Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Po niemal dwóch latach bezowocnych oczekiwań na wznowienie trzeciego tomu nadszedł czas by pogodzić się z brakiem premiery finału i skończyć przygodę z Tally Youngblood i światem ślicznych w starej okładkowej wersji. Oficjalnie dotarłam do finału oryginalnej trylogii i na razie składam broń, nie zamierzając czytać dalszej części, zwłaszcza w momencie, gdy nawet wydawnictwo zdaje się stawiać na tej serii krzyżyk.

Tally w swoim nowym ciele Wyjątkowej czuje się jak ryba w wodzie, a jej istnieniu przyświeca jeden cel: wyłapać jak najwięcej członków Nowego Dymu i ostatecznie zniszczyć ten obóz buntowników, którego chore eksperymenty o mało nie zabiły Zane’a. Pragnie, by chłopak jak najszybciej dołączył do ekipy jej i Shay. Dziewczyny opracowują szalony plan, który pomoże im osiągnąć te dwa cele. Ale sprawy jak zwykle nie idą zgodnie z zamiarem i coś, co miało być tylko kolejnym numerem, przeradza się w prawdziwą rewolucję.

Zmiana, jaką przeszła Tally podczas operacji w wyjątkową jest w pewien sposób fascynująca, przerażająca, a jednocześnie zupełnie nie do pojęcia, co zupełnie odczłowieczyło ją w moich oczach. Przez lekturę dwóch pierwszych tomów nie miałam z nią zbyt wiele wspólnego, ale w „Wyjątkowych” nie mogłam się z Youngblood w ogóle utożsamić i nie czułam z nią już żadnej więzi. Na pewno utrudnia to czytanie, gdy główny bohater nie ma ani jednej cechy wspólnej z czytelnikiem, nawet tak podstawowej, jak bycie tym samym gatunkiem: jest to jednocześnie bardzo abstrakcyjne, na swój sposób ciekawe, ale w ostateczności męczące i alienujące doświadczenie.

Wszystkie trzy części serii są do siebie podobne strukturalnie, technicznie i warsztatowo, a jednocześnie bardzo różne. „Brzydcy” to taka przygodówka i zabawa w biwak, „Śliczni” to nastoletnia drama pełna buntu i mnóstwa związanych z nim problematycznych tematów. „Wyjątkowi” są już jakąś dziwną opowieścią o mutantach i polowaniach niczym z jakiegoś „Predatora”, gdzie to Tally jest tym drapieżnym potworem.

Na etapie „Ślicznych” nie dziwiły mnie już żadne nowe słowa: przestałam nawet zastanawiać się, czy w tekście są literówki, czy może wygląda on tak intencjonalnie. Było mi zupełnie obojętne, czym jest ta cała losowość czy inna skórtena, dopóki rzeczywiście nie zaczynałam tego rozumieć z sukcesywnie podawanego, choć bardzo enigmatycznego kontekstu. Pod względem językowym i stylistycznym ogarnęła mnie zupełna obojętność. Nie lubię łatwych światów, ale poziom wejścia do rzeczywistości tej serii – jakby nie patrzeć przeznaczonej dla wczesnej młodzieży – jest niezwykle wysoki. A najgorsze jest to, że sposób jego przedstawienia jest bardzo niekonsekwentny i nieciekawy. Albo nie tłumaczy się tu niczego, albo coś prostego wyjaśniane jest po kilka razy, bohaterowie od czasu do czasu stosują zaś porównania do współczesnej czytelnikowi technologii, o której nastolatkowie trzysta lat i jedną apokalipsę później nie powinni w ogóle mieć pojęcia (chyba że są historycznymi geniuszami). „Wyjątkowi” po raz kolejny dowiedli, że coś, co miało być największą zaletą serii – pomysł na świat przedstawiony – zostało zrealizowane po łebkach i wręcz zmarnowano bardzo duży potencjał na coś świeżego i ciekawego.

Choć przez dwa pierwsze tomy moja antypatia dotyczyła wszystkich bohaterów po kolei, to raczej skupiała się wokół Tally: głównej postaci i narratorki całości. Trzecia część jednak przekonała mnie, że Shay to jednak niezwykle irytująca bohaterka. Przez wszystkie części zachowuje się jak rozwydrzony bachor strzelający fochy na prawo i lewo i właściwie każdy problem, przed jakim stawiana jest Tally, wywołuje właśnie ona. Czasami zupełnie nie rozumiem, dlaczego Tally czuje aż taką potrzebę trzymania Shay przy sobie i ma aż takie wyrzuty sumienia wobec niej. Ja bym już dawno ją olała. Momentami aż się cieszyłam każdym kolejnym opisem samotnej wędrówki po lesie, bo to oznaczało, że nie muszę czytać o niezrównoważonej, niekonsekwentnej, nieprzewidywalnej postaci, jaką jest Shay. Tally może nie jest najmądrzejszą i najsympatyczniejszą bohaterką literacką, ale zdecydowanie nie jest najgorsza w tej serii. Jest to duże osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że raczej wszyscy oprócz niej to wycięte z kartonu tło.

Jestem zaskoczona, jaki koniec zdecydował się nam zaserwować Westerfeld, zwłaszcza jeśli chodzi o finał dziwnego trójkąta miłosnego. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i uważam go za pewien powiew świeżości. Mam wrażenie, że nawet później wydane powieści z tego gatunku rzadko kiedy decydowały się na taki finał. Natomiast jeśli chodzi o zakończenie samego wątku operacji i buntu przeciw kontroli społeczeństwa, co przecież powinno stanowić główną oś serii, to niestety jest dużo gorzej. Nie było ono angażujące, za to zbyt spokojne, a wręcz pozbawione emocji i znaczenia. Mimo dużego potencjału autorowi nie udało się na tyle zbudować świata i rządzących nim praw, by zainteresowały czytelnika, by przeżywać toczące się wydarzenia. Cała idea bycia ślicznym sprowadza się do ładnej buźki i beztroskiego życia, a idea możliwości wyboru do przesadzonej wolności pokazanej w najpłytszy z możliwych sposobów: poprzez wygląd. Nie pomaga fakt, że ostateczna walka, szumnie nazywana w „Wyjątkowych” wojną wprowadzona jest dopiero w trzecim tomie. Dopiero tutaj dostajemy informacje o innych miastach będących w milczącym konflikcie z miastem Tally, a Dym będący do tej pory głównym przejawem buntu zostaje zdegradowany do roli niewiele znaczącego podwładnego. Do tego sam wybuch „wojny” jest dziełem zupełnego przypadku, szeregiem niedomówień i po prostu kolejnym wybrykiem głupiej dzieciarni, co całkowicie odziera ją z jakiegokolwiek ciężaru. To sprawia, że książka niejako potępiająca powierzchowność, ocenianie po pozorach i bezrefleksyjne podążanie za standardami stała się taką powierzchowną, kliszową wydmuszką.

Myślę, że seria „Brzydcy” może sprawdzić się jako początek przygody z antyutopiami. Warto dać Westerfelda tym młodszym, zanim zacznie się ich katować innymi dystopijnymi młodzieżówkami, czy już w ogóle klasykami w stylu Orwella. Czytelnikom dojrzalszym i przede wszystkim bardziej zaznajomionym z tropami popularnymi w popkulturze, „Brzydcy” i spółka w najlepszym wypadku pozwolą zabić trochę czasu i przynudzą naiwną fabułą, a w najgorszym napsują krwi i porządnie zdenerwują swoją stereotypowością i brakiem wyczucia przy realnych i poważnych problemach. Widać na tej serii ząb czasu i uważam, że nie zestarzała ona się z wyjątkową godnością. Nie ukrywam, że jestem odrobinę rozczarowana, ale jest to wina głównie zbyt dużych oczekiwań i nostalgii, którą mam do Westerfelda i dystopii. Mimo to żałuję nadal jestem niezwykle ciekawa, czy i co uda się z książkowego pierwowzoru wyłuskać w postaci serialu, jeśli i kiedy taki powstanie. Żałuję też, że nie udało się doczekać wznowienia całej serii i że wydawnictwo nie zdecydowało się na publikację przynajmniej ostatniego tomu oryginalnej trylogii: przede wszystkim wobec osób, które postanowiły kupić papierową wersję. Może to znak, że społeczeństwo nie jest jednak gotowe na powrót antyutopii z nastoletnimi bohaterami w roli głównej, a może – biorąc pod uwagę popularność, jaką cieszyła się choćby „Ballada ptaków i węży” – to jednak w „Brzydkich” tkwi problem. Mimo wielu zarzutów nadal uważam, że kręgosłup całej historii jest bardzo porządny i przy głębszym pochyleniu się, a przede wszystkim po dostosowaniu do dzisiejszych czasów i standardów (o ironio!), pozwala na stworzenie czegoś naprawdę przyjemnego, a kto wie: może i imponującego.

Po niemal dwóch latach bezowocnych oczekiwań na wznowienie trzeciego tomu nadszedł czas by pogodzić się z brakiem premiery finału i skończyć przygodę z Tally Youngblood i światem ślicznych w starej okładkowej wersji. Oficjalnie dotarłam do finału oryginalnej trylogii i na razie składam broń, nie zamierzając czytać dalszej części, zwłaszcza w momencie, gdy nawet wydawnictwo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Raczej nie jestem targetem TikTokowych książkowych rekomendacji: jeśli chodzi o około kulturowych twórców na tej platformie, znajduję się w jej części na zmianę gloryfikującej i wyśmiewającej twórczość m.in. Sary J. Maas czy Coleen Hoover, a polecane pozycje to raczej leciutkie, młodzieżowe (lub pseudomłodzieżowe romanse „young adult”). „The Atlas Six” jest więc chyba jedną z niewielu książek, które po pojawieniu się na moich social mediach, rzeczywiście złapały moją uwagę tak mocno, że ostatecznie postanowiłam dać jej szansę. Przeważył tu przede wszystkim opisywany nastrój, z którym do tej pory nie miałam wiele do czynienia: elitarna szkoła/stowarzyszenie, dyskusje akademickie, teorie naukowe i rozważania filozoficzne zamiast fabuły i grupa ambitnych bohaterów desperacko pragnących wiedzy i władzy: po prostu klimat dark academia.

Co dziesięć lat sześcioro najwybitniejszych magów świata zostaje zwerbowanych do Stowarzyszenia Aleksandryjskiego: tajnej grupy strzegącej zasobów Biblioteki Aleksandryjskiej, która mimo plotek przetrwała do dzisiaj. Szóstka wybrańców przez kolejny rok ma za zadanie pogłębiać swoją wiedzę korzystając z zasobów biblioteki, ale przede wszystkim chronić ją przed niegodnymi, czyli między innymi tymi, którzy uważają, że dostęp do wiedzy – a więc władzy i pieniędzy, powinien być umożliwiony wszystkim, a nie tylko elicie. Po dwunastu miesiącach z sześciorga zostanie pięcioro, którzy uzyskają pełen wgląd we wszelkie tajemnice świata.

O „The Atlas Six” usłyszałam, że jest książką typu „no plot, just vibes” i rzeczywiście zgadzam się z tym stwierdzeniem w stu procentach. Dziwne, że książka daje z siebie właściwie niewiele, a jednocześnie potrafi utrzymać uwagę. Akcyjnie dzieje się w niej stosunkowo mało, brak tu tłoku wśród bohaterów, w dodatku za wiele o nich nie wiemy. Nawet intelektualnych wywodów i długich filozoficznych dyskusji, które wydawały mi się esencją klimatu dark academia, nie ma aż tyle, ile oczekiwałam. Wszystkie te elementy są więc zgrabnie wyważone: ot, przyjemnie długa książka z równym, niespiesznym tempem, w której jednak stawka jest całkiem spora, ale nie przytłaczająca. To wszystko sprawia, że „The Atlas Six” jest wybitnie jesieniarska i trudno wyobrazić sobie lepszą lekturę na długie, ponure wieczory. Może trudno tu mówić o książce znakomitej czy nawet bardzo dobrej, a mimo wszystko czułam pewnego rodzaju napięcie i przede wszystkim chęć kontynuacji lektury.

O ile w „The Atlas Six” nie ma mrowia postaci, to już na pierwszym planie robi się dość tłoczno. Sześcioro głównych bohaterów i jednocześnie narratorów sprawiło, że właściwie nikogo nie można poznać szczególnie dobrze. Nie ułatwiają nam tego same postacie, które z natury raczej nie są wylewne i wolą trzymać karty przy orderach. Ten brak czasu czuć zwłaszcza biorąc pod uwagę stosunkowo krótką długość tej książki: zdarzyło mi się czytać inne serie z wieloma punktami widzenia (jak np. Trylogia Engelfors). Zawsze miały one znacznie więcej czasu do podzielenia, a i tak nie można powiedzieć, że wszystko zostało dobrze wyegzekwowane i że takie rozdrobnienie działało na ich korzyść. Poza tym mam nieodparte wrażenie, że materiał został podzielony bardzo nierówno i od razu można wyczuć tych kilkoro ulubieńców, którzy zabierają czas antenowy reszcie i grają pierwsze skrzypce w tej historii. Reszta w ogóle usuwa się w cień i traktowana jest wręcz przedmiotowo. Rozumiem ten zabieg przy Callumie, który jest największą zagadką z całej szóstki i przy którym czuć, że jego naturą jest skrytość i utrzymywanie wokół siebie aury nieprzeniknionej tajemnicy. Najbardziej szkoda mi Reiny, która dostaje mniej czasu nawet niż postacie drugoplanowe i spokojnie mogłaby zostać zastąpiona magicznym panelem słonecznym, bo do tego sprowadza się jej rola w tej książce: magazynu energii. Jeszcze nie zrozumiałam, dlaczego wielu ludzi wybiera właśnie ją jako swoją ulubienicę. Mam nadzieję, że w dalszych częściach jej w wątek zostanie rozwinięty, bo zarówno jej talent, a przede wszystkim jej szczera nienawiść do niego mają spory fabularny potencjał. Poza tym rozdziały Reiny mają najlepszą, najświeższą narrację i wprowadzają trochę uroku i zabawy w tę jakby nie było mroczną i dość ponurą historię.

Wszyscy bohaterowie tutaj to przemądrzałe (mniej lub bardziej) buce, pragnący władzy i wiedzy za wszelką cenę, popełniający okrutne błędy lub będący okrutnikami intencjonalnie. Właściwie żadnej postaci: czy to z głównej szóstki, czy całej reszty, nie da się z czystym sumieniem lubić i kibicować, ale jest to ciekawą odmianą od historii o krystalicznie czystych i honorowych bohaterach. Jednocześnie postacie dużo ukrywają­ – zarówno przed sobą, jak i czytelnikiem, więc trudno tu mówić o dobrym poznaniu choć jednej z tych osób. Mam nadzieję, że w następnych częściach wywleczemy na zewnątrz jeszcze więcej traum i brudów, wśród których może znajdzie się jednak kilka jaśniejszych punktów, które pozwolą nie tylko śledzić ich niecne poczynania z chorą fascynacją, ale też z cieniem sympatii. Liczę, że dowiemy się więcej o ich przeszłości i intencjach, bo na razie sprecyzowaną misję ma tylko Nico.

Finał „The Atlas Six” zapowiada, że historia nabierze tempa i mimo całej sympatii do powolnego rozwoju akcji mam nadzieję, że kontynuacje nabiorą rozpędu i dostaniemy więcej i gęściej akcji. Nie chciałabym jednak, by seria totalnie zatraciła swój klimat, ale zachowanie równowagi między tymi dwoma stronami może być niezłą łamigłówką. Wiele głośnych serii, które zaczynały jako książki z nietypowym twistem, zrobiły po drodze totalny zwrot lub zatraciły się w tej jednej cesze, przez co straciły swój oryginalny urok i zaliczyły upadek na nos. Nie chciałabym takiej przyszłości dla „The Atlas Six”. Chciałabym za to zobaczyć więcej popisów talentów bohaterów i kombinacji, w jakich mogą się wzajemnie wspierać. Mimo że nie nastawiałam się na czystą fantastykę, brakowało mi magicznego elementu w jakby nie było historii o tajnym stowarzyszeniu magicznej elity. Na tym etapie historii szóstka bohaterów pozostaje szóstką solistów i rywali i nie mogę się doczekać, gdy w końcu ­– z własnej woli lub z przymusu – zaczną ze sobą współpracować i uwolnią w pełni potencjał swoich umiejętności. Choćby dlatego sięgnę po kolejne części w momencie, gdy ujrzą światło dzienne.

Raczej nie jestem targetem TikTokowych książkowych rekomendacji: jeśli chodzi o około kulturowych twórców na tej platformie, znajduję się w jej części na zmianę gloryfikującej i wyśmiewającej twórczość m.in. Sary J. Maas czy Coleen Hoover, a polecane pozycje to raczej leciutkie, młodzieżowe (lub pseudomłodzieżowe romanse „young adult”). „The Atlas Six” jest więc chyba jedną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Alice Oseman szturmem podbiła moje serce rok temu i właściwie cały czas trzyma mnie w szachu, gdzie z niecierpliwością czekam na kolejne rzeczy wychodzące z pod jej rąk. Na drugi sezon „Heartstoppera” przyszło czekać jeszcze do sierpnia, a kolejne odcinki komiksu mimo ogromu frajdy i emocji, jakie przynoszą (oj, dzieje się, dzieje!), są tylko małymi urywkami historii, która trzyma serca rzeszy czytelników. Ale nie samym „Heartstopperem” Oseman stoi, więc może jest to najlepszy czas, by nadrobić resztę jej twórczości.

W wyjeździe z rodzinnego miasta i rozpoczęciu studiów Georgia widzi szansę na zmianę swojego dotychczasowego życia, przede wszystkim tego romantycznego. Dziewczyna nigdy nie była w związku, ale jako ogromna romantyczka wierzy, że gdzieś czeka na nią płomienne uczucie. Mają jej w tym pomóc najbliżsi przyjaciele, a także nowa koleżanka, która w odróżnieniu od Georgii wydaje się być wręcz stworzona do nawiązywania nowych znajomości czy romansów. Gdy jednak kolejne starania spełzają na niczym, Georgia zaczyna się zastanawiać, czy miłość rzeczywiście jest jej pisana i czy w ogóle jest do niej zdolna.

