budowanie napięcia. To już lepiej byłoby gdyby Roman stwierdził „Posłuchaj mnie uważnie” i wtedy uciąć rozdział. Ale nie, wampir i wiedźma toczą normalny dialog (od myślników) po czy mamy to „Opowiedział mi, czego konkretnie boi się Bruno…” i, uwaga, uwaga, wracamy do normalnego dialogu. Brak mi słów na to jak to jest słabe.

„- Musiałeś od lat to planować, prawda?
- Moja rola w tych wydarzeniach powinna pozostać tajemnicą. Dla dobra nas obojga. Nie chcemy, żeby pozostali poczuli się zagrożeni naszym małym aliansem.
- Po prostu zwalasz to na mnie, prawda? Wyjdzie na to, że to ja rozpieprzyłam scenę polityczną Thornu. O tobie jako szarej eminencji nikt złego słowa nie powie. A jeśli mi się nie uda, będziesz kryty.”

Wiecie dlaczego wkleiłem powyższy fragment? Bo Roman chcę pozostać w cieniu, nikt ma nie wiedzieć o jego udziale… dlatego w biały dzień przychodzi do domu Dory (którego pewnie nikt nie obserwuje), zaś sama Dora stwierdza wcześniej, że „przyszedłeś tu, co dla niektórych już jest deklaracją”. Tak Roman. Bardzo zręczny z ciebie gracz. Naprawdę.

W następnym rozdziale Dora i Bjorn gdzieś jadą i gadają o niczym – w sumie powtarzają to co już wiemy. Są wspomniane złe wilczyce z czwartego tomu (i tak, są nazwane „sukami”), przypomnienie jak cierpi Varg i jak wewnętrzna wilczyca Dory odbiera jego cierpienie…

„- Z całym szacunkiem dla pokręconych suk z watahy, mam wrażenie, że Bruno jest nieco bardziej pomysłowy. - Odwróciłam twarz w stronę bocznej szyby, by Bjorn nie zauważył łzy spływającej mi po policzku.”

Taaaak!!! Pojedyncza łza malowniczo spływająca po policzku głównej bohaterki! To takie autoreczkowe i typowe dla opek!

Dora dojeżdża do ośrodka Nisima, którego chce poprosić o poszukanie Varga. Dość zabawne, że jedzie tam osobiście, skoro chwile wcześniej narzekała, że złe wilki mogłyby wysłać jej smsa lub list, zamiast porywać przyjaciela. No i przecież mogła być śledzona, tym samym wystawiając szkołę na atak. Oczywiście wizyta w szkole służy autorce do czegoś innego: Joshua i Miron zajmują się jakąś tajemniczą sprawą i nikt nie chce Dorze powiedzieć o co dokładnie chodzi (mujej, szok, zaskoczenie), ale Dora domyśla się, że kim jest ta „ona” o której wspomina Nisim. No niech zgadnę, to pewnie ta laska w której podkochuje się Joshua, a która jest półpyrem i ma problemy emocjonalne. Serio, autorko, wspominałaś o tym w poprzednim tomie – dlaczego teraz traktujesz to jako mega tajemnicę? Oczywiście imię półpyrki wypływa w czasie rozmowy z Joshuą… no ale właśnie. Po co ciągle stosować ten chwyt „wiem o kogo chodzi, ale Dora nie wymieni w myślach jej imienia”? No po co? Poza tym cały ten rozdział jest wypełniony drętwym humorem i heheszkami, że zabija to całe napięcie.

Dora zasypia i ma straszny sen – jest w ciele cierpiącego Varga, co autorka opisuje i opisuje, aż ból i piski wilka nie robią na nas wrażenia. Potem Badb – zła bogini z drugiego tomu wyciąga ją ze snu i znów przenosi na „krwawe pole”, czyli wizję Dory z „Bogowie muszą być szaleni”, pokazującą, co się stanie, jeśli dojdzie do wojny między magicznymi. I może opisy smrodu i grzęźnięcia po kolana w krwawym błocie robiły by na mnie wrażenie, gdyby nie wciśnięte między ciała poczucie humoru autorki:

„Zakrakała, ale nie było to krakanie w stylu „trąby jerychońskie to przy mnie pikuś, za chwilę wyszarpię ci serce”, raczej umiarkowane „kra, kra”, i gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że to coś w rodzaju powściągliwego „przepraszam”. Choć musiałabym zwariować, żeby to kupić. Badb nie odebrała nawet jednej lekcji dobrego wychowania. Właściwie nie wiem, kto ją wychowywał, może wilki, choć to krzywdzące te zwierzęta podejrzenie.”

„Odwróciłam się od Badb i zaczęłam iść, grzęznąc po kolana w błocie. Taki wysiłek zrobiłby pewnie nieźle smukłości moich ud, ale był bezcelowy. Nie wiedziałam, gdzie dokładnie jestem, w jakim wymiarze, w czyim śnie.”

Inna wkurzająca sprawa – Dora niby jest taka dumna ze swoich kobiecych kształtów, zadowolona, że nie jest jakąś chudziną itd., a jednocześnie bardzo często rzuca takimi tekstami jak ten wyżej, sugerującymi jakieś kompleksy i problemy z ciałem. Hmm, hmm. Z rozmowy z Badb Dora dowiaduje się, że jej wilcza babcia została zraniona przez jakieś stare, zapomniane bóstwo, niejakiego Leiba Omali, i dlatego nie może się ona skontaktować z wiedźmą. Dora w końcu wraca do swojego ciała, szarpana przez Bjorna – okazuje się, że od dwudziestu minut nie oddychała, była sztywna i sina oraz dostała krwotoku z nosa – wszystko przez to, że Badb oderwała jej duszę od ciała, by sobie z nią porozmawiać. Bardzo ciekawe, szkoda tylko, że Badb ucinała sobie z Dorą pogawędki we śnie już w drugim tomie i nasza wiedźma wcale nie znalazła się wtedy w stanie śmierci klinicznej.

I matko, jak to się wszystko ciągnie. Jadą, jadą i jadą, a po drodze mamy dokładny opis śniadania zjedzonego na stacji benzynowej (przed wyruszeniem w drogę autorka wrzuciła jeszcze dokładny spis zakupów Dory na innej stacji). Tak, to bardzo ważne szczegóły. Umarłbym bez wiedzy, że Dora zamówiła kanapkę z tuńczykiem, a Olaf cztery grillowane trzydziestocentymetrowe bagietki.

W końcu Dora spotyka się z wilkami żyjącymi w lasach koło Sejn, i gdy te prowadzą ją do swojego szefa, na Dorę napiera jej wilczyca, co oczywiście zadziwia eksportujących ją strażników i prowadzi do pytania „kim ty do cholery jesteś?”. No tak, jakby to było, gdyby choć w jednej części Dora nie zaszokowała kogoś swoim merysujstwem. W końcu docierają do położonej w środku lasu osady otoczonej ostrokołem, zamieszkaną przez wilki samotniki, którym przewodzi Borys, brat Brunona i jego partnerka, wiedźma Ksenia, która wygląda jak młoda Salma Hayek. Serio, Jadowska ma dziwną manierę z tym opisywaniem, że ktoś wygląda jak – ot, w poprzednim tomie główna zła wyglądała jak Lara Croft, a Joshua został porównany do Alexandra Skarsgårda.

Borys nie chce pomóc Dorze, ale ta dowiaduje się od Kseni o jego smutnej historii: został wychowany na pacyfistę, a gdy Bruno otruł ojca i ogłosił się przywódcą stada, nie protestował. Uciekł i zaszył się dziczy, gdy brat próbował zabić i jego. I cierpiał. Strasznie, strasznie cierpiał, dopóki nie poznał Kseni, która mówi Dorze, że przekona go do przejęcia władzy nad stadem z Thornu.

W ramach zapychacza i rozpulchniacza książki, dostajemy następnie rozdział, w którym Bjorn i Dora wracają sami przez gęstwiny. Mamy tu zwierzenia wilkołaka, który chciałby odnaleźć miłość i Dorę, która obiecuję, że użyje swej magii by mu pomóc. Potem Dora przewraca się w jakieś jeżyny, plącze się w nie, Bjorn ją uwalnia. Potem się śmieją, bo jeżyny były nasączone magicznym eliksirem i obydwoje mają odlot. Albo Dora to wyjątkowa szczęściarą (sierotą?) i akurat przewróciła się na odpowiedni krzak, albo ktoś jest tak wielkim świrem, że obsmarował wszystkie krzaczki w lesie. Potem mamy to:

„Ścieżka wiła się wśród wysokich trzcin i szuwarów, które pozwalały żywić nadzieję, że zbliżamy się do jeziora. Teren pod naszymi stopami robił się bardziej wilgotny, coraz częściej grzęźliśmy w mlaskatej glinie zamaskowanej zielenią. Nagle coś mignęło srebrem po lewej stronie i odruchowo schyliłam się,
sięgając między trzciny. Odruch z tych najgłupszych. Nigdy nie róbcie tego w domu, a zwłaszcza przedzierając się przez terytorium nieznanego wam potężnego magicznego stworzenia. Palący ból promieniował aż do łokcia. Szarpnęłam ramię, dociskając zraniony nadgarstek do piersi.”

Tak, Dorę ugryzła straszliwa żmija. Widzicie, żmije zwykle uciekają przed napastnikiem, atakują tylko osaczone. Wcześniej głośno syczą. I nawet jak ugryzą, to zwykle jest to suche ukąszenie, w czasie którego nie wstrzykują jadu. Oczywiście Dorę ugryzła żmija-menda, naszej Mery Sue od razu przypomina się paskudny żmij Aleksander, który pokąsał ją w poprzednim tomie, dostaje jakiegoś ataku i musi być ratowana. Dora jest umierająca (uhm, jad żmii zygzakowatej może być niebezpieczny dla dzieci i osób starszych)… chwila moment. A co z super leczeniem Dory? Miała je wyłączone w czwartym tomie, bo jej przeanielone ciało musiało się tego nauczyć na nowo, ale teraz już powinna je mieć, prawda? Zresztą – czy przeanielona Dora powinna reagować aż tak strasznie? Tyle gadania przez kilka tomów, jaka to ona jest teraz silna i wytrzymała… Jada traci przytomność, Bjorn bierze ją na ręce i dramatycznie biegnie przez las… Ja wiem, powinienem się teraz martwić, ale to jest tak chamski zapychacz, że szkoda gadać. Dora oczywiście panikuje, rozmyśla, że skończy sparaliżowana i będzie mogła tylko mrugać, jak bohater filmu „Skafander”, ale gdy ktoś zatrzymuje Bjorna, ma czas skupić się na tym, że koleś wygląda jak „jeden z tych żołnierzy odnalezionych w Wietnamie dwadzieścia lat po podpisaniu traktatu pokojowego, wciąż nieświadomych, że wojna się
skończyła. Był chudy żylastą chudością twardszych niż rzemień facetów. Oliwkowa wojskowa bluza i spodnie ledwie się trzymały kościstego ciała, ale zimny błysk w oczach nie pozwoliłby mi go zlekceważyć. Długie, całkiem siwe włosy spływały mu na plecy, trzymane w ryzach przez plecioną krajkę na czole. Pomarszczona twarz przypominała mi Williego Nelsona, dokładnie tak by wyglądał, gdyby był wilkiem biegającym po lesie z karabinem i zamiast pasji miałby w oku błysk szaleństwa”. Widzicie, Dora jest najprawdopodobniej w stanie szoku, jest przerażona, ale i tak opisuje wszystko w ten sam monotonny i rozwlekły sposób jak zawsze. Napotkany koleś też jest wilkołakiem i prowadzi ich do innej wiedźmy. Czyli mamy jeszcze jedno stado i jeszcze jedną wiedźmę w okolicy, szeptunkę Swietłanę . Całkiem gęsto zaludnione są te dzikie lasy. Mamy też wyjaśnienie, dlaczego Dora się nie leczy:

„Regularny jad żmii nie wywołałby tak silnej reakcji. A nawet jeśli, po takim czasie moja magia powinna sobie poradzić z uzdrowieniem. Podstawowa zasada w takich sytuacjach - magia dba, by postawić cię na nogi, jeśli sytuacja zagrożenia nie minęła. Ciągnąc na rezerwach, zrobi wszystko, by magiczny mógł walczyć czy wziąć nogi za pas. Dlatego w niewoli u Aleksandra tak szybko goiły się moje wewnętrzne obrażenia - gdy w sytuacji codziennej w tym czasie nie zagoiłoby się większe skaleczenie czy skręcona kostka. Adrenalina uruchamia większe pokłady energii. Teraz wypacałam adrenalinę każdym porem, ale słabość nie mijała. Nie czułam magii, która musując w żyłach, próbowałaby naprawić szkody. Gdybym siedziała w miedzianej skrzyni, miałoby to sens – miedź odcięłaby mnie od magicznych linii, ale, do diaska, powietrze wokoło wypełnione było magią, po prostu moje ciało jej nie asymilowało i się nie leczyło. Śmierdziałam adrenaliną i strachem, co wyczuwał Bjorn i reagował jak to wilk - nadopiekuńczym warczeniem i napinką mięśni.”

Czyli Dora się nie leczy, bo tak było wygodnie autorce. No bo przecież w tym tomie Jadą jest damą w potrzebie, prawda? Wiedźma odprawia szamańskie fiku-miku i ucina sobie z Dorą pogawędkę. Widzicie, Dora ciągle ma w sobie jad żmija Aleksandra i jad żmii zygzakowatej podziałał jak katalizator. Potem szeptunka odprawia kolejne magiczne fiku-miku i pozbywa się trucizny z ciała Dory. Dora musi wyzdrowieć, wilczyca Dory też musi wyzdrowieć (bo tyle bólu przejęła od Varga, z którym łączy ją więź) i muszą pozostać w wymiarze Swietłany. Oczywiście wilczyca jest na skraju wyczerpania, przez co może umrzeć albo oszaleć, a że jest połączona z Jadą, to Jada też może umrzeć lub oszaleć. A ze Varg jest połączony z wilczycą Dory, to jeśli on umrze, to Dora też może zwariować lub oszaleć. Wiecie co? Ja sam chyba zaraz oszaleję. Tym bardziej, że zaraz po tym wiedźma-szeptunka-szamanka znów odstawia swoje tańce i śpiewy, a opisy ciągną się jak wojna stuletnia. Potem znowu gadają i wiedźma-szeptunka-szamanka powtarza, że jeśli Varg oszaleje, to Dora też, dzizaz, czy ja utknąłem w jakiejś anomalii czasoprzestrzennej? Ile może w kółko powtarzać to samo? Przy okazji Swietłana opowiada historię Leiba Olmai (tego złego boga) i rzuca przy tym taką dygresją: „Wierz mi, wiedźmo, piękna to była przemiana. Dziś nakręciliby o tym film albo disneyowski musical z mnóstwem pięknych piosenek o sercu z lodu, które ogrzał płomień miłości...” No, no, jak na żyjącą na odludziu baaardzo starą osobę (choć raz wygląda staro, raz młodo, głos jednak zawsze ma stary), szeptunka jest na czasie z nowościami Disneya. Dobra, w skrócie: Leib miał żonę, którą zabiły wilki Odyna. Jego syn został jednak uratowany przez niedźwiedzice, którą jednak jakiś czas potem ubiły dwie boginie – babcia Dory i Badb, a Leib uznał je też za winne śmierci swojej żony. Na dodatek połączył ducha niedźwiedzicy ze swoim synem, tworząc nową rasę wilkoniedźwiedzołaków. I tak, takimi właśnie wilkami są Borys i Bruno. Bruno skontaktował się z Leibem, powiedział mu o Dorze, ukochanej potomkini Fany i atakując Dorę, postanowili zemścić się na bogini, która została ranna i nie może przyjść wnuczce z pomocą. Aha. Super.

Mam tylko jedno pytanie.

Skoro śmierć Varga może sprawić, że Dora oszaleje lub nawet umrze z rozpaczy… to dlaczego go nie zabiją? Koniec, finto, po Dorze. A tak ci dwaj debile trzymają go gdzieś – poranionego co prawda, ale nadal żywego. Wiem, autorka chciała stworzyć dramatyczną historię, ale ci źli znów wyszli na debili, którzy lubią komplikować sobie życie.

Potem szeptunka znów odstawia swoje magiczne fiku-miku ( i tak, znowu mamy to dokładnie opisane, te wszystkie falujące frędzle i koraliki, ehh…) i Dora powraca do swojego ciała.

