rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Woody, nie rób tego więcej. Żyj 120 lat i kręć filmy, jak pewien Portugalczyk, co nigdy nie miał dość celuloidu. Twoje pisarstwo udowadnia, że ten autorski nowojorski absurd uderza ogromną siłą tylko wtedy, gdy jest ubrany w magię dziesiątej muzy. Poza kamerą to tylko nudny słowotok oparty na zasadzie zaskoczenia, powtarzalnej do bólu. Nie trzeba być Woodym Allenem, żeby na poczekaniu wymyślić frazę typu: "szedłem zapisać się na uniwersytet, ale drogę zabiegł mi bocian czytający kabałę, więc w końcu zostałem maklerem giełdowym", albo "jechałem pociągiem do Koluszek, przyszedł konduktor i zamiast o bilet spytał, czy nie mam ochoty na hot-doga, w dodatku zamiast standardowego uniformu miał strój Wielkiego Elektronika z Podróży Pana Kleksa". itd. Można trzepać jak z rękawa. Tylko po co. Jeszcze raz zatem: z faktu, iż allenowskie teksty wypadają świetnie przed kamerą świadczy tylko o jego wielkości jako filmowca. No właśnie.....

Woody, nie rób tego więcej. Żyj 120 lat i kręć filmy, jak pewien Portugalczyk, co nigdy nie miał dość celuloidu. Twoje pisarstwo udowadnia, że ten autorski nowojorski absurd uderza ogromną siłą tylko wtedy, gdy jest ubrany w magię dziesiątej muzy. Poza kamerą to tylko nudny słowotok oparty na zasadzie zaskoczenia, powtarzalnej do bólu. Nie trzeba być Woodym Allenem, żeby na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uczta dla miłośników czeskiego absurdo-surrealizmu. Humor przedni, pomysłów bez liku, istne bombardowanie coraz to dziwniejszymi sytuacjami, przeplatanymi odniesieniami kulturowymi o atrakcyjnej postaci mocumentów. Autor jednak trochę przeszarżował z pomysłami, wyobraźnia poniosła za bardzo, krępując całkiem dobrą powiastkę tyranią surrealnego efektu zaskoczenia i ograniczając jej walor literackiego wyczucia granic. A tak mogło być z tego dziełko. No i razi ewolucja narracji w kierunku jakiegoś metafizycznego patosu, który kontrastuje z lekkością większości motywów.
Tak czy siak lektura to czysta przyjemność. Przynajmniej dla zamiłowanych w kulturze, której niedoścignionym osiągnięciem jest lekkość prezentowania sensu w nonsensie.

Uczta dla miłośników czeskiego absurdo-surrealizmu. Humor przedni, pomysłów bez liku, istne bombardowanie coraz to dziwniejszymi sytuacjami, przeplatanymi odniesieniami kulturowymi o atrakcyjnej postaci mocumentów. Autor jednak trochę przeszarżował z pomysłami, wyobraźnia poniosła za bardzo, krępując całkiem dobrą powiastkę tyranią surrealnego efektu zaskoczenia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piąty tom polskiego wydania 'Żywotów' Vasariego jest dość szczególny pod kilkoma względami. Zawiera spory ładunek anegdot, jest ciekawy z socjologicznego punktu widzenia i dotyka gałęzi sztuki (czy też szeroko pojętej twórczości), które na taką skalę nie są opisane w pozostałych częściach polskiej edycji.
Co zwraca uwagę , to rozdział poświęcony twórczości kobiet. Dotyczy on przede wszystkim rzeźbiarki Propercji, ale przy okazji (jak to u Vasariego) zawiera dygresje dotyczące także innych artystek, wśród których znalazła się m.in. Sofonisba Anguissola, skądinąd znana polskim miłośnikom sztuki – jej słynny obraz "Gra w szachy" stanowi chlubę zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu. Stosunek Vasariego do kobiet tworzących sztukę jest pozytywny, choć są one chyba nazbyt kurtuazyjnie chwalone, co z dzisiejszego punktu widzenia może wypadać dość protekcjonalnie (czy nawet patriarchalnie), jednakże intencje autora wydają się być jak najbardziej szczere. Wrażenie pewnego wyniosłego czy pobłażliwego stosunku do twórczości przedstawicielek płci pięknej oraz sama dysproporcja w potraktowaniu tematu (kilka stron w zestawieniu z siedmioma tomami) jest wyrazem ducha czasu. W okresie odrodzenia nie brakowało wprawdzie charyzmatycznych kobiet, znaczących na polu polityczno-kulturowym (vide choćby Isabella d'Este), jednakże dopiero czas oświecenia przynosi wzmożoną aktywność kobiet na polu kultury i pewne zalążki ich emancypacji (urzeczywistnionej prawie dwa stulecia później).
Jeśli już jesteśmy przy aspektach obyczajowych, warto zwrócić uwagę na anegdoty, których niemało jest w tym tomie. W żywocie Fra Gioconda i Liberale (w którym de facto przedstawione jest szczegółowo środowisko artystów Werony) jest mowa o malarzu Francesco Bonsignori, który tak naturalistycznie namalował na fresku psa podarowanego przez sułtana tureckiego księciu Mantui, że malarski "rezultat" został zaatakowany przez innego, dworskiego psa (tym razem prawdziwego). Dla porównania Vasari przytacza inną podobną anegdotę o ptaszku, który chciał usiąść na rączce Dzieciątka, namalowanego u boku Matki Boskiej. W innym z kolei miejscu jest mowa o ptakach, które wlatując do jednego z kościołów pod Weroną starają się usiąść na wymalowanym na obrazie ołtarzowym drzewie. Oczywiście (sic!), autor twierdzi że są świadkowie tych niecodziennych wydarzeń. Cóż, za bardzo to wszystko przypomina antyczną powiastkę o ptakach dziobiących owoce namalowane przez Zeuksisa. Zresztą, to również wyraz ducha czasów. Renesans może w pewnych aspektach był racjonalny, ale na pewno też bezkrytycznie zapatrzony w siebie i swoją sztukę, co sprzyjało uwiarygodnianiu legend.
Są też w tomie 5 anegdoty bardziej prawdopodobne, jak ta o Ugo da Carpi, który namalował obraz palcami i przy użyciu narzędzi innych niż pędzle. Zdarzają się też wątki (niezamierzenie?) humorystyczne: o niejakim Matteo del Nazaro pisze, że ożenił się i miał kilkoro dzieci, bardzo jednak do niego niepodobnych :) W innym rozdziale Vasari w niewybredny sposób daje wyraz swojemu stronniczemu stusunkowi do znaczących postaci epoki. Z niekłamaną satysfakcją pisze o wybraniu następcy zmarłego papieża Hadriana VI, który nie interesował się sprawami sztuki. Po raz kolejny jest to wyraz ducha epoki. Sztuka ponad wszystko. Co ciekawe, jest także podkreślona dbałość o dzieła lat minionych - w żywocie Perina del Vaga. Malarz ten wraz z przyjacielem, niejakim Acciaiuoli, uratował przed wyburzeniem ściany z freskami Giotta, co wg tłumacza – Karola Estreichera – jest jednym z pierwszym przykładów działań konserwatorskich. W tym samym rozdziale jest też ciekawa konstatacja – artysta, jeśli chce stworzyć dzieło dobrej jakości – winien wszystko wykonywać sam, a nie posługiwać się uczniami i pomocnikami. Kolejny przykład renesansowego kultu indywidualności artystycznej.
Dużym atutem tomu jest opisanie w dość szczegółowym zakresie rzemiosła artystycznego oraz grafiki (w rozdziale poświęconym tej ostatniej znalazły się też wzmianki o słynnych Flamandach).
Spośród opisanych artystów włoskich z około połowy XVI w. niewielu jest tu tych z najwyższej półki. Pod tym względem tom 5 ustępuje dwóm kolejnym. Ma on jednakże istotną zawartość, prezentującą różne konteksty i oblicza tej niezwykłej epoki artystycznej.