„Loveless” to kolejna książka Oseman, która w prosty, ale nie bagatelizujący temat sposób, zabiera się za objaśnianie zwrotów dotyczących seksualności czy tożsamości płciowej. Wielki plus za podjęcie tematu, który mimo całej coraz większej świadomości i ogromnej pracy osób edukujących dalej nie jest „wyeksploatowany”, a często jest wręcz w dyskusji nieobecny, a przez to szczególnie ważny: aseksualność i aromantyczność nadal nie są znane, rozumiane i akceptowane, nierzadko także przez środowisko LGBTQ+, a zmuszanie do bycia w jakimkolwiek związku i stwarzanie presji do odczuwania jakiegokolwiek pociągu jest równie złe i krzywdzące jak oczekiwanie od wszystkich związków hetero.

Odnalazłam w Georgii coś z siebie: przede wszystkim skrajny introwertyzm, nieśmiałość, a przez to trudności w nawiązywaniu i utrzymywaniu znajomości z jednoczesnym bardzo mocnym przywiązaniem do grupy bliskich osób, ale też miłość do popkultury i teatru/musicalu czy hobbystyczne przebywanie w samotności. Choć nie zawsze nasze przemyślenia były podobne, zdarzyły się momenty jej refleksji, które uderzyły mnie w twarz i ścisnęły za gardło, gdyż wydawało się, jakbym ze stron książki przemawiała sama do siebie. Te krótkie momenty będące dokładnym opisem mojego codziennego życia, a przede wszystkim oddane toczka w toczkę myśli, które od czasu do czasu mnie nachodzą, sprawiły, że momentami nie potrafiłam powstrzymać emocji. Czułam się wręcz wystawiona sama przed sobą na publiczny osąd, co wstrząsnęło mną bardziej, niż bym się spodziewała. Nie były to rzeczy wyjątkowo odkrywcze, ale dziwnym uczuciem jest spojrzeć zupełnie z zewnątrz na swoje cechy, nawet jeśli jest się ich w pełni świadomym.

Momentami postać Georgii zachowuje się jednak zupełnie inaczej niż jest kreowana. Czy to brak konsekwencji, czy może Oseman właśnie idealnie odwzorowała charakter postaci? Georgia jest osobą, która nie akceptuje siebie w pełni i jest zdesperowana do zmian, przez co może zachowywać się zupełnie inaczej, niż wszystko by na to wskazywało: czy to przez magiczny przypływ pewności siebie, szczerą nienawiść do swoich słabości, czy też próbę wpasowania się w środowisko i chęć „zadowolenia” wszystkich wokół i „spełnienia ich oczekiwań”. Oseman w punkt pokazuje, że akceptacja samego siebie potrafi być bardzo trudna, być może trudniejsza niż akceptacja wobec innych. Choć na pierwszy rzut oka może to irytować i wyglądać na naiwny błąd osoby niewprawionej w pisanie postaci, to po dłuższym czasie jestem w stanie przymknąć na to oko. Mimo wszystko chciałabym widzieć w „Loveless” więcej konsekwencji.

Styl, który w „Heartstopperze” i powiązanych z komiksami nowelkach jest uroczy i przyjemny, mimo mojej całej sympatii przy dłuższej formie pokazał sporo braków. Nie chodzi wcale o to, żeby o trudnych sprawach mówić w trudny sposób, ale „Loveless” jest do bólu proste i ostatecznie – poza mocnymi przebłyskami – wypada dość płasko. Najgłębszymi momentami są przemyślenia Georgii na temat swojej orientacji i jej ogólnego spojrzenia na świat, ale dla osób siedzących w tym temacie, ukształtowanych i świadomych zarówno swojego ja, jak i różnic wśród ludzi, nie będzie to żadna nowość. Cała reszta to znikomo zarysowane tło, żeby akcja nie działa się w próżni. I choć wiem, że nie jest to główny wątek, chciałabym, żeby akcenty rozłożyć nieco inaczej i zwrócić większą uwagę na wątki poboczne, choćby przeszłość Rooney czy życie studenckie. Równie dobrze bohaterowie mogliby być w liceum, na wakacjach, gdziekolwiek: cały świat przedstawiony to seria pretekstów, które mają jako tako popchnąć akcję do przodu, której z kolei nie ma aż tak dużo, by sama w sobie była wartością w tej książce. Życia na kampusie tu właściwie brak, a miałam nadzieję na super połączenie historię w stylu coming of age i klimatu brytyjskiego uniwersytetu. Tło zawiera się jednak w kilku enigmatycznych opisach imprez i kilku słowach o właściwym studiowaniu. Monotonia życia Georgii jest opisana w nomen omen bardzo powtarzalny, wręcz nudny sposób: brak w nim detalu, za to raz po razie dostajemy wstawki o fanfikach czy Youtube, które po kolejnym powtórzeniu zaczynają po prostu denerwować. Czytanie przez główną bohaterkę fanfiction potrafi być wspomniane kilkukrotnie na jednej stronie, co ma dowieść, że Georgia jest beznadziejnym przypadkiem nerda i piwniczaka w spódnicy. Niestety książka tego wątku też nie rozwija, a aż prosi się o jakieś bardziej wyrafinowane oczko w stronę ludzi mocno siedzących w popkulturze: nie trzeba od razu serii nawiązań rodem z „Player One”, ale inside joke albo dwa sprawiłyby, że byłabym w stanie uwierzyć w Georgię jeszcze bardziej, również na tej mniej poważnej płaszczyźnie.

„Loveless” to właściwie pozbawiona warstwy symbolicznej przypowieść, gdzie kilkoro archetypicznych bohaterów i sztampowe, szeroko znane i rozumiane miejsce akcji są narzędziami do opowiedzenia historii z morałem. Jeśli takie było założenie, to książka świetnie je spełnia, jednak zabrakło mi wgłębienia się w ten świat i bohaterów: każdy z nich ma jedną-dwie oryginalne, czasami dziwaczne cechy bądź zainteresowania i właściwie głównie tym ­– oraz swoją orientacją – są charakteryzowani. Momentami przypominało mi to sposób pisania postaci przez Johna Greena, który bardzo dobrze pisał charakterystycznych bohaterów, których zwykle cechowało właśnie jakieś nietypowe hobby. Jednak w zdecydowanej większości prędzej czy później wpadali oni w sidła bycia pixie dream girl. A po kilku książkach te quirky postacie tracą swój urok, gdyż właściwie tego po autorze zaczynamy się spodziewać. Niestety w przypadku „Loveless” sytuacja wygląda podobnie i nie kręciłabym nosem aż tak bardzo, gdyby miała to być jedynie lekka młodzieżówka opowiadająca o letniej przygodzie grupy nastolatków, którzy po drodze dowiadują się prawdy o samych sobie. Czuję lekki dysonans między wierzchem tej historii, a tymi krótkimi, ale mocnymi refleksyjnymi momentami.

Po „Loveless” bardzo bałam się sięgnąć po wcześniejsze książki Alice Oseman, gdyż słyszałam, że właśnie najnowsza powieść wyróżnia się wśród nich rozwiniętym warsztatem osoby autorskiej. Jeśli teraz mam mieszane uczucia, to czego mam spodziewać się po debiutanckim „Solitaire”? Mimo wszystko twórczość Alice daje mi tyle frajdy i ciepła, że nieprędko skończę z nią przygodę: również dlatego, że odwala naprawdę kawał dobrej roboty, i to na wielu płaszczyznach: edukowaniu, wspieraniu środowiska LGBTQ+, ale również promowaniu czytelnictwa. Naprawdę trudno znaleźć książki tak wartościowe i jednocześnie dopasowane do młodego czytelnika, a Oseman bardzo dobrze zna swoich odbiorców i w niezwykle wyrafinowany i delikatny sposób potrafi opowiadać o rzeczach, które nierzadko są wykorzystywane jako kontrowersyjny chwyt marketingowy. „Loveless” tym właściwie powinna być: dobrą książką dla młodzieży. Czasami zapominam, że ja swoje licealne, a nawet uniwersyteckie lata mam już za sobą. A może po prostu desperacko próbuję udowodnić, że nie jestem jeszcze tak stara. Licealiści być może też się od tej książki odbiją, dlatego polecałabym tę książkę czytelnikom odrobinę młodszym od głównej bohaterki: na przełomie szkoły podstawowej i liceum. Widzę w niej ogromny potencjał, zwłaszcza jeśli dopiero wchodzi się w temat odkrywania siebie czy uczenia się o orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Ostatecznie jest to w charakterystyczny dla Oseman sposób książka pełna ciepła i uroku, pokazująca przede wszystkim, jak wspierać się nawzajem i na czym polega akceptacja. A przede wszystkim dająca nadzieję, że nieważne, co mogłoby się wydawać, nigdy nie jest się samemu. Przy tym świetnie łączy te ważne tematy z żartem. Były momenty, które trafiły do mnie, wywołały refleksję, a nawet wzruszyły. Brakowało mi tylko lepiej dopracowanej otoczki, która sprawiłaby, że kręgosłup tej historii nie byłby zostawiony sam sobie, by udźwignąć nie tylko kryzys egzystencjonalny Georgii, ale całą książkę.

Alice Oseman szturmem podbiła moje serce rok temu i właściwie cały czas trzyma mnie w szachu, gdzie z niecierpliwością czekam na kolejne rzeczy wychodzące z pod jej rąk. Na drugi sezon „Heartstoppera” przyszło czekać jeszcze do sierpnia, a kolejne odcinki komiksu mimo ogromu frajdy i emocji, jakie przynoszą (oj, dzieje się, dzieje!), są tylko małymi urywkami historii, która...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Mitologia grecka nigdy nie opuszcza mnie na długo. To znajdzie się jakaś nowa książka opowiadająca mity na nowo, to „Hadestown” przejmie całą moją playlistę i media społecznościowe, to z nudów wrócę do swojej ukochanej gry z dzieciństwa, jaką jest „Zeus: Pan Olimpu” (gierka ma 23 lata, a mogę się w nią zagrywać bez końca). Nie przeszkadza mi to za bardzo, bo uwielbiam ten klimat i lubię od czasu do czasu wrócić do tych historii i poczuć swoisty śródziemnomorski, wakacyjny vibe. Jednak o ile mitologia jest świetnym punktem wyjściowym, to nie zawsze kończy się to stworzeniem czegoś świeżego i zajmującego samo w sobie. Czy „Lore” ma w sobie ten pierwiastek oryginalności? A może wystarczyło podpieranie się greckimi bogami, żeby książka okazała się sukcesem?

Od kiedy bogowie sprzeciwili się Zeusowi, za karę co siedem lat zostają sprowadzeni na ziemię i pozbawieni swojej nieśmiertelności. Przez tydzień stają się zwierzyną łowną, gdyż ten, kto zabije boga, przejmuje jego moce. To jedyne zasady Agonu.

Lore straciła właściwie wszystko, dlatego jej głównym celem jest unikanie czegokolwiek związanego z jej dziedzictwem jako potomkini Perseusza. Okazuje się jednak, że aby na dobre wyrwać się z sideł Agonu, dziewczyna musi doprowadzić tę masakrę do końca. Co więcej: wszystko wskazuje na to, że Lore ma w tym odegrać kluczową rolę.

W połączeniu z jakiś czas temu omawianą „Kirke” [recenzja] – a czytałam te pozycje jedna po drugiej – „Lore” dałoby powieść idealną. Aż dziwne, że dwie książki wychodzące z tego samego punktu – mitologii greckiej – mogą aż tak się różnić. Powieść Madelline Miller mimo akcji dziejącej się na przestrzeni kilku wieków raczej skupiała się na przemyśleniach głównej bohaterki i czasem wpadała wręcz w moralizatorski i bardzo refleksyjny ton, a samej akcji trudno było tam uświadczyć. Czytanie „Lore” było z kolei jak robienie misji pobocznych w grze komputerowej: sama akcja, zero treści, poprowadzone jak najszybciej i z pominięciem dialogów. Historia prze do przodu bez większego skupienia się na motywach bohaterów czy nadaniu jej sensu, nie mówiąc o przekazaniu jakichkolwiek wartości czy wniosków. Jeśli Bracken już w coś się wgłębia, to raczej włócznią w trzewia swoich bohaterów, ale trudno mówić przy tym o jakimś alegorycznym przekazie. O ile „Kirke” doceniłam po czasie, to totalna powierzchowność „Lore” nie pozwoliła mi się cieszyć tą książką w pełni, nie ważne jak bardzo brawurową i wciągającą akcję zaserwowałaby autorka. A jak się potem okazało, bez odpowiednio rozłożonych akcentów i przede wszystkim większego skupienia na charakterach bohaterów i relacjach między nimi, napisanie fajnego akcyjniaka nie jest aż tak łatwe.

Bracken miała bardzo ciekawy i chwytliwy pomysł na świat przedstawiony: bijące – co prawda już jakiś czas temu, ale powoli wracające do łask („Squid Game”, „Alice In Borderland”) battle royale w połączeniu z greckimi bogami, którzy też nie opuszczają popkultury właściwie od wieków. Co mogło pójść nie tak? Przede wszystkim zabrakło wgłębienia się w ten świat. Geneza Agonu to rzucone mimochodem kilka słów. Książka nie daje żadnych szczegółów oprócz mechanizmu napędzającego: zabij i nie daj się zabić, reszta nie jest ważna. Braki w budowaniu świata Bracken próbowała zasłonić plottwistami i cliffhangerami, ale po kolejnym fabularnym fikołku przestaje to kogokolwiek obchodzić, zwłaszcza że nic nie prowadzi do tych rewelacji ani nic z tego ostatecznie nie wynika. Dość szybko staje się oczywiste, że głównym postaciom nie może stać się nic złego, więc nie ma co się o nich bać. W zasadzie na bardzo wczesnym etapie można odgadnąć, jak całość się skończy, zwłaszcza w momencie, gdy po raz pierwszy dostajemy zwrot akcji przewracający do góry nogami całą dotychczasową szczątkową logikę i zbudowany nomen omen lore.

Cała ta historia jest bardzo prymitywna i polega tylko na wzajemnym naparzaniu się, zakończonym od czasu do czasu jakąś widowiskową masakrą – obok masowych mordów znajdą się tu choćby katastrofy klimatyczne i sceny wyjęte rodem z filmów apokaliptycznych. Poza tym głębi w tym tyle, co w wyświechtanym przez popkulturę frazesie typu „przyjaźń to magia” czy innym „najważniejsze co niewidoczne dla oczu” – zresztą jeśli szukać na siłę jakiegoś morału z tej książki, to brzmiałby on jakoś tak. Właściwie do tego sprowadza się cała historia: rodzina, honor, władza… bardzo typowe tematy dla około mitologicznych książek, tyle że wyegzekwowane po linii najmniejszego oporu, bez polotu i finezji. Nie ma tu żadnej zabawy konceptem: mity greckie opowiedziane są znowu tak samo. Brak tu jakiejś zabawy, odświeżającego twistu innego niż przeniesienie akcji do współczesnego Nowego Jorku (a to dużo lepiej zrobił dosłownie Riordan) z całym dobrodziejstwem inwentarza, jakim są nowinki technologiczne kompletnie odzierające książkę z klimatu i sprawiające, że fabuła staje się jeszcze bardziej mechaniczna, pretekstowa i pozbawiona wdzięku. W dodatku samej mitologii w „Lore” jest zaskakująco mało i sprowadza się ona do słabo sparafrazowanych mitów i imion- słupów, więc nawet miłośnicy mitologii nie mają za bardzo czego w tej powieści szukać. Gdzieś po drodze książka zalicza jeszcze obowiązkowego McGuffina (a jeśli liczyć samą Lore – ostatnią ze swojego rodu itd. – to nawet dwa), który o dziwo ostatecznie nie był na tyle ważny, by pamiętać o nim kilka miesięcy później.

Co gorsze, w książce zostało samo akcyjne mięso i mówiąc to mam na myśli DOSŁOWNIE, ABSOLUTNIE samo mięso. Bohaterowie teoretycznie prowadzą jakieś śledztwo, próbują rozwiązać wiele tajemnic z przeszłości, ale nigdy nie pokazane jest czytelnikowi, jak doszli do pewnych wniosków. Wszystko opowiadane jest w retrospekcjach – wraz z chamskim tłumaczeniem nawet najbardziej znanych mitologicznych historii, za pomocą tajemniczych informatorów zza kulis, programów szpiegowskich i dzięki wszechstronnym umiejętnościom i zasobom genialnych Łowców. Do tego dochodzi jeszcze Miles: obligatoryjny odpowiednik mugola w książkach fantasy, który jest najbardziej in your face narzędziem do przekazywania istotnych informacji, z jakim miałam ostatnio do czynienia. Chłopak momentami tłumaczy mitologię grecką dosłownie potomkom greckich bohaterów! Serio, te wszystkie maluczkie heroski by bez niego poginęły.

„Lore” nie dało mi poznać prawdziwych intencji postaci, co sprawia, że trudno z nimi sympatyzować. Sojusze zmieniają się jak chorągiewki na wietrze, bohaterowie mówią coś innego niż robią i nie jest to bynajmniej żadna sprytna strategia z ich strony: po prostu są niekonsekwentni, a ich motywy są równie chwiejne mimo wielopokoleniowych traum i żywionych przez lata uraz.

Cieszę się, że nie jestem skłonna do rozrzutnego kupowania każdej nahajpowanej książki i nie uległam zachwytowi, który towarzyszył tej premierze. Widząc tę książkę w formie fizycznej kilka tygodni po lekturze w nie tak promocyjnej cenie na półkach ulubionego polskiego dyskontu z uroczym owadem w logo aż się ucieszyłam, że „Lore” jest już za mną w wersji elektronicznej. Jednocześnie zdziwiłam się, jak niespodziewanie grubą jest książką: brak głębszej treści i elektroniczne medium sprawiło, że nie żywiłam i nie żywię do tej powieści absolutnie żadnych uczuć, choć gdzieś w głębi książka bardzo mnie ubodła i mam wrażenie, że skrzywdziła tak wdzięczny temat, jakim jest mitologia, zwłaszcza ta grecka . To właściwie pokazuje, czym „Lore” jest: to przyjemne czytadło, ale spodziewałam się po tej powieści dużo więcej.

