-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2020-01-11
Jak to Nietzsche – parę ciekawych uwag i mnóstwo upoetycznionego bełkotu, przez który trzeba się przedzierać z mniejszą lub większą satysfakcją/irytacją. Z racji tego, że ta książka to jedno z trzech dzieł, które nie są zbiorami aforyzmów, to ktoś mógł spodziewać się bardziej spójnego wywodu. Takie osoby rozczaruję – to dalej zbiór aforyzmów, dla niepoznaki przedzielonych rozdziałami i z pokasowanymi akapitami. I niestety większość właściwej treści jest skoncentrowana w pierwszej połowie dzieła, a później coraz bardziej narastają powtórzenia. Już teraz nie serdecznie nie polecę wam tej książki i powiem, że można ograniczyć się do przedmowy tłumacza Bogdana Barana, który nieźle streszcza główne wątki oraz do "Próby samokrytki" Nietzschego.
Sam autor uważał potem tę książkę za niedążącą do "logicznej czystości", pomijającą dowody i po prostu źle napisaną. Dodał też:"Jakże dziś żałuję, że (…) usiłowałem mozolnie wyrazić formułami Schopenhauera i Kanta obce im i nowe wartościowania, które duchowi i smakowi Kanta i Schopenhauera były z gruntu przeciwstawne!". Gdzie indziej stwierdził też, że tę książkę można uznać za 50 lat starszą, bo tak bardzo zalatuje heglizmem. Kiepska rekomendacja, nie?
No dobra, ale o czym to właściwie jest? Jaka jest myśl przewodnia? Na pewno nie jest to książka o tragedii greckiej, bo jest ona tylko pretekstem do "głębszych" rozważań metafizycznych i antropologicznych. "Głębszych" w cudzysłowie, bo warstwa metafizyczna zawsze jest u samych fundamentów i wszystkie inne na niej spoczywają, więc w tym sensie można było użyć tego słowa, ale jeśli chodzi o jakość przemyśleń, ich odkrywczość, czy sensowność, to są niewiarygodnie płytkie. Ot jakieś zawoalowane monizmy na kiju, zainspirowane za pośrednictwem Schopenhauera wschodnimi religiami, których to nawet dobrze nie znali, bo jakość europejskich tłumaczeń nie była wtedy najwyższa.
Według narracji Nietzschego z natury wydobywają się dwie, na pierwszy rzut oka przeciwstawne, ale w gruncie rzeczy dopełniająca się siły. Apollińska i dionizyjska. Apollińskość to harmonia i zamknięcie w formach, które pra-jednia – jedyny prawdziwy byt – wytworzyła dla zbawienia samej siebie. Grek znał i odczuwał grozę i obrzydliwość bytowania; aby w ogóle żyć, musiał je zasłonić zrodzonym ze snu Olimpem. "Apollo pokazuje nam podniosłymi gestami, że cały ten świat udręki jest konieczny, by jednostka została nakłoniona do stworzenia zbawczej wizji i by potem, pogrążona w jej kontemplacji, siedziała spokojnie pośrodku morza w swej chwiejnej łodzi.".
Dionizyjskość zaś to dzikość, czerpiąca przyjemność z cierpienia, którym jest istnienie jako takie. Znosi jednostkę i dokonuje metafizycznej przemiany całego świata, gdzie nie ma bytów i jest tylko upojne bycie jako pra-jednia. Artysta dionizyjski jednoczy się całkowicie z pra-jednią, jej bólem oraz sprzecznością i tworzy odbicie tej pra-jedni w muzyce, "którą słusznie nazywano powtórką świata i jego odlewem" (apollińskość w sztuce objawia się w sztukach wizualnych).
Czym właściwie są te siły, to ciężko stwierdzić. Brzmią jak tendencje ludzi i to ludzi konkretnych tj. artystów, więc wydawałoby się, że to jakieś zjawiska antropologiczne i potwierdza to sam autor, pisząc, że artysta to naśladowca stanów natury: albo jest apollińskim artystą snu, albo dionizyjskim artystą upojenia, albo jednym i drugim w tragedii Greckiej. Jednakże gdzie indziej Nietzsche pisze, że to "siły artystyczne, które wydobywają się z samej natury bez pośrednictwa człowieczego artysty i w których się owe artystyczne popędy zaspokajają od razu i wprost". Sami widzicie, że ciężko to dzieło traktować jakoś poważnie. Jeśliby spróbować te zdania uzgodnić ze sobą, to można przyjąć, że apollińskość i dionizyjskość to stany natury, a apolliński twórca po prostu naśladuje apollińskość i dionizyjski analogicznie. Można też naśladować oba te pierwiastki, co ma być rzekomo wielkim osiągnięciem tragedii greckiej, łączącej dionizyjskie dytyramby (chór) z eposem (fabuła, dialogi) – dionizyjska treść znalazła formę apollińskiego tekstu. Tylko skoro bycie jednością w pra-jedni jest tak przyjemne, że dla niej dionizyjskość znosi wszelkie formy, to po co te formy powstały? Mamy tutaj sprzeczność. Chyba że jednak apollińskość to nie jakiś metafizyczny ruch samowybawiającej się pra-jedni, a tendencja czysto ludzka, co Nietzsche sam zasugerował tym fragmentem o wymyślaniu przez ludzi olimpijskich bogów dla zwiększenia swojego komfortu psychicznego. Wtedy zaś mamy sprzeczność z fragmentami o apollińskości i dionizyjskości jako stanach natury.