Piąty tom polskiego wydania 'Żywotów' Vasariego jest dość szczególny pod kilkoma względami. Zawiera spory ładunek anegdot, jest ciekawy z socjologicznego punktu widzenia i dotyka gałęzi sztuki (czy też szeroko pojętej twórczości), które na taką skalę nie są opisane w pozostałych częściach polskiej edycji.
Co zwraca uwagę , to rozdział poświęcony twórczości kobiet. Dotyczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Próba znalezienia klucza do Riedla. Człowieka, który należał nie tylko do najwybitniejszych, ale też najdziwniejszych postaci świata artystycznego ostatnich czasów. Niby całkiem naturalny i prostolinijny, niby do bólu ekshibicjonistyczny jako twórca i wykonawca, ale tak naprawdę to była osobowość złożona i pełna sprzeczności. "Programowo" prosty człowiek, który nie umiał znaleźć się w zwykłej codzienności i żył wyobrażeniami. Spontaniczny muzyk, gardzący pozami, który nie był wolny od maniery i nie stronił od kreacji. Z jednej strony fanatyczny miłośnik westernów, z drugiej zafascynowany ambitnym kinem europejskim (do jego ulubionych aktorów należeli Clint Eastwood i...Mastroianni; oglądał namiętnie "Jak zdobywano dziki zachód", ale po seansie kinowym "Lokatora" Polańskiego zaniemówił z wrażenia). Nienawidzący szkoły niewykształcony nieuk, który czytywał Dostojewskiego, a z kumplami ze swojej artystycznej bohemy rozprawiał literaturze i łykał filozofię. W wywiadach nie potrafił porządnie sklecić zdania, a równocześnie cechował się inteligencją i wiedzą o kulturze, głównie muzyczną (znał na pamięć niesamowite szczegóły, np składy wykonawców na poszczególnych albumach). Wrażliwiec odczuwający ból istnienia, który zostawiał na całe tygodnie rodzinę, nie potrafiąc wziąć się do roboty i zapewnić im bytu.
O co chodzi w tej sprzeczności? Może ta naturalność to jednak była poza? Chyba nie. Kluczem do tej zagadki, jak chyba w przypadku większości ludzi, jest dzieciństwo i wczesna młodość. Skaradziński na kartach książki przemierza chorzowsko-tyskie początki i na poły mroczne dzieciństwo w cieniu oschłego ojca (który sam miał problem ze swoim ojcem). Pierwsze rozdziały poniekąd tłumaczą ukształtowanie osobowości, która mierzy się z apodyktycznością i deficytem uczuciowym (połowicznym, tj. ze strony ojca) i wygląda na to, że jedynym psychologicznym wyjściem z traum jest tu ucieczka – od obowiązków, szkoły, pracy, rodziny, jakichkolwiek pęt. Ucieczka w świat wyobraźni, Dzikiego Zachodu, w muzykę i kreację. Wrażliwość zostaje, ale zostają też – na zawsze – problemy z relacjami interpersonalnymi.
Ale – na szczęście – okazuje się też, że oprócz tej deklarowanej naturalności, która mogłaby się wydawać pozą, oprócz tego Autsajdera uciekającego od świata, jest jeszcze ten zwyczajny człowiek, z poczuciem humoru, prowadzący normalne życie, przebywający z rodziną częściej niż na koncertach, ceniący sobie święty spokój. Książka odkrywa zatem prawdziwego Ryśka, odmitologizowanego. Mającego swoje za uszami, swoje problemy i ucieczki poza rzeczywistość, ale jednak ludzkiego. Odkrywa jego pasje, zamiłowania, już nie w formie pustych hasełek, ale poprzez skonkretyzowanie. Pokazuje życie muzyczne, też nie poprzez mitologię wehikułu czasu, ale w sposób niemal reportażowy. I atrakcyjny. Rozdział o dżemowym muzykowaniu obfituje w ciekawostki i szczęśliwie skupia się na wokaliście, zostawiając z boku znane już skądinąd opowieści na temat samej kapeli. Rozdział o aktywności pozadżemowej jest też interesujący, ale trzeba tu przyznać, że autor atakuje zbyt dużą masą informacji i gmatwa się w wywodach przy opisie koncertowo-nagraniowych aliansach Riedla z przedstawicielami silesian sound, przez co gubi się gdzieś tok narracji i robi się momentami nudno.
A potem najboleśniejsza sprawa, czyli uzależnienie, ukazane jako fatum prowadzące do znanego wszystkim tragicznego końca. Trzeba przyznać, że opisy sytuacji towarzyszących nałogowi są wstrząsające, zresztą większość z tych relacji ujrzała - dzięki książce - po raz pierwszy światło dzienne, przynajmniej dla szerszego grona. Autor w przejmujący sposób ukazał tę niemożność uwolnienia się z pęt, tego człowieka w klatce, który mimo swego zachwytu nad światem dąży do autodestrukcji. Wyrok śmierci, zaakceptowany przez skazanego, ale wbrew własnej woli. Kolejna i finalna już sprzeczność w życiu Riedla.
Rozdział o życiu po życiu jest najsłabszy. Szkoda, że autor zdjął nogę z gazu, próbując złagodzić dramat mniej lub bardziej wesołymi historyjkami o tym jak to się historia dalej toczy, co zrobił w sposób podobny, jak w nowym wydaniu "Ballady o dziwnym zespole". Tu znów sypie faktami, cala opowieść traci nerw, a te wszystkie rzeczy są albo mało interesujące, albo kuriozalne. Do filmu "Skazany na bluesa" podchodzi wprawdzie Skaradziński z dużym dystansem (nie da się ukryć, że kinematograficznie to jest średniak, taka poprawność z elementami kiczu, a w obrazie protagonisty jest tragiczny i jednowymiarowy), jednak autor książki nie może powstrzymać się od przytoczenia (wątpliwej) zalety, że przynajmniej o Riedlu zrobili fabułę. I co z tego? Pisząc książkę nie mógł – o ironio! - wiedzieć, że w przyszłości zrobią też fabułę o jednej gwieździe disco polo. No i dalej Skaradziński o tym, jak to coraz więcej imienia Ryśka w mediach, festiwalach, jak to jego spadkobiercy o nim pamiętają i wspominają. A Riedel to ostatnia osoba, która potrzebuje podtrzymywania legendy. Tej legendzie nie potrzeba mediów, muzyka wystarcza.
Ale ta legenda z kolei nie jest wystarczająca, żeby poznać prawdziwego człowieka. Dobrze więc, że jest ta książka.