W końcu wracamy do Thornu, zostawiając za sobą ten nudny rozdział i ekspozycje. Na miejscu Dora zostaje wezwana przez Radę, która ma pretensje o wypowiedzenie wojny Brunonowi. Wiedźma, która ma dość zabawy w dyplomację postanawia ich zakrzyczeć… zupełnie tak jak w pierwszym tomie. Jak słodko, aż łezka mi się w oku zakręciła na wspomnienie tamtych wydarzeń. Dora wyjaśnia, że to Bruno ją zaatakował, po czym rezygnuje z funkcji namiestniczki Thornu i wychodzi.

W mieszkaniu nikogo nie ma – Miron i Joshua dzielnie nie mieszają się do fabuły. Dora nawet zastanawia się, czy wszystko z nimi ok., ale stwierdza, że przecież by wyczuła gdyby było inaczej. No i właśnie… Dora w czasie ostatnich 24 godzin była dwa razy bliska śmierci (po spotkaniu z Badb i ukąszeniu przez żmiję) i chłopaki w ogóle się nią nie zainteresowali? Jushua jako anioł stróż powinien dawno wylecieć z roboty (pewnie ratuje go tylko protekcja Gabriela).

Dora próbuje odnaleźć Varga przy pomocy magii… gdy nagle zaklęcia ochronne na klatce schodowej zostają naruszone! Dora wyciąga pistolet, a Bjorn kastet ze srebra i nóż, bo… spluwę zostawił w samochodzie. O Jeżu Kolczasty. Naprawdę? Bjorn, taki badass? To jednak prawda, że przynależność do haremu Dory obniża IQ. Napastnicy wpadają do środka, Dora strzela, mając oczywiście czas na przemyślenia takie jak:

„Są chwile, kiedy wszyscy jesteśmy Teksańczykami. Nad ciałem pierwszego przeskoczyło czterech kolejnych napastników. Uczucie déjà vu było dojmujące. Toruńskie mieszkanie też miało nieprzyjemność gościć wysłanników Brunona, mających zadanie równie proste jak dziś - skopać mi dupę. Dupy mi nie skopali, ale zdemolowali mieszkanie. A ja nie byłam przygotowana na atak wilków. Dziś przeciwnie. Zaczęłam strzelać srebrem, gdy tylko zakłębili się w progu mojego domu.”

„Bjorn zdjął kolejnego ciosem w skroń. Naprawdę muszę mieć taki kastet.”

Jeden z wilków skacze ku wiedźmie, która nie ma czasu pociągnąć za spust (lol, że co?) i uderzeniem w bok wybija jej pistolet z ręki, potem uderza ją w twarz. Dora wykręca mu rękę, on ją wywraca i atakuje uzbrojoną w nóż ręką (dopiero teraz? Gdzie miał ten nóż wcześniej?). Dora kopie go w twarz, łamiąc nos, rzuca się w stronę pistoletu, lecz przeciwnik dopada do niej i zaczyna ją dusić. Halo, kolego! Przed chwilą miałeś w dłoni nóż! Gdzie żeś go zgubił? Zobaczcie sami:

„Podciął mi nogi, więc przetoczyłam się, by znaleźć się poza zasięgiem uzbrojonej w nóż dłoni. Walka
zeszła do parteru. Na czworakach próbowałam dosięgnąć pistoletu. Wilk złapał mnie za kostkę i szarpnął, ciągnąc po posadzce. Przekręciłam się na plecy i kopnęłam go w twarz. Nos zachrzęścił pod moją piętą. Jaka szkoda, że byłam boso, a nie w glanach. Takie niedopatrzenie. Zyskałam ułamek sekundy, nim się ogarnie, więc rzuciłam się znów w stronę broni, która potoczyła się całkiem daleko po śliskiej podłodze.
Huknęło, a kula świsnęła mi tuż nad głową. Przypadłam niżej do podłogi. To byłoby tyle, jeśli idzie o litościwe strzelanie w brzuch, a nie z miejsca w głowę. Rozproszyłam się wystarczająco, by wciąż krwawiący z nosa wilk dopadł mnie, wepchnął mi się między uda i zacisnął obie dłonie na gardle, napierając kciukami na krtań.”

To ciągle ten sam wilk, który wcześniej wybił jej pistolet! Miał kilka okazji do tego, by wbić jej ten nóż, ale tego nie robi, nawet gdy Dora przed nim leży. Nie wiem, imperatyw narracyjny zabronił mu jego używania? A może po prostu ta ręką z nożem do pozostałość starszej wersji tekstu? Jeśli tak to… Halo, policja? Proszę aresztować osobę odpowiedzialną za redakcję!

Dora przypomina sobie o nożach do rzucania ukrytych na łydce. Wbija je wilkowi w okolice nerki, ale to nie przynosi efektu. Więc Dora zamiast wyciągnąć ostrze i wbić je jeszcze kilka razy… zostaje uratowana przez Bjorna, który przystawia napastnikowi glocka Dory do głowy, dając mu ostatnią szanse na poddanie się, po czym strzela. Upaprana krwią i mózgiem wiedźma wstaje… i tu powinno być miejsce na jej przemyślenia z walki – te o kastecie, wspomnienie podobnej napaści z pierwszego tomu itd. Dzięki temu sama walka była by szybsza, bardziej dramatyczna i dynamiczna, byłaby takim strzałem adrenaliny, który moglibyśmy poczuć. Ale nie, Bjorn opowiada żart i obydwoje się śmieją. Brakuje jeszcze tylko tego, by do mieszkanka wpadł Lucyfer, rzucił tekstem „a teraz idźcie zmyć z siebie krew, zrobię herbaty” … oh, wait coś podobnego już chyba było.

No i zwrócicie uwagę, że Dora znów potrzebuje ratunku. Dora, która w czwartym tomie w czasie pojedynku z inną wilczycą była tak szybka, że nie dała się zranić, sama zaś nacinała przeciwniczkę jak chciała, dbając o to, by miała ranę na każdej kończynie!

Duh. Następnie do mieszkanka Dory wpada Egzekutor, ta straszna wilkołacka szara eminencja. I zgadnijcie co! W sumie okazuje się być fanem Dory, podpowiada jej jak dobrać się do Bruna i milutko sobie rozmawiają. Bo wiecie, egzekutor nie może sam podjąć kroków. Żeby zaczął prowadzić śledztwo przeciw Brunonowi, Dora musi złożyć skargę. Chcecie mi powiedzieć, że Olaf, alfa z Trójprzymierza, opisywany jako taki inteligentny, spryty i poukładany, jest na tyle wielkim debilem, żeby tego nie wiedzieć? SERIO?

Potem, niby uparty lodołamacz, czytelnik musi się przebić przez kompletnie nieistotne fragmenty o tym, jak „Babcia” i jej wnukowie ze specjalnej firmy pozbywającej się ciał, czyszczą mieszkanie Dory, która rozmyśla jakie to niesamowite systemy antywłamaniowe i jakie nowe drzwi sobie zamontuje, a także, czy pozbyć się dywanu, czy może go czyścić. Ugh. Potem do mieszkania wpadają Miron, Joshua i Nathaniel. Dora opatruje ich rany po oparzeniach. Kolejny zapychacz, bo opowieść o tym co robi ta trójka będzie opowiedziana w „Ropuszkach”. Tak, mamy trochę nieistotnych dialogów i długie opisy tego, jak Dora zdrapuje z Joshui poparzony naskórek i obcina mu włosy. A potem zagląda do śpiącego Bjorna i jest tak rozczulona jego delikatnym uśmiechem, że daje mu buziaka w skroń. I ani razu nie pomyślała o torturowanym Vargu, który gdzieś tam cierpi i potrzebuje jak najszybszego ratunku.

Jeszcze w nocy Dora spotyka się z wilkołakiem Jędrkiem, któremu kiedyś uratowała życie. Zdradza on wiedźmie, że Bruno jest zaangażowany w nielegalne walki na arenie i gdzieś tam może trzymać Varga. Problem polega na tym, że Jędrek nie wie, gdzie ta arena jest. Dorcia jedzie więc i do Nisima i Romana, by poprosić ich o pomoc. A potem jeszcze jedzie na zakupy. I uwierzcie mi, znów to wszystko wypełnione jest opisami ciuszków, wnętrz, heheszkami (szczególnie z Romanem). Sam Olaf zajechał do Ciechocinka, bo nie ma prawa wstępu na terytorium Bruna, ale tam jest jakiś super ośrodek uzdrowiskowy dla wilków i tam może być. I Bjorn kupuje dla niego pełno kiełbasek na grilla, bo wiecie, Olaf to debil i pewnie sam nie potrafiłby sobie skombinować jedzenia. Ja rozumiem, że czasem trzeba zwolnić akcję, ale to co robi w tym momencie Jadowska, to jest po prostu porażka. Jest tak niesamowicie nudno, że szok.

A potem, gdy po tej serii zapychaczy Dora dostaje telefon od Nisima i ZNÓW jedzie do jego szkoły, ZNÓW mamy w cholerę niepotrzebnych opisów. Bo to, czego potrzebuje ta książka, to jeszcze jeden zapychacz. Combo! Od Nisima Dora dowiaduje się, że Grzegorz Grusza, pseudonim Grizzly, koleś, który prowadzi walki na arenie i nieoficjalnie jest partnerem w interesach Bruna, ma za sobą przeszłość w produkcjach porno. Bardzo sadystycznych produkcjach porno. Tak sadystycznych, że jedna aktorka nawet kiedyś zmarła. Przepraszam bardzo, wiem, że to nie jest śmieszne, ale to jest tak teatralnie przejaskrawione, że śmiać mi się chce. Aż widzę jak autorka się zastanawia, co by tu jeszcze dodać temu złemu, żeby był naprawdę ZŁY. Zresztą, przeczytajcie:

„Wyraz niesmaku na jego twarzy powiedział mi całkiem sporo o tym, w jakim kierunku szła kreacja Gruszy.
- Porno z elementami gore czy gore z elementami porno? - zapytałam.
- Coraz bardziej gore, aż w dwa tysiące siódmym nakręcił swój pierwszy snuff movie. Wybuchł mały skandal, bo okazało się, że tego w scenariuszu nie było, ale Grusza dał się ponieść własnej wizji i naciskał aktora, żeby wykonywał coraz bardziej drastyczne elementy gry, coraz mniej mającej wspólnego z seksem, a coraz więcej z czystym sadyzmem w bardzo widowiskowym stylu. Sprawa, jak się domyślasz, nigdy nie trafiła do sądu, ale było o niej głośno. Aktor załamał się całkowicie, podobno znajdował się pod wpływem substancji psychoaktywnych, które czyniły go dość podatnym na sugestie, za to nie do końca świadomym swoich działań.
- Jesteś pewien, że to był wypadek? - zapytałam. Sadyzm by proxy był dość rzadki, ale niewykluczony w tym przypadku.
- Taaa, też mam te wątpliwości. Grusza znany był z tego, że zawsze chciał więcej brutalności, krwi i makabrycznego realizmu. Miał problem ze znalezieniem aktorek do filmów, bo choć płacił naprawdę dobrze, potrzebowały miesięcy, żeby wrócić do formy.
- Aktorami byli ludzie? - upewniłam się.
- Na początku tak. Ale już w filmie ostatniego tchnienia obsada była wielorasowa. Mężczyzna był zmiennym. Wzdrygnęłam się. Kimkolwiek była aktorka, która nie dożyła końca filmu, nie miała szans.
- Producent wyciszył sprawę, ale wyrzucił Gruszę z roboty. Mój człowiek rozmawiał z weteranką niemieckiej branży porno. Lata minęły, ale Grusza nadal ma tam złą sławę. Podobno nie zmartwiła go śmierć aktorki, przeciwnie, zaproponował producentowi całkowicie nową serię filmów ostatniego tchnienia: Marzenia Wielkiej Inkwizycji. Tortury, sadyzm, śmierć. Zapewniał o naprawdę dużym zainteresowaniu odbiorców.
- Ten snuff movie ze zmiennym trafił do dystrybucji?
- Oficjalnie nie. Nieoficjalnie, jak myślisz?
Zemdliło mnie.
- Producent obawiał się, że jeśli się rozejdzie, że aktorzy nie dożywają wielkiego finału, nie będzie miał kandydatów do występów? - O ile się orientowałam, wśród aktorów filmów dla dorosłych wielu nie miało nic przeciwko sadyzmowi czy torturom, ale samobójców było raczej niewielu.
- Najpewniej. Grusza chciał to rozwiązać, wykorzystując naturszczyków.
- Niekoniecznie dobrowolnych ochotników, prawda? - Zaczynałam widzieć
przerażający wzorzec rozumowania tego faceta.
- Otóż to. Branża nie była gotowa przyjąć go z otwartymi ramionami. Przez jakiś czas próbował działać w podziemiu, ale to wiązało się ze znacznie mniejszymi funduszami, a on miał dość ekstrawaganckie upodobania. W dwa tysiące drugim zaczął nową działalność. Zaczynał od walk bokserskich i zapaśniczych, ale dość szybko eskalował do mocniejszego widowiska”.

W reakcji na te rewelacje Dora zaciska zęby tak mocno, że aż zgrzytają jej zawiasy żuchwy. Serio. Dora jest za dobra na plebejskie zgrzytanie zębami, ona zgrzyta zawiasami żuchwy. Stannis Baratheon jest pod wrażeniem. Aha, Grusza jako ten zły i zakompleksiony koleś musi się oczywiście okazać niski, grubiutki i bez gustu, jeśli chodzi o ubieranie się. I najlepsze – zwróćcie uwagę, że Grizzly swój pierwszy snuff movie nakręcił w 2007 roku, po czym jakiś czas później wypadł z interesu, zaś nową działalność – nielegalne walki – rozpoczął w 2002. Zaczynam się zastanawiać, czy ktokolwiek czytał książkę przed wydaniem.

Kolejny rozdział zaczyna się tak:
„Suchatówka jest niedużym nadleśnictwem jakieś piętnaście kilometrów od Torunia. Aby dojechać do niej z Ciechocinka bez wkraczania na terytorium Brunona, Olaf i jego kompania zrobili prawie dwa razy tyle kilometrów wiejskimi drogami. Mogę sobie wyobrazić reakcję okolicznych mieszkańców, gdy widzieli przetaczającą się przez ich wieś kawalkadę wojskowych pojazdów, zbyt nowoczesnych i drogich, jak na polską armię, z przyciemnianymi szybami i mruczącymi jak dzikie bestie silnikami. Niewykluczone, że tak zrodzi się plotka o tajnych bazach CIA pod Toruniem”.

Borze, serio? No tak, polska armia jest taka biedna, ma jeden rower na dwóch żołnierzy. Czym Olaf i spółka się poruszali? Pieprzonym batmobilem? No i te pojazdy są określane jako wojskowe? Chodzi o to, że były pomalowane w barwy maskujące, czy nie wiem, miały na pakach karabiny maszynowe? Wiecie co jest najlepsze? W następnym akapicie Dora podkreśla, że Olaf szukał USTRONNEGO miejsca. Tak, szykując spotkanie w ustronnym miejscu, najlepiej pojechać tam kolumną super drogich pojazdów z przyciemnianymi szybami, które na pewno zwrócą uwagę. Idę o zakład, że ci debile włączyli syreny i ciągle wciskali klaksony.

Zresztą, zauważa to sama Dora: „Same terenówki, większość wyglądała na wojskowe. Dyskretni jak cholera”.

Autorko, skoro zauważyłaś, że to się tak gryzie z tym jak przedstawiany jest Olaf (jako odpowiedzialny alfa z głową na karku) i jak się zachowuje, a także jak głupi jest ten pomysł wojskowej kawalkady… dlaczego po prostu tego nie wywaliłaś? Aha, ten super sprzęt na który nie stać polskiego wojska to „wyglądające na wojskowe terenówki”. Czy autorka ma w ogóle pojęcie o tym co znajduje się na wyposażeniu naszej armii, czy jej wiedza ogranicza się do stereotypowego „lol, F16 rozpadają się w locie, lol, szrot!”?.