Najżyczliwszą interpretacją byłaby ta: apollińskość i dionizyjskość to tendencje ludzkie w sztuce. Pierwsza kładzie nacisk na istotę bytów, druga na ich istnienie. Pierwsza upaja się formami, w tym i naszą indywidualną formą, nie znosząc jej, a jakby przedstawiając na tle złożonego świata i dostarczająca satysfakcji ze względu na podobieństwo. Druga traktuje formy czysto instrumentalnie i jest antysubstancjalna; liczy się dla niej tylko upojenie i poczucie jedności ze światem.
Tylko to taka nonszalancka życzliwość, która zmusza nas do nietraktowania poważnie wszystkiego, co Nietzsche pisze i do podsuwania mu własnych słów, czego wolałbym nie robić. I wam również nie życzę bycia zmuszonym do czegoś takiego, więc po prostu nie czytajcie tej książki. Nie warto.
Jak to Nietzsche – parę ciekawych uwag i mnóstwo upoetycznionego bełkotu, przez który trzeba się przedzierać z mniejszą lub większą satysfakcją/irytacją. Z racji tego, że ta książka to jedno z trzech dzieł, które nie są zbiorami aforyzmów, to ktoś mógł spodziewać się bardziej spójnego wywodu. Takie osoby rozczaruję – to dalej zbiór aforyzmów, dla niepoznaki przedzielonych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-27
Odczytywana dosłownie jest pierwszym w historii postulatem totalitaryzmu, podobnego bardzo do komunizmu. Jest to jednak nieuczciwe podejście do tematu, bo jest również odczytanie psychologiczne tego dzieła i klasy społeczne Platona mają, według tego odczytania, odzwierciedlać części duszy człowieka. Daje nam to w efekcie tak naprawdę dzieło wielowarstwowe i o ile propozycja polityczna Platona nas odrzuca (tzn. powinna odrzucać. Jeśli czujesz do niej pociąg, to lecz się, psychopato), to pewna propozycja antropologiczno-etyczna wymaga już większej przychylności.
Odczytywana dosłownie jest pierwszym w historii postulatem totalitaryzmu, podobnego bardzo do komunizmu. Jest to jednak nieuczciwe podejście do tematu, bo jest również odczytanie psychologiczne tego dzieła i klasy społeczne Platona mają, według tego odczytania, odzwierciedlać części duszy człowieka. Daje nam to w efekcie tak naprawdę dzieło wielowarstwowe i o ile propozycja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toŚwietny esej odpowiadający na pytanie "czemu nam się nie chce?" i inspirujący do życia godnego człowieka tj. życia zdeterminowanego przede wszystkim naszą wolą.
Świetny esej odpowiadający na pytanie "czemu nam się nie chce?" i inspirujący do życia godnego człowieka tj. życia zdeterminowanego przede wszystkim naszą wolą.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Platon" Voegelina to pierwsza część trzeciego tomu jego słynnego cyklu Order and History, ale można go traktować jako osobną książkę. Autor analizuje tu biografię, dialogi i listy platońskie, w których występuje filozofia polityki tytułowego filozofa, omawiając bardzo dogłębnie kolejność ich powstania, kontekst, dialogi, symbolikę oraz konkurencyjne wyjaśnienia tego wszystkiego. Swoją drogą z jego korespondencji z Leo Straussem wiadomo, jakie mieli używanie z Poppera, stylizującego Platona na totalitarystę, chociaż mnie nie przekonało szukanie trzeciego i piątego dna w zamordyzmie i chyba będę bronił jego "płytkiej" interpretacji. Zamordyzm to zamordyzm, nieważne czy szlachetny i czy skłonny na ustępstwa.
O, to warto zaznaczyć! Platon po stwierdzeniu, że społeczeństwo może się tylko zbliżać do jego wizji idealnego społeczeństwa, w Prawach trochę spuścił z tonu: dopuścił własność prywatną, czy inny kształt klas społecznych. Nie można jednak powiedzieć, jakby chcieli niektórzy, że przeszedł z totalitaryzmu do jakiegoś demokratycznego państwa praw, bo i w tej dystopii z Państwa rządzić miały określone nomos – w znaczeniu pewnych praw kosmicznych, a nie wymysłów bandyty z monopolem na przemoc. Raz na jakiś czas król-filozof, którego nie da się w żaden obiektywny sposób rozpoznać, ma starać się o władzę i jeśli przypadkiem ją uzyska, co nie jest w żaden sposób pewne, bo ochlos ma skłonność do wrogości wobec takich osób, to ma wprowadzać pewną kosmiczną harmonię. Ale tylko na jakiś czas, bo się szybko psuje. Jej istnienia i formy trwania Platon w żaden poważny sposób nie uzasadnia, bo ucieka się do opowiadania mitów i podstawiania fikcyjnych postaci, za którymi może się schować i rozmyć odpowiedzialność. Aha, prawie bym zapomniał. Te nomos nie są niezmienne i filozof-król musi poświęcać części społeczeństwa, by umacniać strukturę całości, a w tym swoją władzę nad nią. No nic ciekawego i typowe uzasadnianie autorytaryzmów i totalitaryzmów. Filozofia polityki Platona jest bardzo modna u nowożytnych filozofów muzułmańskich i wprost powoływał się na nią między innymi Chomeini. Podoba wam się Iran po rewolucji irańskiej? Bo mnie nie.