Próba znalezienia klucza do Riedla. Człowieka, który należał nie tylko do najwybitniejszych, ale też najdziwniejszych postaci świata artystycznego ostatnich czasów. Niby całkiem naturalny i prostolinijny, niby do bólu ekshibicjonistyczny jako twórca i wykonawca, ale tak naprawdę to była osobowość złożona i pełna sprzeczności. "Programowo" prosty człowiek, który nie umiał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy raz czytałem 'Balladę' jakoś w 1995 r. To było pierwsze wydanie tej książki, które w całości tchnęło jeszcze tym starym zespołem. Pamiętam, to była dla mnie swojego rodzaju blues-rockowa biblia, ale taka nostalgiczna, przesycona nieuchronnością tragedii i z powiewającym wkoło smutkiem. Ten wydźwięk był naturalną konsekwencją sekwencji opisywanych zdarzeń, a w momencie gdy książka ta ujrzała światło dzienne w swojej pierwszej odsłonie, Dżem praktycznie kończył się na śmierci Riedla. Ballada była zatem początkowo pozbawiona dzisiejszego optymizmu (no, może poza paroma zdaniami, które nieśmiało spoglądały w przyszłość), ale za to zawierała w sobie prawdziwie literackie emocje. Rozdział o odejściu RR został skwitowany odpowiednią parafrazą, co dodawało całości nie tylko wydźwięku sentymentalnego, ale było też wyrazem autorskiej kreacji. W obecnym, nowym wydaniu (już bodaj trzecim) tok narracji od pogrzebu wokalisty (który w istocie zamykał pierwszy wielki i chyba jedyny autentyczny rozdział w historii zespołu) przechodzi płynnie do kwestii spadkowo-prawnych perypetii i w ogóle dalszych, zdecydowanie już mniej burzliwych dziejów... I na tym chyba polega problem nowego wydania.... bo, poza tym że gubi ono pewne uwagi i wątki (tj. niektóre opisy zdarzeń czy analizy utworów, obecne w pierwszej wersji książki), to skupia się na niezręcznym, apologetycznym usprawiedliwianiu sensu dalszej działalności zespołu, co prowadzi do niewybaczalnych eufemizmów. Nazwanie Jacka Dewódzkiego polskim Joe Cockerem to już nawet nie przesada, ale niezamierzony, ponury żart. Równie niefortunne jest kwitowanie kolejnego wokalnego wcielenia zespołu jako powrót do riedlowych, bluesowych klimatów (zarówno barwa i sposób śpiewania Macieja Balcara, jak i jego sceniczne zachowanie, nie mają wiele wspólnego z charyzmą Ryszarda R., która była dziwnym i niepowtarzalnym konglomeratem spontanicznej ekspresji, naturalistycznej chropowatości i kreatywnej, subtelnej wrażliwości).
Ogromny kontrast starego (do 1994 r.) i nowego (od 1995 r.) daje się przecież we znaki w dorobku płytowym i koncertowym; nowe utwory i interpretacje w wykonaniu Dewódzkiego są często nie do zniesienia dla miłośników blues-rockowego grania, a z kolei epoka Balcara wnosi jakieś nieznośne ugrzecznienie, tak w sposobie śpiewania, tekstach i ogólnie wizerunku. To wszystko jest przepaść w stosunku do okresu wiadomego. Tak jak Dżem stał się w jakimś sensie nijaki, tak mało ciekawa, pozbawiona większych smaczków, kontrowersji i – przede wszystkim – obecnego wcześniej ogromnego ładunku emocjonalnego, jest druga część książki. A najgorsze jest to, że Jan Skaradziński, tak skory do krytycznego podejścia (co widać w praktycznie całej części riedlowskiej, czyli de facto – pierwszym wydaniu) w odniesieniu do współczesnych dziejów zespołu gubi gdzieś ten zmysł, a może zachowuje się asekuracyjnie, jakby chciał na papierze podtrzymać prestiż zespołu. Jakby nie miał odwagi powiedzieć, że legenda nie tylko się nie utrzymuje, ale staje się parodią samej siebie. Jeżeli jeszcze w ogóle istnieje. Bo słuchanie o chlebie z dżemem, albo o tym że jak nie to cyk browara łyk, wywołuje u szanujących się fanów odruch zażenowania. Chociaż w przeszłości też bywały niezbyt wyszukane teksty. Bywały banały. Był Harley mój. Ale, jak ktoś kiedyś powiedział, charyzma interpretacyjna pewnego wokalisty potrafiła banał przerodzić w dzieło. Konkluzji nie muszę dopowiadać. W nowym wydaniu książki mi jej zabrakło.

Pierwszy raz czytałem 'Balladę' jakoś w 1995 r. To było pierwsze wydanie tej książki, które w całości tchnęło jeszcze tym starym zespołem. Pamiętam, to była dla mnie swojego rodzaju blues-rockowa biblia, ale taka nostalgiczna, przesycona nieuchronnością tragedii i z powiewającym wkoło smutkiem. Ten wydźwięk był naturalną konsekwencją sekwencji opisywanych zdarzeń, a w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Free - Heavy Load David Clayton, Todd K. Smith
Ocena 8,1
Free - Heavy Load David Clayton, Todd...

Na półkach:

Uwielbiam Free. Uwielbiam śpiew Paula Rodgersa. Jest w tym tyle emocji, tyle prawdy i ekspresji, a wszystko to jest paradoksalnie efektem programowego minimalizmu muzyków. Z tą książką jest - niestety - odwrotnie. Dużo faktów, bogactwo treści, ale brak emocjonalnego ujęcia i jakiegoś odautorskiego subiektywizmu. Nie czuje się ducha opowieści (jak to ma miejsce w wielu innych biografiach doskonałych muzyków czy zespołów), za to dominują sekwencje relacji, jakby wyjęte z gazet i podoklejane na siłę. W dodatku tłumaczenie pozostawia dużo do życzenia - niektóre frazy brzmią jakby były żywcem wyjęte z "google translate"; ciągi zdań bez polotu literackiego, wyczucia tematu, a momentami z błędami lub co najmniej lapsusami gramatycznymi (np. użycie kolokwialnego i nieeleganckiego "mi" w miejscu, w którym prosiłoby się o "mnie", itd.).
To wszystko sprawia (ujęcie tematu w oryginale i polski przekład), że nie czyta się tego najprzyjemniej. Ale za to z największym zainteresowaniem, jak najbardziej. Miłość do Free pozwala przymknąć oko na anglosaską oschłość i brak literackiej koncepcji całości (a ta kuleje zwłaszcza w przypadku klamry - wstęp mało wciąga, a epilog jest niefortunny, zawiera nudne niuanse dla naprawdę wtajemniczonych w szczegóły i nie stanowi wyczekiwanej kulminacji). Ale to jednak książka o wspaniałym zespole i nietuzinkowych postaciach, zawierająca mnóstwo interesujących informacji i atrakcyjną szatę graficzną (choć i tu można się przyczepić do polskiej edycji, bo gdzieniegdzie zdjęcia umieszczone obok tekstu zjadają litery). Bogactwo ikonograficzne to prawdziwy atut, do tego dochodzi jeszcze albumowy format. No i wyjątkowość jako taka, bo to chyba jedyne takie kompendium wiedzy o Free. No i prawdziwy hołd dla Paula Kossoffa... Dlatego, mimo pewnych wad, "Heavy Load" to miód dla duszy dla tych co kręcą się wokół blues-rockowego świata.

Uwielbiam Free. Uwielbiam śpiew Paula Rodgersa. Jest w tym tyle emocji, tyle prawdy i ekspresji, a wszystko to jest paradoksalnie efektem programowego minimalizmu muzyków. Z tą książką jest - niestety - odwrotnie. Dużo faktów, bogactwo treści, ale brak emocjonalnego ujęcia i jakiegoś odautorskiego subiektywizmu. Nie czuje się ducha opowieści (jak to ma miejsce w wielu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Gothic" wydany przez Könemanna to zarazem wspaniały album, bogaty w dobrej jakości fotografie, jak i świetna pozycja książkowa, rzetelnie omawiająca istotę i ewolucję stylu, który zmienił krajobraz kulturowy oraz sposób obrazowania i wyrażanie ekspresji w zachodniej i środkowej Europie. Historia przemian formalnych tego zjawiska - głównie w odniesieniu do architektury - jest tu obrazowana niezliczoną ilością przykładów i szczegółowych opisów, podkreślających niekiedy wręcz niuanse. Oczywiście, najwięcej miejsca poświęcono tu Francji - ojczyźnie gotyku właściwego, ale omówiono też ewolucję tego stylu na innych, ważnych pod tym względem terenach: w Anglii i "krajach niemieckich" oraz w Niderlandach, Italii i na Półwyspie Iberyjskim, a w dalszej kolejności w Europie Północnej i Środkowej. W tym miejscu, rzecz jasna, narzuca się częsta w takich przypadkach uwaga: architektura krajów środkowoeuropejskich potraktowana została po macoszemu i zbyt wybiórczo. O ile zrozumiałe jest traktowanie marginalne pewnych partykularyzmów w pozycji, w której kładzie się nacisk na przykłady wzorcowe i zjawiska wybitne, o tyle zastanawia wybór przykładów (opis katedry poznańskiej, odbudowywanej i trochę zmienionej po 1945 r., a dlaczego nie gnieźnieńskiej, bardziej klasycznej i prawie nie zniszczonej w czasie wojny?), a także brak nacisku na pewne zjawiska specyficzne danego terenu, odróżniające np. gotyk polski od zachodnioeuropejskiego. Ale taka już specyfika opracowań syntetycznych....
Tak czy inaczej, ewolucja architektury została przedstawiona - przynajmniej w odniesieniu do zjawisk najbardziej wpływowych i wybitnych - w sposób rzetelny i szczegółowy. Z rzeźbą i malarstwem jest trochę inaczej - a to ze względu na obszerność zagadnienia. W tym pierwszym przypadku skupiono się głównie na przemianach katedralnej plastyki portalowej, mniej natomiast miejsca poświęcono figurom wolnostojącym i ołtarzom (to tematy na odrębne opracowania). Rozdział dotyczący malarstwa optuje głównie wokół zjawiska, które było artystyczną kulminacją gotyckiego obrazowania, czyli twórczości mistrzów niderlandzkich. Trochę za mało tu o rozwoju malarstwa wcześniejszego, od przełomu XII i XIII w. - na terenie Francji, Anglii i krajów niemieckich. Z drugiej strony sporo miejsca zajmuje włoski protorenesans - Giotto i jego szkoła oraz im współcześni, to na pewno malarstwo średniowieczne, ale czy zawsze mieszczące się w stylistyce gotyckiej? To nie do końca rozwiązany dylemat historii sztuki....
Tematyka witrażu i rzemiosła artystycznego została tu jedynie zasygnalizowana, także z oczywistych względów; jest to jednakże bardzo dobre wprowadzenie, dla zainteresowanych tymi dziedzinami sztuki w kontekście omawianej formacji stylistycznej. To tylko takie skromne dopełnienie całej tej pozycji albumowej, fascynującej, przebogatej w detale i momentami naprawdę drobiazgowej, jak sam styl gotycki.