Następnie mamy klasyczną dla sagi scenę, gdy jakiś random niesłusznie ma pretensje do Dory. To jest tak uroczy fragment, że aż się wzruszyłem. Wrzucę go wam:
„Ledwie wysiadłam z auta, gdy podszedł do mnie wysoki facet, łysy jak kolano i brodaty, jakby się urwał ze stada Borysa. Mięśnie rozpychały mu wojskową bluzę, a wściekłość na twarzy kazałaby się cofnąć każdemu rozsądnemu wilkowi czy człowiekowi. Ja nie byłam rozsądna, więc zrobiłam krok do przodu i zapytałam z wdziękiem:
- Masz jakiś problem?
- Pewne jak cholera, że mam! - wrzasnął. - Co ty sobie, do cholery, wyobrażałaś, odmawiając pełnego wiązania z Vargiem? Gdybyś nie była taką cnotką, bez trudu byśmy go znaleźli!
- Gdyby raczył mi powiedzieć, że to ma jakiekolwiek konsekwencje, może nawet pozwoliłabym mu podejść na wyciągnięcie kija od szczotki! - odpowiedziałam równie głośno. - To nie ja jestem pieprzonym wilkiem trzydzieści sześć lat! To on znał zasady! Nie ja, do ciężkiej cholery, wiedziałam, co się święci, ale trzymałam gębę na kłódkę! To były jego pieprzone decyzje! I wszyscy jesteśmy w dupie z tego powodu!
- To ty wpadłaś w tarapaty, a on ruszył jak idiota cię ratować!
- I zgadzamy się, że zachował się jak idiota, ruszając w pojedynkę na terytorium wroga! Ja akurat byłam w piekle, więziona, torturowana i poddawana egzorcyzmom! Nie prosiłam go, żeby mnie ratował! Sama sobie nieźle poradziłam! - Krew napływała mi do twarzy gorącą falą. Czerwoni, wściekli, z zaciśniętymi pięściami byliśmy gotowi, by rzucić się sobie do gardeł. Moja wilczyca wyczuła zadymę i ożywiła się na samą obietnicę krwi i rozszarpywania. Czułam jego wilka wzrastającego pod skórą, a tylko jedno z nas miało możliwość przemiany, więc odruchowo sięgnęłam do kabury, by zrównać szanse.
- Roffe, Dora, czy możecie zachowywać się jak dorośli, cywilizowani ludzie? - głos Olafa docierał do mnie jak zza ściany wody, stłumiony przez szumiącą w uszach krew.
- Nie ja zaczęłam - odkrzyknęłam. - Jeśli chce bójki, dostanie ją!
- A czy wasza bójka w jakikolwiek sposób zmieni położenie Varga? – zapytał Olaf. Jego dłonie zacisnęły się na moim ramieniu i ramieniu tego cholernego brodacza. Nawet nie zauważyłam, kiedy podszedł. Warknęłam ostrzegawczo, by się odsunął, skoro brodacz nie odstąpił. - Cahan, Roffe, proszę! Użyję zimnej wody, jeśli będę musiał. Nie czas na to. Wyjaśnicie sobie wszystko z Vargiem, kiedy go znajdziemy.
Użył imienia, które nadała mi Badb, Cahan Rhiamon, wojownicza wiedźma. Wilki często naśladowały Fany, która zwracała się do mnie tym imieniem, kiedy chciała podkreślić ciągłość, jaka występowała w naszym rodzie. Dora było dobre, ale nie dość dobre dla wnuczki Królowej Wilków, wielkiej Faoiliarny. Zwykle wolałam po prostu Dora, ale Olaf miał rację, z tym imieniem wiązały się obowiązki. Przypomniał mi o tym i część złości rozpłynęła się w powietrzu. Nie wszystka, ale dość, by szum w uszach nie tłumił dźwięków, a wilczyca wycofała się nieco.
Brodacz parsknął i cofnął się o krok.
- Jeśli chcesz skopać komuś tyłek w sprawie ich sparowania, Varg powinien być na początku kolejki - dodał Olaf. - Mówiłem mu, że trzymanie jej w niewiedzy skończy się źle.
- Jakim cudem ona musi mieć korepetycje z parowania? - warknął.
- Może dlatego, że o tym, że jestem wilkiem, wiem od niespełna roku? Nie zmieniam się? Uczę się wszystkiego po kolei, a wokół parowania macie tyle tajemnic, że nikt nie chciał o tym ze mną rozmawiać? - pozwoliłam, by usłyszał moją frustrację.
- Jesteś jego Alfą - warknął, ale było w tym już mniej złości.
- I jak cholera próbuję się wywiązać z obowiązków, które stąd płyną. A Varg nie ułatwia tego ani odrobinę. Gdyby mi powiedział... gdyby nie ruszył jak Brudny Harry mimo rozkazów Olafa... Gdyby... - Złość przerodziła się we frustrację, która dławiła mi gardło.
- Gdyby się w tobie nie zakochał?
- Och, daj spokój. Jest nie bardziej we mnie zakochany niż ja w nim. Nasze zwierzaki się pokochały, nie zachwyciło to żadnego z nas. Przy więcej niż jednej okazji przyznał, że wolałby być sparowany z przydrożnym słupem, więc wybacz, ale nie poczuwam się do bycia siłą napędową jego nierozważnych
decyzji. Teraz chcę go tylko odnaleźć, żeby skopać mu za to wszystko dupę - już nie krzyczałam, dłoń opadła z kabury.
- Może nie jest bez winy, ale to on za wszystko płaci.
- Jeśli naprawdę w to wierzysz, jesteś ślepy - powiedziałam cicho.
Z ciężkim westchnieniem odwróciłam się do Olafa i przywitałam go uściskiem. Trzymał mnie mocno, aż żebra chrupały, dłużej, niż wymaga tego zwykłe powitanie. Jego ciepło, zapach stada i bezpieczeństwa, szczere oddanie i przyjaźń były tym, co popchnęło mnie za krawędź. Kurczowo zaciskając palce na jego plecach, wtulałam twarz w skórzany kołnierz jego kurtki i zaczęłam szlochać. Po prostu pękłam. Wszystkie nerwy, strach, wściekłość, ból, wszystkie emocje, które kłębiły się we mnie od jego telefonu kilka dni temu, kiedy powiedział mi, że Varg zniknął, wszystko naraz uderzyło w moje osłony, a te nie utrzymały nawałnicy. Trzymał mnie, wielką dłonią gładząc po plecach i włosach, powtarzając niezmiennie: „No już, maleńka” tym tonem, którym pociesza się małe dzieci, aż zabrakło mi łez i uspokoiłam się na tyle, by uświadomić sobie, że miękka skóra kurtki Olafa umazana jest łzami i moimi smarkami. Zawstydzona, wyzwoliłam się z jego objęć, odszukałam w kieszeni chusteczki i wytarłam bałagan. Na kurtce i na mojej twarzy. Olaf miał zaszklone oczy, ale trzymał się lepiej niż ja.
- Już? Mamy za sobą babskie histerie? - Brodaty wilk stał ze splecionymi na piersi ramionami, nieprzejednany.
- Na razie. - Wzruszyłam ramionami.
Był obcy, ale nie przejmowałam się nim na tyle, by odmawiać sobie pociechy, jaką mógł mi dać Alfa mojego stada.
- Nie tak to miało wyglądać, Doro. Chciałem przedstawić ci Roffego w sposób bardziej cywilizowany...
- To przyjaciel Varga, nie spodziewałam się po nim niczego więcej - odrzekłam, a lekki uśmieszek sam znalazł drogę do moich ust”.

Sorry, że wrzuciłem aż tak długi fragment, ale musiałem. Tu jest tyle charakterystycznych dla sagi elementów, że szok – randomowy gość, dodany tylko po to by mógł się czepić biednej Dory; pyskówa jak z podstawówki; przebudzająca się wilczyca; nawiązanie do popkultury; zarzut, że ktoś się w Dorze zakochał (wcale nie! Wcale nie!); przypomnienie jednego z tru imion Dory i skąd się wzięło; przytulanie przez przyjaciela; płacz Dory i jeszcze ten lekki uśmieszek. Klasyka.
W końcu jednak pojawia się jakiś plan i wygląda na to, że akcja w końcu ruszy do przodu i wyrwiemy się z tego bagna rozdziałów-zapychaczy. Otóż ten nowy, Roffe (kumpel Varga z Afganistanu i Iraku) zostanie gladiatorem na arenie. Dora wymyśla, że wszczepi mu się chip, taki jak psom u weterynarza, ale Olaf przeprogramuje go tak, żeby chip miał funkcję lokalizatora. Ahh, żeby to było takie łatwe – kupujesz chip za 50 złotych, robisz techniczne fiku-miku i już masz lokalizator. Po co kupować lokalizator GPS dla zwierzaka za jakieś dwie czy trzy stówy.

W następnym rozdziale akcja rusza z kopyta i nareszcie czujemy, że na wojnie nie ma niewinnych. A gdzie tam, żartowałem. Otóż Roffowi trzeba założyć ten czip, nie? Więc dostajemy przydługi wstęp o tym, że dobra znajoma Dory prowadzi fundację pomagającą zwierzętom i że pracuje dla niej wspaniała doktor Alina, że Dora nie mogła adoptować kota i mając z tego powodu wyrzuty sumienia, opłaca im rachunki za szczepienia i że okazało się, że jest jednym z najbardziej hojnych darczyńców. Zasłużyła nawet na swoją tabliczkę na ścianie kliniki i w ogóle. Jeżu, dość, dość. Nie mam nic złego w promowaniu działalności dobroczynnej, ale nie tak, błagam. Po pierwsze, opis jak zwykle jest rozwleczony. Po drugie, Dora jak zwykle jest cudowna. Po trzecie, poprzednie rozdziały to nudne zapychacze i tu dostajemy… znowu to samo. Po czwarte, z facebooka autorki wiem, że doktor Alina jest stworzona na podstawie lekarki, do której Aneta Jadowska chodziła. I nie, inspirowanie się prawdziwymi postaciami nie jest czymś złym… ale nie w taki sposób. Autorka, która ma zasadę, że codziennie napisze pięć stron (znowu informacje z jej facebooka) ma za mało dyscypliny, by nie pójść właśnie w takie opowiadanie historyjek z życia czy pisania zapychaczy gdzie Dora płacze czy się z kimś kłóci. I to widać w tekście, po prostu czuć, że był pisany na siłę. Każdy taki zapychacz jest jak kolejna rzucona kotwica. Akcja stoi w miejscu. Potem Dora idzie do komisariatu policji poszukać jakichś informacji. I to opisane jest całkiem skrótowo (ale i tak trzeba wspomnieć o pudle pączków, o tym że polscy policjanci oficjalnie nie są zafiksowani na punkcie pączków, ale nieoficjalnie są, lubią takie z różanym nadzieniem i pomarańczową skórką w lukrze). Wszystko to jest do wycięcia – wystarczyłoby by wspomnieć, że Dora zdobyła sprzęt do czipowania od znajomej pani weterynarz i poszukała tropów na komendzie. No i nadal śmieszy mnie to, jak Olaf przerobi chip, który służy tylko do odczytywania danych, na lokalizator. Czasami mam wrażenie, że super nowoczesna technika jest, zupełnie jak magia w fantasy, najlepszym sposobem zapychania dziur fabularnych i pokazem lenistwa autora.

I wtedy pojawiają się elfy.
Tak, pamiętam, że gdzieś na marginesie sagi były wspominane… ale ich pojawienie się jest tak cudownie wzięte z czapy (żeby nie powiedzieć „z tyłka”), że szok. Otóż Dora sobie radośnie pomyka po toruńskiej starówce, a tu nagle magiczne hokus-pokus i przyciąga ją magia elfów, jak „zapach świeżo upieczonego ciasta przyciąga osobę na diecie”. Przyciągana Dora zatrzymuje się dopiero pod Łukiem Cezara (to taka kamienica pod którą jest przejście – kiedyś jeździł tam tramwaj i zostały po nim tory). Otóż w szynach jest miedź, a miedź blokuje magię Dory. Ale nasza wiedźma nie jest bezbronna i wyciąga sztylet. Przepraszam, ale tutaj śmiechłem potężnie. Otóż ja mieszkałem w Toruniu i w okolicy Łuku Cezara zawsze kręcą się ludzie. Zawsze. W książce jest chyba na dodatek jeszcze dzień, więc nie ma bata, żeby Dora i elfy byli tam sami. To dowód na to, że seria, która miała opowiadać o przygodach wiedźmy-policjantki w Toruniu, opisywana nieraz jako „najlepsze polskie urban fantasy” realne miasto traktuje jak teatralną scenografię. Do cholery, przecież gatunek nazywa się URBAN FANTASY, nie możesz, droga autorko, traktować Torunia tylko jako dostarczyciela ładnych budynków w tle. W tym gatunku miasto jest wręcz jednym z bohaterów, ono musi żyć. Tymczasem tu Dora spokojnie wyciąga sztylet, bo nikogo nie ma w miejscu, gdzie zawsze wali tłum idący na starówkę. W poprzednim tomie Dora została porwana sprzed kościoła NMP, w samym środku dnia i sezonu turystycznego i też nie było świadków. Ba, na koniec tomu walczyła z aniołem na moście w godzinach szczytu i tu autorka już się wysiliła, bo przeciwnik, któremu nie zależało na życiu i chciał umrzeć, wysilił się, by rzucić zaklęcie niewidzialności.
Mało tego, uwaga, jeden z elfów grał na gitarze „Smoke on the water”. Ale inni ludzie tego nie słyszeli, tylko Dora. Tak samo jak nikt ich nie widzi, bo zostało rzucone zaklęcie niewidzialności. Szkoda tylko, że autorce, która daje tyle zapychacz nie chciało się choćby napisać wcześniej zdania typu „mijali nas ludzie, ale nikt nie zwracał na nas uwagi”. No i na razie nic nie wynika z tego wątku – elfy są smutne i proponują Dorze pracę w zamian za informacje o Vargu, ale Jada pamięta, żeby nigdy nie wchodzić w układy z elfami, bo to zdradziecka rasa.
Zwróćcie uwagę na jeszcze jedną rzecz – tyle podkreślania, że wszystkim, a szczególnie Dorze, grozie wielkie niebezpieczeństwo, że potrzebuje Bjorna dla ochrony… a znów chodziła sama, tylko ze sztyletem. A gdzie glock? Gdzie niewidzialna katana?

Dorę odwiedza wilkołacki egzekutor, Johann Faust. Żal mi tej postaci. Zapowiadany jako prawdziwe niebezpieczeństwo i badass, tu robi za element komiczny. Znów wpada do Dory i wyciąga piwo i żarcie z lodówki, jakby był u siebie, hue hue hue. I znów mamy zapychacz, tym razem rozmowę-nic nowego w sumie-spoiler. Otóż egzekutor najpierw jedzie po Dorze, że była złym alfą (yeah!), a potem ją chwali, że stała się dobrym alfą (buu). I wyjawia jej, że Bruno nigdy nie został alfą, alfą ciągle jest jego brat Borys, który wróci. Dora mówi, że nie, nie, on nie chciał, na co Faust mówi „wróci!”. Dzięki za spoiler, dupku. Nie żebym się nie spodziewał takiego obrotu akcji, no ale… serio, droga autorko, twoje książki i tak są łatwo przewidywalne.

Okazuje się, że Roman uruchomił swoje kontakty i dostał zaproszenie na arenę. Jako że przed przemianą w wampira był magiczny, potrafi rzucić takie zaklęcie iluzji, że nikt nie rozpozna zamaskowanej Dory, zamienioną w seksowną, niską blondyneczkę:

„- Postaraj się tym cieszyć, jak ja. - Szczerzył kły w złośliwym uśmiechu.
- Pewnie to właśnie powtarzasz wszystkim dziewczynom, co? - burknęłam.
- Za karę dostaniesz dziesięć centymetrów mniej!
- To też pewnie często słyszą - rzuciłam.
Nie powinnam go prowokować, ale nic nie poradzę, wyciągał ze mnie różne głupie odzywki rodem z podstawówki. Tylko prychnął z wyższością, a spora część mojej cekinowej sukienki po prostu zniknęła.
Obciągając te resztki tak, by zasłoniły tyłek, warknęłam:
- Chcesz wywołać zamieszki na walkach czy wtopić się w tłum?
- No, może odrobinkę przesadziłem... już poprawiam. - Jedno zaklęcie później sukienka była całe trzy centymetry dłuższa, za to jego uśmiech znacznie szerszy.
Patrzyłam w lustro z niedowierzaniem. Byłam małą laleczką z szopą blond włosów, grzesznymi ustami i niebieskimi oczami otoczonymi grubą firanką rzęs. Nawet na dziesięciocentymetrowych obcasach nie miałam więcej niż metr siedemdziesiąt, mój biust przeczył prawom fizyki, a tyłek odstawał jak skocznia narciarska, wypychając błyszczącą sukienkę w sposób jawnie nieprzyzwoity.
- To jest twój typ? – jęknęłam”.