Mitologia grecka nigdy nie opuszcza mnie na długo. To znajdzie się jakaś nowa książka opowiadająca mity na nowo, to „Hadestown” przejmie całą moją playlistę i media społecznościowe, to z nudów wrócę do swojej ukochanej gry z dzieciństwa, jaką jest „Zeus: Pan Olimpu” (gierka ma 23 lata, a mogę się w nią zagrywać bez końca). Nie przeszkadza mi to za bardzo, bo uwielbiam ten...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od poskromienia potwora z rzeki Huangpu i szaleństwa nawiedzającego Szanghaj minęło kilka spokojnych miesięcy. Nad miastem wiszą widma nowych niebezpieczeństw, nastroje między wszystkimi istotnymi frakcjami są coraz bardziej napięte i wszystko zdaje się prowadzić do wojny domowej. Szkarłatny Gang i Białe Kwiaty padają natomiast ofiarą szantażysty, który grozi wypuszczeniem ocalałych potworów i powrotu szaleństwa na ulice Szanghaju. Wkrótce groźby zmieniają się w serię ataków: tym razem skrupulatnie celowanych i w pełni kontrolowanych. Juliette i Roma swojej relacji – skomplikowanej jak jeszcze nigdy – są zmuszeni do ponownego połączenia sił, gdyż wydaje się, że tylko im zależy na powstrzymaniu szaleństwa: zarówno tego chorobliwego, jak i szerzonego przez wszystkich wokół.

Po naprawdę miłym zaskoczeniu na „These Violent Delights”, sequel niestety trochę mnie zawiódł. Prawdopodobnie miałam w tym swój udział, bo na dość wczesnym etapie na własne życzenie zaspoilowałam sobie największe zwroty akcji, ale po lekturze nie czuję, że zrobiłyby one na mnie dużo większe wrażenie, gdybym tej niespodzianki sobie nie zepsuła. Ta część po prostu grzała mnie dużo mniej.

W „These Violent Delights” głównym, choć wcale nie tak rozbudowanym wątkiem było oczywiście szaleństwo i jego tajemnicza, magiczna natura, które napędzały całą akcję i przede wszystkim pchały głównych bohaterów sobie w ramiona. Niestety zagadkę rozwiązano pod koniec pierwszej części i w drugim tomie wątek ten nie miał już takiej siły przebicia. Jest on właściwie zbędny i bardzo pretekstowy, co najlepiej obrazuje fakt, że zostaje porzucony na długie rozdziały tylko po to, by jak typowy MacGuffin namieszać w finale.

Przez to odarcie z paranormalnej tajemnicy, „Our Violent Ends” jest powieścią dużo bardziej skupiającą się na polityce. Niekoniecznie jest to zabieg zły, co raczej nie do końca przeze mnie spodziewany. Końcówka, gdy od knucia i politycznej gadki fabuła przechodzi prosto w czyny jest zdecydowanie lepsza, przede wszystkim dlatego, że znowu zaczyna coś się dziać, bohaterowie mają co robić: muszą działać i wychodzić z tarapatów, by za chwilę wpaść w kolejne. A na to wszystko mają bardzo mało czasu. Tu już nie ma chwili na rozmowę, planowanie czy spiski, przez co w pewnym momencie akcja „Our Violent Ends” przemienia się w czarną komedię omyłek, pełną niedomówień, nieporozumień i zaskoczeń. Ostatnie rozdziały to wręcz maraton zdarzeń przebiegnięty sprintem, co rzuca jeszcze większy cień na drugi akt tej części.

Mimo to w opowiadanej historii znalazł się czas na chwilę refleksji, zadumy i przede wszystkim szczerej rozmowy od serca między parą głównych bohaterów. Można się oszukiwać, ale prawda jest i pozostaje taka, że „These Violent Delights” i „Our Violent Ends” to retelling „Romea i Julii” i wątek romantyczny między główną parą jest tu kluczowym powodem, dla którego najpierw ta dylogia powstała, a potem została przez nas przeczytana. W końcu dostajemy momenty kluczowe dla związku Romy i Juliette, a ich historia jest jeszcze bogatsza i intensywniejsza niż w pierwszej części: głównie ze względu na fakt, na jakim etapie są oni na początku tej części (spoiler nie-spoiler: są od siebie dalej niż w TVD). Bardzo dobrze czytało mi się o ich rozterkach, walce samych ze sobą, miłości i nienawiści, które odczuwali jednocześnie: widocznych zarówno w ich wewnętrznych monologach, jak i rzeczywistym działaniu, zwłaszcza ze strony Juliette, która zdecydowanie wiodła w tej części prym. Kluczowe dla ich relacji sceny są jednymi z lepszych w tej książce i warto było przeczytać tę dylogię choćby dla nich.

O ile podoba mi się zwrócenie uwagi na postaci poboczne zamiast skupiania się wyłącznie na Romie i Juliette, to zabrakło mi w tym jakiegoś szczegółu i ważniejszego powodu. Wątki Bena, Marshalla, Kathleen i Rosalind bywają ciekawe, ale przede wszystkim są szczątkowe i czuć, że ich rozdziały zostały dodane jedynie jako przerywnik do głównego wątku: to takie sztuczne budowanie napięcia i przedłużanie cliffhangerów. Nie są one ani samodzielne, ani zbyt istotne dla fabuły, choć na pewno dodają kolejną warstwę do bardzo dobrze wykreowanego świata i pozwalają trochę lepiej poczuć klimat Szanghaju lat 20. Najbardziej zawiódł mnie zwrot akcji, którego nic nie zapowiadało przez półtorej książki, wprowadzony tylko po to, by po raz kolejny rozdzielić bohaterów i zmienić konfigurację w drużynach: w innym wypadku byliby oni razem po prostu zbyt silni i właściwie nie byłoby o co walczyć. W moich oczach jest to dość tani zabieg, wprowadzający oczywiście odrobinę dreszczyku, ale przede wszystkim będący kolejnym pretekstem do romantycznej sceny między zakazanymi kochankami.

Mimo że „Our Violent Ends” nie porwało mnie tak jak „These Violent Delights”, sięgnę po kolejne książki Chloe Gong, zwłaszcza z tego uniwersum, bo bardzo polubiłam ten świat i tych bohaterów i mam wrażenie, że są w stanie mi jeszcze wiele zaoferować. Jestem ciekawa kolejnych prób łączenia klasyki literatury zachodniej – tym razem w wersji komediowej, opartej na nieznanej mi historii, dlatego już teraz na mojej liście znajduje się „Foul Lady Fortune”, a następnie być może kolejne odsłony tego czy innego cyklu. Zdecydowanie za jakiś czas wrócę też do tej oryginalnej dylogii i nieważne, czy kluczowe momenty do tego czasu wyparują mi z głowy, czy zagnieżdżą się w pamięci na dobre: mam przeczucie, że ponowna lektura sprawi mi znowu dużo frajdy – może nawet więcej niż pierwszy raz.

Od poskromienia potwora z rzeki Huangpu i szaleństwa nawiedzającego Szanghaj minęło kilka spokojnych miesięcy. Nad miastem wiszą widma nowych niebezpieczeństw, nastroje między wszystkimi istotnymi frakcjami są coraz bardziej napięte i wszystko zdaje się prowadzić do wojny domowej. Szkarłatny Gang i Białe Kwiaty padają natomiast ofiarą szantażysty, który grozi wypuszczeniem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szanghaj jest trawiony przez wszelkie zepsucie, jakie można sobie wyobrazić. Od lat podzielone pomiędzy Szkarłatny Gang i Białe Kwiaty jest świadkiem grzesznego życia pełnego rozpusty, nienawiści i krwi. W i tak już niespokojnych czasach pojawia się nowe niebezpieczeństwo: potwór czający się w mrokach rzeki i szaleństwo karzące rzucać się do własnego gardła. Młodzi spadkobiercy dwóch zwaśnionych gangów: Juliette Cai i Roma Montagow, będą musieli wbrew swoim rodzinom i wbrew samym sobie połączyć siły i rozwiązać zagadkę wariactwa nawiedzającego ich miasto. Zadanie jest tym trudniejsze, że młodzi mają za sobą wspólną, namiętną i bardzo krwawą przeszłość.

Największą tajemnicą i właściwie frajdą było dla mnie odkrywanie, czym właściwie jest ta historia: mrocznym romansem, kryminałem czy fantastyką z elementami chińskiego folkloru. I w zasadzie ta zabawa trwała do samego końca, bo okazuje się, że jest tym wszystkim po trochu. Ostatecznie nawet byłam trochę rozczarowana, że książka, na którą liczyłam, że będzie miała elementy magiczne, rzeczywiście okazała się takie posiadać– tak dobrze czytało mi się to śledztwo za tajemniczym szanghajskim potworem, że byłabym usatysfakcjonowana zakończeniem rodem ze „Scooby-Doo”.

W porównaniu z prościutkim, infantylnym i pełnym neologizmów językiem „Brzydkich”, których czytałam chwilę wcześniej, „Gwałtowne pasje” uderzają w twarz swoim bogatym i wręcz poetyckim stylem. Czyta się to zarówno trudno, bo zdania są nierzadko wielokrotnie, WIELOKROTNIE złożone (uwielbiam zdania na całą stronę, ale nawet dla mnie momentami były zbyt skomplikowane), a z drugiej strony porywa w całości w świat przedstawiony i sprawia, że przez historię się płynie. Mnóstwo tu opisów, porównań i metafor, co z klimatem zepsutego miasta w erze roaring twenties tworzy niezwykły nastrój. I mimo że stosunkowo mało jest tu mafijnych elementów jak na historię o wojnie gangów, to zdecydowanie czuć klimat ugładzonych „Peaky Blinders”: zamglonych, wilgotnych, chłodnych zaułków, brudnych uliczek, alkoholu i dymu papierosowego, ciężkich perfum i prochu.

Jednocześnie książka nie jest przegadana i przeintelektualizowana: akcja płynie wartko i całość trzyma dobre tempo. Każdy rozdział buduje napięcie, dzięki czemu przez całą lekturę czuje się dreszczyk emocji, podsycany sprytnie rozłożonymi punktami kulminacyjnymi i dynamiczniejszymi scenami. Gong zgrabnie połączyła elementy śledztwa, wątki polityczne, a także konfrontacje pomiędzy gangami jak i konflikty wewnętrzne, tworząc wyważony wstęp do prawdziwego akcyjnego finału zamykającego niemal wszystkie poruszone wcześniej wątki. Od czasu do czasu niektóre wydarzenia mogą wydawać się aż za bardzo szczęśliwymi zbiegami okoliczności, przy innych zaś nie pamiętałam, jak znaleźliśmy się w pewnej sytuacji, gdyż zostały wprowadzone zbyt wcześnie, jednak są to na tyle małe minusy, że można wręcz ich nie zauważyć. Gdyby nie kilka zabiegów, które zostały wyraźnie wprowadzone by zapowiedzieć część drugą, „These Violent Delights” byłoby bardzo dobrą jednotomówką, która nie miałaby żadnych fabularnych braków. Spokojnie można sobie odpuścić lekturę drugiej części. Pytanie brzmi: czy po przeczytaniu „Gwałtowne pasje” rzeczywiście znajdzie się ktoś, kto nie będzie chciał więcej?

„These Violent Delights” nie jest ograna jak inne historie osadzone w latach dwudziestych ze względu na miejsce, w jakim się dzieje. Dla przeciętnego czytelnika oczytanego w zachodnich historiach zachodnich autorów „Gwałtowne pasje” może być powiewem wschodniej świeżości i dobrym początkiem przygody z historiami osadzonymi w Azji. Chloe Gong jako autorka chińskiego pochodzenia dołożyła wszelkich starań, żeby w– jakby nie było– kompletnie fikcyjnej historii przemycić elementy z chińskiego folkloru i tradycji, a także rzetelnie przedstawić nastroje panujące w Szanghaju lat 20. XX wieku i wprowadzić kilka wydarzeń mniej lub bardziej osadzonych w realiach miasta (o czym Gong pisze w posłowiu). Dzięki temu dostaliśmy bardzo zgrabny miks zachodu i wschodu, jednocześnie znajomego i emocjonująco świeżego. „Gwałtowne pasje” ze swoją zamerykanizowaną/ zeuropeizowaną historią Państwa Środka idealnie wpisuje się w obecny trend odkrywania kultury wschodniej, razem z falą rosnącej popularności kpopu, koreańskich filmów i seriali i niemalejącej fascynacji Japonią. I w moim przypadku będzie to pierwszy krok do rozpoczęcia przygody z utworami spoza europejskiego/ białego kręgu kulturowego.

Rozumiem, że „These Violent Delights” może odrzucać, jeśli nie lubi się retellingów, a szczególnie „Romeo i Julii” (szczerze mówiąc nie wiem, czy istnieje utwór bardziej przemielony przez popkulturę). Nie trzeba się jednak obawiać. Inspirację dramatem widać w głównym zarysie fabuły, ale nie jest to kopia jeden do jednego. Przede wszystkim najbardziej rzucają się w oczy imiona poszczególnych bohaterów zaczynające się od liter imion szekspirowskich odpowiedników. Nie raz pomogło mi to zrozumieć wiążące wszystkich relacje, które w „Gwałtownych pasjach” są niezwykle zawiłe ze względu na mnogość różnych frakcji, ich hierarchii i systemów dziedziczenia władzy. Jednocześnie tylko główna para bohaterów nosi imiona tak subtelnie inspirowane sztuką jak uderzenie obuchem w głowę. Poszczególne imiona nie oznaczają również, że daną postać spotka ten sam los co bohatera z pierwowzoru ze względu na wprowadzone w fabułę zmiany. Tak więc jak na historię inspirowaną „Romeem i Julią”, nawiązań jest tu wyjątkowo niewiele.

Nie mogę się doczekać powrotu do tego świata. „These Violent Delights. Gwałtowne pasje” jest taką książką, która daje bardzo dużo frajdy, a jednocześnie nie jest głupim czytadłem i może uchodzić za coś ambitniejszego. Polecam się z nią zapoznać choćby ze względu na warstwę językową, bo dawno nie czytałam tak ładnie napisanej książki. Multikulturowa mieszanka osadzona w kulturze skolonizowanych Chin również jest dużym plusem tej książki: egzotyczność i świeżość Wschodu sprawia, że „Gwałtowne pasje” nie są kolejną oklepaną historią, a elementy kultury zachodniej, a przede wszystkim uniwersalnie znana oś fabularna oparta na europejskim klasyku sprawia, że nie jesteśmy rzuceni w środek kompletnie innej tradycji, a potrafimy się odnaleźć w znajomych nam realiach. Lekturę drugiej części, czyli „Our Violent Ends. Burzliwe zakończenia” miałam sobie zostawić na później, jednak już teraz wiem, że nie oprę się pokusie i do Romy i Juliette wrócę o wiele, wiele szybciej.

Szanghaj jest trawiony przez wszelkie zepsucie, jakie można sobie wyobrazić. Od lat podzielone pomiędzy Szkarłatny Gang i Białe Kwiaty jest świadkiem grzesznego życia pełnego rozpusty, nienawiści i krwi. W i tak już niespokojnych czasach pojawia się nowe niebezpieczeństwo: potwór czający się w mrokach rzeki i szaleństwo karzące rzucać się do własnego gardła. Młodzi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Warcross” mnie nie zachwycił. Można by nawet uznać, że książce otwierającej nową serię Marie Lu miałam więcej rzeczy do zarzucenia niż tych do wspominania dobrze. Mimo to postanowiłam kontynuować tę przygodę: przede wszystkim dlatego że nie była ona za długa (w końcu to tylko jeden przeciętnej grubości tom). I stało się coś, co trochę mnie zaskoczyło.

Plan wyplenienia wszelkiego zła z ludzkich umysłów już w kilka dni działa cuda: niemal cała ludzkość przestała odczuwać potrzebę krzywdzenia innych, a każdy, kto ma choć najmniejsze przewinienia za uszami, oddaje się w ręce sprawiedliwości albo sam wyznacza sobie stosowną karę. Ulice Tokio i innych miast zapełniły się kolejkami do posterunków policji i poprzecinane zostały taśmami odgradzającymi tereny kolejnych samobójstw. Tylko niewielka grupka ludzi używających prototypu nowego Neurołącza zdaje sobie w pełni sprawę z sytuacji: między innymi Emika i Phoenix Riders. Dziewczyna postanawia za wszelką cenę powstrzymać Hideo zanim sama zostanie pozbawiona świadomości, a pomóc ma jej w tym Zero i jego tajemnicza grupa Czarne Płaszcze. Najgorsze jest jednak to, że ich intencji Emika również nie można być w pełni pewna.

„Dzika karta” to książka, którą czytało mi się o wiele przyjemniej, a co więcej: dzięki niej zaczęłam przychylniej patrzeć na „Warcross”. Już sam początek wystarczył, żebym zaczęła zadawać sobie pytanie: co dokładnie nie podobało mi się w pierwszej części i czy rzeczywiście były to aż tak duże wady? Głównym zarzutem wobec początku historii Emiki była jej sztampowość i niezwykła banalność, bijąca w oczy zwłaszcza w otwierających rozdziałach. W miarę rozwoju sytuacji te stereotypy i cliche zaczęły się powoli rozwiewać, czego dobrym przykładem była końcówka „Warcross”, którą nawet chwaliłam. W „Dzikiej karcie” nie ma już aż tak banalnych banałów, które wywołują grymas i zachęcają do ciągłego facepalmu. Nadal nie jest to najoryginalniejsza historia w świecie literatury, a nawet wśród dystopijno-futurystyczno-fantastycznonaukowych młodzieżówek. Fabuła jest jednak na tyle wciągająca i przyjemna w odbiorze, że kolejne rozdziały pochłania się bez problemu, a momentami historia potrafi wywołać szok czy wzruszenie.

Niestety, w odróżnieniu od pierwszej części, końcówka mnie zawiodła i boli mnie to tym bardziej, że seria kończy się tak jak się zaczęła: serią szczęśliwych trafów i banalnych rozwiązań, które w rzeczywistości raczej nie mogłyby mieć miejsca.