"Gothic" wydany przez Könemanna to zarazem wspaniały album, bogaty w dobrej jakości fotografie, jak i świetna pozycja książkowa, rzetelnie omawiająca istotę i ewolucję stylu, który zmienił krajobraz kulturowy oraz sposób obrazowania i wyrażanie ekspresji w zachodniej i środkowej Europie. Historia przemian formalnych tego zjawiska - głównie w odniesieniu do architektury -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Seria wydawnicza Könemanna na temat wielkich epok stylowych w sztuce to z pewnością znaczące osiągnięcie wydawnicze na poletku książkowo-albumowym o tematyce artystycznej. Zdecydowanym atutem jest tu oprawa graficzna z bogatym materiałem ikonograficznym oraz próba syntetycznego ujęcia zjawisk stylowych. "Sztuka romańska" z pewnością spełnia te kryteria atrakcyjności, choć od strony merytorycznej nie jest pierwszą, ani też najlepszą pozycją dotyczącą tego zagadnienia, wydaną na rynku polskim. O wiele bardziej przejrzysta i rzetelna pod względem treści i prezentacji tematu jest praca zbiorowa o tym samym tytule, z serii Style-Kierunki-Tendencje (aut. Świechowski, Nowak, Gumińska). W pozycji wydanej przez Könemanna trochę rażą niektóre niepotrzebne i subiektywne sformułowania (np. w odniesieniu do jednej z krypt, w której umieszczonych jest wiele relikwiarzy jeden z autorów pisze, iż "jest rzeczą godną pożałowania", że przypomina ona bardziej muzeum, niż pomieszczenie sakralne... ). Zaskakują też niektóre niefortunnie przedstawione informacje merytoryczne, jak np stwierdzenie, że rzeźba Sainte Foy (ok X w.) jest jedną z pierwszych większych rzeźba na zachodzie Europy (a antyk?). Można się też przyczepić do niekonsekwencji odnośnie przedstawionego zakresu: sporo miejsca poświęcono sztuce przedromańskiej, powstałej jeszcze w pierwszym tysiącleciu n.e.; z drugiej strony jako materiał ilustracyjny niektórych rozdziałów (omawiających wprawdzie konteksty kulturowe) wykorzystano zdjęcia dzieł sztuki gotyckiej, w tym malarstwa XV-wiecznego. Jest też wiele ikonograficznych przykładów sklepień typowo gotyckich (które można było odpowiednio wykadrować). Takie zestawienie może być mylące dla osób, które (drogą "przez oczy do rozumu") starają się poznać zasadnicze cechy stylowe omawianej epoki.
Największy zarzut dotyczy jednak polskiej edycji. Albumy z tej serii pojawiły się na polskim rynku zarówno w oryginalnej, niemieckiej, jak i angielskiej oraz polskiej wersji językowej. Pamiętam, jak około 20 lat temu wybrałem się do empiku, żeby kupić ten album, do wyboru była akurat wersja tłumaczona na język polski, więc taką nabyłem. Zakupu nie żałuję, ale po przeczytaniu stwierdziłem, że wolałbym chyba jednak pomęczyć się z wersją oryginalną ;). Tłumaczenie sprawia wrażenie automatycznego, sztucznego, pozbawionego płynności; wiele sformułowań jest niezrozumiałych, a terminologia jest dobrana niewłaściwie. Książku z historii sztuki powinny tłumaczyć osoby "z branży", tak jak poezję poeci. Efektem dość automatycznego przekładu są tu sformułowania typu: "pięć niemal całkowicie okrągłych kaplic wieńca, coraz większych ku kaplicy wierzchołka (...)" (sic!), albo frazy, jak "załomy portalu" (może chodziło o rozglifienie?), czy "anioł trzymający dewizę" (raczej banderolę?). Sklepienie krzyżowe jest nazywane kolebkowo-krzyżowym, a krzyżowo-żebrowe (oficjalna terminologia stosowana przez polskich historyków sztuki i architektury) - żebrowym. Ponadto występują tu dziwaczne terminy, jak: sklepienie stożkowe, podniebienie, podciągi, występy, romańskie łuki (może chodziło raczej o rzymskie, w sensie antycznym?).... - jakby wprost wzięte ze słownika na chybił trafił, a nie mieszczące się w skodyfikowanej i stosowanej przez polskich naukowców, fachowej terminologii.
Rażą też niekonsekwencje i niedociągnięcia odnośnie nazw geograficznych, choć tu nie ma pewności, czy jest to kwestia przekładu, czy podążania za niekonsekwencjami oryginału. Hiszpańska prowincja raz bywa nazywana Lleida, a innym razem Lérida (czyli raz wersja katalońska, a raz "castellano"). Podobnie jak z miejscowością Taüll-Tahull (kataloński-hiszpański). Wprowadza to trochę zamęt. Gwoli pedantyzmu językowego: czeskie i węgierskie nazwy zapisywane są bez znaków diakrytycznych, choć nazwy zachodnie już tak. Sami nie lubimy czytać o polskich miastach bez ę ą ć ż, etc. Wreszcie, występują tu nieadekwatne określenia typu "Wielka Brytania" - rzecz niedopuszczalna w odniesieniu do epoki średniowiecza :)
Jeśli pominąć te wszystkie zgrzyty edycyjne, a czasem też merytoryczne, obcowanie z tą książką-albumem to przyjemność i prawdziwa strawa duchowa, a to za sprawą bogactwa - zarówno jeśli chodzi o mnogość informacji, jak i materiału ikonograficznego całkiem dobrej klasy.