Potem dowiadujemy się, że Bruno ma prawdziwego koksa do wystawienia na arenę i Dora obawia się, że może to być oszalały z bólu Varg. A potem wracamy do heheszków:

„Obciągnęłam połyskującą tandetnie cekinami i za krótką o dwadzieścia centymetrów sukienkę i dreptałam dalej w kurzu nieutwardzonej drogi na dziesięciocentymetrowych szpilkach. Długie kosmyki w kolorze najbardziej dziwkarskiego blondu, jaki istnieje, tańczyły mi wokół twarzy przy każdym nieco chwiejnym kroku. Tona tuszu do rzęs sprawiała, że ledwie dawałam radę utrzymać uniesione powieki, usta lepiły mi się od różowego błyszczyku i pachniałam czymś różano-słodkim, jak ciasteczko do schrupania.
- No, skarbeńku, nie obijaj się, zapracuj na wdzięczność tatusia – powiedział Roman, poklepując mnie po tyłku, ledwie przykrytym kusą sukienką. Przysięgam, że chciałam mu odgryźć tę rękę na wysokości łokcia, ale nie byliśmy sami. Zrobiłam więc dokładnie to, co leżało w charakterze osoby, którą grałam, uśmiechnęłam się promiennie i powiedziałam ochrypłym głosem:
- Wiesz, że odwdzięczę ci się za każdą minutkę.
Nie zabrał swojej ręki z mojego tyłka. Parszywy wampir, wykorzystywał okazję, a jego szeroki uśmiech jasno dowodził, że cieszył się tym, jak bardzo ograniczone mam pole reakcji.
Cóż. Mam dobrą pamięć. Oby tylko nikt nie zrobił zdjęcia uwieczniającego chwilę mojego upadku, kiedy paraduję jako seksualna zabawka u boku Romana. Nawet jeśli nie wyglądałam jak ja, wolałam, by to zostało naszą małą tajemnicą”.

He. He. He. Tak rozumiem, Dora jest pod przykrywką i stąd te heheszki… co oczywiście nie przeszkadza jej później, na oczach ochroniarzy areny, dźgnąć Romana łokciem w żebro, bo ten znów rzucił jakąś kąśliwą uwagę. Normalnie nowy Stirlitz. Zaczynają się walki, jest dramatycznie, strasznie i krwawo. W kolejne ma walczyć Roffe, a jego przeciwnik nosi pseudo, uwaga, uwaga – „Dziki Gon”. Poważnie. To nie jest tak żałosny poziom jak nawiązania do Lary Croft w poprzednim tomie, ale jednak… bardzo, bardzo słabo. Żeby było zabawniej, Dora stwierdza, że koleś jest napakowany jak Arnold Schwarzenegger na etapie „Conana Barbarzyńcy” i z uporem nazywa go potem „Conanem”. Oczywiście „Dziki Conan” jest faworytem, prawdziwym liderem, nie przegrał żadnej walki, z pięciu przeciwników dwóch rozstało się z życiem. Kto wygra? Oczywiście, że Roffe, w końcu jest z ekipy Dory. I oczywiście, że zrobi to w zajebistym stylu. Serio, Roffe jest tak cudownie szybki i wspaniały, że „mógłby wygrać już po minucie”, a przeciwnik „nawet raz nie dobrał się do Roffego na poważnie”. Kolejny przykład na to, że Jadowska nie ma pojęcia jak budować napięcie. Mam wrażenie, że czytam powtórkę pojedynku Dora vs. Zła Wilczyca z czwartego tomu. Autorka niczego się nie nauczyła. Niczego.
W końcu „serią dziwnych ciosów tak szybkich, że jego dłonie rozmywały się w ciemną, bezlitosną smugę, powalił Conana”. Ha, może jednak Roffe nie jest taki szybki? W końcu Miron w pierwszym tomie też bił się z wilkołakami tak szybko, że jego ruchy się rozmazywały.

Potem jest gorzej, bo Dora idzie się rozejrzeć. I niby autorka próbuje, ale jej nie wychodzi. Zaczepia ją ochroniarz, na co Jada odpowiada, że szuka łazienki, ale żadnej tu nie ma i ochroniarz każe jej iść w krzaki. Okey – trochę to dla mnie głupie, że spraszają na walki prawdziwe szychy, a na miejscu nie ma kibla (choć Dora podkreśla, że organizatorzy mają pewnie kibel dla siebie). Więc Dora idzie między drzewa, zauważa jakieś drzwi w innym budynku i zakrada się do nich, lecz WTEM:

„Już prawie sięgałam klamki, kiedy usłyszałam za sobą głos ochroniarza, który ze mną wcześniej rozmawiał. Najwidoczniej jednak nie musiał być stale na posterunku i uznał, że chwila podglądactwa warta jest ryzyka.
- Mówiłaś, że gdzie się dokładnie wybierasz?”

Serio? Zanim wyszła spomiędzy drzew nawet się nie rozejrzała, czy ochroniarz za nią nie poszedł? A jej super zmysły? Jej wewnętrzna wilczyca? Znowu wszystkie umiejętności Dory szlag trafił? Cóż, ochroniarz wskazuje na rozporek, ale pojawia się Roman i ratuje Jadę. Później zaś rozmawiają i…:

„- Cierpliwości, mała, dziś prawie wpadłaś. Gdyby nie twoje dziwkarskie wdzianko, koleś nie proponowałby ci obciągania, tylko mierzył do ciebie ze spluwy - stwierdził. - Nie chcę cię martwić, ale gdybym nie zrobił ci takiego kapitalnego przebrania, nawet gdybyś weszła na teren walk, raczej byś go nie opuściła.
- Sugerujesz, że z moim normalnym wyglądem nie dostałabym tak kuszącej oferty? - prychnęłam.
- Gdy wyglądasz jak Dora Wilk? Tylko idiota próbowałby siłą wsadzić ci fiuta między zęby.
- Słodkie słówka daleko cię nie zaprowadzą - powiedziałam, ale nie mogłam powstrzymać śmiechu.
Powoli schodziło ze mnie napięcie. To, co widziałam na tym ringu... ale i to, co widziałam na twarzach publiczności, na długo zapadnie mi w pamięć, niestety. Wzdrygnęłam się, przypominając sobie wilczą krew, która przez oczka siatki spadła na moją twarz i ramiona. Ja się odruchowo odsunęłam. Widziałam, że w podobnej sytuacji co najmniej dwie kobiety przysunęły się jeszcze bliżej, wyraźnie podniecone. Mogłam mieć perwersyjne upodobanie do kajdanek w łóżku, ale nigdy w moim mózgu nie wykształcił się most między seksem i przemocą. Spora część facetów i kobiet, które z nimi przyszły na tę walkę, miała mózgi jak Wenecja - kanał na kanale i mnóstwo mostów. Wrócą do domu i będą się pieprzyć, napaleni do granic widokiem krwi, ran i bólu.”
Autorko, skończ. Błagam.
Potem mamy słodką scenę rodzinki przy kolacji, przy której Miron zachowuje się jak dupek. Otóż Laoisie, ukochana Joshui (moja teoria jest taka, że nie mogąc mieć Dory tylko dla siebie, z miejsca zakochał się w pierwszej lepszej rudowłosej lasce w okolicy), była więziona w ośrodku dla mieszańców Rafaela i dlatego ma solidnie zrytą psychikę. Teraz coś jej odwaliło i biega po Thornie/Toruniu i podpala rzeczy, ale są też inni podpalacze… wiem, też nie bardzo rozumiem, może dlatego, że autorka postanowiła opowiedzieć tę historię w „Ropuszkach”, więc Dora po prostu co jakiś czas spotyka się z lekko poparzonymi przyjaciółmi i udziela im genialnych rad, dzięki którym mogą ruszyć dalej. Otóż Joshua wierzy, że Laoisie można uleczyć tylko w jednym miejscu, zwanym Beit Adonai, gdzie anioły obcują z łaską pana i zostaję oczyszczone Bożą miłością. Wow, super. Szkoda tylko, że nie spróbowano tej kuracji z Rafaelem. Łaska boża na pewno poradziłaby sobie z demonem i biedakowi nie zostałyby blizny po „egzorcyzmach w stylu kościoła katolickiego”. A, właśnie, tutaj jest problem. Bo tam pójść mogą tylko anioły, a Laoisie jest mieszańcem i może nie dostąpić tego zaszczytu. Oczywiście sprawę ratuję Dora, każe Joshui wezwać Gabriela, który pojawia się niemal od razu, bo to archanioł, więc całymi dniami siedzi i się nudzi. Jada tłumaczy mu co i jak w rozmowie w cztery oczy i Gabe się godzi. Już, tak od razu. No i po raz pierwszy w historii cyklu Dora, przy spotkaniu z archaniołem Gabrielem nie wspomina, że ten ma „kijek w tyłku”. Szok i niedowierzanie, fanfary!

Dora i Miron pozostają sami, a ten diabeł postanawia mieć swój wielki moment:

„- Nawet o tym nie myśl, mała - warknął Miron. - Żadnego porządkowania spraw przed wielkim bum. A teraz opowiedz mi dokładnie, na czym stoimy i jaki mamy plan.
Spojrzałam na niego przez łzy.
- Rozejm...
- Pieprzę rozejm. To sprawa rodzinna. Jesteś moją rodziną, kobietą, którą kocham. Dałem ci czas, żebyś załatwiła to wedle swoich reguł, ale nie pozwolę, żebyś dalej zmagała się z tym sama. Tylko głupiec myśli, że będę stał z boku, gdy ktoś cię krzywdzi. Sięgnę po każde środki, żeby zapewnić ci
bezpieczeństwo. Jeśli będzie trzeba wmieszać w to piekielników i Luca, zrobię to i nie pożałuję. Nie będę żałować cudzych decyzji, tylko odpowiem na nie adekwatnym pierdolnięciem.
- O Bogini, tak szybko dorastacie. - Pociągnęłam z emfazą nosem.
- Zamknij się, cholero. To moja wielka chwila. W hollywoodzkim filmie w tle leciałaby podniosła muzyka, coś jak „Rydwany ognia” skrzyżowane z „Odyseją kosmiczną”, twoje błaznowanie rujnuje mi cały efekt!
- Już ustaliliśmy, że nie jesteśmy telewizją dla każdego. - Zaśmiałam się i uchyliłam, gdy próbował mnie złapać.
- A co by się działo w takim momencie w filmie przeznaczonym dla bardzo dorosłego widza? - zapytał i wymownie poruszył brwiami.”

No nareszcie ktoś postanowił ruszyć głową! Lucyfer i Baal (bo nie oszukujmy się, Książę Demonów zrobi dla Dory wszystko) są tak potężni, że zmietliby z powierzchni ziemi stado Brunona, wilczych egzekutorów i prawdopodobnie wszystkich magicznych. I nie sądzę, żeby sprawiło im to jakiś problem. Porażona zmianą podejścia do życia ukochanego, Dora postanawia się z nim seksić, lecz przerywa im dobijanie do drzwi! – Roffe nie dotarł do motelu, a jego GPS nie odpowiada!

To była moja reakcja:
http://img.joemonster.org/i/2015/07/5-20150701175845.gif

Czyli przerobienie czipa na nadajnik przez Olafa, oznaczało zrobienie z niego nadajnika GPS? AUTORKO, SERIO!? Wiem, pisałem już że czip i nadajnik GPS to co innego, ale po prostu nie mogę uwierzyć w lenistwo autorki. To coś całkiem innego i możemy się tego dowiedzieć z drugiego linka w googlu: http://www.e-lecznica.pl/artykul/mikrochip-gps-dla-naszego-pupila Przy czym lokalizatory GPS są o wiele większe niż Mikroczip, wyszukajcie sobie jak wyglądają. Tylko gdyby wyposażyć Roffe w lokalizator, to strażnicy na pewno by go znaleźli, przerobimy więc mikroczip na nadajnik GPS, czytelnicy to idioci i to łykną.

Wracamy na arenę. Wśród publiki pojawia się jakaś tajemnicza wiedźma, które oczy zwracają uwagę Dory, ale ta jak zwykle nie tłumaczy dlaczego (standardowa zagrywka autorki). W drugim pojedynku biją się Roffe i jakiś zmienny. I wyraźnie widać, że Roffe jest czymś naćpany i nie jest w stanie walczyć. Autorko, serio sądzisz, że majętni i wpływowi ludzie od których zależny jest właściciel Areny, nie podnieśliby rabanu widząc, że są bezczelnie oszukiwani? Na szczęście przeciwnik jest honorowy i odczekuje na tyle długo (ponad dwie minuty), by wilkołacki metabolizm Roffe zdołał zwalczyć truciznę, a przeciwnik podkłada się i poddaje. Roman orzeka, że właściciel areny teraz najpewniej zabije Roffego, bo ten pomieszał jego plan - imo to obstawiający w zakładach powinni zabić właściciela, za to, że próbował jawnie ich oszwabić.

Tak jak ostatnio, następuje przerwa, więc Roman i Dora wymykają się, by powęszyć. Zapewne nikt nie zauważy, że książę wampirów gdzieś sobie poszedł… to znaczy dał do zrozumienia, że poszedł do lasu na numerek z niunią. Drzwi, przez które Jada chciała wejść ostatnim razem, są obstawione przez dwóch ochroniarzy, ale na szczęście na tyłach budynku znajdują się drugie, nieobstawione, które nasza bohaterka otwiera wytrychem. A, i okazuje się, że:

„Roman pod swoim świetnie skrojonym garniturem przemycił dla mnie glocka, bo pod kombinezonem z lycry nie zdołałabym wnieść niezauważenie nawet majtek”.

Pamiętajcie, każda okazja jest dobra, by wspomnieć o majtkach Dory. W środku Jada przyczepia nadajnik lokalizujący do ciężarówki, która odwozi zawodników do miejsca, gdzie trzyma się ich na co dzień. W klatkach znajdują się zawodnicy, których pojedynki już się odbyły. Roffe wyjawia Dorze, że jego przeciwnika, tygrysa, trzeba stąd zabrać, bo Grizzli postanowił się go pozbyć:

„Ostrożnie uniosłam skrzypiącą sztabę.
Roffe był już gotowy, dźwigając z ziemi potężne ciało tygrysa. Stękając lekko, wyszedł z klatki. Wskazałam mu kierunek, w którym powinien iść. W masce byłam zbyt drobna, by pomóc mu dźwigać ciało, a różnica wzrostu sprawiłaby, że raczej plątałabym mu się pod nogami, niż dała jakiekolwiek wsparcie”.

Jak? Rozumiem, Dora ma na sobie świetne zaklęcie iluzji, ale o co chodzi z tym, że jest zbyt drobna? Czy to zaklęcie osłabiło jej siłę fizyczną. Ale… jak? To w końcu iluzja, maska, a nie jakaś przemiana.

„Po prostu w milczeniu prowadził nas przez gęsty zagajnik aż do siatki otaczającej teren. Po drugiej stronie czekał już Miron. Bjorn siedział za kierownicą, a silnik cicho buczał przy wyłączonych światłach. Sporo ryzykowali, wprawdzie do drogi był znaczny kawałek, to jednak hałas mógł wzbudzić czujność strażników. Roffe zaczął się wspinać po luźnej i wybrzuszającej się pod jego ciężarem siatce, a ja przytrzymywałam opartego o nią i całkiem bezwładnego tygrysa. Dopiero kiedy Roffe przeszedł, Roman pomógł mi dźwignąć ciało, przytrzymując je za kolana, na tyle wysoko, by wilk i Miron zdołali złapać tygrysa za ramiona i przeciągnąć na swoją stronę. Zardzewiały kolec siatki porysował głęboko udo kota, ale w obecnej sytuacji można uznać to za niewielki koszt operacji ratunkowej. Zajęci całym tym przerzutem, nie usłyszeliśmy strażnika, którego zwabił hałas. Ciche pyknięcie, typowe dla strzału z broni z tłumikiem, ledwie dotarło do moich uszu, ale zareagowałam odruchowo. Odwróciłam się i posłałam kulę energii, przysmażając Strzelca na miejscu. Sporo energii zużyłam tego wieczoru, a wciąż potrzebowałam jej tyle, by przytrzymać maskę stworzoną przez Romana, który jęknął za mną z frustracją. Odchylił połę marynarki i na białym gorsie koszuli zobaczyłam rozkwitający krwawy kwiat.”