Co do samej pracy Voegelina, to jest napisana niezbyt przejrzyście i nie nazwałbym jej przyjemną lekturą, ale być może winić należy przedmiot analizy. Nieprędko, ale sięgnę dla równowagi po jego "Arystotelesa", który ma szansę być trochę lepszy. Tylko trochę, bo przedmiot analizy nie przykryje przesadnie skomplikowanego słownictwa, w którym autor się lubuje, oraz sporadycznej niezdolności do poprawnej argumentacji. Przykładowo Voegelin dwukrotnie płacze, by nie używać słowa "idealny" w określeniu do Państwa, bo sugeruje ono jakąś utopijność, ale nie potrafił tego składnie uzasadnić. Podobnie było w paru innych miejscach, więc nie jestem jakoś szczególnie zachwycony tą książką i nie polecam nikomu, kto nie zajmuje się Platonem akademicko.
"Platon" Voegelina to pierwsza część trzeciego tomu jego słynnego cyklu Order and History, ale można go traktować jako osobną książkę. Autor analizuje tu biografię, dialogi i listy platońskie, w których występuje filozofia polityki tytułowego filozofa, omawiając bardzo dogłębnie kolejność ich powstania, kontekst, dialogi, symbolikę oraz konkurencyjne wyjaśnienia tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toProfesor Andrzejuk jest wspaniałym dydaktykiem, czego ta drobna książka jest najlepszym dowodem. Polecam każdemu, kto chcę liznąć trochę tomizmu. W środku są dwie kolumny: w jednej jest tekst łaciński, a w drugiej polski. Starannie wybrane najbardziej kluczowe fragmenty filozofii Tomasza (nie, nie wyrwane z kontekstu), opatrzone zrozumiałymi komentarzami. Na samym końcu bardzo przydatny słowniczek. Żałuję, że nie mam na papierze.
Profesor Andrzejuk jest wspaniałym dydaktykiem, czego ta drobna książka jest najlepszym dowodem. Polecam każdemu, kto chcę liznąć trochę tomizmu. W środku są dwie kolumny: w jednej jest tekst łaciński, a w drugiej polski. Starannie wybrane najbardziej kluczowe fragmenty filozofii Tomasza (nie, nie wyrwane z kontekstu), opatrzone zrozumiałymi komentarzami. Na samym końcu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ta niezbyt gruba książeczka, na którą składają się zaledwie cztery eseje, trochę mnie zaskoczyła, bo spodziewałem się jednak czegoś bardziej lekkostrawnego. Dostałem rozważania wymagające już jakiejś wiedzy z zakresu historii filozofii, zawierające wiele odniesień do licznych filozofów i naszpikowane cytatami po łacinie i w grece. Niestety w przeważającej części są one nieprzetłumaczone, a kontekst ich użycia często sugeruje, że więcej wyciągnęłoby się z tekstu, mogąc śledzić ze zrozumieniem inspiracje autora. Tyle w kwestii formy.
Co do treści, to Swieżawski jest oczywiście bardzo dobrym historykiem filozofii, więc jeżeli ktoś by chciał się trochę dokładniej pochylić nad zagadnieniem duszy u Arystotelesa albo nad różnicami pomiędzy św. Tomaszem, Kartezjuszem, czy też nad antropologią Awicenny, to z pewnością będzie choć trochę usatysfakcjonowany. Najciekawszą dla mnie rzeczą było zwrócenie uwagi, że większość średniowiecza funkcjonował homo-platonicus, a nie jak sobie niektórzy mylne wyobrażają – Arystoteles i Tomasz. Przez wieki pogardę materii wiązano z grzechem pierworodnym, choć musiano się wiele przy tym nagimnastykować, by pozostać w granicy ortodoksji chrześcijańskiej, która ciała przecież nie potępia, a wręcz przeciwnie – afirmuje je nauką o wcieleniu Chrystusa i o zmartwychwstaniu ciał. Etapem pośrednim między maskowaną pogardą dla ciała, a św. Tomaszem, był Hugo ze św.Wiktora, który właściwie głosił arystotelesowską koncepcję człowieka, ale z braku tekstów i z racji osadzenia w paradygmacie platońskim musiał użyć do tego starych, platońskich narzędzi.
Mimo tego małego zgrzytu na polu koncepcji człowieka, pomiędzy Platonem a chrześcijaństwem, Grek ten jest określany przez autora jako herold chrześcijaństwa. I coś w tym jest, skoro umieszczano go na fasadach gotyckich katedr obok figur proroków. To Platon najbardziej przygotował grunt na przyjęcie Boga osobowego i na zrozumienie porządku nadprzyrodzonego. Nawet jak ciężko przypisać mu jakiś jeden, zwarty i kompletny system, to jednak od razu po jego śmierci Akademię Platońską zdominowała interpretacja pitagorejska, czyli spirytualizm.
Z ciekawych wątków to jeszcze warto wspomnieć, że Swieżawski kwestionuje humanizm Kartezjusza, przypisywany mu jako centralnej postaci filozofii nowożytnej. Jak zauważa, całkiem zresztą słusznie, średniowieczna filozofia św. Alberta i św. Tomasza jest bardziej humanistyczna, niż renesansowy i porenesansowy spirytualizm, bo przyjmuje człowieka całego – zarówno jego ducha, jak i ciało, a nie fiksuje się na jednym aspekcie, potępiając drugi w czambuł.
Jakoś specjalnie nie polecam, ale jest to oczywiście poważna pozycja, więc jeśli coś was z tego zainteresowało, to warto po nią sięgnąć.