Seria wydawnicza Könemanna na temat wielkich epok stylowych w sztuce to z pewnością znaczące osiągnięcie wydawnicze na poletku książkowo-albumowym o tematyce artystycznej. Zdecydowanym atutem jest tu oprawa graficzna z bogatym materiałem ikonograficznym oraz próba syntetycznego ujęcia zjawisk stylowych. "Sztuka romańska" z pewnością spełnia te kryteria atrakcyjności, choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wczesne średniowiecze" Hendersona to przez długi czas niemal jedyna na polskim rynku wydawniczym pozycja, będąca próbą syntezy sztuki jednej z bardziej kontrowersyjnych epok w historii kultury europejskiej. Okres wczesnośredniowieczny to pojęcie dość umowne, odnoszące się do względnie długiego czasu (ok. 600-700 lat) i niejednolitej formacji kulturowej. Obok zdecydowanie ciemnych plam (niepoznana dostatecznie, ze względu na brak wystarczających źródeł, kultura ludów "barbarzyńskich:, zwłaszcza na północ od Alp), widnieją w omawianym czasie jasne punkty na firmamencie osiągnięć cywilizacyjnych: sztuka bizantyńska, sztuka Italii, kultura Karolingów i Ottonów. Trudności w operowaniu terminem "wczesne średniowiecze" dotyczą też samej cezury czasowej: o ile co do początku nie ma większych trudności w ustaleniu umownej daty lub dat (395 - podział Cesarstwa Rzymskiego, 476 - upadek Cesarstwa Zachodniego, 529 - powstanie klasztoru na Monte Cassino), o tyle większa kontrowersja dotyczy końca tego okresu - czy połowa XII wieku to, zgodnie z periodyzacją Hendersona, jeszcze wczesne, czy już raczej dojrzałe średniowiecze? Około 1150 roku powstają już przecież kościoły w czystym stylu gotyckim, a 100 lat wcześniej ugruntował się już styl romański, który wydaje się być tym właściwym wyznacznikiem "dojrzałości" wieków średnich. Z takich względów (kulturowych, nie ekonomicznych czy politycznych) autor omawianej książki powinien zamknąć przedmiot badań na połowie XI w., czyli okresie wygaśnięcia sztuki ottońskiej. Wrzucanie do jednego worka Benedykta z Nursji i opata Sugera wprowadza chaos i nie daje prawdziwego obrazu tej epoki przejściowej (pomiędzy późnym antykiem a średniowieczem dojrzałym).
Brak trzymania się właściwych ram czasowych (które mają przełożenie na ogląd zjawisk kulturowych) idzie tu niestety w parze z chaosem tematycznym. Książkę cechuje wybiórczość zagadnień i brak podejścia chronologicznego, które zazwyczaj stanowi sprawne narzędzie prezentacji przemian w sztuce. Aż się prosi o periodyzację w stosunku do epoki tak długiej i złożonej z kilku, czasem przenikających się, ale często też następujących po sobie, odrębnych formacji kulturowych. Obraz wczesnego średniowiecza byłby jaśniejszy, gdyby przedstawić jego przemiany - od naprawdę ciemnego okresu barbarzyńskiego (z "przebłyskami" bizantyńskimi oraz gockimi, zwłaszcza w Italii), poprzez kulturę iberyjską i frankijską, po ottońską. Zamiast tego Henderson skupia się na wybranych zagadnieniach, głównie ideowych i ikonograficznych, które przecież nie stanowią wyłącznej specyfiki wczesnego średniowiecza - można też je odnaleźć w innych "podokresach" wieków średnich, a niekiedy nawet później, w czasach nowożytnych. W dodatku w poszczególnych rozdziałach przedstawia on osiągnięcia sztuki barbarzyńskiej ludów na poły lub całkowicie pogańskich, obok dojrzałych wytworów teologicznej sztuki romańskiej.
Taka konstrukcja książki jest myląca dla osób nie zaznajomionych z historią i kulturą wczesnego średniowiecza. Stanowi ona raczej wybór cennych informacji, zwłaszcza źródłowych i ikonograficznych (ze względu na bogactwo przykładów, choć mocno wyselekcjonowanych!) dla zaznajomionych z tematem badaczy lub miłośników kultury wieków średnich. Atutem jest tu z pewnością przystępny język i sposób prezentacji - bezpośredni, choć niewolny od dygresji i nieoczekiwanych zmian myśli przewodniej.

"Wczesne średniowiecze" Hendersona to przez długi czas niemal jedyna na polskim rynku wydawniczym pozycja, będąca próbą syntezy sztuki jednej z bardziej kontrowersyjnych epok w historii kultury europejskiej. Okres wczesnośredniowieczny to pojęcie dość umowne, odnoszące się do względnie długiego czasu (ok. 600-700 lat) i niejednolitej formacji kulturowej. Obok zdecydowanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzecz to nietuzinkowa. Dziwaczna, ale jednocześnie frapująca próba syntezy kilku aspektów: historii moralnego upadku nazistowskiego oficjela, wyjątkowej atmosfery panującej w Polsce w czasie bezpośrednio poprzedzającym śmierć Jana Pawła II, refleksji nad niejednoznacznością ludzkiej osobowości i - wreszcie - stosunku pisarza do książki (w tym ostatnim przypadku rzecz mocno naznaczona platońskim idealizmem). Ten pozornie wewnętrznie sprzeczny melanż gatunkowy i tygiel treściowy, składający się z części - wydawałoby się - nieprzystających (tradycyjna powieść wojenno-szpiegowska, publicystyka, esej filozoficzny, a nawet reportaż) łączy wspólny aksjologiczny mianownik, który rodzi się z pytań autora o granice etyki, a w dalszym rzędzie także estetyki. Pisarz wywodzi swoje refleksje nad wszystkimi aspektami książki z własnych doświadczeń – zarówno tych czysto literackich, jak związanych z sytuacjami i doświadczeniami życiowymi, mocno związanymi z Polską. Przedmiotem rozważań jest więc zarówno historia, nie tak dawna zresztą (II wojna światowa), którą autor poznawał w szczegółach badając górnośląskie archiwa, jak i polska sfera mentalno-religijna (to właśnie czuwanie i swoista aura związana z poczuciem jedności społeczeństwa w obliczu śmierci polskiego papieża stały się impulsem do napisania książki). Jeśli dodamy do tego refleksję nad miejscem pisarza w literaturze oraz zainteresowanie etyczną dwuznacznością, obrazowaną przez dwie strony ludzkiej psychiki i dwa pierwiastki - żeński i męski (autor prezentuje tu swój stosunek do próby pogodzenia tej ambiwalencji), otrzymamy myśl przewodnią tej nieco ekscentrycznej książki: jest to w gruncie rzeczy auto-penetracja duszy (czy psychiki, zwał jak zwał) samego autora.
Guido Parisi, pisarz szerszemu gronu czytelników mało znany, wyciągnął ze swego curriculum vitae, zainteresowań i przemyśleń nurtujące go problemy moralne i estetyczne, tworząc swoisty obraz siebie – twórcy, opowiadacza i eseisty, ubierając całość w niecodzienną formę, która wnosi jakiś powiew świeżości we współczesną literaturę. Równocześnie wykreowany przez niego literacki autotematyzm jest kontynuacją tego co robili jego wielcy poprzednicy, jak twórcy "Nowej Powieści", czy wcześniej André Gide, twórca dziwacznych kolaży, zacierający granice między powieścią a odautorskim komentarzem do samej powieści. Parisi jest właśnie takim twórcą, który pisząc tworzy dystans do własnego pisarstwa. Jednocześnie jednak – co najważniejsze – wprowadza niesamowitą aurę w toku narracji. Podczas lektury wyczuwa się to etyczne rozedrganie, będące w życiu udziałem wielu (jeśli nie każdego) z nas.
Takie pisarstwo zasługuje na uwagę. Nota bene -w najbliższym czasie planowane jest wydanie polskiego przekładu "Tamtej nocy w Polsce".