Kilka spraw. Dora, która przed chwilą była zbyt drobna, by pomóc wlec tygrysa, teraz może go podźwignąć. Ale to nic, najlepszy jest ten strażnik, który nie wszczął żadnego alarmu, lecz strzelił raz, z pistoletu z założonym tłumikiem, choć autorka ciągle podkreśla, że strażnicy mają ciężką broń automatyczną i shotguny. Czyli jak, śledził ich, wyciągnął pistolet, założył tłumik (bo pistoletu z tłumikiem nie da się trzymać w kaburze, prawda, a bez niego głośny wystrzał zwabił by innych), strzelił tylko raz – akurat w Romana, na którym postrzał nie zrobił większego wrażenia. Tak autorko, wcale nie widać grubych nici, którymi zszyłaś tę scenę.

A potem jest lepiej, bo okazuje się, że postrzał jednak uszkodził Romana, który prędko potrzebuje dużych ilości krwi. Roman. Wampir na tyle potężny, by spokojnie chodzić w dzień. Czy wampiry przypadkiem nie mają jakiegoś super leczenia? Najwidoczniej nie u Jadowskiej. Zrozumiałbym, gdyby kula była srebrna i tkwiła w ranie, ale przeszła na wylot. Książę żegna się z Grizzlim (ma czarną marynarkę, więc obficie lejącej się krwi nikt nie zauważył… ) i przy samochodzie nie ma już siły, więc to Dora musi prowadzić. W siedzibie musi pomóc Romanowi się umyć… bo nikt nie może go widzieć w takim stanie, gdy pójdzie do „klubu krwiodajek” kilka pięter niżej (bo nie lubi krwi z paczki). Serio, taki mądry Roman, taki wielki gracz, a nie ma w swoim apartamencie lodówki z kilkoma paczkami krwi na wszelki wypadek? Ah, ale okazuje się, że ma apteczkę w łazience, a Dora uważnie opatruje mu rany, obawiając się zakażenia. Wampir i zakażenie. Lol.
Opatrzony Roman rozbiera się całkiem i w samych slipkach łazi przed Dorą, po czym dzwoni, żeby z dołu przysłano mu panienki. Dora idzie się w tym czasie przebrać i zrzucić iluzje, a po wyjściu Roman oświadcza jej:

„- Wypiję jeszcze litr paczkowanej i będę zdrów - odparł z uśmiechem.”

Autorko, błagam, czytaj to co piszesz! Po co były te panienki, po co było mycie i opatrywanie, po co był Roman w samych slipkach, skoro to wszystko dało by się załatwić paroma paczkami krwi? No po co tworzyć tyle niepotrzebnego, nie mającego wpływu na fabułę tekstu? No po co?

„- A czemu nie zawołasz jeszcze dwóch dziewczyn?
- Bo te głąby na dole potrafią liczyć. Litr krwi to spory apetyt. Dwa to słabość.
Przeszedł do kuchni i wyciągnął z lodówki dwa woreczki z oznaczeniami stacji krwiodawstwa. A Rh+ i AB Rh+. Przelał po kolei zawartość do wysokiej szklanki i wypił, krzywiąc się jak ja, kiedy kazali mi wypić tran. Możesz być wampirzym księciem, ale wciąż pozory zmuszą cię do trzymania diety, pomyślałam.”

Brak mi słów. Serio. Czyli jednak ma krew z lodówki w swoim apartamencie. Aha.

W końcu Olaf odczytuje sygnał z GPSu i Dora, wraz ze swoją armią pojawia się na miejscu. Miron, Roman, wilkołaki uzbrojone po zęby w broń palną (to już jakiś postęp od czasów poprzedniego tomu, gdzie w „bitwie” bito się bez żadnych spluw). Oczywiście, skoro szykuje się nam bitwa, to Dora musi żartować w swoim normalnym stylu:

„Roman jako jedyny wydawał się wyluzowany. W kaszmirowym swetrze i garniturowych spodniach wyglądał jak Bond za czasów Rogera Moore'a. Brakowało mu tylko kieliszka z martini i wstrząśniętej, niezmieszanej kochanki u boku.”

„Za to broni palnej posiadaliśmy więcej niż wspólnoty wyznaniowe w USA. Niewykluczone, że odbijemy Varga, a pozostałe dwie godziny do świtu przeznaczymy na przewrót w jakimś małym afrykańskim kraju rządzonym przez juntę wojskową.”

Okazuje się, że obóz jest chroniony bardzo potężnym zaklęciem iluzji, która Dora niszczy, tym samym dezaktywując krąg ochronny.

„Powietrze przeszył potężny impuls elektryczny i poczułam, jak włosy unoszą mi się wokół twarzy,
naelektryzowane i rozwiane podmuchem rozchodzącej się niczym kręgi na wodzie magii. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ponad dwudziestu strażników na posterunkach wokół obozu, drugie tyle do ochrony areny i strażnicy w barakach dla więźniów...”

Czy to znaczy, że ci eee… „strażnicy” stali sobie na posterunkach i patrzyli, jak Dora i jej kompania uzbrojonych po zęby gości podchodzi do niewidzialnego ogrodzenia, dezaktywuje iluzje w tym jednym miejscu i rozwala krąg ochronny, po czym dopiero wtedy stwierdzili „cholera, musimy coś zrobić”? No i kocham, po prostu kocham to, że mimo iż wszystko potoczyło się bardzo szybko, Jada jest nam w stanie podać informacje o tym, że ponad dwudziestu strażników było na posterunkach wokół obozu, a drugie tyle w barakach dla więźniów. Kiedy ona to policzyła…

No cóż, rozpoczyna się strzelanina, oczywiście giną tylko ci źli (ok. uznajmy, że Dora ma atut „zaskoczenia”).

„Wilki wzięły na siebie pierwsze uderzenie, zdejmując strażników po kolei. W kwadrans zewnętrzny krąg był oczyszczony. Trzech z baraku więziennego wywołali podejrzanymi trzaskami radiostacji”.

Chwila, na zewnątrz rozpoczyna się PIEPRZONA STRZELANINA, a kolesi z baraku wychodzą, bo zastanawiają ich trzaski radiostacji. Wygląda to tak jakby narracja z punktu (i wiedzy!) Dory została nagle przejęta przez narratora wszystkowiedzącego (liczba strażników na posterunkach, kolesie wywabieni z baraków dziwnymi dźwiękami – skąd Dora miałaby wiedzieć, co ich zwabiło?). Z drugiej strony, to nawet nie wiem, czy doszło do strzelaniny: owszem, strażnicy są „zdejmowani”, ale nie pojawia się nic, co sugeruje wymianę ognia, a potem nie są wspomniane żadne trupy strażników. To chyba dobitnie uświadamia każdemu jak pozbawiona talentu jest autorka. Trzymajcie się, bo potem robi się jeszcze bardziej dziwnie i głupio. Jak w każdej scenie, zostajemy przygnieceni Dorowymi rozważaniami o wojnie, jej wilkach i o tym, że strażnicy Grizzliego pewnie do niedawna byli zwykłymi ochroniarzami w supermarketach. Ta, to tyle jeśli chodzi o podkreślanie, ile kosztuje go utrzymanie tej armii i jak dobrze jest uzbrojona. Potem jeden z ludzi Nisima… uruchamia alarm-pułapkę.

„Nie wszystko poszło dobrze, czy też nie wszystko poszło tak, jak chcieliby Roffe i Olaf. Jeden z ludzi Nisima nie zauważył pułapki i uruchomił się alarm. Nagle zrobiło się za dużo hałasu, zbyt wiele wysokich dźwięków, jak na wilcze uszy (moje zresztą też), a stroboskopowe światła migały jak na wiejskiej dyskotece, co raniło wrażliwe oczy zmiennych. Były tak podkręcone, że gdyby ktoś dostał ataku padaczkowego, nie byłabym zaskoczona. Przez kilka minut staliśmy niemal jak sparaliżowani. Mimo całej woli, z jaką chciałam przemóc słabość, ból uszu i oczu był porażający. Gdyby trwał minutę dłużej, mogłabym w poszukiwaniu ulgi wbić sobie w gałki oczne dziewięciocentymetrowe gwoździe, uderzając w ich tępy łepek obcasem własnego buta. A potem dźwięk nagle ucichł, a wkrótce po nim ustało pulsacyjne miganie stroboskopów i wilki otrząsały się jak z lodowatej wody. Podczas gdy zwijaliśmy się z bólu, Szczepan, wróż Nisima, znalazł panele kontrolne i wyłączył alarm. To opóźnienie wystarczyło, by Grizzli i kilku jego przydupasów zwinęli żagle. Sprawdzając ich kwaterę - niski popegeerowski budynek - widziałam ślady delikatnej paranoi, z którą mogłam się identyfikować.”

Zauważyliście, że nagle, choć akcja zawsze działa się w czasie teraźniejszym, Dora zaczęła nam zdawkowo streszczać wydarzenia w czasie przeszłym? Jak gdyby autorce nie chciało się pisać całej sceny porządnie, tylko odwaliła ją byle jak, byle szybciej. Może zaczęła się bać, że książka będzie za gruba? Cóż, mogła po prostu się cofnąć i powywalać wcześniejsze dłużyzny, które w ogóle nie popychały akcji do przodu. No i ten super alarm, który prawie wszystkich osadził w miejscu, sparaliżowanych, na KILKA MINUT. W tym czasie nikt z ludzi Gruszy nie wystrzelał Dorowej armii jak kaczki? „O stoją w miejscu i nie mogą się ruszyć, a my mamy karabiny maszynowe… to idealny moment na ucieczkę, szefie!”.

Dora zapoznaje się z barakami i porównuje interes Grizzliego do Obozu w Oświęcimiu (choć nie na taką skalę jak tam), rozwodząc się nad tym jak Dora przeżywała szkolną wycieczkę do Auschwitz, jak obecnie po trzech minutach w stajni musiała wyjść i zwymiotować, opisuje jak zapach trzymanych tam niegdyś koni wymieszał się z obecnym, jak cierpi, mimochodem dodaje, że wśród więźniów nie ma Varga; jak bardzo oburza ją to co się tutaj działo; znów porównuje wszystko do obozów koncentracyjnych, że Grizzli prowadził tu eksperymenty… Serio, dziwię się, że zza krzaka nie wyskoczył cmokający z wrażenia Adolf Hitler, by utwierdzić nas w przekonaniu, jaki zły jest Grizzli. W założeniu autorki miała to być przerażająca scena, ale nie wyszło. Za dużo tych porównań do obozów koncentracyjnych, za dużo rozmyślań Dory i wspominkowy styl zabierają potrzebną w takich scenach autentyczność. Gdyby Dora opowiadała nam to co widzi w czasie rzeczywistym, to wtedy mogła wyjść z tego naprawdę dobra scena, a tak… jest po prostu nudno. Jada wymienia straszne rzeczy (otwarte złamania, wybebeszone jamy brzuszne), ale… no właśnie, tylko tak sucho wymienia. Zabrakło tego, żeby po prostu pochyliła się nad klatką i zobaczyła – ZOBACZYŁA, a nie tylko trajkotała. Po prostu napisanie takiej sceny wymagało by od autorki talentu, którego nie posiada.

Dora siada na ławeczce i biedna nie wie co z tym wszystkim zrobić, do kogo zwrócić się o pomoc – bo Katarzyna, jej mentorka z Thornu jest na nią obrażona, więc kto jej pomoże. Nie będę wymieniał, ile pomagierów-podnóżków ma Jada, bo ten żart zrobił się już nudny. Oczywiście dzwoni do wilczego egzekutora, choć jak sama przyznaje, prawie go nie zna, poza tym jest środek nocy (super, że dopiero teraz nam to napisałaś, autorko), a potem wykonuje kolejny telefon. Tak, do doktor Aliny, choć ta zupełnie nie ma pojęcia o magicznym świecie i zajmuje się leczeniem zwierząt, nie zmiennych. Kolejny przykład, jak autorka ma gdzie realia swojego świata i na siłę chcę wcisnąć postać wzorowaną na kimś, kogo zna. Co prowadzi do kolejnej dziwnej rozmowy:


„Nie usłyszałam Bjorna, który wyrósł tuż za mną, dopóki się nie odezwał.
- Jeśli nie masz dla mnie innej roboty, chętnie po nią pojadę - powiedział cicho.
- Jasne. Postaraj się jej nie wystraszyć. Nawet jeśli za godzinę będzie wiedziała więcej, niżby chciała, to na razie jest niewtajemniczona - dodałam.
Jakiś cień przebiegł mu przez twarz i Bjorn napiął się zdenerwowany.
- Jeśli myślisz, że się mnie przestraszy, wyślij kogoś innego - prawie warknął. Chwyciłam go za rękę, kiedy już się odwracał.
- Bjorn, ona nie wie o zmiennych i magii, o tym właśnie mówiłam. O niczym innym, a na pewno nie o twojej twarzy! - Jeśli dobrze odczytałam jego wzburzone emocje, tak właśnie pomyślał. Opuścił teraz głowę, wciąż wytrącony z równowagi.
- Głupio sobie roję, przepraszam. Nie czas, nie miejsce, nie ta kobieta, nie dla mnie – mruknął zaczerwieniony.
- Nie wiesz, póki nie dasz jej wyboru... masz przynajmniej małą przewagę nad zwykłymi facetami. - Uśmiechnęłam się.
- Tak?
- Wiesz, ona naprawdę kocha psy. Chyba bardziej niż ludzi.”

Wuuut? To teraz Bjorn kocha się w doktor Alinie, która dotąd pojawiła się tylko w myślach Dory i która, jak wynika z powieści, spotkał tylko raz i nie miał okazji pogadać sam na sam!? Wut? Jest to tym bardziej dziwne, że nie dostaliśmy żadnego opisu doktor Aliny. Zresztą, nawet kiedy pani doktor w końcu pojawi się osobiście, to i tak nie dostajemy żadnego jej opisu. Chodź sądząc po jej żartach, to ma tak z 15 lat. No i to nagłe przejście do heheszków, choć jeszcze przed chwilą było „Oświęcim, tragedia, źli ludzie, szok, takie widoki, że nic tylko rzygać”. Autorka wie jak trzymać klimat, brawo.

O dziwo, potem autorka daje nam całkiem niezłą scenę – gdy jeden z tygrysów znajduje w studni ciało swojej małej córki. To dobra scena, bo Dora mówi nam to co widzi, nie relacjonuje tego, co już się wydarzyło, lecz jest świadkiem wydarzenia. I tak, jak zwykle za dużo jest jej przemyśleń, ale to i tak chyba jedna z najlepiej napisanych scen w sadze.

A potem klimat szlag trafia, bo wpada wilczy egzekutor, który ogląda „dokonania” Grizzliego i na widok wilków w stalowych obrożach naprawdę wpada w gniew i każe Dorze dzwonić po Borysa (wygnanego brata Brunona):

„I że masz tu co najmniej dwudziestkę wilków z zaklęciem SS Wehrwolf na obrożach.”

Zaklęcie SS Wehrwolf. Zaklęcie SS Wehrwolf. Zaklęcie SS Wehrwolf. Borys odbiera telefon od Dory i mówi, że przyjedzie tak szybko jak tylko się da. Egzekutor zaś oznajmia, że może to wszystko powiązać z Brunonem, że wyrok już zapadł i alfa stada z Thornu nie dożyje dnia, ale obiecuje Jadzie, że wcześniej odnajdą Varga.

Zapnijcie pasy, usiądźcie. Przyjeżdża doktor Alina:

„- Nie powiedziałaś mi wszystkiego, prawda? - zagaiła, kiedy podeszłam.
- Nie mogłam powiedzieć przez telefon całej prawdy... nie uwierzyłabyś.
- Powiedz teraz. Mam prawo wiedzieć, w co wchodzę – powiedziała kategorycznym tonem kobiety, która nauczona była dyktować warunki. Miała rację, miała prawo. A jeśli nie podoła prawdzie, Roman był więcej niż zdolny do usunięcia jej wspomnień. I miałam nadzieję, że nie będzie musiał, bo szanowałam tę kobietę, a ten proces uważałam za upokarzający, skoro wiązał się z wpuszczeniem kogoś obcego do swojej głowy i bezradnością wobec jego manipulacji. Pamięć określa tożsamość, nie chciałam pozbawiać jej nawet kilku godzin.
- Mówiłam prawdę, jest tu wielu rannych wymagających opieki. Przemilczałam to, że są zmiennymi, mogą zmieniać się w wilki, tygrysy, niedźwiedzia... teraz większość jest w ludzkiej formie. Czy to ci przeszkadza? - zaryzykowałam.
Spojrzała na mnie, jakby sprawdzając, czy nie robię jej w Karolka. Odczytała mnie szybko i zmarszczyła nos.
- Nieudzielanie pomocy rannemu zwierzęciu tylko dlatego, że czasem zmienia się w człowieka, byłoby dyskryminacją i złamaniem obietnicy, którą złożyłam. Więc nie, nie przeszkadza mi, że moi pacjenci obecnie chodzą na dwóch nogach. Wystarczy mi, że mają też cztery.”