Ta niezbyt gruba książeczka, na którą składają się zaledwie cztery eseje, trochę mnie zaskoczyła, bo spodziewałem się jednak czegoś bardziej lekkostrawnego. Dostałem rozważania wymagające już jakiejś wiedzy z zakresu historii filozofii, zawierające wiele odniesień do licznych filozofów i naszpikowane cytatami po łacinie i w grece. Niestety w przeważającej części są one...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Taką beletrystykę to ja szanuję! Powieść Williama Goldinga pt. "Władca much" jest najsłynniejszym dziełem tego noblisty, ale wbrew temu, co niektórzy mogą wam wmawiać, to nie za nią dostał Nobla, a za „powieści, które dopomagają zrozumieć warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie”. Ta książka nie dopomaga zrozumieć warunków funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie, ale za to dopomaga w zrozumieniu natury człowieka w ogóle. I w świecie współczesnym i dawnym i w przyszłym – nie ma co jakoś demonizować współczesności i sugerować, że problemy tu poruszone są tylko jej domeną. W każdym razie jest to wspaniała powieść z punktu widzenia antropologii filozoficznej, czyli dyscypliny filozoficznej skupionej na człowieku, jego naturze i jego miejscu w świecie oraz wszechświecie. Fakt, że głównymi bohaterami są tylko chłopcy w wieku od 6 do 12 nie oznacza, że wydźwięk fabuły byłby inny, gdyby opowiadał o grupie dziewczyn albo o grupie mieszanej i że "Władca much" utraciłby swój charakter, bo już teraz jest on uniwersalny i ogólnoludzki, a nie "męski". Osoby, które tak twierdzą, zupełnie tego dzieła nie zrozumiały, ale nie ma co się spodziewać lotności umysłów skażonych ideologią feministyczną.
Teraz będzie część SPOILERowa, o czym ostrzegam, ale mimo opisania tu szkieletu tego dzieła, postaram się uniknąć większych szczegółów, by pozostała wam jakaś satysfakcja z ewentualnej lektury.
Akcja dzieje się w nieokreślonej bliżej współczesności. Grupa chłopców w wyniku katastrofy lotniczej znajduje się na bezludnej wyspie. Jest paru "starszaków" i sporo maluchów. Inteligentny grubas nawiązuje kontakt z głównym bohaterem i za pomocą znalezionej konchy (tj. specjalnej muszli, którą można trąbić) udaje im się sprowadzić w jedno miejsce wszystkie dzieciaki. Zawiązuje się grupa i zaraz znajduje się kolejna. Grupy się łączą i główny bohater zostaje wybrany szefem obydwu, co jest początkiem resentymentu byłego przywódcy tej drugiej grupy – Jacka. Nie pomaga nawet to, że główny bohater, Ralph, ogłasza Jacka przywódcą myśliwych, by nie czuł się poszkodowany, ale nie wyprzedzajmy faktów. Część dzieciaków ma polować, część ma budować szałasy plus zostają wyznaczone zmiany do podtrzymywania ogniska na szczycie góry. Niedużej, bo niedużej, ale i tak był to najwyższy punkt na wyspie i dym z ogniska mógł być widoczny dla przepływających statków.
Maluchy, jak to maluchy, niezbyt są pomocne w czymkolwiek, starsze dzieci szałasów zbudować nie potrafią, a grupa brytyjskich mieszczuchów polować, choć przynajmniej się dobrze przy tym bawią. Praktycznie wszyscy poza najbliższą grupą Ralpha zdają nie rozumieć potrzeby ratunku, co co chwila Ralph musi im przypominać z pomocą Prosiaczka – wspomnianego na początku inteligentnego tłuściocha. Nasuwają mi się tu silne skojarzenia z religią. Ciemny lud do końca nie rozumie o co w tym wszystkim chodzi, chce się oddać teraźniejszości, a władze muszą przypominać o obrzędach. Co chwilą są zwoływane narady za pomocą konchy, która symbolizuje kontakt ze światem dorosłych, zasad i ogólnie prawo i cywilizację. Znamienną jest zasada, którą dzieci ustaliły, że kto trzyma konchę, mówi. Koncha to logos. Słowo, ale zarazem umysł.
Pierwszy kryzys pojawia się gdy Jack zabiera na polowanie wartowników spod ogniska i dumny z upolowanego mięsa nie czuje się zbyt winny, gdy dowiaduje się, że przez niego przepłynął statek i ich nie zauważył. Od tego momentu Ralph zaczyna bardziej naciskać, na pilnowanie swoich obowiązków, podziału ról i ogółem wymaga trzymania się zasad. Dzieciarnia nie rozumie tego, a egocentryzm jednego ze starszaków nie pozwala im zachować pamięci o świecie dorosłym. Cienka linia wychowania i kultury zostaje przerwana pod wpływem nagromadzenia negatywnych emocji i wrodzonej każdemu człowiekowi skłonności do zła. Nie ma mamy. Nie mama taty. Nie ma nauczycielki. Nie ma policji, sąsiadów, sądu. Nikt cię nie ukaże. Nic nie musisz, bo nie jesteś na takim poziomie intelektualnym, by zrozumieć swoje położenie. To co robisz? Ano bawisz się. Polujesz, bo mięso smaczne. Kto tam będzie pilnował głupiego dymu? Jack odchodzi, w jego ślady idzie większość dzieci. Wykorzystuje koszmary i bujną wyobraźnię maluchów na temat "stwora" zamieszkującego wyspę i czyni z niego złego bożka, któremu trzeba zostawiać w lesie ofiary z upolowanych zwierząt. Strach, wpływający w dziecięce serca z chaosu w postaci dziczy, nie może już być niwelowany cywilizacją, bo zrezygnowali z cywilizacji. Jack zmienia go więc w socjotechniczne narzędzie swojej nowo utworzonej prymitywnej kultury. Pomaga mu on kierować maluchami, pomaga mu w tym też przewaga fizyczna. Pojawia się u niego potrzeba okazywania tej przewagi, więc wpadają do obozu Ralpha i jego pozostałych kolegów i kradną Prosiaczkowi okulary, za pomocą których rozpalano ogień. Jack rezygnuje w tym momencie definitywnie z ratunku i z "innego świata". Liczy się tu i teraz. Jego dominacja i witalność. Gdy ekipa Ralpha udaje się do obozu Jacka, by odzyskać okulary, bez których Prosiaczek jest zupełnie ślepy, zostaje napadnięta przez umorusanych glinką żołnierzy Jacka. Malowidła na twarzy pomogły dzikusom zdystansować się od resztek swoich dawnych cywilizowanych osobowości, więc wszelkie hamulce puściły. Jeden z maluchów morduje Prosiaczka. Prosiaczek nie stanowił żadnego zagrożenia fizycznego, wiec zamordowanie odpowiednika kapłana pokazuje jak ważne znaczenie ma niszczenie kultury, duchowości, czy morale wroga. Jack ucieka raniony i rozpoczyna się na wyspie wielkie polowanie na niego.