Wszystko dzieje się zbyt szybko, przez co cała powaga sytuacji nie jest w stanie w pełni wybrzmieć. Bardzo łatwo zapomnieć, o jak wysoką stawkę toczy się cała walka, a jest to kontrola nad ludzkością. Niezbyt leciutki temat, prawda? Dlatego nie lubię opowieści, które na tapet biorą niezwykle trudne i poważne tematy rangi światowej, a poświęcają im tak mało czasu: zarówno w fabule, jak w liczbie stron. Zaburza to wtedy postrzeganie całości. Mam wrażenie, że wydarzenia „Dzikiej karty” powinny rozgrywać się na przestrzeni tygodni, biorąc pod uwagę wszystkie tajne misje, włamania (do systemów komputerowych jak i tradycyjnie: do budynków), szpiegowanie, obmyślanie planów i zmiany frontów. Akcja „Dzikiej karty” toczy się na przestrzeni tylko 8 dni! Jednocześnie nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie działo się na przestrzeni tych czterystu stron: znam ostateczny wynik, ale składowe upchane na przestrzeni tygodnia i dwóch światów (realnego i wirtualnego) zlały się w jedno i nie pozostawiły po sobie nic. Coś się w „Dzikiej karcie” działo, było miło i tyle wyniosłam z lektury.

Znowu zabrakło mi w tym wszystkim głębi. Marie Lu próbuje mocniej zarysować postacie znane z „Warcross” jak i te wprowadzone w „Dzikiej karcie”. Robi to za pomocą rozmów (szczątkowych, ale jednak), a przede wszystkim poprzez możliwość odtwarzania ich wspomnień za pomocą Neurołącza. Niestety z płaskich jak kartka papieru postaci stali się oni tylko bohaterami z tektury: trochę bardziej trójwymiarowi, ale trudno mówić tu o kimś, kto zyskałby moją szczerą sympatię. Z Hideo, a zwłaszcza z Emiką, naszą główną bohaterką i narratorką, jest jeszcze gorzej, bo tu nie nastąpiła żadna zmiana, żaden rozwój.

Lektura „Dzikiej karty” nie bolała, powiedziałabym wręcz, że była przyjemną, lekką przygodą. Dla mnie była aż zbyt lekka, do tego stopnia, że nie pamiętam z niej za wiele. Potencjał był duży, ale został wykorzystany tylko w niewielkim stopniu. Chciałabym, żeby ta historia trwała dłużej, żeby Marie Lu zagłębiła się w wykreowany przez siebie świat trochę bardziej, odrobinę go skomplikowała, żeby później móc go jeszcze lepiej opisać i dogłębniej wyjaśnić, a przede wszystkim dać trochę oddechu akcji, która w takiej wersji jest jednocześnie zbyt gęsta i zbita, a przez to paradoksalnie monotonna, powtarzalna i ostatecznie mało angażująca. Czy dałoby się całość przeredagować i uzupełnić o wątek-dwa w taki sposób, by zrobić z tego trylogię? Być może. Zwrotów akcji tu nie brakuje, trzeba by było je tylko ciekawiej i różnorodniej opisać. Chciałabym zapoznać się z innymi powieściami Marie Lu, żeby sprawdzić, czy „Warcross” i „Dzika karta” były tylko małymi wpadkami autorki przy pracy, czy jednak ją przeceniłam. Jednocześnie powoli zaczynam się bać o swój powrót do serii „Legenda”: może się on okazać twardym zderzeniem mojej nostalgii z rzeczywistością kilka lat później.

„Warcross” mnie nie zachwycił. Można by nawet uznać, że książce otwierającej nową serię Marie Lu miałam więcej rzeczy do zarzucenia niż tych do wspominania dobrze. Mimo to postanowiłam kontynuować tę przygodę: przede wszystkim dlatego że nie była ona za długa (w końcu to tylko jeden przeciętnej grubości tom). I stało się coś, co trochę mnie zaskoczyło.

Plan wyplenienia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Od powrotu Tally do cywilizacji i jej przemiany w Śliczną minęło kilka miesięcy wypełnionych wieczną zabawą i beztroską. Podczas jednej z imprez jej przeszłość postanawia o sobie przypomnieć: dochodzi do spotkania między Tally a jednym z jej znajomych z Dymu. To wydarzenie sprawia, że dziewczyna zaczyna przypominać sobie o swojej ucieczce, życiu w lesie oraz szokującej prawdzie, którą wtedy poznała. A także przypomina sobie o Davidzie…

Przedstawienie wszystkich trzech grup społecznych oczami Tally jest bardzo dobrym pomysłem: jeden punkt widzenia ułatwia pokazanie różnic między brzydkimi, ślicznymi i (w przyszłości) wyjątkowymi oraz sposobów, w jaki nowi członkowie przyzwyczajają się do realiów konkretnej grupy. Daje to możliwość rozwinięcia świata, który jest zdecydowanie największym atutem tej serii, choć nie do końca wykorzystanym. Oprócz trzech głównych grup społeczeństwa ślicznych Westerfeld wprowadza odpowiednik znanych nam dzikich plemion, zamkniętych w rezerwatach i pozostawionych samym sobie, co mnie nawet zaskoczyło i mam nadzieję, że ten wątek– dość krótki, ale ciekawy– zostanie w jakiś sposób rozwinięty w przyszłości. Zdecydowanie taki dodatek urozmaicił lekturę, gdy fabuła powróciła do korzeni i zdawało się, że znowu dostaniemy opisy samotnej przeprawy przez dzicz z plecakiem wypełnionym SpagBolem.


Niestety, historia ze „Ślicznych” jest praktycznie powtórzeniem tego, co dostaliśmy w „Brzydkich”, pod względem zarówno fabularnym jak i technicznym: te same etapy, ten sam schemat budowania akcji i podziału na rozdziały, nawet te same wydarzenia czy przeszkody. Trudno mówić tu o jakimś rozwoju, poprawie lub pogorszeniu stylu, bo przez drugi tom płynie się równie szybko i nieraz równie bezmyślnie jak przy pierwszym, co sprawia, że lektura nie jest wymagająca i może wydawać się wręcz wciągająca. Wspomniana wędrówka Tally przez las w poszukiwaniu przyjaciół to tylko jeden z przejawów tego– jak by nie było– fabularnego lenistwa. Za to już trudno przejść obojętnie przy zakończeniu, bo powtarzanie toczka w toczkę tego z pierwszego tomu to już według mnie lekka przesada. Stosowanie cliffhangera w niezmienionej formie sprawia, że przestaje on być cliffhangerem. I choć ostatecznie zakończyłam czytanie „Ślicznych” w lekkim szoku, to zdecydowanie spodziewałam się, że ten etap historii skończy się w dokładnie taki sposób i będzie opisany tymi konkretnymi słowami.


Stało się: Tally przekroczyła wszelkie granice w byciu idealną. Mój reaktor nie wytrzymał takiej dawki Mary Sue-izmu, mimo że Westerfeld zapewniał inaczej. Nie dość, że sama wyleczyła się z przypadłości będącej największą tajemnicą wojskową i podstawowym elementem systemu rządzącego przedstawionym światem, to jeszcze wprost została okrzyknięta boginią! Utwierdziłam się w przekonaniu, że bohaterowie to nie jest ten element, który przyciągnie czytelnika i pozwoli mu się cieszyć ani „Brzydkimi”, ani „Ślicznymi”, ani prawdopodobnie pozostałymi częściami. Te postacie w najlepszym wypadku są dla mnie zupełnie obojętne, jeśli nie płaskie i irytujące. Brakuje mi w nich jakiegoś życia, głębi, różnorodności i jednocześnie konsekwencji w ich pisaniu.


[SPOILERY W AKAPICIE]
Z czasem historia w „Ślicznych” robi się coraz bardziej problematyczna. Na kartach książki pojawiają się bowiem głodzenie i autoagresja jako skuteczny lek na walkę z obojętnością i brakiem sensu w życiu, obrastające z każdą stroną nastrojem sekciarskiego mistycyzmu. W połączeniu ze wspominanymi już w „Brzydkich”, a w tym momencie opisywanych już w pełnej krasie od pierwszych stron niekończących się pijatyk i skacowanych szesnastolatków leczących się tak zwanym klinem, kreuje się obraz, który niekoniecznie powinien być adresowany do młodych czytelników, a na pewno już nie w tym stylu. Być może na początku lat 2000 nie było takiej świadomości o zdrowiu psychicznym, temat zaburzeń odżywiania, samookaleczania czy terapii był zwykle wyśmiewany lub spychany na daleki plan, a media za bardzo lubiły takimi wątkami szokować, próbując zdobyć popularność kontrowersjami, ale piętnaście lat później akurat ten element zestarzał się bardzo źle. Tym gorzej, że nie idzie za nim żadna refleksja: brak jakiejkolwiek nauki, chęci pomocy, zrozumienia czy pocieszenia: cięcie się, głodówki i picie na umór w „Ślicznych” są po prostu fajnym sposobem na spędzenie czasu w koleżeńskim gronie i natychmiastową dawką uwielbianej przez wszystkich adrenalinki.

Znowu mam mieszane uczucia co do języka/ tłumaczenia. Nie mam nic przeciwko wprowadzeniu slangu do mowy nastolatków, zwłaszcza jeśli jest to ekskluzywny klub młodych buntowników, ale ich język jest bardzo kanciasty i brzmi sztucznie, a przede wszystkim niezwykle powtarzalnie i nudno. Ciągłe czytanie o „pyszności”, „doślicznianiu” i „przeginaniu”, zwłaszcza na początku, gdy jeszcze nie zarysowano wystarczającego kontekstu, by w ogóle zrozumieć, o czym mówią bohaterowie, jest po prostu męczące i denerwujące. Postacie wydają się przez to być jeszcze bardziej infantylne niż w rzeczywistości i trudno uwierzyć, że to akurat oni są tymi „dobrymi”, „oświeconymi”, „świadomymi”. Nie pomaga w tym sposób, w jaki to swoje oświecenie i wybudzenie z letargu przejawiają, bo są to najczęściej bardzo głupie wybryki bandy rozwydrzonych dzieciaków. Takie to wszystko trochę płytkie.


„Śliczni” trzymają poziom „Brzydkich”, może nawet są o stopień wyżej, przede wszystkim ze względu na rozszerzenie świata, który powolutku przybiera na powierzchni, dostaje kolejne warstwy i kształtuje się coraz wyraźniej. Znajdzie się tu kilka głupotek, a z perspektywy czasu niestety wyjątkowo źle wybrzmiewają trudne tematy poruszone w nieodpowiedni sposób, ale mam nadzieję, że z dozą refleksji książka nie wyrządzi wielu szkód wśród młodych czytelników od lat bombardowanych źle poprowadzonymi historiami o straumatyzowanych nastolatkach. Ostatecznie jest to szybka i lekka lektura, która– jeśli pierwsza część przypadła do gustu– porwie w wir akcji i przygody na kilka dobrych godzin. W idealnym świecie za tą rozrywką szedłby jeszcze jakiś głębszy morał, bardziej wyrafinowana warstwa stylistyczna lub lepiej wykorzystany potencjał świata przedstawionego, ale kto wie: może wtedy seria straciłaby tę przystępność, której potrzebuje młodszy czytelnik będący na początku swojej książkowej przygody.

Od powrotu Tally do cywilizacji i jej przemiany w Śliczną minęło kilka miesięcy wypełnionych wieczną zabawą i beztroską. Podczas jednej z imprez jej przeszłość postanawia o sobie przypomnieć: dochodzi do spotkania między Tally a jednym z jej znajomych z Dymu. To wydarzenie sprawia, że dziewczyna zaczyna przypominać sobie o swojej ucieczce, życiu w lesie oraz szokującej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Scotta Wersterfelda spotkałam się kilka lat temu. Było to spotkanie zupełnie niespodziewane, a w ostateczności wyjątkowo miłe. Poprzez serię „Lewiatan” autor ten nie tylko zainteresował mnie takimi gatunkami jak steampunk, cyberpunk czy inne „punki”, których estetyka okazała się przemawiać do mnie wyjątkowo mocno w późniejszych latach, ale też pokazał, że da się polubić historię, o ile znajdzie się odpowiedni sposób jej opowiadania. I może nauka o I wojnie światowej w alternatywnym świecie pełnym napędzanych parą maszyn kroczących i zmutowanymi zwierzętami-okrętami powietrznymi nie jest idealnym sposobem na powtórkę do kartkówki, to „Lewiatan” [recenzja] rozbudzał ciekawość na tyle, żeby sięgnąć po podręcznik i przysiąść do nauki.

To połączenie sympatii i nostalgii za czasami liceum sprawiło, że gdy tylko usłyszałam o pracach nad serialem na podstawie „Brzydkich”, czyli najpopularniejszej serii Westerfelda, a przez to wznowieniu nakładu pierwszego tomu przez Wydawnictwo Nowa Baśń, postanowiłam sięgnąć po serię, którą spokojnie można uznać za jedną z pierwszych młodzieżowych dystopii.

Tally Youngblood żyje w świecie, w którym w wieku szesnastu lat ludzie przechodzą operację mającą na celu zmienienie ich w zdrowych, silnych, a przede wszystkim uniwersalnie ślicznych. Do operacji Tally zostało niewiele czasu i dziewczyna nie może się doczekać, aż dołączy do swoich ślicznych już przyjaciół w nieustającej zabawie w mieście za rzeką. Podczas jednego z numerów, mieszkając jeszcze w dzielnicy brzydkich, poznaje przebojową Shay, z którą się natychmiast zaprzyjaźnia. Dziewczyna w odróżnieniu od Tally jednak nie chce przejść operacji i tuż przed urodzinami zamierza uciec. Tally staje przed dylematem, czy dać się porwać przygodzie i iść razem z nią, czy też dotrzymać słowa danego swojemu najbliższemu przyjacielowi i wieść śliczne życie, o którym tyle marzyła. Z czasem okazuje się, że decyzja ta jest o wiele bardziej skomplikowana i nie chodzi w niej tylko o idealną twarz.

Gdybym przeczytała „Brzydkich” jeszcze w liceum, przed całym boomem na dystopie i wysypie wszelkiej maści „Igrzysk śmierci”, prawdopodobnie książka podobałaby mi się dużo bardziej. Czasem zapominam, ile lat minęło, odkąd sama byłam szesnastolatką, gdy rzeczywiście mogłam wczuć się w sytuację bohaterów w moim wieku. Chociaż wiadomo, że powieść skierowana do młodzieży, która potrafi zaangażować również dorosłych jest oczywiście klasę wyżej niż taka, która ściśle trzyma się pewnej grupy wiekowej. Problem widzę też w tym, że ci nastoletni bohaterowie rzadko kiedy mają z młodymi ludźmi wspólnego coś więcej niż numer w metryce. Widać to głównie w filmie, gdzie do ról licealistów nagminnie angażuje się ludzi dziesięć lat starszych. A to w połączeniu z ponadprzeciętnymi dojrzałością, odwagą i brzemieniem, jakie się nakłada na takiego nastolatka, sprawia, że naprawdę trudno tu dopatrywać się tak młodego człowieka.


Być może dlatego odebrałam Tally jako bardzo naiwną, powierzchowną i niezbyt ciekawą, a momentami irytującą bohaterkę, w której brakuje pewnego rodzaju stateczności i decyzyjności: nie jest ona bowiem taka, jak tamci bohaterowie. Tally zachowuje się jak rozpieszczony dzieciak, który nie wie za bardzo, czego chce, a jedyne, co zawraca jej uwagę, to uroda i robienie niezbyt wymyślnych psikusów. Ta wersja Tally, którą poznajemy na początku powieści, mimo że jest denerwująca i trudna do polubienia, wpasowuje się jednak w wykreowany świat. Społeczność miasta, zwłaszcza tak zwani nowi śliczni są takimi beztroskimi, naiwnymi lekkoduchami niezawracającymi sobie głowy głębszą myślą. Problem pojawia się w postaci Tally w momencie, gdy zostaje postawiona przed kluczowym wyborem: zostać śliczną czy uciec z Shay. Nie jestem w stanie uwierzyć w jej nagłą zmianę i nagle odkrytą dojrzałość. I nie chodzi mi tu o samo postanowienie ucieczki, bo– jak już wspominałam– Tally lubi być tam, gdzie nie powinna, więc pozostaje wierna sobie. Większe zarzuty mam do tego, w jaki sposób odnajduje się w dziczy: rzeczywistości, która nie mogłaby być już bardziej odległa od jej dotychczasowego życia. A robi to w istnym stylu Mary Sue. Mimo kilku przeciwności losu, podróż mija jej bez większych problemów, które w perspektywie czasu w ogóle nie mają wpływu choćby na jej kondycję i stan fizyczny. Dziewczyna, która żyła w totalnie innych warunkach, gdzie nie musiała pracować ani martwić się o swój byt, która nie wie, co to wysiłek, chwilę później ciąga stalowe bryły niczym najwytrawniejszy strongman. Rzeczy, które ją przerażały lub których nie rozumiała, jak na przykład jedzenie mięsa czy wycinka drzew, z marszu są dla niej czymś normalnym i łatwym do wytłumaczenia, mimo szesnastu lat indoktrynacji i straszenia przed Rdzawcami (czyli nami, ludźmi współczesnymi). Czego się nie dotknie, to zamienia się w złoto. A najgorsze jest to, że znowu jest w centrum uwagi, znowu wszyscy ją kochają, mimo że jeszcze kilka dni wcześniej traktowali ją jak szpiega i zdrajcę. Nie pomaga fakt, że wydarzenia w dziczy, które podobno dzieją się na przestrzeni kilku tygodni, na kartkach wydają się trwać może tydzień, przez co w jej rozwój i powolną zmianę w ogóle nie można uwierzyć.

„Brzydcy” to książka wciągająca i całkiem nowatorska, ale przy tym bardzo prosta. Świat wykreowany przez Westerfelda jest ciekawy, a sam pomysł, na skupienie uwagi społeczeństwa na urodzie bardzo dzisiejszy i pozwalający na rozpoczęcie głębszej dyskusji. Szkoda tylko, że cała ta ciekawa problematyka jest dotknięta tylko powierzchownie, przez co jej potencjał gdzieś znika. Brak w tym głębi, większej różnorodności, przystopowania z akcją na rzecz wejścia w ten świat i w głąb bohaterów. Przez książkę się płynie, zwłaszcza ze względu na jej konstrukcję: właściwie każdy rozdział kończy się małym cliffhangerem lub urwaną wpół zdania rozmową, a rozdziały nie są długie. Szkoda, że za tym przyjemnym flow nie idzie żadna głębsza refleksja. Owszem, można znaleźć tu jakiś morał, naukę dla młodych ludzi. Tylko że formułkę „nie oceniaj po okładce” i „ważniejszy rozum niż ładna buźka” dostajemy na każdym kroku, w każdej moralizatorskiej opowiastce. Trudno wyciągnąć z książki coś więcej, a koncept na historię na pewno dawał na to szansę.