Kto się tak zachowuje? Całe życie nie wiecie nic o magii, ktoś was przywozi na jakieś zadupie w środku nocy, oświadcza wam, że istnieją ludzie zmieniający się w zwierzęta, a wy na to marszczycie nosek i „aha, spoko, okey”?

„Musiałam przyznać, że nie potrafiłam przewidzieć jej reakcji. Tryb rozumowania doktor Aliny był tak swoisty, że spojrzałam na nią z nowym, jeszcze większym szacunkiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że była popieprzona, ja wolałam określenie, że ma „swoistą perspektywę”. I trzymałam kciuki, by atencja Bjorna spotkała się z równie dobrym przyjęciem. Ta kobieta pasowała do nas idealnie.”

Cierpienie, zło, klimat jak w Oświecimiu… i Dora-swatka. Oh, jakby było słodko, gdyby Bjorn znalazł sobie lasię pasującą do mojej ekipy!

„- Pani doktor rządzi w tej kwestii - rzuciłam lekko i natychmiast zabrali się do roboty.
- Pytają o pozwolenie, gdy chcą obsikać hydrant? - zapytała szeptem.
Wybuchłam śmiechem, a nie wierzyłam, że jestem jeszcze w stanie śmiać się po tym, co tu dziś widziałam. - Dobrze, że jesteś w dobrym humorze, przypomnij sobie to, kiedy będziesz wypisywać kolejny przelew dla fundacji - rzuciła z uśmiechem rekina.”

Brak mi słów, więc niech ten fragment służy za mój komentarz:
https://youtu.be/qz5JmgLQEzs?t=3m16s
Czy to są w ogóle ludzie? Kto się tak zachowuje, widząc dziesiątki rannych, stos trupów i tak dalej? Doktor zaczyna leczyć, operować (wszystkich po kolei na tym samym, prowizorycznym stole operacyjnym), ale Dora stwierdza, że to nic, bo „odrobina brudu nie pokona zmiennych”, choć sama wcześniej stwierdziła, że „może być zmiennym, mogą mu się szybciej goić rany i zrastać kości, ale zakażenie krwi zabija wilki tylko trochę wolniej niż ludzi”. I tak, opisy pracy doktor Aliny, Dory, egzekutora, łażące pomiędzy rannymi są o wiele dłuższe niż wcześniejszy atak. Miron nalega, by Jada już sobie stąd pojechała, ale ona musi zostać. W tym czasie Tygrysy i Roffe przyprowadzają schwytanego Grizzliego i odbywa się sąd nad nim. Dora od razu zapowiada nam straszne sceny i jak zwykle zbyt długo się rozwodzi nad tym.

„Kaim wprowadził Grizzliego, który wyglądał nieźle, jak na faceta wytropionego przez tygrysa i wilka, ale najwyraźniej i on oszczędzał oprawcę na widowisko, które właśnie się rozpoczynało. W żółtej koszuli i wciąż pod krawatem, stał na krawędzi klepiska, jakby wiedział, co go czeka, i nie chciał zrobić nawet jednego kroku więcej.”

Ja wiem, że Grizzli to typowy czarny charakter z serii, co to się ubrać nie potrafi, a mocny jest tylko w gębie… ale Dora zaatakowała obóz w środku nocy, po trzeciej. Grizzli nie spał? A może wstał i błyskawicznie się ubrał? Sama scena samosądu miała być w zamyśle bardzo mocna – byli więźniowie chcą zmusić swojego oprawcę do walki z jednym ze schwytanych ochroniarzy. Mnie jednak nie ruszyło. Może dlatego, że Dora wysłuchuje tylko wyzwiska, które są powtórzeniem słów Grizzliego, po czym się ulatnia? Albo dlatego, ze Grizzli jest mi całkowicie obojętny? Jest odlany z tej samej sztancy co pozostali przeciwnicy Dory, głupawy, nijaki, słaby. Pojawia się na chwilę, dość szybko znika. Jego los jest mi całkowicie obojętny… co innego, gdyby przemykał się gdzieś przez całą sagę.

Potem autorka wraca do swojej normalnej formy. Pojawia się Borys, a jako że na terenie są inne wilcze alfy, znów mamy teksty o przypływach mocy i obsikiwaniu hydrantów. Jeśli mało wam było przydługawych opisów doktor Aliny leczącej zmiennych, to z Borysem przyjeżdża szeptunka i teraz to ona ich leczy, a to pojawia się chłopak z sylwetką nie gladiatora, lecz „modela Calvina Kleina”, znów jakieś idiotyczne kłótnie, żarciki Dory, litości. Najzabawniejsze jest jednak to, że po drodze autorka zgubiła Romana. Serio, na początku stoi tuż przy Dorze, wyglądając jak Roger Moore, a potem już nic o nim, cisza. Pojawia się tyle ciekawych postaci, tyle rzeczy do skomentowania, a książę wampirów gdzieś się schował? Może wymiotował za krzaczkiem?

Jadąc do Thornu kawalkada napotyka kolesia z informacjami dla Dory o tym, że Bruno zniknął, a dom stada jest prawdopodobnie niepilnowany. Dora dołącza go do swojego stada i wywiązuje się taki uroczy dialog z Olafem:

„- Mało masz brzydali w naszym stadzie, potrzebujesz jeszcze kilku?
- Muszę jakoś zrównoważyć twoją śliczną buźkę - odparowałam i wyszczerzyłam się w uśmiechu - i wiesz, doskwiera mi ta kobieca słabość do złych chłopców na motocyklach.
- Powtórzę Vargowi, gdy tylko go znajdziemy - rzucił z niewinnością przepełniającą jego błękitne oczęta. Gdy posłałam mu sójkę w bok, tylko się zaśmiał.”

Ahh, Varg, torturowany od wielu dni, cierpiący, który jeśli oszaleje lub umrze, przez powiązanie z Dorą zrujnuje jej psychikę… Ach, jak zabawnie, prawda? W końcu Dora zajeżdża przed dom stada i… nie zgadniecie. Pojawia się Adolf Hitler. No, może nie osobiście, ale jego duch tutaj się unosi.

„Borys spoglądał na dom z niesmakiem.
- Zmiany?
- O tym, że nie ma gustu, wiedziałem, odkąd zaczął chodzić na randki.
Na nowym skrzydle wisiała metalowa tablica z wypisaną gotyckim krojem pisma nazwą: Wolfschanze. Wilczy Szaniec? Naprawdę?
- Czy twój brat ma jakieś nazistowskie inklinacje?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Wiesz, zaklęcie SS Wehrwolf, dom nazwany Wilczym Szańcem, jego nienawiść wobec mojej nie dość czystej rasowo osoby... Marzy mu się wielki Reich pod jego rządami?
- Zawsze fascynowała go historia, ale był za głupi, żeby wyciągać z niej wnioski, najwyraźniej. Chciał władzy, nie pierwszy i nie ostatni. Wiedziałaś, że Hitlera fascynowały wilkołaki? Miał ludzi, którzy prowadzili dla niego badania nad zmiennokształtnymi, inna grupa studiowała magię, stare wierzenia,
wszystko, w czym widział szansę osiągnięcia potęgi. Hitler nie był zmiennokształtnym, ale kazał się nazywać Herr Wolf, a placówki czy jednostki wojskowe, schrony i kwatery nazywał wilczymi mianami: Wolfsschlucht, Wolfschanze, Wehrwolf. W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku wszedł w
posiadanie zaklęcia, które jego zdaniem miało zapewnić zwycięstwo w wojnie.”

Dora, żartując sobie, że nie uczyli jej tego w liceum, choć zdawała rozszerzoną maturę z historii, poznaje prawdziwą wersję II wojny światowej – zmuszone do posłuszeństwa wilkołaki zostały pokonane przez Stalina, który zmusił do działania magicznych z Rosji. Ojciec Brunona i Borysa trochę władał magią i samemu będąc jednym ze zmuszonych do służby Hitlerowi, wiedział więc jak użyć tego zaklęcia i jak je rozbroić, wiedzę przekazał synom.
„- Przekazał tę wiedzę synom? Komuś jeszcze? - Wolałam wiedzieć, czy po świecie nie hasa więcej szaleńców zdolnych użyć tak paskudnej magii na zmiennych.
- Tylko nam. Ale poinformował Dłoń, że gdyby zaszły wypadki wskazujące na użycie zaklęcia, mają się do nas zgłosić.
- I Bruno wiedział o tym?
- Obaj wiedzieliśmy.
- I mimo to użył zaklęcia do kontrolowania wilków na nielegalnych walkach? I sam wezwał tu Pięść, żeby złożyć na mnie skargę!? Gdzie on miał rozum?”

Doro, on jest twoim przeciwnikiem. To normalne, że jest debilem, inaczej nie miałabyś szans go załatwić.

Wtedy pojawia się wyraźnie wzburzony Bjorn i mówi „musicie to zobaczyć”, prowadzi ich do piwnicy, wiec oczywiście dostajemy kolejną porcję dorowych przemyśleń na temat tego, jak strasznie boi się piwnic. I tak, zgadliście, na dole znajdują celę Varga, pustą, Dora mdleje. Poważnie.

Tak tylko się zastanawiam… pamiętacie, że wilki Dory i Varga są połączone i jeśli jedno z nich zginie/oszaleje, to drugie też odejdzie od zmysłów? Wcześniej zastanawiałem się, dlaczego wrogowie od razu nie zabili Varga, skoro w ten sposób skrzywdziliby Dorę i wzięli zemstę na bogini wilków. Jedyny co mi przychodziło do głowy, to, że zachowali Varga, by bawić się i śmiać z miotającej się Dory. Ale teraz jest po wszystkim. Bruno stracił stado, Grizzli nie żyje, Egzekutor wydał wyrok, Dora wygrywa „wojnę” i depcze wrogom po piętach. Jedynym logiczny rozwiązaniem jest zabić Varga, przez co pozbędą się problemu z Dorą i zwiewać jak najdalej.

Dora i Borys znajdują sejf, chroniony zamkiem szyfrowym. Wiedźma zastanawia się, jaki może być kod, bo bardzo chciałaby zobaczyć, co jest w środku.

„Borys wpatrywał się w wypukłe guziczki, jakby spodziewał się, że do niego przemówią. A potem po prostu wcisnął sześciocyfrową kombinację i zamek odpuścił z szumem hydraulicznych zabezpieczeń. Sejf stał przed nami otworem.
- Skąd znałeś kombinację? - zapytałam ciekawa.
- Ten kod ustawił nasz ojciec, a Bruno, jak widać, go nie zmienił. Musiałby wiedzieć jak, a mój brat nigdy nie był zbyt skuteczny w starciach z techniką. Gdyby kod nie pasował, sprawdziłbym jeden-dwa-trzy-cztery. On jest jednym z tych.
Sejf wyglądał jak bankowy, z szufladkami na depozyty na jednej ścianie i ciężkim regałem wypełnionym skrzynkami na drugiej. Gdybym zobaczyła sztabki złota ustawione w równy stos sięgający mi do pasa, nie zdziwiłabym się przesadnie.
- Nie sądzę, żeby wykorzystywał skrytki, każda wymaga kodu i klucza. – Borys pokręcił okrągłym zamkiem jednej z szuflad. - Z kluczem by sobie poradził, ale musi sobie tatuować numer PIN na ręce, jeśli chce wypłacić kasę z bankomatu.”

Droga autorko, wiesz, ze robiąc z przeciwników Dory totalnych debili, sprawiasz, że twoja bohaterka męcząc się z nimi wychodzi na jeszcze większą debilkę? Serio, jestem zdziwiony, że Bruno nie nosi pieluchy, do której zmiany i tak pewnie potrzebowałby pomocy. Okazuje się, ze sejfie znajdują się teczki, w tym bardzo gruba dla Dory:

„Na Boginię, zbierał o mnie informacje, na długo zanim odkryłam, że jestem wilkiem, na długo przed historią z Robertem (który, jak wyjaśnił mi Borys, nie był bratankiem Brunona, ale stryjecznym bratem).”

Tu piękny przykład zmieniania świata po fakcie, pokazujący, że autorka wcale nie miała wszystkiego tak zaplanowanego, jak mówi w wywiadach. Robert to jeden z bohaterów opowiadania, które ukazało się w SFF&H, bratanek Brunona, gwałciciel schwytany przez Dorę. Ponieważ musiałby być synem Borysa, bo innego brata Bruno nie ma… autorka postanowiła to teraz zmienić, by nie zostawić dziury. Wróćmy jednak do książki – Dora odnajduje pełno materiałów na siebie, a także coś, czym Bruno szantażował Katarzynę. Oczywiście autorka nie mówi nam co to jest (eh, ten stary chwyt), ale mieści się w kopercie i jest lekki, więc obstawiam włosy. Jestem tego właściwie pewien, bo Dora, obcinając wcześniej włosy swoich chłopaków myśli, że trzeba będzie je spalić, bo to potężna broń w nieodpowiednich rękach.

I tu dochodzimy do kolejnej zagadki – Bruno, debil, jednak całkiem systematycznie prowadził obserwacje Dory i ma dobrze poukładane archiwum… jednak uciekając ze swojej siedziby nie zabrał lekkiej koperty, dzięki której szantażował Katarzynę i nie spalił swoich papierów. No głupiec po prostu głupiec… To tak jakby robił wszystko, by Dora jednak wygrała. Jak mam go brać na poważnie?

Później Dora pomaga w pozbywaniu się zaklęcia SS Wehrwolf:

„Dotarłam do domu grubo po północy, ledwie powłócząc nogami. Rozebrałam się i jak kłoda padłam na łóżko. Swietłana wyssała ze mnie każdą uncję energii i nawet na chwilę nie przestała pokrzykiwać jak poganiacz niewolników. Z Ksenią do kompletu odstawiałyśmy całą tę imprezę z trzema wiedźmami stawiającymi krąg. W magii trzy to zawsze lepiej niż jeden, gorzej niż siedem, ale skoro nie było pod ręką siedmiu wiedźm... W teorii powinna być starucha, matka i dziewica, ale ponieważ ze świecą szukać dziewic, Swietłana zapędziła mnie do roboty. Uznała, że Ksenia jest na dobrej drodze, by zostać matką, tymczasem ja jestem dla macierzyństwa stracona, bo jestem zbyt głupia. Nie przejęłam się szczególnie jej opinią, mam trzech wampirzych synów, którzy uważają, że jestem super.”

Najgorsze, droga Doro, jest to, że pisarka uważa cię za super postać. Potem mamy długi, nudny opis rytuału, podobnego do tego, jaki wcześniej w lesie przeżyła Dora. Jest masakrycznie nudno. W końcu Dora idzie spać, zrozpaczona, że nie wie jak teraz znajdzie Varga, za kilka dni zaś, nadejdzie pełnia i obydwoje oszaleją.

„Obudziłam się dwie godziny później z nagłym olśnieniem. Siedziałam sztywno w pościeli, dysząc ciężko na wspomnienie snu, którego kontury już się zatarły. Poza jednym słowem, które powtarzałam jak mantrę:
- ELFY!”

Eureka? Tak, mamy Elfy ex machina, Dora przypomina sobie o spotkaniu z nimi i postanawia przystać na ich propozycję. Oczywiście odszukując elfy, Jadowska wkleja nam tekst z „Smoke on the water”, bo dlaczego nie? Skoro jej dobry kumpel, Kuba Ćwiek, nawrzucał tyle tekstów piosenek do „Dreszcza”, to dlaczego ona ma być gorsza? Dora do dogadania się z elfami potrzebuje swej nauczycieli z trójprzymierza, Julianny, ale ostatecznie dogaduje się bez jej pomocy (dziwi was to?). Okazuje się, że Bruno przejął należący do elfów kopiec i to tam ukrywa Varga. Zaklęcia chroniące kopiec uniemożliwiają jednak elfom powiedzenie, gdzie się on znajduję, ale Dora jedzie do Trójprzymierza i z pomocą tamtejszego bibliotekarza łatwo odnajduje kopiec. Zbiera swoich ludzi – wilki z obydwu stad i najemników Nisima. Mogą być uzbrojeni tylko w broń białą, gdyż kopiec jest przesączony magią, co uniemożliwia stosowanie broni palnej (eee, dlaczego?). Moja teoria jest taka, że autorka totalnie nie radzi sobie z opisywanie większych strzelanin i stąd takie, a nie inne zasady.