Zakończenie wam daruję, ale powiem tylko, że znajduje się w nim bardzo gorzkie podsumowanie ludzkiej natury. "Władca much" bardzo przekonująco pokazuje, że człowiek nie jest z natury dobry, jak uważał Rousseau. Nie ma żadnego dobrego dzikusa. Jest tylko zły dzikus, którego zło jest trzymane w ryzach przez logos. Święty Jan pisze na początku swojej ewangelii "En arche ho logos". Na początku było Słowo. Chodzi mu oczywiście o osobowego Boga, ale jak widać, jest tu też inny wymiar. Na początku ludzkiej cywilizacji jest logos. Dlatego każdy lewicowiec, czy hipis, bełkoczący o uwolnieniu człowieka z okowów cywilizacji, kultury, patriarchatu, prawa własności etc. to zwykły dzikus. To dzikus, który nie rozumie, że nie może się tylko bawić, że nie może zmuszać innych do odwalania za niego roboty, że nie może im przerywać w mówieniu gdy "trzymają konchę"; że konchy nie można rozbijać i że dóbr nie można kraść. Lewicowiec to dzikus, który zabije każdego intelektualistę, który będzie mu próbował wyjaśnić, że postępuje obiektywnie źle i który będzie chwalił każdego pseudointelektualistę, usprawiedliwiającego jego prymitywne żądze i instynkty. Lewicowiec, to dzikus, który religię racjonalną, będzie próbował zastąpić religią strachu i resentymentu. Lewicowiec to dzikus, przedkładający statolatrię i autorytarny system wodzowski nad demokrację (Ralph został wybrany na "wodza", ale wynikało to z fantazji dzieci, a nie z prymitywnej, czy agresywnej formy jego rządów. Książkowy Ralph to przywódca demokratyczny i mąż stanu).
Serdecznie zachęcam do lektury, książka jest krótka i wspaniała.
Taką beletrystykę to ja szanuję! Powieść Williama Goldinga pt. "Władca much" jest najsłynniejszym dziełem tego noblisty, ale wbrew temu, co niektórzy mogą wam wmawiać, to nie za nią dostał Nobla, a za „powieści, które dopomagają zrozumieć warunki funkcjonowania człowieka we współczesnym świecie”. Ta książka nie dopomaga zrozumieć warunków funkcjonowania człowieka we...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Postaram się was nie zanudzić, a o to łatwo, pisząc kolejną z miliona recenzji ostatniej książki Petersona. Nie będę więc opowiadał, jak autor stał się znany, czym się zajmuje na co dzień i jak ta książka odmieniła moje życie – już to wszystko wiecie, plus ostatnie pytanie jest bezprzedmiotowe, bo nie nie odmieniła. Opiszę za to książkę jako książkę i skonfrontuję ja z wykładami Petersona. Następnie przejdę do być może najnudniejszej dla jego fanów: treści. Najnudniejszą, bo tę treść pewnie już znają i mogą śmiało ominąć te akapity. Na końcu będzie moja refleksja na temat dzieła i samego autora, wobec którego wysuwanych jest mnóstwo przeróżnych zarzutów. Postaram się powiedzieć tylko to, co musi być powiedziane, bo szkoda mojego i waszego czasu. To do roboty! Tzn. ja się zabieram do roboty, a wy się zrelaksujcie.
Narracja w 12 życiowych zasadach jest dość obfita i swobodna, coby nie powiedzieć, że książka jest przegadana. Peterson stylem nawiązuje do swojego największego mistrza, Carla Junga, więc możecie spodziewać się miliona dygresji, pozornie niezwiązanych z głównym tematem, które następnie kieruje ku owemu tematowi i skleja w spójną całość. Zaletą takiego pisarstwa jest to, że gdy treść jest dla nas zupełnie nowa lub gdy jesteśmy w jakiś sposób uprzedzeni do niej na mocy naszych przekonań, od których nieświadomie uzależniamy nasz komfort psychiczny, to łatwiej tej treści "zainstalować się" w naszych głowach dość głęboko i ominąć ewentualne bariery, które mogłyby uniemożliwić jej pełne, intelektualno-emocjonalne zrozumienie. Z tym że taka zaleta jest cechą pozytywną dla ludzi o niskiej inteligencji emocjonalnej albo dla ludzi o małej wiedzy i doświadczeniu, czyli dla ludzi albo bardzo młodych, albo średnio rozgarniętych. Identyczny styl Petersona w jego wykładach jest już zaletą dla każdego, nie tylko dla wymienionych grup, ale jednak czegoś innego wymagamy od wykładów, a czegoś innego od książki. Jeśli wykładowca będzie zbyt nastawiony na treść i zaniedba formę przekazywania wiedzy, to słuchacze po prostu się wyłączą. Nasze myśli prawie zawsze są ciekawsze niż czyjeś monotonne dukanie, na nieważne jaki temat. Kto kiedykolwiek miał nudnego wykładowcę albo nauczyciela, to wie, o czym mówię. A prawdopodobieństwo, że nigdy nie mieliście, jest absurdalnie niskie, bo nauczyciele w szkołach to w większości osoby, które przeleciały studia na trójach i im nie wyszło w życiu, a wykładowcy na uczelniach bardziej myślą o swoich badaniach, a nie, jak to ujął nieboszczyk Wolniewicz, o odrabianiu pańszczyzny na salach wykładowych.