Prostota towarzyszy nam nie tylko przy elementach fabularnych, ale przenosi się również na sprawy techniczne i choć zawsze dobrym pomysłem jest konsekwencja i zachowane decorum, to język w „Brzydkich” jest sporym minusem. Trudno mi jest się wypowiadać o oryginale, choć zakładam, że Westerfeld dopasował język do głównego adresata, czyli młodszych nastolatków. Jednocześnie zawalił tekst stworzonym na potrzeby świata przedstawionego slangiem w stylu „śmiesznego wujka” oraz nazwami własnymi, które niestety nie wspinają się na wyżyny oryginalności i najczęściej przyjmują formę niewygodnych skrótowców lub zlepków słów. Tyle przynajmniej mogę wywnioskować na podstawie polskiego tłumaczenia, które– mam nadzieję– właśnie dlatego poważnie kuleje i chrzęści między zębami. Tak się złożyło, że „Brzydkich” czytałam jeszcze w wersji z 2007 roku wydanej przez Wydawnictwo Egmont, więc być może część tego akapitu nie odnosi się do najnowszego wydania powieści. Przy obu wersjach wpisana jest jednak ta sama tłumaczka, dlatego zakładam, że sytuacja wygląda podobnie. Czytając o Brzydalowie czy Starykowie mam flashbacki do The Sims 2 z wczesnych lat 2000, niestety nie towarzyszy mi tu ta nostalgia, którą mam do Miłowa czy Dziwnowa. Z innego rozdziału pamiętam tylko SpagBol, choć to jest wina akurat Westerfleda, który wymyślił taki durny skrótowiec.

„Brzydcy” to książka, która nie porwała mnie: prawie trzydziestoletniej czytelniczki uwięzionej w fazie na literaturę młodzieżową, która przeżywała swój zachwyt nad antyutopiami z nastoletnimi (super)bohaterkami w roli głównej dobre kilka lat temu i która już właściwie po drugiej takiej serii miała tego gatunku dość. Natomiast jestem jak najbardziej przekonana, że osoby, do których skierowana jest ta seria, bardzo ją polubią i uznają za porywającą, a nawet głęboką. A są nimi ludzie jak Tally Youngblood: nastolatkowie z pogranicza szkoły podstawowej i liceum, którzy wykazują się charakterystycznym dla tego wieku wewnętrznym buntem i przekonaniem o niesprawiedliwości świata, a także trochę o swojej wyższości nad resztą. Mimo upływu lat książka nadal jest aktualna, a może nawet zyskała na wartości, w dobie social mediów, wszechobecnych filtrów i Photoshopa, gdy wszyscy bez wyjątku mamy fioła na punkcie swojego wizerunku. Jestem też niezwykle ciekawa nadchodzącego serialu, gdyż zwykle są one dojrzalsze i mroczniejsze niż książkowe pierwowzory, a przede wszystkim dają możliwość aktualizacji informacji z ostatnich piętnastu lat.

Z twórczością Scotta Wersterfelda spotkałam się kilka lat temu. Było to spotkanie zupełnie niespodziewane, a w ostateczności wyjątkowo miłe. Poprzez serię „Lewiatan” autor ten nie tylko zainteresował mnie takimi gatunkami jak steampunk, cyberpunk czy inne „punki”, których estetyka okazała się przemawiać do mnie wyjątkowo mocno w późniejszych latach, ale też pokazał, że da...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli cokolwiek miałoby skłonić mnie do lektury, a potem napisania dłuższego tekstu po miesiącach (nie)wymuszonej magisterką przerwy, to musiała być to kolejna, tak długo wyczekiwana część ukochanego „Czasu Żniw”. Wystarczy spojrzeć na ostatni post z grudnia: co wzięłam na tapet? Oczywiście że „Chór Świtu”. Tak więc najwyższy czas wyjść z tego letargu i– co prawda miesiące po premierze– w końcu opowiedzieć o rollercoasterze wrażeń, jakim jest „Koniec maskarady”.

Cudem uratowana przed egzekucją, Paige w towarzystwie Naczelnika dociera do cytadeli Sajon Paryż. Od teraz pod nowym nazwiskiem ma pomóc podkopać kotwicę tajemniczej szajce szpiegowskiej z wolnego świata, Domino. Mahoney jednak nie zamierza całkowicie polegać na swoich nowych „przyjaciołach” i będzie próbować równolegle wypełniać swoją misję, której kluczowym punktem jest znalezienie i zniszczenie Szeolu II.

Muszę przyznać, że coraz trudniej pisze mi się o twórczości Samanthy Shannon. W końcu ile razy można powtarzać te same teksty pełne zachwytu i uznania? Zwłaszcza w środowisku fanów, które raczej jest zgodne, że autorka z książki na książkę jest po prostu coraz lepsza i właściwie nie ma do czego się w jej twórczości przyczepić. Ze wspomnianym „Chórem Świtu” było trochę inaczej i o wiele łatwiej było mi o tej „wzbudzającej kontrowersje” nowelce napisać coś bardziej oryginalnego niż: „Shannon znowu to zrobiła! Powaliła mnie na kolana i nie pozwoliła wstać!”. Z „Końcem maskarady” jest tym trudniej, że z każdą kolejną częścią przemyślenia i odczucia na temat „Czasu Żniw” i samej Shannon tylko się pogłębiają, tak że można byłoby z tego napisać już porządny esej, a nie tylko prostą recenzję.

„Koniec maskarady” pod względem zawartości i pędu nie odstaje od poprzednich tomów, a wręcz jeszcze bardziej przyspiesza. Jednak największym osiągnięciem nie jest samo napakowanie książki nieprzerwaną akcją, ale utrzymanie tempa przez wszystkie rozdziały. Shannon się to udało i do tej pory jestem pod wrażeniem, że książka wręcz kipi emocjami i akcją, ale paradoksalnie wcale tego nie czuć aż do ostatnich stu stron, gdzie emocje po prostu wrą i nie pozwalają złapać tchu. W fabule nie ma czasu na dłuższe przestoje. Paige jak zwykle z jednej akcji wpada od razu w drugą, równie niebezpieczną i emocjonującą. Biorąc pod uwagę jej stan– zarówno fizyczny jak i psychikę– całość jeszcze nabiera na wadze i intensywności. Jednocześnie Shannon tym nawałem akcji nie męczy ani czytelnika, ani bohaterów. Co prawda jak zwykle wszyscy po kolei dostają w kość, z główną bohaterką przyjmującą największe cięgi na swoje plecy, jednak jestem gotowa uwierzyć, że mimo wszystko Paige jest w stanie to wytrzymać i jeszcze stawiać opór. Powtarzając się już po raz któryś: autorka pozwala swoim postaciom cierpieć, dzięki czemu łatwiej jest w całą historię uwierzyć, nawet jeśli wytrzymałość bohaterów nadal w pewnym stopniu wymaga zawieszenia niewiary. Paige nie jest tą postacią, która umiera, bo dźgnięto ją kilkanaście razy nożem, po czym na następnej stronie otrzepuje się z kurzu i przeskakuje między rozpędzonymi samochodami jak gdyby nigdy nic. Jest prawdziwym człowiekiem czynu i nie pozwala sobie na zbyt długie przemyślenia i planowanie, co nieraz skutkuje kolejnymi siniakami. Ale co innego można zrobić, jeśli zagłada jasnowidzów zagląda im w oczy?

Gdy już zwalniamy, nie jest to skutek nieprzemyślanych decyzji dotyczących fabuły, ale dostajemy informacje niezbędne dla logicznej ciągłości historii, a przede wszystkim wgląd w te sfery, które umykają w cień podczas scen ucieczek, pojedynków czy walk. Możemy lepiej poznać postaci, które nie są jedynie marionetkami zmuszanymi przez Shannon do wykonywania jej poleceń. Poznajemy zwłaszcza ich słabości, lęki, wątpliwości, które mają realny wpływ na ich stosunek do siebie i świata wokół, motywujące takie a nie inne zachowania. Poza tym „spokojne”, kameralne sceny rozmów między bohaterami wśród czterech ścian są u Shannon nieraz o wiele mocniejsze i ekscytujące niż niejeden akcyjniak. Zawsze czekam na słowne potyczki Paige i Jaxona. One nigdy nie zawodzą i aż się uśmiecham, gdy na scenę wchodzi ten niepojęty człowiek. Jest to jedna z najbardziej intrygujących postaci i choć jest on niepoczytalnym, niewartym grosza zaufania szaleńcem, którego powinnam nienawidzić całym sercem, tak jak Paige nie mogę się mu oprzeć i po prostu chłonę każde związane z nim słowo, raz po raz wpadając w sidła jego gładkiej gadki. Na pierwszy plan wysuwają się też oczywiście sceny z Paige i Arcturusem i nie jest ważne, czy dotyczą one sposobu parzenia kawy, czy są przełomem w ich relacji, na który wszyscy czekają od pierwszego tomu. Muszę też wspomnieć, że Shannon pisze najpiękniejsze sceny intymnych relacji między bohaterami: bez przesady i pośpiechu, z wyjątkowym smakiem, pozbawione jakiejkolwiek wulgarności, a jednocześnie pełne prawdziwych, silnych emocji, trzymających w napięciu od pierwszych akapitów. Na takie sceny mogę czekać te kilkaset stron czy parę tomów, bo warto. Są to najlepsze sceny romantyczne, jakie ostatnio, a prawdopodobnie jakie kiedykolwiek czytałam.

Ze swoim talentem Samantha Shannon powinna zostać ogłoszona mistrzynią żonglerki. Bezbłędnie potrafi ona mieszać i przeplatać humor z powagą, dynamikę z momentami spokojnymi, ciągle utrzymując odbiorcę w napięciu, czy to wszystko jej nie wyleci z rąk z wielkim hukiem. Wiecie co? Nie wylatuje. Wątki, które wydawało, się, że były nieistotne, a przez to porzucone bez większego rozwiązania w „Czasie Żniw”, nagle powracają. Bohaterowie poboczni, którzy przez trzy książki byli tłem i powodem do żartów, nagle stają się kluczowymi ogniwami, bez których wszystko może runąć. Uniwersum, które zaczynało od kilku ulic dawnego Oxfordu i (dosłownie) zamkniętej społeczności jasnowidzów, teraz obejmuje znaczą część Europy i tereny za oceanem. Mimo tego rozwoju i stale rosnącej stawki, Shannon nadal panuje nad tym całym chaosem, powoli i sumiennie tkając swoją historię i dołączając kolejne nitki. Jak te wszystkie wątki się jej nie plączą? Nie mam pojęcia. Ale to dopiero początek, jeszcze trzy części przed nami i już nie mogę się doczekać, co nowego autorka nam zaoferuje. Po „Końcu maskarady” niczego nie jestem pewna i nie wiem, czy jestem gotowa na to, co przyjdzie, ale wszystko przyjmę z otwartymi rękami.

Jeszcze jakiś czas temu byłabym wstrzemięźliwa w osądach i wyznaniach, tak że gdyby ktoś zapytał mnie o ulubionego autora, musiałabym dłużej zastanowić się nad odpowiedzią. Po „Końcu maskarady” utwierdziłam się w przekonaniu, że na Samanthę Shannon zawsze mogę liczyć. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i wiem, że dostanę coś naprawdę przemyślanego, dopracowanego i przede wszystkim dostarczającego mnóstwo różnorodnej, niegłupiej i niebanalnej rozrywki. Dlatego też niezmiernie cieszę się, że kolejne książki się piszą i istnieje duża szansa, że wszyscy będziemy czekać na nowość od Shannon krócej niż do tej pory, zwłaszcza na kolejny tom „Czasu Żniw”.

Jeśli cokolwiek miałoby skłonić mnie do lektury, a potem napisania dłuższego tekstu po miesiącach (nie)wymuszonej magisterką przerwy, to musiała być to kolejna, tak długo wyczekiwana część ukochanego „Czasu Żniw”. Wystarczy spojrzeć na ostatni post z grudnia: co wzięłam na tapet? Oczywiście że „Chór Świtu”. Tak więc najwyższy czas wyjść z tego letargu i– co prawda miesiące...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznijmy od tego, że zarzuca się „Chórowi Świtu” brak sensu w odniesieniu do całej serii, zwłaszcza przez brak jako–takiej akcji mającej potencjalny wpływ na rozwój wydarzeń. Czekając tyle czasu na kolejną odsłonę jednego z moich ulubionych cykli, jak najbardziej rozumiem te głosy niezadowolenia. Więc jeśli na przykład tak jak ja kilka lat temu narzekaliście na słabe tempo „Pieśni Jutra”, a seria przyciągnęła Was przede wszystkim intrygami, potyczkami i bogatym światem, istnieje szansa, że się zawiedziecie. „Chór Świtu” to tylko: z jednej strony Paige, Naczelnik i paryskie mieszkanko z zamkniętymi okiennicami, z drugiej Paige, Naczelnik i ciemny pokój w szeolskiej Magdalenie. I długie godziny rozmów. I bólu.

Nie wyobrażam sobie jednak, żeby zawartość „Chóru Świtu” dała się w jakikolwiek sensowny sposób zawrzeć w kolejnym tomie bez spłycenia nowelki i niszczenia struktury „The Mask Falling”. To prawda, w „Chórze Świtu” „nic się nie dzieje”, jednak nie uważam, żeby tomik był bezużyteczny.

W twórczości Shannon cenię przywiązanie do szczegółów. U niej nigdy nic nie jest po łebkach, na płasko. Każdy element świata przedstawionego: od bohaterów, przez panujące zasady, po warstwę językową, ma więcej głębi i sensu niż niejedna wielotomowa seria innych poczytnych autorów z gatunku YA/fantasy. „Chór Świtu” jest kwintesencją stylu autorki. W nowelce zagłębiamy się w najciemniejsze zakamarki umysłu Paige i razem z nią próbujemy przepracować traumy, jakie ją spotkały. Nie mogę sobie przypomnieć autora, który zdecydowałby się na poświęcenie aż tyle czasu na zrozumienie bohatera, pogłębienie jego charakteru. To właśnie to jest pierwszą rzucającą się w oczy różnicą między „Czasem Żniw” a innymi młodzieżówkami z dzielnymi głównymi bohaterkami. Shannon pozwala swoim postaciom cierpieć, mimo całej swojej miłości nie oszczędza ich, a przy okazji pozwala im na dojście do siebie, pokazując, że to nadal są tylko ludzie, którym może stać się coś złego. Gdyby nie ta ponad stu stronnicowa analiza psychologiczna pokazująca, z czym dokładnie Mahoney musi się zmierzyć, w czwartym tomie nasza bohaterka stałaby się kolejną niezniszczalną heroiną, o którą nawet nie warto się martwić, bo wiadomo, że nic nie może jej się stać. Z prawie rocznej niewoli, męczących i (ostatecznie) brutalnych starań o wysłuchanie, walki o wolność okupioną życiem swoim i przyjaciół, a następnie ciągnącymi się torturami nie można ot tak wstać na nogi i iść dalej. I (o zaskoczenie w świecie literatury!) Paige nie wstaje. Bo nie ma sił i musi fizycznie, a przede wszystkim psychicznie wszystko poukładać na nowo. I o tym jest „Chór Świtu”: nowelka, o której wielu nawet nie pomyślałoby pomyśleć.

Mimo że nie była to lektura najprzyjemniejsza i najbardziej angażująca ze wszystkich dotychczas dostarczonych przez Shannon, mam do „Chóru Świtu” niezwykły szacunek i podziw. Myślę, ze po pewnym czasie ta sympatia nawet wzrosła, stąd może ta pozytywna opinia i potrzeba wzięcia nowelki w obronę. Jakby nie patrzeć jest to świetny wstęp do czwartego tomu, który nie byłby tak dobry, gdyby został w niego wkomponowany. Czas pokaże, czy mam dobre przeczucie i czy na wiosnę moja opinia o „Chórze Świtu się nie zmieni. Zostało czekać do 19 maja, na którego Wydanictwo SQN ogłosiło polską premierę „The Mask Falling”.

Jeśli jednak to, co wyżej napisałam dalej do Was nie przemawia, może warto wspomnieć o ostatnim: czymś, co mnie na pewno skłoniłoby do sięgnięcia po książkę: Paige i Arcturus, sami na 126 stronach. Tak długiego, nieprzerwanego i głębokiego spojrzenia na ich skomplikowaną relację nie ma i prawdopodobnie długo nie będzie, a ja uwielbiam ich wątek, więc wszyscy fani Arcturusa: nie ma na co czekać.

Zacznijmy od tego, że zarzuca się „Chórowi Świtu” brak sensu w odniesieniu do całej serii, zwłaszcza przez brak jako–takiej akcji mającej potencjalny wpływ na rozwój wydarzeń. Czekając tyle czasu na kolejną odsłonę jednego z moich ulubionych cykli, jak najbardziej rozumiem te głosy niezadowolenia. Więc jeśli na przykład tak jak ja kilka lat temu narzekaliście na słabe tempo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Obsidio. The Illuminae Folder_03 Amie Kaufman, Jay Kristoff
Ocena 7,9
Obsidio. The I... Amie Kaufman, Jay K...

Na półkach: ,

Od jakiegoś czasu jest tak, że na przełomie czerwca i lipca moje myśli zawraca jedna konkretna seria. W tym roku prawdopodobnie stało się to po raz ostatni, gdyż 19 lipca światło dzienne ujrzała polska wersja ostatniego tomu trylogii „Illuminae Files” czyli „Obsidio”.

W tym momencie muszę ostrzec tych, którzy mają dopiero zamiar zapoznać się z serią i unikają wszelkich spoilerów jak ognia. Jeśli nie chcecie nic wiedzieć o fabule „Obsidio”, nie czytajcie recenzji, a przynajmniej akapitów oznaczonych soczystym [SPOILERY].