„Plan był prosty. Dostać się do kopca, jak najszybciej odnaleźć Varga, zanim Bruno zechce go zabić w odruchu „moje na wierzchu”, odbić kopiec, wycofać się na z góry upatrzone pozycje, zanim królowa kopca uzna, że ma w nosie karteluszek z umową i pora zatańczyć.”

Oczywiście wszystko bierze w łeb, bo autorka postawiła na dramatyczną końcówkę. I znów wychodzi, jak bardzo autorka nie potrafi opisywać scen akcji:

„Wszystko szło nie tak. Może mieliśmy za mało czasu na przygotowanie ataku, może nie sprzyjała nam bogini wojny... ale pierwszą krew przelali nasi - jeden z wilków Borysa został ranny już po kilkunastu sekundach. Błyskawicznie wszystko pogrążyło się w chaosie, kiedy chmara bełtów zaświergotała w powietrzu i z głuchymi stęknięciami wbijała się w ciała naszych. Nie mieliśmy tarcz, nie mieliśmy się jak schować... Osłony kopca trzymały ich stronę, nasze kule czy pociski z kuszy odbijały się od niewidzialnej bariery, która nie powstrzymywała wystrzelonych z terenu kopca strzał. Trafiali nas jak kaczki na strzelnicy i gdyby nie zwaliste ciało Bjorna, który zasłonił mnie własną piersią, już trzy minuty po rozpoczęciu najbardziej żałosnego ataku w historii miałabym więcej świeżego powietrza i przewiewu w klatce piersiowej, niż kiedykolwiek było mi trzeba. Bełt sterczał z jego ramienia, ostrosłup grotu zagrzebany był niemal na wylot w lewym bicepsie. Bjorn skrzywił się i przepchnął do końca gruby na palec bełt bez lotki. Krew spłynęła szeroką strużką po szarym rękawie bluzy.”

No po prostu nie. Zero budowania napięcia, żadnego efektu „Cisza przed burzą”. „Może mieliśmy za mało czasu na przygotowanie ataku” – jasne, że tak. Masz jeszcze kilka dni do pełni, trzeba było wezwać Lucyfera i Baala (bo skoro obecność Mirona to pogwałcenie rozejmu, to trzeba było już iść na całość!). Tyle, że ta dwójka jest tak potężna, że mogłaby wszystkich złych załatwić w sekundy. Serio, przypomnijcie sobie jak armia demonów Baala rozniosła w sekundy ARMIĘ buntowników i SMOKA w trzecim tomie. I ten „zagrzebany ostrosłup grotu”. ZAGRZEBANY OSTROSŁUP GROTU. Kuźwa, gdzie jest redaktor? Nie oszukujmy się, autorka robi tu wszystko, by zaserwować nam jak najbardziej dramatyczną końcówkę sagi, ignorując, że to wszystko po prostu nie ma sensu.

Aha, mimo tej klapy, nikt z ekipy Dory nie zginął. Najeźdźcy wycofują się „kilka metrów pod osłonę zarośli”. I wtedy pojawiają się Leon, As i trzy demony. Pytają się tylko, czy Dora ma kogoś, kogo magia kopca zna. Elfi chłopiec, Kaj (chyba ten, który grał na gitarze pod Łukiem Cezara) występuje i…

„- Dajcie nam pięć minut, może dziesięć - rzucił Raz.
Trzy bestie i chłopak wyszli z zarośli. Z niewzruszonym spokojem, bez pośpiechu ruszyli w stronę kopca. Pierwsze bełty poszybowały w ich kierunku już po kilkunastu sekundach. Glify zawirowały na ciałach bestii, a ich fragmenty oderwały się od skóry. Gęste, opalizujące jak ropa naftowa kłęby mgły otoczyły ich i na chwilę zniknęli nam z oczu za tą zasłoną. Widziałam tylko, że krok po kroku przesuwali się do przodu, spowici ciemnością, a ze strony kopca spadał na nich deszcz bełtów i strzał, które wydawały się nie robić im krzywdy. W trzy minuty doszli dalej niż my.”

Baal, Książe Demonów, ma na swoje rozkazy całą armię tych tak zwanych „bestii”. I traktuje Dorę jak siostrę, zawsze szczęśliwy, że może jej pomóc. I od ostatniego spotkania z nim nie minęły lata, lecz może trochę ponad tydzień. I co, Dora już o nim zapomniała? Dlaczego nie wpadł do Thornu wraz z całą armią Bestii?

Pod osłoną magii bestii, Kaj rozcina sobie nadgarstki, a spływająca z nich krew miesza się ze strugą, która podtrzymywała tarcze kopca. Słychać głuchy pomruk, bestie się cofają, pozbawiając Kaja osłony i kilkanaście bełtów wbija się w ciało młodego elfa, co Dora kwituje następującymi słowami:

„Wyglądał jak święty Sebastian z ciałem naszpikowanym strzałami i twarzą wyrażającą szaleństwo zmieszane z pełnią poświęcenia.”

CO!? CO!? CO!? Nawet w takiej chwili Dora nie potrafi powstrzymać się od debilnych porównań? To miało być śmieszne? Dzieciak – DZIECIAK – poświęca życie, a ona wyskakuje z takim tekstem? Dora Wilk, ta postać, która pochyla się nad każdą cierpiącą istotką i chce jej pomóc, którą tyle osób wielbi!? Dostał kilka bełtów, wygląda jak święty Sebastian, lol, czaicie? Kto zdrowy na umyśle, widząc tak makabryczną śmierć i poświęcenie DZIECKA, jest w stanie wymyślić takie porównanie? Błagam, zabijcie Dorę. Zabijcie i zakopcie. Albo nie, wyrzućcie trumnę do oceanu, najlepiej nad rowem mariańskim. Później co prawda okazuje się, że Kaj był dorosłym elfem i tylko wyglądał jak dziecko, ale w momencie jego śmierci Dora o tym nie wiedziała, więc i tak nic nie usprawiedliwia jej reakcji.

Kaj pada martwy, osłony kopca znikają, ukazując wilki Brunona i zaczyna się prawdziwa bitwa… a raczej jej nieporadny opis.

„Bestie i Bjorn trzymali się blisko, otaczając mnie solidną ochroną, ale nie krępując ruchów czy możliwości walki. Niczym taran przebijaliśmy się przez wylewające się przez otwarte teraz bramy hordy wilków. Było ich znacznie więcej, niż sądziliśmy. Nie pięćdziesiąt, ale bliżej setki, a ilu
czaiło się wewnątrz?”

Podziwiam, że Dora, w czasie nocy i otoczona przez facetów o gabarytach potężnej szafy, jest w stanie tak szybko i łatwo ocenić, ile liczy oddział jej przeciwników, a także nie ma problemów z walką przy pomocy katany. Dora i jej pretorianie wpadają na wewnętrzny dziedziniec, czegoś co nazywane jest twierdzą, ale zapomnijcie o jakimś choć trochę dokładniejszym opisie. Wydaje mi się, że mogło to wyglądać dość średniowieczne… No i kto normalny, będąc oblężonym, otwiera bramy i wypada z twierdzy? To tak trochę bez sensu? Oczywiście Dora i jej gwardia przebijają się przez nich bez problemu, wpadając do środka, zostawiając za sobą stertę trupów i pozwalając odciąć się od sprzymierzeńców. Przypomina mi to trochę scenę z jednego z moich ulubionych filmów – „Hero” – Gdy Złamany Miecz i Śnieg atakują pałać królewski i bez problemu przebijają się przez setki gwardzistów. Tylko, że „Hero” w przeciwieństwie do heksalogii opowiada świetną historię, a i sama wspomniana scena ma sens…


„Minęłam wewnętrzny dziedziniec, zostawiając za sobą walczących, i z Bjornem u boku biegłam korytarzem o wysokim, żebrowanym sklepieniu w głąb kopca. Bestie osłaniały nam tyły, kiedy kilkunastu najemników w czerwonych kubrakach z oznaczeniami cechu katów ruszyło za nami. Mimo wzburzenia zarejestrowałam, kim są. Bruno sięgnął po bentów... kolejna bardzo zła decyzja, którą miał na koncie. Bentowie nie byli ludźmi od bardzo dawna. Większość zaczynała jako kaci, niektórzy jako zabójcy amatorzy, ale po zabiciu setnej ofiary zmieniali się w cielesne upiory, napędzane instynktami, z których najbardziej podstawowymi były zabij i zerżnij, zwykle w tej kolejności. Bentowie nie byli lojalni wobec nikogo poza Panią Śmiercią, a jej kaprysy i pragnienie krwi były legendarne. Wezwani mieli tendencję do zostawania dłużej, niż ktokolwiek chciał ich gościć na swoim terenie. Jeśli ktoś mógł się ich ostatecznie pozbyć, to tylko bestie z magią starszą od tej, która ożywiała ciała morderców, utrzymując ich w pełni mocy przez stulecia.”

Zwróćcie uwagę, że w czasie trwającej bitwy, z kilkoma tylko towarzyszami u boku, Dora ma czas na takie długie przemyślenia. Brawa należą się też autorce za wprowadzenie nowych istot i „Pani Śmierci” w ostatnim tomie, w samej końcówce i w czasie ostatniej bitwy. Brawo. Dora z Bjornem wpadają tymczasem na Brunona i jego trzech towarzyszy.

„Dwoje na czterech? Bywało lepiej, pomyślałam, tnąc przez pierś jednego z wilków osłaniających Brunona. Bjorn szybko uporał się z kolejnym na dobre, uderzając jego głową o ścianę z kamienia. Głuche chrupnięcie i mlaszczący odgłos sugerowały, że dla niego spór Brunona i Borysa o tron czy Brunona i mój o pietruszkę (skoro tronu nie chciałam) skończył się ostatecznie. Ruszył na mnie kolejny wilk, niski, krępy, o nogach boksera i rękach szermierza. O włos uniknęłam wytrzewienia, uskakując od jego noża. Łokciem uderzyłam go z całej mocy w kark, kiedy poleciał do przodu siłą rozpędu, zaskoczony, że moje ciało nie przejęło tej energii, z jaką się na mnie rzucił. Poprawiłam kopniakiem w głowę i zsunął się po ścianie. Bjorn radził sobie znakomicie, srebrnym łańcuchem z gumowymi uchwytami na dłonie, jeszcze przed kilkoma minutami wiszącym u jego paska, podduszał właśnie ostatniego z napastników.”

Powiedzcie mi jak wyglądają „nogi boksera” i „ręce szermierza”. Naprawdę chce to wiedzieć. Wiecie co jest też głupie? Że Dora nie może zabić Brunona, bo to oznaczałoby przejęcie jego stada. Tyle, że wcześniej w kilku miejscach podkreślała, że Brunon nigdy nie był prawdziwym alfą, a stado zawsze należało do Borysa, nawet gdy ten był na wygnaniu. Bjorn używa swojego srebrnego łańcucha pierwszy raz w całej sadze. Aha, Bruno spokojnie patrzył na masakrę swoich ochroniarzy i dopiero gdy wszyscy polegli, zaczął strzelać z rewolweru.

„Przegapiłam gwałtowny ruch, spodziewając się czegoś całkiem innego. Huk niemal rozerwał mi bębenki, kolejny ogłuszył. Nie zadziałały nawet podstawowe odruchy, jak uchylenie się czy przypadnięcie do ziemi - tak bardzo mój mózg i moje ciało nie ogarniały tego, że Bruno postanowił strzelać w samym sercu jebanego kopca pulsującego prastarą magią, która nijak nie współpracowała z techniką! To powinno się znaleźć na jego nagrobku jako zwięzłe epitafium dla jego poczytalności. Bjorn kontaktował lepiej, odepchnął mnie gwałtownie, aż barkiem odbiłam się od ściany korytarza, i rzucił nożem , który po czarną rękojeść zagłębił się tuż pod prawym obojczykiem wilka. Rewolwer wypadł Brunonowi z dłoni, ale i tak nie był groźny. Pierwsza kula opuściła lufę bez problemów, ale druga rozerwała ją niczym słomkę, a ostre odłamki metalu wbiły się w dłoń Strzelca.”

Magia kopca, która nie lubi się z techniką. Ale jak właściwie zadziałała? Co ma magia do broni palnej? Wytworzyła niewidzialny korek, który wepchała do lufy? Bruno z tym rewolwerem z rozerwaną jak słomką lufą musi wyglądać jak głupawy czarny charakter z animowanej bajki. Panie i panowie, Bruno, główny zły z ostatniego tomu o przygodach Dory Wilk, wyśmiejmy go głośno. I powiedzcie mi, dlaczego Bruno nie zastrzelił Varga, by potem spotkać się z Dorą i patrzeć, jak wiedźma zaczyna odchodzić od zmysłów? Ah, no tak, zapomniałem. Dora musi wygrać, taki imperatyw narracyjny.

Dora wyjmuje super specjalne kajdanki, zamówione u krasnoludzkiego kowala (dopiero teraz o nich wspomina) i już chce zakuć Brunona gdy spostrzega, że… Bjorn jest ranny! Odpychając Dorę, przyjął kulę na siebie. Słodko, piękna klisza z Hollywoodu. Tak się kończy durne parcie do przodu, pozwolenie na odcięcie się od towarzyszy. Gdzie do cholery jest Miron, dlaczego z nią nie poszedł? A Joshua? Skoro Laoisie jest bezpieczna, to w końcu mógłby zacząć wypełniać swoje obowiązki Anioła Stróża!

Dziura po kuli jest ogromna, jak z shotguna (z powodu magii kopca). Bjorn umiera.

No co wy, przecież dopiero co poznał fajną lasię, doktor Alinę, nie może umrzeć. Przychodzi jedna z demonów-bestii, która wcześniej osłaniała tyły i leczy wilkołaka. Dora zostawia przyjaciela w dobrych rękach i biegnie do miejsca, w którym wyczuwa Varga. Odgłosy walk cichną. Jada odnajduje cele, zagląda do środka i stwierdza, że „czasem jest za późno”. Pojawia się Miron i wywiązuje się standardowa gadka, którą można sprowadzić do „nie możesz tam wejść” i „mogę i zrobię to”.

Miron w końcu daje za wygraną, życzy jej powodzenia i odchodzi (do znaczy wychodzi z loszku i czeka na zewnątrz). Jada wchodzi do celi Varga, który leży tam przemieniony w wilka, poraniony i ze srebrną obrożą na szyi. Warczy na Dorę, a ta dochodzi do wniosku, że jest to spowodowane krwią innych wilków, którą ma na sobie… rozbiera się więc i zostaje w samych figach! Tak! To takie już wręcz kanoniczne dla tej serii! Potem wiedźma zamyka za sobą, drzwi, na czworakach podchodzi do wilka, patrzy mu w oczy… ściągając obrożę Dora przywołuje moc alfy, podczas gdy jej wewnętrzna wilczyca chce spółkować z Vargiem.

„Nawet gdybym chciała posłuchać podpowiedzi wilczycy, która podsuwała mi w głowie bezpruderyjne obrazy kopulacji, to się nie mogło udać. Gdybym potrafiła się zmienić, wycofałabym się i pozwoliła, by futrzaki załatwiły to między sobą. Ale nie ma mowy, żebym pisała się na akcję zoofilską. Po moim trupie, co zresztą zmieniłoby kwalifikację aktu.
Może byłabym w stanie przekonać siebie, że seks z Vargiem jest niezbędny z metafizycznego punktu widzenia, gdyby to jego męskie nagie ciało drżało mi pod dłonią. Nawet nie musiałabym się przesadnie zmuszać, bo w głębi duszy mogłam przyznać, że była między nami cholerna chemia i powstrzymywała mnie raczej myśl, jak bardzo popieprzyłabym przy okazji mój monogamiczny mimo licznych pokus związek z Mironem.”