Z książkami rzecz ma się trochę inaczej. Oczywiście forma też odgrywa jakąś rolę, bo zbyt długie i zawiłe zdania ciężko się czyta, a wtrącenie jakiejś anegdotki czy żartu pomaga odświeżyć umysł czytelnika i wpływa pozytywnie na jego koncentrację, ale nie można z tym przesadzać, a Peterson niestety przesadził. Od książki oczekuje się jednak bardziej zwartej treści i więcej konkretnych informacji. Ich natłok nie będzie tak zabójczy dla naszej uwagi, jak natłok informacji na wykładzie, bo można zawsze w spokoju przeczytać jeszcze raz poprzedni akapit, zatrzymać się na refleksje, czy robić notatki. Książka ma być bardziej syta intelektualnie. Wykład zawsze traktuję jak paczkę czipsów. Może być smaczny, może zaspokoić choć trochę głód wiedzy, ale nie oczekuję, że będzie mi się po nim ulewać. Książka mam być wyzwaniem, prawie nigdy do wciągnięcia na raz. Książka ma być ucztą. 12 życiowych zasad to niestety tylko ładnie udekorowana kanapeczka na fantazyjnym talerzu z Ikei.
Przyjrzyjmy się w końcu zawartości. Większość znamy już wykładów Petersona, ale może komuś przyda się ta esencja, bez zbędnego słowotoku.
Zasada 1: Pilnuj sylwetki, plecy proste, ramiona wciągnięte.
W tym rozdziale autor opowiada o tym, że układ nerwowy mamy odziedziczony po homarach, co warunkuje nasze reakcje na zwycięstwa i porażki w życiu oraz wystawia nas na ewentualność nabycia zaburzeń lękowych. Od ilości serotoniny i od kompetencji zależy nasza pozycja w hierarchiach dominacyjnych. U Homarów była tylko jedna hierarchia, my na szczęście tych hierarchii mamy dużo i człowiek ma wiele możliwości, by stanowić wartość dla innych i czerpać z tego korzyści, zarówno ekonomiczne, jak i socjalne. Co ciekawe, pokazanie, że hierarchie są starsze, niż człowiek zupełnie anihiluje wszelkie egalitarystyczne ideologie, co też niezbyt podoba się lewicy na całym świecie i jest to główny powód oczerniania profesora, obok mówienia o różnicach płciowych i popularyzowania tradycyjnego modelu rodziny. No bo jakże to tak w XXI wieku opowiadać, że od miliarda lat istnieje podział na cechy męskie i żeńskie, a od 200 milionów lat kategorie rodziców oraz dzieci i że wszystkie te pojęcia są dla nas naturalne i głęboko zakorzenione w strukturach percepcyjnych, emocjonalnych i motywacyjnych?
Zasada 2: Traktuj siebie tak, jak traktujesz osoby, na których ci zależy.
Ludzie nie dbają o siebie, bo czują się niewartościowi i niegodni swojej uwagi. Bardziej wolą dbać o zwierzęta, bo te są nieświadome, a więc niewinne. Moje obserwacje zupełnie potwierdzają tę tezę, ale jak dla kogoś to za mało, to Peterson przytacza dane, że połowa recept nie jest wykupywana, a jak już ktoś ją wykupi, to z tego grona 67% osób nie zażywa leków w prawidłowy sposób. To już daje do myślenia, co nie? Rozdział oczywiście nie dotyczy tylko dbania o zdrowie. Są to ogólne rozważania na temat opiekowania się innymi, jak i naszego własnego samorozwoju. Celem każdego człowieka jest stanie się samodzielną jednostką i by to pokazać, autor odwołuje się dużo do chrześcijaństwa, które traktuje nie mistycznie, a po prostu psychologicznie. Godne pochwały jest zaznaczenie tutaj, że ofiara Chrystusa i wezwanie do naśladowania go to nie promocja tępego altruizmu i poniżanie siebie w służbie innym, bez osiągania żadnych korzyści w postaci wewnętrznej równowagi, to poddanie się tyranii, a nie "chodzenie z Bogiem". Prosta prawda, ale obawiam się, że przerastająca takiego Yarona Brooka.
Zasada 3: Przyjaźnij się z ludźmi, którzy życzą ci jak najlepiej.
Poza tytułem to z konkretów jest tu tylko przestroga przed toksycznymi relacjami o opisanie paru typów niezdrowych zależności.
Zasada 4: Nie porównuj się z tym, kim inni są dzisiaj, ale z tym, kim ty byłeś wczoraj.