Asha Grant miała pecha, wybierając Kerenzę IV jako miejsce, do którego ucieknie przed przeszłością. Nie dość, że tylko cudem uszła z życiem podczas inwazji BeiTechu na nielegalną kolonię, to jeszcze chłopak, o którym tak usilnie próbowała zapomnieć, przybywa na jej planetę wraz z okupantami. Tymczasem zdziesiątkowana kolonia okazuje się być jedynym ratunkiem dla ludzi, którzy siedem miesięcy wcześniej z niej uciekali. Uwięzieni po złej stronie kosmosu ocaleni z Hypatii i Heimdall muszą jak najszybciej wrócić na Kerenzę by przeżyć, opowiedzieć swoją historię i domagać się sprawiedliwości. A przeszkadzać w tym będą tradycyjnie: przeludnione statki kosmiczne, skonfliktowane dowództwo i… AIDAN.

„Obsidio” miało potencjał, by wyrwać się ze schematu, który zarzucano „Illuminae” i „Geminie”. Była to na przykład jedyna szansa, by osadzić akcję na twardej ziemi, a nie w kosmosie, gdzie bohaterowie zamiast walczyć o życie w zamkniętej przestrzeni promów, muszą przechytrzyć okupantów: walczyć o swoje lepsze życie, a przynajmniej o uprzykrzenie życia BeiTechowi. Do tego główni bohaterowie postawieni są po dwóch stronach barykady i można się spodziewać, że w jakiś sposób trzeba doprowadzić do sytuacji, w której łączą siły. Finalnie mogło z tego wyjść coś w stylu „Kosogłosa” Suzanne Collins, który znacznie różni się od swoich poprzedniczek i nawet jeśli nie była to moja ulubiona część, to wnosiła pewnego rodzaju urozmaicenie do znanego czytelnikowi świata. Niestety „Obsidio” poszło w nieco inną stronę, która w tym przypadku jest spodziewana i powtarzalna, czego bardzo żałuję.


W tym miejscu właściwie mogłabym skierować Was do poprzednich dwóch recenzji i zamknąć temat, ponieważ problem jest niestety ten sam, co ostatnio. Znowu wrócę tu do psioczenia o „Geminie” i „Starbound”. Głównym problemem finału „Illuminae Files” jest stałe powracanie do poprzednich części, które nie pozwala na rozwinięcie fabuły „Obsidio” samej w sobie. Mam wrażenie, że dużo więcej czasu poświęcono znanym już bohaterom, zwłaszcza Ezrze i Kady, a Asha i Rhys, którzy powinni wieść prym w tej części, istnieją w książce tylko dlatego, że tak trzeba, żeby trzymać się schematu. Niestety, nie robi to dobrze ani nowym bohaterom, którzy są jednowymiarowi i bez charakteru, ani tym już znanym, ponieważ dalej nie wiemy o nich nic. Jest to wielka szkoda, bo każdy z siedmiu członków Grupy Illuminae, a także bohaterowie poboczni, jak choćby Leanne Frobisher- jakby nie było: główna antagonistka, i świeżo poznana Katya Kowalska to postacie o ciekawie zarysowanym charakterze i jeszcze ciekawszej przeszłości. Niestety mam wrażenie, że autorzy zachłysnęli się pomysłem na narrację, a potencjału postaci nie zdążyli albo nawet nie próbowali wykorzystać.

[SPOILERY]
Od lektury minęło w sumie niewiele czasu, a ja już nie pamiętam z „Obsidio” nic prócz najgłówniejszych wydarzeń. Niestety przy nich też nie mogę powiedzieć, że były wyjątkowo ekscytujące czy świeże. Były po prostu ważniejsze dla fabuły, ale zupełnie nie zaskoczyły. A to dlatego, że autorzy stosują dokładnie te same cliffhangery co zawsze. W momencie, gdy po raz kolejny czyta się, że któryś z głównych bohaterów podejmuje idiotyczną, brawurową i potencjalnie śmiertelną decyzję, przestaje się zwracać na to uwagę, gdyż i tak wiadomo, że Kristoff i Kaufman w jakiś sposób uratują naszych ulubieńców, abyśmy nie musieli oglądać zbytecznej, rozrywającej serduszko tragedii. W ramach rekompensaty zawsze można dodać kolejny napad szaleństwa AIDANA, który wpadnie na pomysł zamordowania tysięcy niepotrzebnych bezimiennych ludzi. Czy moje słowa można uznać za spojler? Jeśli jesteście ludźmi, którzy znają poprzednie dwie części, to prawdopodobnie i tak się tego spodziewacie. A mnie, nie ukrywam, cały ten schemat już trochę denerwuje i nudzi i nie mam ochoty zbyt się rozdrabniać nad sytuacją.

[SPOILERY]
Problem jest też taki, że główny zwrot akcji „Obsidio” wypada bardzo blado w porównaniu z poprzednimi częściami. W „Illuminae” plot twistów było naprawdę sporo, choćby kulminacyjna, samobójcza akcja Alexandra. „Gemina” miała swoje światy równoległe, których tak się obawiałam w kontynuacji (niepotrzebnie, bo temat praktycznie w ogóle nie wraca). A w „Obsidio”? Owszem, jest ostateczne starcie między BeiTechiem a ocalałymi, gdzie szala zwycięstwa kilkukrotnie zmienia pozycję, ale nie jest ono bardziej ekscytujące niż pojedynki z poprzednich tomów. Zaskakująco przeciętne jak na finał tak rozdmuchanej, brawurowej historii. Już zapisy ze sprawy sądowej z początku i końca „Geminy” mają w sobie więcej emocji niż kulminacja, która powinna wgnieść czytelnika w fotel i rozmazać po podłodze.




Dużo mniej istotnym, a jednak bardzo mnie denerwującym aspektem tej książki jest jej oprawa graficzna. Co jak co, ale nie myślałam, że przy tej serii będę narzekać na warstwę wizualną, która skradła serce czytelnikom na całym świecie i aż prosi się o ciągłe sesje zdjęciowe. Nawet nie wiecie, jaką miałam minę, gdy okazało się, że „Obsidio” nie pasuje do poprzednich tomów. Zrozumiałabym, gdyby seria była wznowiona po latach przez inne wydawnictwo, jednak tutaj książki były wydawane z roku na rok. Co gorsza, ta zmiana nie jest wcale tak znacząca, co jeszcze bardziej mnie denerwuje. Czy nie można było zostać przy białej okładce, zamiast wrzucać ten co prawda ciekawy, ale zupełnie niepasujący do całokształtu odcień ciepłej szarości? Jak ja mam teraz ładne zdjęcie na Instagrama zrobić?


Trochę szkoda, że „Obsidio” trzyma aż tak równy poziom całej serii. Co prawda dziwne byłoby stwierdzenie, że przy gorszej jakości książka i cała trylogia tylko by zyskała, ale brak jakichkolwiek znaczących różnic między tomami rozczarowuje i przede wszystkim nudzi. Książki „Illuminae Files” to potężne cegły, które dodatkowo nie ułatwiają czytania swoją warstwą wizualną. Jeśli do tego dochodzi monotonna, pseudodynamiczna fabuła, można się od serii odbić. Dlatego nie mogę niestety powiedzieć, że czytanie całości bez żadnej przerwy między tomami była niezwykle fascynująca. Myślę, że przy lekturze trzymały mnie przede wszystkim moje przyzwyczajenia czytelnicze, a także świadomość, że trudno będzie wrócić do serii po dłuższej przerwie ze względu na jej oryginalny sposób narracji.

Zawsze jestem zdania, że jeśli jest się ciekawym, to trzeba spróbować. Dlatego jeśli nie czytaliście do tej pory żadnej części, warto zacząć „Illuminae” i sprawdzić na własnej skórze, a potem ewentualnie kontynuować lub porzucić serię. Osobom, które zawiodły się na „Geminie”, ale pokładały nadzieje w trzeciej części, lekturę „Obsidio” raczej odradzam. Nie znajdziecie tu nic nowego.

Od jakiegoś czasu jest tak, że na przełomie czerwca i lipca moje myśli zawraca jedna konkretna seria. W tym roku prawdopodobnie stało się to po raz ostatni, gdyż 19 lipca światło dzienne ujrzała polska wersja ostatniego tomu trylogii „Illuminae Files” czyli „Obsidio”.

W tym momencie muszę ostrzec tych, którzy mają dopiero zamiar zapoznać się z serią i unikają wszelkich...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Gemina. Illuminae Folder_02 Amie Kaufman, Jay Kristoff
Ocena 8,1
Gemina. Illumi... Amie Kaufman, Jay K...

Na półkach: ,

„Illuminae” nie sprawiło, że myślałam o tej serii przez cały rok, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Szczerze, dość szybko przeszłam po książce do porządku dziennego. Jednak gdy ogłoszono wznowienie akcji- tym razem z „Geminą”, od razu zamówiłam swój zestaw i wręcz nie mogłam się doczekać, aż złapię książkę w swoje ręce.


Kosmiczna jednostka badawcza Hypatia, która cudem uratowała się z ataku BeiTechu kieruje się w stronę stacji skoku Heimdall, by przenieść się bliżej centrum galaktyki i móc poinformować świat o zamachu. Ale nie ona jedyna kieruje się w stronę stacji. BeiTech nie może pozwolić, by wszechświat poznał prawdę. Świętowanie dnia Terry, do którego przygotowują się pasażerowie Heimdall zmienia się w koszmar, a uratować ich mogą tylko córka kapitana stacji Hanna Donnelly i Nik Malikov- pasażer na gapę, kryminalista i członek mafii.


Jak wspomniałam, „Illuminae” ani mnie specjalnie nie grzało, ani ziębiło. Natomiast zdecydowanie przygotowało na kolejne części, bo „Geminę” czytało mi się o wiele szybciej, a przede wszystkim o wiele przyjemniej. Wydaje mi się, że może to być właśnie kwestia przyzwyczajenia, ale też czasu, w jakim rozgrywa się cała powieść. Jest to nie więcej niż jeden dzień, więc między wydarzeniami się po prostu płynie i łatwiej było mi się we wszystkim rozeznać. To, czy w ogóle możliwe jest, żeby tyle wydarzyło się w 24 godziny, to już inna sprawa. „Gemina” po prostu nie dała mi czasu na to, by się długo wdrażać. Powiedziała: „Ryśka, masz tylko dobę, nie ma czasu Ci wszystkiego tłumaczyć”. I ja to przyjęłam i bardzo dobrze na tym wyszłam.



Forma raportów, przesłuchań i zapisów z kamer technicznych nadal nie jest tak bogata jak narracja prowadzona z centrum wydarzeń: z perspektywy lub bezpośrednio przez bohatera. Akcja jednak na tyle wciąga, że zwłaszcza po przygotowaniu w postaci lektury pierwszej części nie zwraca się na to uwagi i odrzuca się na bok ten brak silnych, osobistych emocji. Poza tym jest to, jak się okazuje, świetne narzędzie do tworzenia napięcia i wprowadzania elementów zaskoczenia, często takich, o których w ogóle czytelnik by nie śnił. Czy mogę powiedzieć, że historia jest oryginalna? Absolutnie nie, jednak autorzy potrafią dość zgrabnie operować, by nie zanudzić czytelnika, a czasem zaskoczyć go zwrotem akcji o 180 stopni. Obawiam się tylko kierunku, jaki obrała „Gemina”, bo na poruszonych wątkach już niejedna seria i niejeden autor się wyłożył. Lepiej, żeby „Obsidio" obrało inny temat przewodni albo naprawdę przyłożyło się do przedstawienia w pełni logicznego myślenia.


Mimo wszystko nie można nie zauważyć, że „Gemina” opiera się DOKŁADNIE na tych samych schematach co poprzednia część. Praktycznie z zegarkiem w ręku można odhaczać kolejne elementy historii. Konfrontacja głównych bohaterów: check. Spektakularny początek akcji: check. Pierwszy, drugi, trzeci zwrot akcji: check. Zakończenie książki w połowie konwersacji: check. Nie dziwię się zarzutom, że „Gemina” jest niejako kalką „Illuminae”, bo niestety nią jest. Dlatego też rozumiem, że dla niektórych może być odgrzewanym kotletem i totalnym zawodem, zwłaszcza jeśli porwała ich właśnie ta świeżość i niecodzienność zarówno formy jak i fabuły. W moim przypadku tak się nie stało, przede wszystkim dlatego, że to przy pierwszej części historia mi odrobinę uciekła i nie byłam nią oczarowana na sto procent. Niestety nie zaskakuje ani stylem, ani formą. Ratować ją mogą tylko „nowi” bohaterowie, „nowe” miejsce akcji i „nowa” fabuła. Myślę- i dla niektórych może to być niestety zła wróżba, że „Obsidio” będzie kontynuowało ten schemat i będzie wyglądało jak dwie poprzednie części. Już wam mówię dlaczego.





Solowa twórczość Kristoffa do tej pory mi umykała. Z Kaufman mam za to przeszłość bogatszą o serię „Starbound” współtworzoną z Meagan Spooner. I w tamtej serii jest identyczny „problem”. To znaczy każda książka zbudowana jest na tym samym planie, zmieniają się jedynie główni bohaterowie, którzy i tak w ostateczności nie różnią się od siebie niczym prócz jakichśtam definiujących ich cech czy elementów życiorysu. W sensie każdy z nich ma do opowiedzenia jakąś historię, reprezentuje różne wartości i podejmuje swoje decyzje, ale na tym podstawowym poziomie oni wszyscy są podobni: bardzo odważni, śmiali, wygadani, z podobnym poczuciem humoru. W „Illuminae” jest i będzie identycznie. Co więcej: schematy tej serii i „Starbound” też są łudząco podobne, powiedziałabym nawet że bliźniacze. Oś historii jest różna, natomiast świat zbudowany wokół niej i historia tocząca się wokół tego jednego problemu jest taka sama. „Starbound” i „Illuminae Files” to mogłoby być jedno uniwersum. Dlatego zastanawiam się, ile w „Geminie” i całym cyklu jest z twórczości Kristoffa, a ile z Kaufman. Bo po książce nie czuć, by miała dwóch autorów- i bardzo dobrze, bo nie ma nic gorszego niż nierówny styl i wewnętrzny konflikt w książce. Z drugiej strony brakuje mi tego męskiego pierwiastka, bo gdybym miała obstawiać w ciemno, powiedziałabym, że jest to seria zdecydowanie napisana przez kobietę. Sięgnęłam po „Illuminae” między innymi ze względu na „Starbound”. Jeśli lubicie ten klimat, to obie serie nawzajem Wam polecam, chociaż radziłabym je czytać w lekkim odstępie czasowym, bo możecie się po prostu znudzić jak każdym wałkowanym w literaturze motywem. I wyrokuję, że tak jak przy trylogii „Starbound” hype skończył się na pierwszym tomie, tak i z „Illuminae Files” entuzjazm może spadać z każdą kolejną częścią (na całe szczęście dla serii jest ich tylko trzy).


W moim przypadku „Gemina” okazała się miłym zaskoczeniem, bo mimo że nie wyczekiwałam jej zbyt intensywnie, okazała się przyjemną lekturą i powiedziałabym nawet, że dzięki niej cała seria zyskała w moich oczach. Przez historię się płynie, choć dalej zalecam czytanie fragmentów raczej dłuższych niż krótszych, żeby nie wybijać się z atmosfery. Forma i wydanie książki może nie zaskakuje, ale dalej zachwyca jak przy poprzedniej części, zwłaszcza rysunki z pamiętnika (btw. projektu Marie Lu). Cenię za spójność serii w stylu. Mam tylko nadzieję, że rzeczywiście jest to kwestia oryginalnego stylu Amie Kaufman, a nie tylko „umiejętność” pisania jednej historii. Żeby to ocenić czekam na „Obsidio” a także na kolejne projekty obu autorów, bo jak na razie robią całkiem dobrą robotę.

Czy „Gemina” się Wam spodoba, to zależy od tego, jak bardzo i za co polubiliście „Illuminae” oraz czego byście oczekiwali od kontynuacji. Jeśli chcecie kontynuacji historii i formy z pierwszej części to powinniście „Geminę” polubić. Jeśli czekacie na kolejne odkrycie fabularne czy stylistyczne, jeśli czekacie na zaskakujący powiew świeżości, możecie się od książki odbić.

„Illuminae” nie sprawiło, że myślałam o tej serii przez cały rok, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Szczerze, dość szybko przeszłam po książce do porządku dziennego. Jednak gdy ogłoszono wznowienie akcji- tym razem z „Geminą”, od razu zamówiłam swój zestaw i wręcz nie mogłam się doczekać, aż złapię książkę w swoje ręce.


Kosmiczna jednostka badawcza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Illuminae. Illuminae Folder_01 Amie Kaufman, Jay Kristoff
Ocena 8,2
Illuminae. Ill... Amie Kaufman, Jay K...

Na półkach: , ,

Moondrive i wydawnictwo Otwarte ma szczęście do książek, o których głośno robi się jeszcze przed ich wydaniem. Wcześniej było to choćby „W ramionach gwiazd”, które urzekając swoją przepiękną okładką, zachęciło polskich odbiorców do głośnych apeli o wydanie polskiej wersji. Podobnie było i z „Illuminae”, sławy książce dodała też akcja zorganizowana przez samo wydawnictwo, która rozbudziła skrajne emocje i żywe dyskusje w czytelniczym światku. W dobie Patronite’a i bezpośredniego wspierania twórców są one trochę dziwne, ale najważniejsze jest to, że akcja odniosła spektakularny sukces i doprowadziła do wydania książki w Polsce. Potem zostało już tylko chwalenie się swoim egzemplarzem, a także chwalenie wydawnictwa za piękną oprawę itd. A przede wszystkim zostało czytanie. Jak radzi sobie „Illuminae” po lekturze? Ja bym powiedziała, że równie gorąco i równie skrajnie, co akcja promująca.

Jeszcze rano Kady wydawało się, że zerwanie z Ezrą to bardzo ważna decyzja w jej życiu, jednak kilka godzin później okazuje się być nieistotną błahostką. Ich planeta zostaje zaatakowana przez wrogą korporację- BeiTech. Ocalałych uciekinierów ewakuują trzy statki kosmiczne. I pół biedy, gdyby na tym historia się kończyła. Niestety, Bei-Tech nie odpuści, póki nie zatrze wszelkich śladów inwazji, na jednym ze statków wybucha nieznana epidemia mieszająca pasażerom w głowach, sztuczna inteligencja mająca chronić flotę wpada w szał spaczonej opiekuńczości, a ekipa ratunkowa tylko sprawia pozory panowania nad sytuacją. Wygląda na to, że chcąc nie chcąc, Kady i Ezra należą do grupy niewielu, którzy mogą powstrzymać zbliżającą się nieuchronnie masakrę.