Seksualne napięcie, to coś czego brakowało w tym tomie. Dziękuje, że to naprawiłaś autorko. Varg jest wolny, ale jego rany są zainfekowane srebrem i dlatego się nie leczy, a jeśli w takim stanie zastanie go pełnia… to cóż, odbije mu, a Dorze też. Mogłaby go uratować Swietłana, która wcześniej wyleczyła Dorę, lecz ciągle leczy wilki z obrożami Wehrewolf SS, pogrążona jest w letargu i nie obudzi się przed pełnią. Na szczęście znajduje się wyjście z sytuacji:

„Wyszłam z celi z wielkim srebrno-białym wilkiem, krwawiącym z głębokich ran zainfekowanych srebrem. Przez dobrą minutę zgromadzeni w korytarzu przyjaciele, w tym Olaf, milczeli, porażeni widokiem, jaki musieliśmy sobą reprezentować. Może szok byłby mniejszy, gdybym nie była naga i umazana krwią. Piekło i demony...
- Nawet nie idźcie tą drogą, bo was te wizje nigdy nie opuszczą - warknęłam. - Potrzebuję apteczki i Witkaca. Na gwałt albo jeszcze szybciej.”

Dora wyprowadza Varga z twierdzy, po drodze znajdując kałużę krwi w miejscu, gdzie pozostawiła Brunona i domyśla się, że Borys zabił go w pojedynku. Bruno, główny zły ostatniego tomu, nawet nie zasłużył na to, by opisać jego śmierć. Spuśćmy na tę postać zasłonę milczenia.

Witkacy stwierdza, że może spróbować, ale będzie mógł tylko otworzyć bramę do świata duchów, nie będzie mógł tam pójść z Dorą. Gdy szaman przygotowuje się do rytuału, Dora opatruje Varga:

„Z ran wilka wciąż sączyła się krew, co było nawet dobrym znakiem, bo wraz z nią wypływało srebro. Wylałam na każdą z ran mnóstwo wody utlenionej, by wypłukać go jak najwięcej. Krew i woda wymieszały się i zabarwiały srebrne futro wilka na różowawy kolorek. Obiecałam sobie w duchu, że mu o tym opowiem, gdy będzie po wszystkim. Jeśli coś go powstrzyma na przyszłość przed wpadaniem w kłopoty, to świadomość, że wyglądał słodko jak kucyk Pony. Choć gdyby trafił do kucykowej krainy, wykończyłby te wszystkie miłe i tęczowe stworzonka swoimi humorami.”

Rytuał się udaje, a Dora w świecie duchów przywołuję swoją wilczą babcię-boginię. Jest nudno, nudno, w końcu pojawia się też Biały Wilki, i pojawia się duch Varga w formie człowieka(nagiego, oczywiście!). Udało się! Teraz obok bohaterów materializują się duchy ich wilków, które radośnie biegną do lasku…

„A ja nie bardzo chciałam przy Vargu wyjaśniać, na czym polega niezręczność tego, że po wszystkim wilczyca wróci we mnie i jak ją znam, a była nieco neurotyczną i ekstrawertyczną suką, za każdym razem, gdy zobaczy Varga, czy to w formie wilczej, czy ludzkiej, wyśle mi przebłysk zabawy, którą właśnie rozpoczęła. Westchnęłam i usiadłam po turecku. To na pewno potrwa. Sądząc po obrazach, jakie mi przesyłała za każdym razem, gdy pojawiał się temat parowania... była dość niewyżyta i kreatywna. Z drugiej strony, jeśli ma używać, to tylko tutaj, skoro w realnym świecie nie mam umiejętności przemiany. Co właściwie oznacza celibat dla Vargowego wilka - bo o ile jako człowiek może robić, co chce i z kim chce, to wilk jest po sparowaniu monogamiczny. Niech więc biorą tyle czasu, ile potrzebują. Zasłużyły sobie na to.”

Wszystko jest pięknie, Dora wraca do mieszkania, gdzie czeka już na nią wezwanie do stawienia się przed radą Thornu. To całkiem ładna klamra – jednym z pierwszych wydarzeń w „Złodzieju dusz” była wizyta Dory u Rady, teraz jest to jedna ze scen kończących cykl. Żeby jednak nie było tak pięknie, mamy typowo opkowy opis tego, co Dora na siebie założyła:

„Skórzane ciuchy mają co trzeba, by podbudować pewność siebie dziewczyny. W czarnych skórzanych spodniach, ram onesce narzuconej na czarną bokserkę i ciężkich motocyklowych butach czułam się jak zabijaka. Może to zresztą była kwestia broni - miecza u pasa, glocka w kaburze i wszystkich noży, jakie tylko chciało mi się przypinać do ciała tak, by nikt ich nie przegapił. Wyglądałam jak jeden z tych mrocznych dzieciaków, które w ramach porachunków z nie dość miłymi kolegami pakują się do szkoły uzbrojone po zęby. I dobrze, bo nie przyszłam tu jako grzeczna dziewczynka po naganę do dzienniczka.”

Tak samo jak w Złodzieju Dusz, Dora postanawia krzykiem i tupaniem nóżką załatwić swoje sprawy. Eh, wspomnienia pierwszego tom ściskają mi gardło, a pojedyncza łza, lśniąca jak kryształ, spływa mi po policzku. Och, tyle bucery i ripost na poziomie podstawówki! Rozmowa ciągnie się i ciągnie, Dora co chwilkę miażdży Katarzynę, wpadają Borys i Egzekutor (ten drugi z paczką imprezowych przekąsek, którymi zajada się bez oglądania na powagę Rady Thornu). Na dodatek cała ta rozmowa to streszczenie wydarzeń, jak gdyby intryga w tym tomie była tak skomplikowana, że czytelnicy-debile potrzebują, żeby im to wszystko jeszcze raz powtórzyć. W końcu na jaw wychodzi udział Katarzyny w machlojkach Brunona, który będąc w posiadaniu obrączki zrobionej z jej włosów, mógł nad nią panować:

„Mając obrączkę z jej włosów, mógł jej grozić, że zrobi z niej seksualną niewolnicę, która co noc po zaśnięciu będzie przychodziła do niego i błagała o jego kutasa.”

Autorko, czy ty zawsze musisz wszystko sprowadzać do seksu? Nie może się choć raz powstrzymać? Na szczęście Dora nie zamierza wykorzystywać Katarzyny i na oczach Rady spala obrączkę. Dora zostaje przywrócona na stanowisko i razem z egzekutorem Dłoni idzie na burgery.

Niestety książka nie chce się skończyć i mamy jeszcze epilog. Dora i Miron na Hawajach. Z oczywistymi zapewnieniami o tym, jak świetnie układa się im w sypialni. Jest idealnie, a po trzech dniach ich samotnego pobytu, pojawia się jeszcze Joshua z zapewnieniami, że z jego nową ukochaną będzie dobrze. Tak, zamiast zostać ze swoją miłością, on wbija się do Dory i Mirona, co potwierdza moją teorię, że poleciał na Laoisie, bo miała rudę włosy i mogła rekompensować mu Jadę.

Jednym słowem, jest pięknie, ale na plaży pojawia się jakiś zdezorientowany, pokryty siniakami facet – to mógł być zwyczajny człowiek i Jada nawet nie pyta go, czy wszystko w porządku, tylko patrzy jak oddala się ścieżką w stronę kurortu, zastanawiając się kim jest ten gość. Trzeba było wstać i się spytać. Wspaniały morał dla sześciotomowej historii, w którym pomaganie słabym i pokrzywdzonym miało napędzać bohaterkę - dorwała ją znieczulica i na widok poszkodowanego człowieka, nawet nie wstała i nie spytała, czy w czymś pomóc. Mogła go chociaż odprowadzić do kurortu, upewniając się, że na przykład nie zemdleje po drodze (praży słońce, a koleś nie ma ani czapki, ani koszulki). Nie, ona woli wylegiwać się na leżaku i pić drinka. Świetnie Doro, naprawdę dojrzałaś. Zresztą, dlaczego mam pretensje do Dory, skoro nawet EMPATA Joshua, który jest tak wrażliwy na myśli, nastroje i odczucia ludzi wokół, nic nie robi?

„Joshua śledził spojrzeniem dziwnego faceta błąkającego się krawędzią plaży, ale nie wyglądało na to, że zaraz pobiegnie mu na pomoc. W sumie może racja, byłam turystką, a facetem powinna się zająć policja, mogłam jednak wykonać szybki telefon... Nie, nie miałam telefonu.”

„Zdezorientowany facet oddalił się ścieżką w stronę kurortu. I dobrze, ktoś mu udzieli pomocy i to naprawdę nie musiałam być ja. Wystarczy, że się skoncentruję na drinku i uratuję go przed ogrzaniem.
Ciekawe, kim był ten facet i co mu się stało...”

I tak się to kończy.

Podsumowując ten tom, chciałbym się cofnąć do sceny ostatniej rozmowy Dory z Radą i zacytować Romana, którym niemal dosłownie mówi nam, że „koniec i bomba, a kto czytał ten trąba”:

„- Doszły nas słuchy o tym, że wypowiedziałaś wojnę - Roman wciąż był prowadzącym talk-show - ale szczerze mówiąc, ciężko mi dopatrzyć się jakichś konkretnych, widowiskowych skutków ubocznych. Gdy Gardiasz na przykład był w stanie wojny z Anubisem, przez Europę przeszła spora epidemi a i ciała leżały na ulicach w stosach. Gdy Katarzyna miała swój mały zatarg z Ariadną, Panią Odkrytych Ścieżek, po wszystkim mieliśmy spore problemy z likwidacją powodzi zalewającej pół Polski. O swoim dojściu do obecnej rangi przez skromność nie wspomnę, ale rozumiesz, o czym mówię. - Błysnął ząbkami w uśmiechu. - Twoja wojna... cóż, chyba nie bardzo zasługuje na miano wojny, prawda? Nic nawet solidnie nie wybuchło!”

Tak, Romanie – masz rację! Mimo zapowiedzi wielkiej wojny, na której nie będzie niewinnych; zapowiedzi wielkiego zakończenia cyklu o Dorze, dostaliśmy… nic. Popłuczyny. Książką jest słaba, tak jak poprzednie, ale przede wszystkim przerażająco wtórna.

A przecież opis książki obiecywał nam, że „Nucąc "Burn, burn, burn" Dora podpali świat, by przysmażyć tych, którzy zasłużyli na poznanie ciemnej strony panny Wilk”. Tymczasem wielka wojna, na której miało nie być niewinnych… okazuje się jedynie starciem wilczych gangów. Na dodatek Dora osiąga zwycięstwo bez poświęcenia. Nie ginie praktycznie nikt z bliskich jej osób. Wygrana wiedźmy jest całkowita, choć nie było na to szans. Bądźmy szczerzy, udało jej się tylko dlatego, że bardzo, bardzo chciała tego autorka. Główny przeciwnik jest bez wątpienia najsłabszym i najgłupszym czarnym charakterem, z jakim miała do czynienia Dora przez całą sagę. Do końca łudziłem się, że być może Jadę czeka starcie z tym całym bóstwem, Leibem Omali. Że będzie mogła w końcu odpalić swoje ubrumiejętności, że dostaniemy wypasioną walkę na zakończenie cyklu. Tymczasem z zapowiadanych fajerwerków nici.

Na dodatek autorki nie było stać na definitywne zakończenie sagi. Kończy się ona tym, że Dora wyjeżdża za zasłużone wakacje, ale zawsze przecież może wrócić i przeżywać kolejne przygody, prawda? Następna książka, „Ropuszki”, opisywana już jest jako „Dora i Witkac” i ma być zbiorem opowiadań rozgrywającą się w czasie akcji heksalogii. Kolejna książka ma opowiadać o samym już Witkacym (autorka zapowiada opis akcji z jego perspektywy i już boję się, jak bardzo zniszczy jedną z sympatyczniejszych postaci w sadze). A potem? Cóż, potem pewnie zafunduje nam powrót Dory, bo jakoś nie wierzę, że autorka definitywnie pożegna się z postacią, z którą się utożsamia.

W tym tomie mamy też o wiele więcej przekleństw, w czym niektórzy widzą wpływ Kuby Ćwieka, kumpla autorki. Mamy też olbrzymią ilość nawiązań do popkultury, zupełnie tak jakby Jadowska założyła się z Ćwiekiem, że upcha ich więcej niż on w czwartym Kłamcy.

Zadziwia też brak obecności pewnych postaci. Nie mamy Lucyfera, ani Baala. Jakby wyparowali, a przecież obydwaj wcześniej tak ochoczo pojawiali się na stronach sagi. To i tak nic w porównaniu z Katją, opisywaną jako najlepsza przyjaciółka Dory. Opisywaną, bo w sadze zupełnie tego nie widać. Nekromantka zaczynała jako ofiara „złodzieja dusz”, by w kolejnych tomach wyciągnąć Dorę do kosmetyczki, zazdrościć jej nieśmiertelności, dzwonić, by powtarzać plotki o tym jak zajebista jest Dora, wreszcie związała się z Witkacym, choć nic z tego nie wyszło… i cisza. Zupełna. Gdy rozpoczyna się ta pseudo wojna, Jada nawet nie dzwoni do najlepszej przyjaciółki z ostrzeżeniem. W ostatnim tomie nawet nie wspomina jej imienia. WTF? Katja, która tak jak inne kobiety w sadze mogła być co najwyżej tłem dla Dory, znika, wyparowuje bez wyjaśnienia – zupełnie jak większość zdolności głównej bohaterki.

Nie mogę zrozumieć, jak ktoś w ogóle mógł wydać te książki, ani jak zdobyły oddanych sobie fanów. A już na pewno poza moim rozumem jest to, że ludzie nazywają heksalogię „najlepszym polskim urban fantasy”.

Cała seria składa się z ciągle powtarzanych motywów, aż zaczyna zjadać własny ogon. Jakby autorka nie była w stanie wymyślić nic nowego. Ci dobrzy zawsze są przystojni i zakochani w Dorze. Źli są brzydcy, głupi i nie lubią Dory. Fabuła to tylko pretekst, by dokładać głównej bohaterce zajebistości i kolejnych adoratorów. We wszystkich tomach mamy sztucznie podtrzymywane napięcie seksualne (najpierw na lini Dora-Miron, potem Dora-Varg i Dora-Baal). Nawet gdy wiedźma jest skazana na porażkę, to i tak wygrywa, bo po prostu chce wygrać. W opinii o pierwszym tomie pisałem, że pisarz rozgrywa partię szachów i stara się to robić w taki sposób, by czytelnik nie zauważył, że wszystkie ruchy na planszy wykonuje jedna osoba. U Anety Jadowskiej od początku do końca mieliśmy na szachownicy tylko jedną królową – Dorę Wilk.

Na wojnie nie ma niewinnych. Okazuje się jednak, że nie ma też sensu, napięcia, interesujących postaci, dobrze napisanych scen akcji, kilku ważnych postaci, umiejętności nabytych przez bohaterkę w poprzednich tomach, pomysłu na zakończenie sagi, a w gruncie rzeczy samej wojny też nie ma.

Ten tom powiela błędy, które pojawiały się w poprzednich częściach i dodaje kilka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Naprawdę muszę się nauczyć, by przed wypożyczeniem książki, zajrzeć do spisu treści. Ale nie, zobaczyłem tytuł "Mity morskie antyku" i od razu podjarałem się wyobrażeniem książki, która opisuje i porównuje starożytne morskie mity różnych kultur. A tu klops, po krótkim wstępie, gdzie dwa zdania na krzyż mamy poświęcone Mezopotamii, bah - Grecja. Tak, tylko Grecja. I drugi klops - to nie jest książka o morskich mitach starożytnej Grecji, lecz o tym jak przedstawiano je w sztuce. Zahacza jeszcze o to, jak greckie mity przedstawiali Etruskowie. Tak, długie opisy przedmiotów, których większość nie ma zdjęć, a jak ma - to na samym końcu, bo przecież każdy uwielbia przerywać czytanie i szukać czegoś na samym końcu książki.

Naprawdę muszę się nauczyć, by przed wypożyczeniem książki, zajrzeć do spisu treści. Ale nie, zobaczyłem tytuł "Mity morskie antyku" i od razu podjarałem się wyobrażeniem książki, która opisuje i porównuje starożytne morskie mity różnych kultur. A tu klops, po krótkim wstępie, gdzie dwa zdania na krzyż mamy poświęcone Mezopotamii, bah - Grecja. Tak, tylko Grecja. I drugi...

więcej Pokaż mimo to