Zasada stara i znana, ale raczej przez mało osób, więc słusznie popularyzowana. Niestosowanie się do niej grozi pogardą albo zgorzknieniem i paraliżem jakiejkolwiek motywacji. Ciekawym jest tu zwrócenie uwagi na ślepotę pozauwagową, czyli na to, że to, na co kierujemy swoją uwagę, determinuje to, co jest dla nas zauważalne. Peterson przytacza tu słynny eksperyment, gdzie dwie drużyny podawały w swoich obrębach piłki do koszykówki i badani mieli policzyć liczbę podań. Wtedy na plan wkraczał koleś przebrany za goryla i nikt go nie zauważył. Ważnym jest skupianie się na swoich spersonalizowanych celach, bo jeśli skupiamy się na jakichś ogólnikach i innych, to dosłownie nas to oślepia i często unieszczęśliwia.
Zasada 5: Nie pozwól swoim dzieciom robić niczego, co wzbudza twoją niechęć
Rozdział o wychowaniu dzieci. Należy sformułować im jak najmniej, ale jasno sformułowanych zasad i stosować minimalną ilość przemocy konieczną, aby wymusić przestrzeganie tych zasad. Peterson nie namawia tu do bicia dzieci, raczej mówi o tym, że jak dziecko się miota, to trzeba je przytrzymać, ale sugeruje też kawałek dalej, że jeśli raz w życiu zdarzyłaby się taka konieczność, to lepiej by to rodzic dał dziecku klapsa, niż by potem nieułożone dziecko miało zostać zdyscyplinowane przez społeczeństwo, bo inni ludzie zrobią to jeszcze mniej delikatnie. Małe dzieci, zwłaszcza chłopcy, są bardzo agresywni i jeśli wtedy nie nauczy się ich panowania nad sobą, to najprawdopodobniej będą nieznośni już do końca życia. Z istotnych rzeczy, to autor jeszcze wykazuje konieczność występowania rodziców parami i ich powinność bycia świadomymi swoich własnych pokładów surowości, mściwości, arogancji, gniewu, zła i skłonności do oszustwa, by dzieci nie postrzegały ich jako hipokrytów, do których zaleceń nie warto się stosować.
Zasada 6: Zanim zaczniesz krytykować świat – zaprowadź porządek we własnym domu
Niestosowanie się do tej oczywistości owocuje masowymi morderstwami i różnymi, sprzecznymi z ludzką naturą utopiami, więc nie kupuję gadania, że pisanie o tym, to couching i truizmy. Jest to uniwersalna prawda, którą trzeba będzie powtarzać dopóty, dopóki istnieje ludzkość. Nie ma zmiłuj.
Zasada 7: Podążaj za tym, co wartościowe (a nie za tym, co wygodne)
Tymczasowa wygoda może prowadzić do większych niewygód potem, a tymczasowa niewygoda może doprowadzić do dużo większej wygody. Takie typowe rozprawienie się z hedonizmem i nihilizmem. Nawet jeśli życie nie ma sensu, to nie jeszcze bardziej nie ma sensu pogarszanie go. Cierpienie możemy minimalizować, podążając za obiektywnymi wartościami. Obiektywnymi, bo obiektywnie poprawiającymi nasze życie, które chcąc czy nie, ale prakseologicznie cenimy. Podążanie za tymi wartościami pozwala odnaleźć sens tam, gdzie się go nie spodziewamy.
Zasada 8: Mów prawdę – a przynajmniej nie kłam
Kłamcy żyją nieautentycznie, w sztucznie wykreowanych przez siebie światach, a że są niedoskonali, to i te ich światy są niedoskonałe. Spycha ich to do poziomu żałosności, który następnie wypełnia ich dusze frustracją i mściwością. Autor stwierdzenia, że totalitaryzmy były niemożliwe, gdyby ludzie zawsze mówili prawdę i zresztą nie bez przyczyny. Sam Hitler doceniał rolę wielkich kłamstw, w które paradoksalnie jest ludziom łatwiej wierzyć, niż w kłamstwa drobniejsze.
Zasada 9: Zakładaj, że twój rozmówca może wiedzieć coś, czego ty nie wiesz
Poza oczywistym wezwaniem do niebycia bucem, mamy tu zwrócenie uwagi na coś, o czym pisał już Mises w "Teorii a historii". Totalitaryzm polega na pysznym absolutyzowaniu tego, co już się wie i na niedopuszczaniu możliwości poprawy naszej filozofii.
Zasada 10: Bądź precyzyjny w tym, co mówisz
Ta zasada powinna się raczej nazywać "Nazywaj nienazwane i odkrywaj zakryte, bo łatwiej wtedy to ogarnąć".
Zasada 11: Nie przeszkadzaj dzieciom, gdy jeżdżą na deskorolce
Ludzie nie dążą do minimalizacji ryzyka, ale do jego optymalizacji, bo tylko w takich warunkach mogą się rozwijać, testować swoje umiejętności i przede wszystkim nie zanudzić się na śmierć. Tworzenie zbyt bezpiecznych placów zabaw owocuje tym, że dzieci wykorzystują dane sprzęty w sposób niestandardowy, a jeśli nie ma jak obejść "systemu", to hoduje się niepewne siebie i lękliwe jednostki.
Zasada 12: Pogłaszcz kota napotkanego na ulicy
Ostatni rozdział to ogólna zachęta do czerpania przyjemności z drobnych rzeczy i zwrócenie uwagi, że ludzie kochają rzeczy ze względu na ich delikatność, kruchość i wynikające z tego potencje. Właśnie dlatego, że dana osoba reprezentuje sobą określone wartości, to jej życie stanowi twórczy potencjał, który pragniemy pielęgnować, by wydał owoce.