Rzecz to nietuzinkowa. Dziwaczna, ale jednocześnie frapująca próba syntezy kilku aspektów: historii moralnego upadku nazistowskiego oficjela, wyjątkowej atmosfery panującej w Polsce w czasie bezpośrednio poprzedzającym śmierć Jana Pawła II, refleksji nad niejednoznacznością ludzkiej osobowości i - wreszcie - stosunku pisarza do książki (w tym ostatnim przypadku rzecz mocno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna z wielu, choć - wg recenzji poprzedzającej tekst - podobno wyjątkowa i bardzo autorska biografia największego reżysera wywodzącego się z Hiszpanii. Właśnie, wywodzącego się. Bo większość filmów (kilkanaście) nakręcił w Meksyku, najważniejsze i najwybitniejsze (moim zdaniem) - we Francji. Kilka jest produkcji lub koprodukcji USA. A w kraju dzieciństwa i wczesnej młodości - chyba w pełni tylko 2 (Viridiana i Tristana). Zresztą oddźwięk obu tych filmów był taki, że wielki obrazoburca musiał za każdym razem zwiewać. Atmosfera skandalu towarzyszyła premierom nie tylko w Hiszpanii. Już przy pierwszych sukcesach artystycznych we Francji kina atakowane były przez bojówki stojące na straży nieskalanego obrazu tradycyjnych wartości. Takie to było kino.
Bo taki był Luis Buñuel. Przedziwna postać. Anarchista o konserwatywnych nawykach. Antyreligijny prześmiewca i przyjaciel księży. Kontestator moralności, a w życiu prywatnym i w relacjach z innymi - człowiek ciepły, uczynny i hojny. I podobno wiecznie uśmiechnięty.
I taki obraz kinowego spadkobiercy Cervantesa i Goi prezentuje autor biografii. Obraz oczywiście prawdziwy, znany nie tylko z innych opracowań, dokumentów, czy autobiografii reżysera "Moje ostatnie tchnienie", ale także wyłaniający się z samych filmów jak jakaś synteza, oparta na założeniu (w tym przypadku całkowicie uzasadnionym), że twórcy w swych dziełach mówią o sobie. Ciężko jest się ustosunkować do podkreślanej w przedmowie wyjątkowości tej biografii (może pod względem języka i stosunku autora do prezentowanej postaci?). Moim zdaniem powiedziano tu w zasadzie wszystko to, co mówiono już w innych opracowaniach. Może są tu pewne smaczki - np. zrewidowanie pewnego stereotypu o jednoznacznym stosunku antyfaszystowskiego reżysera do Franco, a wręcz podanie informacji, że Buñuel wyrażał współczucie w obliczu agonalnego cierpienia dyktatora. Nota bene, pasuje to jak ulał do kontrowersyjnego wizerunku aragońskiego artysty.
Generalnie jednak zawarte w książce fakty i tezy nie są niczym nowym dla miłośników twórczości najsłynniejszego obywatela Calandy, zwłaszcza jak ktoś jest po lekturze "Mojego ostatniego tchnienia". Mam wręcz wrażenie, że trochę rzeczy jest tu pominiętych lub przeinaczonych. Na pewno subiektywne i niezrozumiałe są proporcje rozpiętości recenzji - kino meksykańskie (wprawdzie ważne i na ogół na dobrym poziomie) jest tu opisywane nazbyt rozwlekle w porównaniu z późniejszym francuskim (absolutnie arcydzielnym). Ale może to i lepiej? O "Dyskretnym uroku burżuazji" czy "Piękności dnia" można przeczytać wszędzie, natomiast o interpretację "El bruto" czy "Marzenie jedzie tramwajem" nie jest już tak łatwo...
Mam też wrażenie, że pewne rzeczy w poszczególnych filmach wyglądały inaczej, niż są w książce opisane lub interpretowane, co odnosi się np. do "Psa andaluzyjskiego". Ale, żeby nie narzekać, z tym są zawsze jakieś problemy we wszelakich opracowaniach filmoznawczych. Poza tym, tu nie chodzi tylko o filmy. Albo inaczej - te filmy to tylko część oblicza (choć bardzo spora część) tej nietuzinkowej postaci. Wiecznie uśmiechniętego, młodego-starego kulturalnego rozrabiaki, który z iberyjskim czarnym humorem wychodził ze swym artystycznym obliczem błyskotliwego obserwatora naprzeciw okrucieństwu świata, nieuchronności śmierci, ludzkich obsesji i namiętności. No i który od mojej młodości, od pierwszego zetknięcia z tą twórczością ponad 20 lat temu - stał się filmowym objawieniem, uosobieniem absolutnej sztuki czerpiącej pełnymi garściami ze zbioru otaczających nas, wszechobecnych nonsensów.
Lektura tej książki była jeszcze jedną ważną podróżą przez świat Buñuela. Podróżą dobrze zorganizowaną i z atrakcjami. I za to jestem wdzięczny tej biografii.

Jedna z wielu, choć - wg recenzji poprzedzającej tekst - podobno wyjątkowa i bardzo autorska biografia największego reżysera wywodzącego się z Hiszpanii. Właśnie, wywodzącego się. Bo większość filmów (kilkanaście) nakręcił w Meksyku, najważniejsze i najwybitniejsze (moim zdaniem) - we Francji. Kilka jest produkcji lub koprodukcji USA. A w kraju dzieciństwa i wczesnej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Literatura na Świecie nr 7-8/2000 (348-349) Luis Buñuel, Julio Cortázar, Octavio Paz, Redakcja pisma Literatura na Świecie
Ocena 7,0
Literatura na ... Luis Buñuel, Julio ...

Na półkach: ,

To jak dotąd chyba jedyny tom literatury na świecie, który przeczytałem od dechy do dechy. Zazwyczaj skupiam się na fragmentach powieści i opowiadaniach, a resztę omijam - a to wiersze, a to recenzje czy teksty teoretyczne. Omijam lub nie doczytuję. Tutaj się zawziąłem. Zainspirowała mnie okładka i zawartość, której motywem przewodnim jest zjawisko surrealizmu, ale głównie tego spod znaku ibero-latynoskiego. Nie znajdziemy tu Bretona czy Éluarda (chyba że w tekstach 'historycznych'). Ale przecież sami hiszpańscy przedstawiciele tego nurtu twierdzili, że jest on w swej istocie iberyjski właśnie, bo w tej kulturze, jak w mało której w Europie, istnieje taka przedziwna symbioza sprzeczności, gdzie Tanatos ostentacyjnie ściska się z Erosem, a ascetyczna pruderia idzie w parze ze zmysłowością, obecną w najważniejszych przejawach kreatywności (od tańca począwszy).
Zainspirował mnie też, a jakże, Luis Buñuel, który, choć z ducha literacki, wyładował się - jak wiadomo - na innym poletku. A który wraz z Dalim i Lorcą (Lorką?) tworzył przedziwny trójkąt literacko-artystyczny. Dalí - nota bene - też był w swej istocie literacki, nawet zwłaszcza jako malarz. A Lorca - wiadomo.
No i opłaciło się. Bo dla takiego jak ja fana artystycznej bohemy z I poł. XX w. jest tu wiele smaczków, choćby teksty literackie Buñuela, czy opis drogi artystycznej wyżej wymienionych, w kontekście rodzącej się awangardy hiszpańskiej. Jest sporo dobrej prozy i liryki latyno-amerykańskiej, która - ze względu na iberyjską schedę kulturowej ambiwalencji - też ma w sobie surrealistycznego ducha, który gdzieś jakoś znalazł swoje ujście w realizmie magicznym. Jest też osobliwe dziełko spoza kultury ibero-latynoskiej, a mianowicie opowiadanie (mini-powieść?) "Malwina" Mirko Kovača. Fakt, rzecz to bałkańska, ale poprzez swoją stoicką drastyczność skądinąd bliska jest hiszpańsko-latynoskiej kulturze pasji i śmierci.
Przez teksty teoretyczne też można przebrnąć, choć miałem problem z tym o Barthesie. Ale większość czyta się jednym tchem. Tak jakoś równo wyszło, co nieczęsto jest zasadą Literatury na Świecie. Ale ten tom - dla miłośników tematu - polecam zdecydowanie.