Od czasu, gdy odłożyłam przeczytane „Illuminae”, minęło już sporo czasu, a ja codziennie obiecywałam sobie, że w końcu napiszę coś o tej książce, ale ostatecznie nie mogłam się za to zabrać. Prawdopodobnie było tak dlatego, że szczerze mówiąc, nie mam o niej jednoznacznej opinii. Przez cały czas wahałam się między uwielbieniem a znienawidzeniem jej i teraz trudno mi w kilku słowach osądzić, jak to z „Illuminae” jest: zwłaszcza że naprawdę chciałam, by powieść okazała się przełomem.

Jak już wspomniałam o części wizualnej, to po prostu odhaczmy to na samym początku. Oprawa graficzna jest przepiękna i niezwykle klimatyczna. Równie dobrze powieść mogłaby zostać wydana w formie teczki z luźnymi kartkami (osobiście nie miałabym nic przeciwko jakiejś specjalnej edycji w tym stylu). Dla ludzi, których obrazki w tekście rozpraszają, książka rzeczywiście może być trudna w odbiorze. Jednak warto podkreślić, jak przemyślana w swoim uroku jest całość. „Illuminae” to nie jest tekst z bezsensownymi obrazkami wrzuconymi gdzie popadnie. Tak naprawdę wszystko jest sformalizowane, zgodne z kodem, jaki narzucony został na samym początku, który pozwala odnaleźć się w niecodziennej narracji. Nie mówię tu tylko o schematach statków kosmicznych, które aż przytłaczają swoją szczegółowością, ale o oprawie poszczególnych „rozdziałów”. Każdy rodzaj dokumentu zawartego w aktach: czy jest to zapis z chatu, transkrypcja zapisu audio, czy raporty i oficjalna korespondencja, ma swój unikalny wygląd, co zdecydowanie ułatwia zrozumienie fabuły i w pewnym sensie przygotowuje na zmianę stylu pisania. Gdyby tego zabrakło, „Illuminae” stałoby się jednym pięciusetstronicowym bełkotem, którego nie sposób byłoby rozszyfrować. Muszę też przyznać, ze rozszyfrowywanie ocenzurowanych przekleństw także sprawia niemałą przyjemność.

Do narracji w „Illuminae” - o ile w ogóle można o takiej mówić- trzeba się przyzwyczaić, co sprawiło mi nie lada problem. Tak naprawdę z typowym sposobem prowadzenia akcji spotykamy się tylko wtedy, gdy książkę przejmuje AIDAN, a że jest to jakby nie było tylko kłębek kabli obdarzonych sztuczną inteligencją, to też nie ma czego spodziewać się normalności. Jest to jednocześnie niezwykła przygoda, niepowtarzalny klimat i tchnienie świeżości, jednak teczka z raportami nie pozwoliła mi w pełni doświadczyć akcji, jaka działa się na Alexandrze, Hypatii i Copernicusie. To wszystko było takie wyprane z emocji, bardzo pośrednie, statyczne- o dziwo nawet w bardziej ekscytujących momentach. Wydaje mi się, że zmarnowałam w jakiś sposób połowę książki przez to, że nie mogłam się wbić w fabułę, przysypiałam i odkładałam lekturę po trzydziestu stronach. Tym razem możliwość przerwania czytania niemal w każdym momencie ze względu na krótkie „rozdziały” książce tylko szkodzi. „Illuminae” wymaga czytania ciągiem, wejścia w ten świat bez żadnych kompromisów, odizolowania się w pełni od świata zewnętrznego. Gdy już przemogłam tę słabość, czytanie poszło z górki. A może to książka po prostu stała się lepsza. Może to typowa narracja, nawet ta przesadnie poetycka i prowadzona przez komputer, po prostu była mi potrzebna. Ważne, że ostatnie pięćdziesiąt stron jest tak intensywne, że nie można się od lektury oderwać, nawet jeśli by się chciało, a ostatnie dziesięć zapowiada co najmniej bardzo dobrą kontynuację.

W całej książce brakuje mi trochę bohaterów. Kady, Ezra i kilka pomniejszych postaci daje radę, powiedziałabym nawet, że ich polubiłam, ale mimo tych kilkuset stron w sumie niewiele mogę o nich powiedzieć. Tak naprawdę jedynymi momentami, gdzie dowiadujemy się o nich czegokolwiek, to zapisy ich rozmów, które według mnie były jedną z najlepszych części całej książki. Bardzo podobało mi się czytanie ich wiadomości, ze wszystkimi błędami ortograficznymi, emotkami i nadużywaniem Casp Locka- czułam się, jakbym rzeczywiście brała udział w jakimś grupowym chacie z kolegami. Tylko że to są tylko słowa, a ludzi mamy przecież oceniać po czynach. Zabrakło mi historii Kady i Ezry, kilku faktów z życia, kilku sytuacji, które stworzyłyby te postacie. Chciałabym dowiedzieć się o nich czegoś więcej, przydałoby się coś, co sprawiłoby, że przestaliby być znajomymi z internetu, a stali się dobrymi znajomymi, a kto wie, może i prawdziwymi przyjaciółmi.

To się chyba nazywa love-hate relationship, prawda? Z jednej strony „Illuminae” bardzo mnie zawiodło, zwłaszcza tym, że nie okazało się tak dobre, jak tego oczekiwałam. Z drugiej jednak strony wiele rzeczy tu zagrało. Główni bohaterowie nie męczą, wręcz są bardzo przyjemni i słodko przeżywa się tę rozłąkę niby ex- partnerów, z drugiej strony są oni nieco płascy. Akcja z każdą kolejną chwilą przyspiesza, by w finale wybuchnąć niczym supernowa, ale nie zawsze wszystko da się odczuć z taką mocą, jakby się tego chciało. Styl pisania jest bardzo rzadko spotykany, co nadaje niesamowity klimat, trzeba jednak włożyć w czytanie dużo zaangażowania, a czasami wręcz wysiłku. No i zapowiada się bardzo ciekawa kontynuacja, która jednak może powielić niedociągnięcia pierwszej części. Bez wątpienia warto się z książką zapoznać, choćby dla zwykłej odmiany. A ja zastanowię się, czy to, co wyniosłam z lektury wystarczy, by powalczyć o miano Książki bądź Odkrycia Roku 2017.

Moondrive i wydawnictwo Otwarte ma szczęście do książek, o których głośno robi się jeszcze przed ich wydaniem. Wcześniej było to choćby „W ramionach gwiazd”, które urzekając swoją przepiękną okładką, zachęciło polskich odbiorców do głośnych apeli o wydanie polskiej wersji. Podobnie było i z „Illuminae”, sławy książce dodała też akcja zorganizowana przez samo wydawnictwo,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy w tamtym roku przeczytałam „Dwór cierni i róż”, błagałam wręcz, by seria miała co najmniej siedem tomów- po jednym na każdy dwór. Nie będę owijać w bawełnę: po przeczytaniu drugiej części cieszyłabym się, gdyby rzeczywiście była to tylko trylogia. A wszystko w sumie z jednego powodu.

Feyra wygrała pojedynek o swoją miłość i wolność Prythianu, okupiła go jednak wysoką ceną. Zwycięstwo nad Amaranthą i wizję wieczności u boku ukochanego przysłaniają koszmary nocne oraz poczucie winy. Spokój burzy również układ, jaki dziewczyna zawarła z księciem Dworu Nocy, który zaczyna domagać się swojej części umowy.

„Dwór mgieł i furii” zniszczył całą atmosferę z poprzedniej części. Pod względem fabuły nie jest tak źle, akcja rozwija się w przyjemnym tempie, które z każdą stroną rośnie i prowadzi do ekscytującego punktu kulminacyjnego. Mimo to powieść czytałam o wiele dłużej niż się spodziewałam. Powiedziałabym nawet, że ją męczyłam i tylko czekałam aż się skończy, żeby napisać soczystą recenzję, za którą fani Maas mnie zjedzą żywcem. A rzeczą, która tak uprzykrzyła mi czytanie tej z założenia ciekawej historii, jest sposób, w jaki autorka zrujnowała bohaterów.

Z postaci poznanych w ACOTARze nie zostało praktycznie nic i bardzo trudno uwierzyć w aż tak drastyczną zmianę. Co prawda po tym, co przydarzyło się Feyrze, trudno się dziwić, że dziewczyna się zmieniła, mimo to jest bardzo niespójna i trochę irytująca. Na nic nie może się zdecydować, w jednej chwili zmienia swoje nastawienie do całego świata prawie bez żadnego wyjaśnienia. Już na początku ACOMAFu doznajemy szoku, bo ta, której w życiu brakowało opiekuna, spokoju, chleba i farb, staje się tą, która nie dba o zbytki, cierpi na wstręt, a wręcz fobię w związku z malowaniem, a przede wszystkim pragnie wolności i niezależności. Nie mija jednak dużo czasu, by książka zmieniła się w wywody o przepięknych sukniach, zamkach i klejnotach i niezrównanemu pragnieniu tworzenia obrazów. Mam z nią podobny problem, co z Cealeną: obie nie są zdecydowane, w dodatku okazuje się, że nie dość, że są piękne, odważne i pełne empatii, to jeszcze niezwykle utalentowane i wyjątkowe na cały świat. Ale Feyra to pół biedy. Zajmijmy się bohaterami męskimi.

Nie rozumiem ludzi, którzy w pierwszej części nienawidzili Tamlina, za to w drugiej zakochali się w Rhysandzie. Przecież oni dosłownie zamienili się charakterami! Do pewnego momentu rozumiałam zmianę w Tamlinie, z każdą kolejną stroną było jednak coraz gorzej. Mając na podorędziu bad boya Rhysa, Maas musiała jakoś zniechęcić czytelnika do księcia Dworu Wiosny i zrobiła to w najgorszy, najbardziej prymitywny sposób, zaczynając od argumentu w stylu: „Tamlin taki niedobry, bo morduje małe kotki”, a kończąc już na kompletnie idiotycznym plot twiście, który nie miał prawa bytu aż do momentu pojawienia się na kartach powieści. Ci, którzy czytali już obie części: czy w którymś momencie było zasugerowane coś o jego intencjach? Może jestem ślepa albo kartki mi się skleiły.

Najbardziej jestem jednak wkurzona na Rhysanda. „Dwór cierni i róż” wykreował go na tyrana, który lubi się bawić ludźmi i patrzyć na ich strach i ból, manipulatora, który swoją charyzmą i siłą przekona każdego do swoich racji, mężczyznę, z którym nie chciałoby się stanąć twarzą w twarz, a który jednak przyciąga. W „Dworze mgieł i furii” okazał się nadopiekuńczą ciepłą kluchą z lekko ciętym językiem, jak każdy bad boy w średniawej młodzieżówce. Naprawdę liczyłam na to, że okaże się jakimś psycholem, który przekona do siebie Feyrę w jakiś nietypowy, podstępny sposób albo po prostu przeciągnie ją na swoją stronę siłą, a on nawet nie musiał się starać: wystarczyło chwilę poskakał wokół niej jak Tamlin w ACOTARze. Jest tak nudny i dobry do szpiku kości, że jego żarty, groźby i gierki nawet nie robią wrażenia. No i oczywiście jest poszkodowany przez los, ale dźwiga to brzemię dla dobra swego ludu i jak każda misska pragnie pokoju na świecie. Dopuszczałam możliwość, że po ACOMAFie zmienię swój ship, ale wiecie co: weźcie sobie tego Rhysa, ja z chęcią go sobie odpuszczę.

Jakby tego było mało, „Dwór mgieł i furii” jest praktycznie odcięty od poprzedniej części, a właściwie to pierwszy tom nie jest za bardzo potrzebny. Dlaczego? Oprócz głównego tropu, a raczej jego części, wszystko w ACOTARze okazuje się być kłamstwem i bujdą na resorach. Co lepsze wytłumaczone jest to w jednym rozdziale drugiej części. Podkreślam: JEDNYM na sześćdziesiąt dziewięć. Fabuła ponad pięciusetstronicowej książki jest powtórzona i na nowo opowiedziana na kilkunastu stronach chamskiej retrospekcji. Trochę słabo, prawda?

„Dwór mgieł i furii” bardzo mnie zdenerwował. Prawdopodobnie książka nie jest aż tak zła, ale po prostu nie mogę przeboleć, co autorka zrobiła z bohaterami, których tak bardzo polubiłam w pierwszej części. Przez całe to zamieszanie w ogóle nie mogłam cieszyć się historią, która przecież nie jest słaba. Nawet nie wiem, kiedy przemknęła mi kulminacja ACOMAFu, która zresztą też mi napsuła krwi, koląc w oczy brakiem logiki wobec pierwszej części, będąc tylko wymówką do rozwiązań, jakie znalazły się w tym tomie. Najgorsze jest jednak to, że psuje mi wspomnienia o „Dworze cierni i róż”. Jest tak, jak ze „Szklanym tronem”: początkowo miałam bardzo dobre odczucia i duże oczekiwania, a z każdym kolejnym tomem jest coraz gorzej. Główne bohaterki, które na początku intrygują i wzbudzają sympatię, stają się irytujące i miałkie. Próba stworzenia zawiłych wątków miłosnych kończy się tym, że każdy kolejny wybranek jest gorszy od poprzedniego, a i akcja przestaje powalać na kolana. Co do osławionych scen erotycznych: dużo ich nie uświadczycie, więc jeśli obawiacie się, że zza rogu wyskoczy Christian Grey, to wystarczy ominąć jeden lub dwa rozdziały, które i tak nic oprócz nadmuchanych kontrowersji nie wnoszą. Oczywiście przeczytam trzeci tom, bo głupio byłoby kończyć serię na chwilę przed finiszem, ale tym razem podejdę do książki ze zdecydowanie większą rezerwą. Nie chcę, żeby najlepsza książka roku stała się kompletnym gniotem.

Gdy w tamtym roku przeczytałam „Dwór cierni i róż”, błagałam wręcz, by seria miała co najmniej siedem tomów- po jednym na każdy dwór. Nie będę owijać w bawełnę: po przeczytaniu drugiej części cieszyłabym się, gdyby rzeczywiście była to tylko trylogia. A wszystko w sumie z jednego powodu.

Feyra wygrała pojedynek o swoją miłość i wolność Prythianu, okupiła go...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Republika jest na najlepszej drodze do odzyskania równowagi, gdy znowu coś staje na przeszkodzie do upragnionego spokoju. Kolonie Amerykańskie oskarżają kraj o wywołanie groźnej epidemii. Jeśli Republika nie dostarczy antidotum na czas, Kolonie gotowe są przerwać zawieszenie broni. Drogi Daya i June znowu się krzyżują. Czy po raz kolejny będą gotowi zrezygnować ze wszystkiego, o co tak mocno walczyli? Na amerykańskim kontynencie jeszcze nigdy nie było tak gorąco.

Fabularnie nie wiedziałam, czego się po „Patriocie” spodziewać. Poprzedni tom skończył się w takim momencie, że możliwe było wszystko. I szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, jak trzecia część wpasowała się w fabułę poprzednich dwóch części, które tworzyły zwartą i wydawałoby się, że zamkniętą całość. Widać, że Lu wszystko skrzętnie zaplanowała i tak poprowadziła akcję całej trylogii, by na żadną część nie zabrakło momentów zapierających dech w piersiach. Całość jednocześnie mnie zdruzgotała, jak i usatysfakcjonowała. Zwłaszcza przez końcówkę, która złapała za gardło i wycisnęła łzy, mimo że ją sobie zaspoilowałam, zaglądając na ostatnie strony przed czasem.

Postaciom z „Legendy” po prostu nie da się kibicować. Daya i June pokochałam od pierwszych stron „Rebelianta” i ani przez chwilę w nich nie zwątpiłam, jedynie od czasu do czasu nie mogłam być pewna co do ich zamierzeń. Między finałem „Wybrańca” a początkiem „Patrioty” mija osiem miesięcy, bohaterowie znaleźli się w zupełnie innej sytuacji niż dotychczas, oboje wydorośleli, a jednocześnie dalej są tacy sami. Naprawdę można w nich uwierzyć, nie są krystaliczni, a przez to płascy. Składają się ze swoich niebywałych umiejętności, sukcesów i sławy, ale jednocześnie nie są pozbawieni wad, słabości i porażek. Tyczy się to zresztą wszystkich innych bohaterów oprócz głównej pary. Nikt tutaj nie jest płaski i czarno-biały: albo dobry, albo zły. W niektórych momentach żałowałam lub podziwiałam, nawet kibicowałam tym najgorszym, najpodlejszym. Marie Lu w punkt przedstawiła mnóstwo spraw i konfliktów, które rzadko kiedy pojawiają się w książkach przeznaczonych dla młodzieży. „Patriota” zarysowuje relacje syna z ojcem-tyranem, ślepe oddanie mylone z patriotyzmem, czy podświadome przywiązanie do ojczyzny, która nie jest rajem na ziemi.

No właśnie, raj na ziemi. Rzadko kiedy można spotkać w młodzieżowych dystopiach świat, gdzie żadna alternatywa nie jest dobra. Zwykle jest tak, że trawnik jest zieleńszy po drugiej stronie płotu, nawet jeśli jego właściciel jest równie nienormalny, co ten po naszej stronie. W „Patriocie” jest odrobinę inaczej. Każde miejsce w Republice i poza nią przeraża i obrzydza. W poprzednich częściach Marie Lu ukazała nam świat w Koloniach, który kryje swoje prawdziwe oblicze za maską z bilbordów i spotów reklamowych. „Patriota” wychodzi poza kontynent amerykański, gdzie wydawać by się mogło, że jest o wiele lepiej. I na pierwszy rzut oka Antarktyda jest taką ostoją spokoju, jednak po bliższym przyjrzeniu równie mocno jeży włos na karku. Doceniam to, jak autorce udało się zbudować świat, który nie jest jednocześnie ani przesłodzony, ani naturalistyczny. Jest po prostu prawdziwy, ze swoim blaskiem i brudem, w który można uwierzyć i który kto wie, może okazać się bardzo prawdopodobny w przyszłości.