Ok. Dotarliśmy do końca. Może i treść książki jest mi znana z wykładów, ale to jego pierwsza książka z tą treścią, więc powinienem ocenić ją uczciwie. Jest to pozycja niebywale dobra i niezwykle potrzebna współczesnemu światu. Bardzo dobrze uźródłowane badania plus erudycja autora wyprostowały tysiące, ludzi na świecie, a napisanie tej książki jest gwarancją, że kolejne tysiące odkryją uroki normalności tj. konserwatywnego, rodzinnego życia, z wyraźnymi rolami płciowymi i hierarchiami kompetencji. Peterson ma tę moc, że udało mu się obudzić nawet co inteligentniejszych lewicowców. Aktualnie plują na niego tylko najbardziej zaczadzeni ideolodzy albo ludzie zazdroszczący mu sukcesu i nazywający go couchem. Couching w popularnym wydaniu to zupełne niezważanie na realia biologiczne, antropologiczne, czy rynkowe i obietnice, czyniące tę dziedzinę ludzkiej aktywności swoistą świecką religią. Peterson nie proponuje nam żadnej religii, żadnego bogactwa na wyciągnięcie ręki i nie obiecuje zniesienia cierpienia. Na każdym kroku zaznacza, że cierpienie jest immanentną cechą rzeczywistości, co czyni go naprawdę rzadko spotykanym realistą. I nie zaprzeczy temu nawet szczekanie co poniektórych, że Peterson śmiał przywołać coś nienaukowego, zaznaczając przy tym, że nie ma na to żadnych dowodów, a tylko pewne intuicje, jak w przypadku, gdy powiedział, że wydaje mu się, że Egipcjanie mogli znać kształt helisy DNA. W ogóle jak już dotarłem do tego fragmentu, to nie omieszkam wspomnieć o pewnym filmiku jednego przygłupa, który mówienie przez Petersona o Homarach skomentował krótkim "my mamy mózgi, a homary nie". No i co z tego, że mamy mózgi? Mózg nie znosi biochemii, tylko umożliwia dużo więcej zaawansowanych sposobów manifestowania tych procesów biochemicznych. Nie będę reklamował tego żałosnego kanału, ale jak już chcecie pokrytykować Petersona, to polecam pomyśleć samemu, bo internet nie ma w tej kwestii nic do zaoferowania.
Mojego życia to może jakoś bardzo nie zmieniło, ale mam wielki szacunek dla autora, że głosi na każdym kroku tę ważną prawdę: kultura nas zniewala, owszem, ale oferuje nam olbrzymie korzyści instytucjonalne, technologiczne i intelektualne. Dostrzeganie tylko jednej strony to ignorancja.
Postaram się was nie zanudzić, a o to łatwo, pisząc kolejną z miliona recenzji ostatniej książki Petersona. Nie będę więc opowiadał, jak autor stał się znany, czym się zajmuje na co dzień i jak ta książka odmieniła moje życie – już to wszystko wiecie, plus ostatnie pytanie jest bezprzedmiotowe, bo nie nie odmieniła. Opiszę za to książkę jako książkę i skonfrontuję ja z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dobre omówienie całego sofistycznego okresu filozofii w starożytnej Grecji. Autorka nakreśla bardzo bogaty kontekst historyczny, zwracając uwagę, że pojawienie się sofistów było swojego rodzaju koniecznością dziejową (hegliści zacierają rączki) w świecie demokratycznym, który wymagał od obywateli (czyli dobrze usytuowanych mężczyzn) współodpowiedzialności za rządzenie – a że niektórzy faktycznie się do tej współodpowiedzialności poczuwali, to starali się posiąść jak najbardziej wszechstronne wykształcenie typu encyklopedycznego, a także umiejętności praktyczne, które pozwoliłyby im odnosić sukcesy retoryczne na zgromadzeniach. Dodajmy do tego kontakty z obcymi kulturami i wyczerpanie się – może nie problematyki, bo ta w jakiś sposób jest aktualna do dziś, ale – formy dotychczas uprawianej filozofii przyrody, a w efekcie otrzymamy niesamowity ferment intelektualny, powszechne ciągoty relatywistyczne i widoczny w nauce i kulturze antropocentryzm.
Praca Gajdy-Krynickiej nie tylko dostarcza czytelnikowi kontekstu pojawienia się sofistyki, ale również przedstawia wyniki wnikliwych badań i to nie tylko badań na Protagorasem i ewentualnie Gorgiaszem, do czego ogranicza się większość książek do historii filozofii, ale również nad najróżniejszymi przedstawicielami młodszego pokolenia sofistów, a nawet nad postaciami anonimowymi, które zostawiły po sobie sofistyczne pisma.
Niestety jakość pracy obniżają warunki historyczne jej powstania, ponieważ widoczna jest chamska, komunistyczna propaganda przy opisywaniu wielu problemów. Trzeba jednak przyznać, że nie wpływają one jakoś bardzo na odbiór samej filozofii poszczególnych sofistów, ponieważ zostali potraktowani nietypowo uczciwie – ani potępiająco i z naginaniem faktów, ani hurraoptymistycznie.
Dobre omówienie całego sofistycznego okresu filozofii w starożytnej Grecji. Autorka nakreśla bardzo bogaty kontekst historyczny, zwracając uwagę, że pojawienie się sofistów było swojego rodzaju koniecznością dziejową (hegliści zacierają rączki) w świecie demokratycznym, który wymagał od obywateli (czyli dobrze usytuowanych mężczyzn) współodpowiedzialności za rządzenie – a...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to