To jak dotąd chyba jedyny tom literatury na świecie, który przeczytałem od dechy do dechy. Zazwyczaj skupiam się na fragmentach powieści i opowiadaniach, a resztę omijam - a to wiersze, a to recenzje czy teksty teoretyczne. Omijam lub nie doczytuję. Tutaj się zawziąłem. Zainspirowała mnie okładka i zawartość, której motywem przewodnim jest zjawisko surrealizmu, ale głównie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tom IV, czyli de facto początek trzeciej części Żywotów - jeśli iść oryginalnym tropem edytorskim i zamysłem Vasariego - którą autor poświęca sztuce pełnego renesansu i jego bardziej zaawansowanej postaci, dziś zwanej manieryzmem (nota bene, zazwyczaj traktowanym już jako odrębny nurt w sztuce, czasem w pewnej opozycji do renesansu klasycznego). Vasari wprawdzie zauważa tę "manierę" w twórczości jemu współczesnych (co ciekawe, sam jest - jako malarz - zaliczany do tego "zdeformowanego" renesansu), jednak nie oddziela tu złotego wieku odrodzenia od czasów o kilka dekad późniejszych. W trzeciej, najobszerniejszej części Żywotów (w polskim wydaniu tomy IV-VII) przedstawia sztukę od początku XVI w. aż po połowę stulecia, czyli sięga aż do czasu, w którym tworzył swoją wielką kronikę artystów. W pewnym sensie zebranie do jednego worka sztuki z lat 1500-1550 ma uzasadnienie. To co na początku stulecia stworzyła wielka trója (Leonardo, Rafael, Michał Anioł), miało właściwie przez cały wiek XVI swoją kontynuację w postaci mniej lub bardziej jawnych naśladownictw, odniesień lub po prostu czerpania z klasycznego źródła.
Serię otwiera, a jakże, Leonardo da Vinci, uosobienie nie tylko artysty, ale w ogóle człowieka renesansu. W tomie IV pojawia się też Rafael, uchodzący przez stulecia za artystę idealnego (dopiero schyłek XIX w. zrzucił mu koronę pierwszeństwa). A oprócz dwóch z wielkiej trójki - inni wybitni artyści tego czasu: Giorgione, Correggio, Donato Bramante, Sangallowie, Andrea Sansovino. Vasari opisując żywoty i twórczość daje po raz kolejny - chyba na większą skalę niż w poprzednich tomach - wyraz swojej fascynacji zjawiskiem tamtej epoki, polegającym na postawieniu artystów i ich dzieł na piedestale życia społecznego. Co ciekawe, w szeregu tych arystokratów ducha, natchnionych przez muzy, stawia konsekwentnie architektów, którzy nie zawsze, a może nawet rzadko w czasach późniejszych (także naszych) uważani są za artystów. W jednym z rozdziałów Vasari dokonuje wyraźnego rozróżnienia na inżynierów i architektów (czego w przypisach nie omieszkał odnotować niezmordowany komentator, Karol Estreicher). Z kolei o randze sztuki i jej wyższości nad dobrami czysto materialnymi świadczy choćby wzmianka w żywocie Giuliano da Sangallo, który za jedną ze swoich prac w Neapolu zażądał nie złota, ale rzeźbę antyczną.
Najwięcej peanów znajdziemy oczywiście w żywocie "boskiego" Rafaela. Losy jednego z obrazów - któremu groziło zniszczenie w czasie transportu morskiego podczas sztormu - kwituje autor konstatacją, iż widocznie "wichry i bałwany morskie miały szacunek dla piękności dzieła". W podsumowaniu jego twórczości, będącym niemal mową żałobną w kontekście nagle przerwanego, krótkiego żywota, pisze Vasari w sposób cokolwiek hagiograficzny: Rafael uczył malarzy pełen miłości, traktując ich jak własne dzieci; nie tylko ludzie, ale nawet zwierzęta lubiły Rafaela (sic!). W opisie dzieł autor też daje się ponieść: aksamit ma włos, adamaszek szumi i błyszczy /w portrecie Leona X z nepotami/ :) Ten ostatni opis świadczy o czysto literackim zmyśle Vasariego, dlatego jego Żywoty tak dobrze się czyta. Jest tu też trochę przymrużonego oka i humoru. Albo ciętej ironii, jak w żywocie Boccaccina: "ci wszyscy, którzy sądzili, że sięgnie on aż do niebios, przekonali się, że nie dosięgnął nawet do zwykłego sufitu"...
A nawiązując do tematu mniej zdolnych artystów: zastanawia ich zestawienie z twórcami naprawdę wysokiej klasy, często o znaczeniu ponadczasowym. Nie chodzi o to, że należy pisać tylko o tych wybitnych i dobrych, ale Vasari poświęca całe rozdziały twórcom o naprawdę wątpliwym talencie. Artyści ci - np. Domenico Puligo, Vincenzo Tamagni - mają w dziejach sztuki bardzo niewielkie znaczenie, a ich dzieła nie przetrwały próby czasu i - co istotniejsze - cechują się niekiedy rażącą nieudolnością warsztatową, czego autor Żywotów wyraźnie nie piętnuje. Cóż, z jakichś względów o nich pisał. Nie jestem wybitnym znawcą renesansu, ale w temacie siedzę od lat, a na powyższe nazwiska natknąłem się dopiero przy lekturze IV tomu. Cóż, człek się uczy całe życie.

Tom IV, czyli de facto początek trzeciej części Żywotów - jeśli iść oryginalnym tropem edytorskim i zamysłem Vasariego - którą autor poświęca sztuce pełnego renesansu i jego bardziej zaawansowanej postaci, dziś zwanej manieryzmem (nota bene, zazwyczaj traktowanym już jako odrębny nurt w sztuce, czasem w pewnej opozycji do renesansu klasycznego). Vasari wprawdzie zauważa tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co za piękna książka! Baśń? Traktat filozoficzny? Historyczna powieść surrealistyczna? ... czeski rękopis znaleziony w... No, gdzie? Gdzieś na rozdrożach, między Pragą i Wenecją... A autor? Trochę jak nasz Jan Potocki, znany raczej wąskiemu gronu pasjonatów, pamiętany dziś raczej jako twórca teatralny. A jeśli już pisarz, to od baśni i podań, czyli gatunków, które traktowane są w szerszym gronie czytelników zawsze trochę z przymrużeniem oka. A przecież "Kurczę na rożnie" to dzieło, które pod płaszczykiem ludowej powiastki (zresztą wydanej w ramach serii "Lidové četby") niesie ze sobą najpełniejsze rozważania filozoficzne spod znaku egzystencjalizmu i najpiękniejsze obrazy ludzkiej tęsknoty do nie-samotności.
Historia błazna, kuglarza, który niczym duchowy krewny Szwejka miota się między zawirowaniami historii, w świecie, w którym odległe od siebie miasta i dwory to oazy, przystanki i cele ucieczki od bitewnych zgiełków, ale które równocześnie są siedliskiem takich samych okrucieństw, ale też miłosnych pasji, historia ta, groteskowa i zarazem bezwzględnie prawdziwa w swej wymowie, bezinwazyjnie wbija się w czytelniczą jaźń i w niej tkwi, poruszając najczulsze i dysonansowe struny, od żalu, przez wisielczy humor i swoistą goryczkę, aż po uczucie nieskalanego piękna, obdartego z wszelkich ornamentów i powierzchownej godności.
Matěj Kuře, bohater pourywanych rękopisów, podobno potomek arystokratycznych rodów, a teraz żebrak i dezerter, raz żyw, raz martwy, żyjący sam jak palec, ale w towarzystwie swoich przyjaciół marionetek. Który to ma jakichś tam niby krewnych, ale który myślami jest tylko przy swojej Arlecchinie, równie bajkowej jak on sam. Tyle że on trochę z wyboru. Śmieszny pacykarz, poniżany przez los i bliźnich, wyposażony w wielką mądrość życiową. Walczący z samotnością i równocześnie świadomy, że walka ta jest z góry przegrana. Pod swą nędzą kryjący niezniszczalne człowieczeństwo.
Mała wielka rzecz. Nie spodziewałem się, że mogę natknąć się na książkę prawie już nieznanego pisarza i że tak łatwo złapie mnie ona za grdykę i nie będzie chciała puścić. A natknąłem się przypadkowo, w czeskim antykwariacie, właściwie to tylko okładka przyciągnęła moją uwagę. Spytałem tylko antykwariusza, czy to przypadkiem nie baśń dla dzieci, a on na to, że to historyczna powieść. Po lekturze powiedziałbym raczej, że to powieść o kondycji człowieka z historią w tle. W każdym razie ten antykwariat mieścił się w Litomyšli. Czyli w mieście, w którym rozgrywa się spora część tej powieści....