Nie chcę porównywać „Patrioty” i całej „Legendy” do klasyków literatury antyutopijnej. Zdecydowanie brakuje jej do takich dzieł jak np. te od Orwella czy Huxleya. Wydaje mi się jednak, że trylogia może być idealnym wstępem dla młodzieży do tego typu literatury. Nie jesteś pewny, czy jesteś gotowy na „Rok 1984”, nie pociąga Cię fabuła lub polityczne tło? Sprawdź dla rozgrzewki „Legendę”.

Republika jest na najlepszej drodze do odzyskania równowagi, gdy znowu coś staje na przeszkodzie do upragnionego spokoju. Kolonie Amerykańskie oskarżają kraj o wywołanie groźnej epidemii. Jeśli Republika nie dostarczy antidotum na czas, Kolonie gotowe są przerwać zawieszenie broni. Drogi Daya i June znowu się krzyżują. Czy po raz kolejny będą gotowi zrezygnować ze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chcąc ratować Edena, Day i June zmuszeni są wstąpić do Patriotów. Niestety każda pomoc ma swoją cenę. Po śmierci Elektora Primo i przejęciu władzy w Republice przez jego syna Andena, wydaje się ona oczywista. Bohaterowie muszą zdecydować, którą stronę poprzeć. Czy są w stanie wyprzeć się wartości, w które wierzyli całe życie w imię przetrwania? Czy krwawa rewolucja to jedyna rzecz, jaka może uratować Republikę? I czy rzeczywiście jest ona taka zła?

Pierwszą rzeczą, jaką zanotowałam sobie dwa lata temu przy „Wybrańcu” było: „OMG!!! Co za książka!!!”. I z czystym sumieniem dalej mogę wołać: „OMG!!! Co za książka!!!”. Dlaczego tak mało mówiło się o tej serii, dlaczego?


Przez „Wybrańca” się płynie. Lu nie pozwala ani na chwilę oderwać uwagi od fabuły, która ani na chwilę nie zwalnia, a trzeba powiedzieć, że początek ma iście brawurowy. Tempo jednak nie męczy, gdyż pomiędzy poszczególnymi wątkami zachowana jest idealna równowaga. Zarówno wątek romantyczny, intrygi rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami, jak i typowe momenty dynamicznej akcji sprytnie się przeplatają, serwując coraz to nowe emocje i nie pozwalają się nudzić. Mimo to, Marie Lu potrafi przygotować dodatkowy wstrząs w postaci kilku bardzo ciekawych zwrotów akcji i momentów totalnego zaskoczenia. Część oczywiście można przewidzieć, co wcale nie znaczy, że nie łapią one za serce i nie przyspieszają oddechu.

Tempa i rytmu całości nadają też bardzo dobrze skonstruowane rozdziały, które mają bardzo przyjemną długość, a przede wszystkim znana z poprzedniej części zmiana narratora, która zawsze robi robotę. Po co ciągnąć serię nie wiadomo jak długo, przepisując to samo i zmieniając tylko perspektywę, skoro można ubarwić powieść, nadać impetu i zafundować czytelnikowi dodatkowe emocje związane z dynamiczną narracją?

„Wybraniec” potwierdził, że Lu bardzo sprytnie, a przede wszystkim bardzo mądrze zbudowała świat, w którym osadziła swoją dystopię. W książkach tego typu bardzo często przeszkadza mi jednostronność, z jaką opisano dane społeczeństwo, ustrój, władcę. Tutaj nic nie jest pewne, opozycja, która wydaje się być rajem na ziemi dla obywateli Republiki wcale taka nie jest, mimo że diametralnie różni się od kraju, który przedstawiono w pierwszym tomie. Źli nie zawsze są tymi najgorszymi, a wybawcy niekoniecznie są tacy fajni. Świat w „Legendzie” jest szary: ani dobry, ani zły. Czytelnik wraz z bohaterami przeżywa chwile głębokiego smutku, ogromny ból, ale nierzadko też przenikliwą radość, rozbawienie i spokoju i to właśnie jest fajne.

„Wybraniec” spisał się znakomicie jako kontynuacja „Rebelianta”. Poziom nie spadł ani trochę, a wręcz pnie się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając brawurowy finał w „Patriocie”. Aż boję się, co wydarzy się w trzeciej części.

Chcąc ratować Edena, Day i June zmuszeni są wstąpić do Patriotów. Niestety każda pomoc ma swoją cenę. Po śmierci Elektora Primo i przejęciu władzy w Republice przez jego syna Andena, wydaje się ona oczywista. Bohaterowie muszą zdecydować, którą stronę poprzeć. Czy są w stanie wyprzeć się wartości, w które wierzyli całe życie w imię przetrwania? Czy krwawa rewolucja to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Mogłoby się wydawać, że świat już dawno zapomniał o fenomenie sprzed dosłownie dwóch-trzech lat Johnie Greenie. Sama o nim zapomniałam. Nadchodzi jednak taki czas w czytelniczym życiu, że mimo skrupulatnie zaplanowanej liście, chciałoby się sięgnąć po coś zupełnie innego, niekoniecznie wiadomo co. Niedawno znalazłam się właśnie w tym miejscu i tak przeglądając możliwości postanowiłam, że czas wrócić do pana Zielonego i książki, która według niektórych jest jego najlepszym kawałkiem.


Szesnastoletniego Milesa Haltera w domu nie trzyma prawie nic: jego życie jest do bólu nudne, przewidywalne, pozbawione jakiegokolwiek głębszego sensu. Dlatego też postanawia iść w ślady ojca i rozpocząć naukę w szkole z internatem. Dopiero tam poznaje prawdziwe życie, a także pierwszych prawdziwych przyjaciół: swojego współlokatora Pułkownika, japońskiego chłopaka z wymiany Takumiego, rumuńską emigrantkę Larę, a przede wszystkim bardzo tajemniczą Alaskę- dziewczynę, która zmieni jego życie o 180 stopni.


„Szukając Alaski” okazało się… bardzo Greenowskie. Chciałabym znów się rozpływać nad jego pomysłem, stylem i humorem, ale po którejś z kolei książce do złudzenia przypominającej tę poprzednią po prostu się nie da. Rozumiem, że jest to debiut autora, więc właściwie to powinnam przyczepić się tych innych powieści, ale nie poradzę na to nic, że akurat tamte pierwsze wpadły mi w rękę. Kto wie, może gdyby to „Szukając Alaski” okazało się również moim debiutem, zupełnie inaczej odebrałabym tę historię.


Green jak zwykle rysuje bardzo charakterystyczne, plastyczne postacie. Nadaje im kształtów chociażby ksywkami czy nietypowymi zainteresowaniami, przez każde z nich posiada swój własny charakter, którego nie można pomylić, a który bardzo łatwo może zyskać sympatię albo wręcz antypatię czytelnika. Niestety paczka głównych bohaterów to: miły i nieśmiały chłopak, niebezpieczna dziewczyna, która niszczy życie swoje i wszystkich dookoła, jeden czy dwóch głupkowatych kolegów i jakaś panienka na doczepkę. A co to przypomina? Nie można uchronić się od porównań z Quentinem, Margo i całą resztą odpowiedników z „Papierowych miast”. Więc w sumie jest miło, ale zupełnie niezaskakująco.


Może więc „Szukając Alaski” błyśnie fabułą? Przecież powieść znana jest przede wszystkim z kontrowersji, jakie wywołała w czytelniczym świecie, poruszając równie kontrowersyjne tematy w sprawie wychowania i zachowania młodzieży. Niestety Green poszedł właśnie w tę kontrowersyjną stronę, przez co przez całą książkę przewija się, alkohol, papierosy i seks. Niby jeden z głównych wątków jest BARDZO dramatyczny, ale tak naprawdę kończy się, zanim na dobre się zacznie. Ani tym się przejąć, ani przyswoić sobie jakąś lekcję. Wydaje się, że najważniejsza część książki w ogóle nie zdążyła wybrzmieć. Nawet wątek detektywistyczny nie ratuje, bo- znowu- dano mu za mało czasu antenowego. Powołam się znów na „Papierowe miasta”: może akcja nie powalała logiką, może oryginalna też nie była, ale przynajmniej trzymała stale rosnące tempo.



„Szukając Alaski” mnie nie powaliło. Każda poprzednia książka tego autora była w jakiś sposób odkrywcza, nowa, brawurowa, a ta jest po prostu przeciętna. Czyta się ją w miarę szybko, nawet przyjemnie, ale poza tym nie towarzyszyły przy niej żadne intensywniejsze emocje: ani się nie śmiałam, ani tym bardziej nie płakałam. Może Green mi się już przejadł, może wyrosłam z tego typu literatury. Niemniej nadal mam nadzieję, że po przerwie niegdyś król wśród literatury młodzieżowej wróci z nową energią, nowymi sztuczkami stylistycznymi i oby nowym bestsellerem.

Mogłoby się wydawać, że świat już dawno zapomniał o fenomenie sprzed dosłownie dwóch-trzech lat Johnie Greenie. Sama o nim zapomniałam. Nadchodzi jednak taki czas w czytelniczym życiu, że mimo skrupulatnie zaplanowanej liście, chciałoby się sięgnąć po coś zupełnie innego, niekoniecznie wiadomo co. Niedawno znalazłam się właśnie w tym miejscu i tak przeglądając możliwości...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Postanowiłam, że z „Miastem szkła” nie popełnię tych samych błędów, co z „Miastem kości”, a tym bardziej „Miastem popiołów”. Jak już mam dać ostatnią szansę, niech będzie raz a porządnie. Tak więc zaczęłam czytać trzecią część tuż po drugiej i nie wychodziłam z łóżka, póki nie przeczytałam słusznej porcji tekstu. I chyba tym razem się udało.


Po tym, jak Clary dowiedziała się, że szansa na obudzenie jej matki znajduje się w Idrisie- ojczystej krainie Nocnych Łowców, postanawia dotrzeć tam bez względu na wszystko. Poza tym, to najlepsze miejsce, by w końcu poznać całą historię, poznać świat mitycznych wojowników i ich demonicznych wrogów, a także doprowadzić sprawy z Darami Anioła do końca- choć na tym zależy akurat tej drugiej stronie.


No i okazało się, że sposób czytania może być kluczowy, bo „Miasto szkła” pochłonęłam niemal w jeden dzień i szczerze mnie ta część zainteresowała. Chyba że po prostu warsztat pisarski Clare znacząco wzrósł po „Mieście popiołów” albo autorka od początku miała dobry pomysł na ostatnią część, a niekoniecznie na dwie poprzednie. Niemniej jednak po lekturze trzeciej części zaczęłam w końcu czuć, dlaczego Dary Anioła spotkały się z taką sympatią, a nawet sama zaczęłam taką pałać do tej serii.



Niemniej jednak w „Mieście szkła” powtarza mankament z poprzednich części, a mianowicie sposób budowania świata. Sam pomysł na uniwersum- bo już tak można o tym świecie mówić, biorąc pod uwagę ilość serii z tego świata- jest bardzo ciekawy. Fantastyczne rasy pozostające ze sobą w konflikcie, całkiem nowy „gatunek” wojowników wywodzących się od samych aniołów ubranych w seksowne skóry, do tego serce Nowego Jorku- to nie mogło się nie udać. Clare postanowiła jednak stworzyć tak zawiłą fabułę, wpleść w nią tysiące zwrotów akcji, podać czytelnikowi masę szczegółów dotyczącą historii, mitologii, tradycji i innych dziedzin z podziemnego świata, że nie udało jej się tego wszystkiego ogarnąć na tyle, by czytać tę serię ze spokojną głową i sercem. Ostatecznie fabuła przypomina momentami tę z brazylijskiej telenoweli, zwroty akcji wydają się być wstawione na siłę, nierzadko bez wyjaśnienia, przez co odbierałam je jako nielogiczne, a całość Clare tłumaczy w sposób najbardziej prymitywny, czyli chamską retrospekcją zajmującą cały rozdział, po której i tak w całą sytuację trudno uwierzyć i ogarnąć temat. Pozostaje wszystko przyjmować na wiarę i liczyć na to, że na kolejnych stronach dostanie się bardziej konkretne informacje. Wychodzi to trochę niezdarnie i tylko bohaterowie, których rzeczywiście można polubić, potrafią przyćmić ten niesmak i dźwignąć historią. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że pierwotnie na „Mieście szkła” seria Darów Anioła miała się skończyć, nie mogę takiego błędu przeoczyć. Dlatego może to i lepiej, że seria została rozbudowana o kolejne tomy i nowe cykle.

„Miasto szkła” nie mogło lepiej wykorzystać danej szansy. Wróciła mi chęć kontynuowania przygody z twórczością Cassandry Clare, która jak na razie zamyka się w świecie Nocnych Łowców. Teraz czas na „Mechanicznego anioła”, bo jak już wróciłam na dobrą drogę, to warto zrobić to bezspoilerowo, jak na fana „Darów Anioła” przystało.

Postanowiłam, że z „Miastem szkła” nie popełnię tych samych błędów, co z „Miastem kości”, a tym bardziej „Miastem popiołów”. Jak już mam dać ostatnią szansę, niech będzie raz a porządnie. Tak więc zaczęłam czytać trzecią część tuż po drugiej i nie wychodziłam z łóżka, póki nie przeczytałam słusznej porcji tekstu. I chyba tym razem się udało.


Po tym, jak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy trzy lata temu sięgnęłam po „Miasto kości”, świat Nocnych Łowców nie oczarował mnie na tyle, by od razu sięgać po kolejne tomy, ale obiecałam sobie, że prędzej czy później do serii wrócę. I tak się stało na początku tego roku, gdy zdobyłam kolejne dwa tomy. Uznałam więc, że najwyższy czas odświeżyć sobie pierwszy tom Darów Anioła i dać serii drugą szansę.

Świat Clary w jednym momencie wywrócił się do góry nogami… i to nie raz. Musi zostawić swoje dotychczasowe życie nowojorskiej jedynaczki samotnie wychowywanej przez matkę i zmierzyć się ze swoim prawdziwym, choć poznanym zbyt późno, życiem. Teraz należy do nadludzkiej rasy wojowników walczących z siłami zła, widzi fantastyczne stwory, a co najtrudniejsze, musi pogodzić się z uczuciami, którymi darzy swojego brata, a które zdecydowanie nie ograniczają się do braterskiej miłości. Sprawy komplikuje oczywiście również Valentine, który nie zwalnia ze swoimi planami naprawienia społeczności Nocnych Łowców i całego magicznego podziemia.

Za każdym razem, gdy natrafiałam na opinię, że „Miasto kości” wcale nie jest tak fenomenalne, pojawiał się komentarz, że pierwsza część serii jest najgorsza i całość rozkręca się dopiero później. Pomyślałam sobie: „Spoko, będzie dobrze, jeszcze się do tej serii przekonam, druga część podobno ma być o wiele lepsza”. No i… nic. „Miasto popiołów” jest dla mnie znacznie mniej angażująca i spójna, a całość po raz kolejny zlało mi się w jedną niewyraźną plamę.

Przyznaję, znowu popełniłam ten błąd i przeciągnęłam lekturę niemiłosiernie długo, książka czekała na mnie zaczęta od wiosny, więc siłą rzeczy coś mi umknęło. Najgorsze jest jednak to, że w czasie tych kilku wolnych chwil wcale nie ciągnęło mnie do kończenia tej historii, a gdy zaczynałam ją w końcu czytać, mogłam przebrnąć przez jeden, maksymalnie dwa rozdziały na raz, a później albo odkładałam książkę, albo po prostu przysypiałam. Nieważne, ile razy zaczynałabym czytać, za nic nie mogłam się wbić w fabułę. Nie kojarzę żadnych przełomowych momentów, a tym bardziej wydarzeń, które do nich doprowadziły, aż do punktu kulminacyjnego, który prawdopodobnie zapadł mi w pamięć właśnie dlatego, że porządnie przysiadłam do lektury i skończyłam tę jedną trzecią powieści ciągiem. „Miasto popiołów” było dla mnie niczym filer w serialu anime: można obejrzeć taki odcinek, ale pominięcie go nie zmienia odbioru całości.

Natomiast punkt kulminacyjny przyszedł tak szybko, że nawet nie mogłam porządnie ułożyć wszystkiego w głowie i przygotować się na koniec. Wydaje mi się, że Clare wydając „Miasto popiołów” miała jeszcze bardzo duże braki i nie potrafiła stworzyć ciekawej, a przy okazji logicznej i uporządkowanej fabuły, której tempo się nie rwie przez całą powieść. bo książka jest bardzo nierówna i tych braków nie przysłaniają nawet przebłyski humoru, z którego seria słynie.

Mimo wszystko zaczęłam zżywać się z głównymi bohaterami. Nie wiem, dlaczego, ale naprawdę kibicowałam Clary, Jace’owi, Isabelle, Alecowi i Simonowi i z niecierpliwością czekałam na to, jak potoczą się ich losy. Gdybym miała kontynuować serię, to tylko po to, by dowiedzieć się, co ostatecznie im się przytrafi i jak skończy się ich historia. Walić rozgrywki polityczne i fantastyczny świat, czytałabym o tych bohaterach nawet w młodzieżówce.

„Miasto popiołów” nie zachęciło mnie ani do kontynuowania serii, ani do lektury innych książek Clare. Postanowiłam dać Darom Anioła jeszcze jedną szansę. Jeśli „Miasto szkła” jako zakończenie oryginalnej trylogii do mnie nie przemówi, nie zamierzam na siłę wpychać się do świata Nocnych Łowców, w którym najwyraźniej mnie nie chcą. Wszystko w rękach trzeciego tomu. Na razie twórczość Cassandry Clare musi zostać w kategorii „meh”.

Gdy trzy lata temu sięgnęłam po „Miasto kości”, świat Nocnych Łowców nie oczarował mnie na tyle, by od razu sięgać po kolejne tomy, ale obiecałam sobie, że prędzej czy później do serii wrócę. I tak się stało na początku tego roku, gdy zdobyłam kolejne dwa tomy. Uznałam więc, że najwyższy czas odświeżyć sobie pierwszy tom Darów Anioła i dać serii drugą szansę.

...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to