Co za piękna książka! Baśń? Traktat filozoficzny? Historyczna powieść surrealistyczna? ... czeski rękopis znaleziony w... No, gdzie? Gdzieś na rozdrożach, między Pragą i Wenecją... A autor? Trochę jak nasz Jan Potocki, znany raczej wąskiemu gronu pasjonatów, pamiętany dziś raczej jako twórca teatralny. A jeśli już pisarz, to od baśni i podań, czyli gatunków, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Viktor Vischl vel Avigdor Dagan uważał podobno "Pieśń koguta" za swoją najlepszą książkę. Nie potrafię się do tego odnieść, nie znając - póki co - innych prac tego autora. Jeśli natomiast miałbym tu podejrzewać jakąś kwintesencję, to tylko w odniesieniu do fuzji dwóch przeciwstawnych nurtów kulturowych i dwóch sposobów pisania: baśniowo-mistycznego i anegdociarsko-realistycznego. Pierwszy ma źródło w około-kabalistycznej spuściźnie żydowskiej, drugi - w skądinąd nam znanej czeskiej swojskości. Autor ze zrozumiałych względów reprezentował oba nurty. Ale moim skromnym zdaniem to połączenie – aczkolwiek zręcznie podane w "Pieśni koguta" - nie wypada do końca przekonująco jako całość. Bajkowo-dydaktyczna otoczka trochę nie pasuje do groteskowej czeskiej lekkości, gdzie nie ma miejsca na pouczenia, a życiowe mądrości gdzieś między wierszami wypływają automatycznie i nienachalnie.
Kogucia mądrość mnie urzekła, ale narzucający się symbolizm już niekoniecznie. Pod koniec zrobiło się trochę naiwnie, a język literacki nie udźwignął dylematów przemijania w obliczu miłości świata.
Może zabrakło tu gadulstwa na miarę Hrabala czy Oty Pavela, gadulstwa pozornie pospolitego, ale z jakąż lekkością i bez pretensji oddającego najgłębsze prawdy.
Dlatego uważam, że gdyby szala przechyliła się z mistycyzmu na stronę czeskiej anegdoty, książka by zyskała.

Viktor Vischl vel Avigdor Dagan uważał podobno "Pieśń koguta" za swoją najlepszą książkę. Nie potrafię się do tego odnieść, nie znając - póki co - innych prac tego autora. Jeśli natomiast miałbym tu podejrzewać jakąś kwintesencję, to tylko w odniesieniu do fuzji dwóch przeciwstawnych nurtów kulturowych i dwóch sposobów pisania: baśniowo-mistycznego i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To jeden z najpiękniejszych albumów jakie posiadam. Jego wartość oczywiście sprowadza się głównie do materiału ilustracyjnego, wydawałoby się - wyczerpującego temat. Oczywiście temat wyczerpany nie jest. Nie da się w jednym tomie (nawet tej grubości) zinwentaryzować, choćby tylko za pomocą fotografii, wszystkich dzieł malarstwa zgromadzonych w miejscu o takiej randze historyczno-kulturowej. Tak czy siak, zawartość daje po oczach. Już w połowie 'lektury' można czuć przesyt a la syndrom Stendhala.
Tylko jak ocenić taką pozycję w kategoriach książkowych? Opisy są tu jak najbardziej wartościowe, ale wielce skromne i mocno selektywne w stosunku do zawartości 'ikonicznej'. Jeśli potraktować książkę jako materialną całość (w oderwaniu od rozpiętości i rangi tekstu), to "Watykan" jest niewątpliwą perełką wydawniczą na polskim rynku, jak zresztą parę innych tomów z tej serii, wydanej przez "Arkady".
Jest tu wprawdzie parę zgrzytów edycyjnych. Tu i ówdzie pojawia się jakiś błąd merytoryczny (techniczna pomyłka), np. przypisanie średniowiecznego malarza florenckiego do XIX w. Czasem zgrzyta tłumaczenie - np. niefortunne sformułowanie: brak wzmianek na temat początków tryptyku"... Chodziło może raczej o "pochodzenie tryptyku"? Może zbyt mechanicznie przetłumaczono włoskie słowo "origine", które może odnosić się do obu powyższych polskich znaczeń? Poza tym, nie jestem pewien, czy na okładce winien figurować Carlo Pietrangeli jako autor, wszak napisał on jedynie artykuł o historii zbiorów, umieszczony we wstępie. Pozostałe teksty napisane są przez innych autorów. Z informacji zawartej w książce wynika, że Pietrangeli nie doczekał wydania tego albumu, a sama pozycja dedykowana jest jemu poniekąd.
Ale to są niuanse. Podsumowując - za stronę formalną i wartość merytoryczną (to nic, że zawierającą się głównie w ilustracjach) dałbym co najmniej 8/10. Za skromny wymiar tekstu obniżam do 6. Tak czy siak jest w tym albumie jakieś piękno średniowiecznego rękopisu.

To jeden z najpiękniejszych albumów jakie posiadam. Jego wartość oczywiście sprowadza się głównie do materiału ilustracyjnego, wydawałoby się - wyczerpującego temat. Oczywiście temat wyczerpany nie jest. Nie da się w jednym tomie (nawet tej grubości) zinwentaryzować, choćby tylko za pomocą fotografii, wszystkich dzieł malarstwa zgromadzonych w miejscu o takiej randze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co mi przeszkadza w tej - skądinąd - przyjemnej lekturze...Wrzucenie do jednego worka /z narzucająca się etykietką: "reżyser=autor"/ autentycznych twórców filmowych, wespół z komercyjnymi wyrobnikami lub celebryckimi skandalistami, pretendującymi do miejsca na 'górnej półce'. Obok autentycznych autorów, jak Woody Allen, znaleźli się tu twórcy (?) hollywoodzkich snów, o których rzekomej wartości stanowić ma - w mniemaniu Autora - nadbudowa treściowa (czy też, mówiąc językiem popularnym - przesłanie). Poza tym, dlaczego wśród wybitnych reżyserów muszą się zawsze pojawiać ci z pierwszych stron gazet (a współcześnie - witryn internetowych), jak von Trier czy Jarmusch? Czy naprawdę nie ma już ciekawszych reżyserów w Skandynawii i USA? O tamtych napisano już chyba wszystko... Wśród prześmiewców jest Miloš Forman, a dlaczego nie Jiří Menzel, mający subtelniejsze poczucie humoru i nie tak skomercjalizowany? (w przeciwieństwie do Formana, który nie ukrywał zachwytu nad zachodnim systemem kina dla kasy). Hm, może wynika to z tego, że Forman zwiał do USA, a Menzel został w Czechosłowacji i nie stał się rozpoznawalnym, medialnym światowcem?
Tak naprawdę jedyną niekłamaną indywidualnością filmową w całym tym książkowym gronie jest Nanni Moretti. Który to, owszem, miał też swoje komercyjne sukcesy za sprawą "Pokoju syna" i "Habemus Papam", ale który - tym co zrobił w latach 70,80,90-tych - zapisał się na stałe w panteonie autentycznych artystów kina.
Wywiady z filmowcami, odkrywanie tajników produkcji, wykładanie intencji twórców, zawsze stanowią kuszącą lekturę dla kinomana. I pod tym względem ta książka jest ciekawa. Ale czasem naprawdę chciałoby się sięgnąć po nazwisko inne, niż celebryckie. Jeżeli autor chce uatrakcyjnić lekturę rozpoznawalnymi nazwiskami, to może po prostu bez ceregieli sięgnąć po Spielberga albo Machulskiego. A wielkość zostawi dla tych naprawdę wielkich. Niekoniecznie powszechnie znanych.

Co mi przeszkadza w tej - skądinąd - przyjemnej lekturze...Wrzucenie do jednego worka /z narzucająca się etykietką: "reżyser=autor"/ autentycznych twórców filmowych, wespół z komercyjnymi wyrobnikami lub celebryckimi skandalistami, pretendującymi do miejsca na 'górnej półce'. Obok autentycznych autorów, jak Woody Allen, znaleźli się tu twórcy (?) hollywoodzkich snów, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzecia część wielotomowej polskiej edycji Żywotów, wraz z poprzednim tomem 2 składa się na jedną całość poświęconą epoce quattrocenta, traktowanej przez Vasariego jako czas szczególnego rozwoju sztuki (choć jeszcze nie jej apogeum). W tomie omawiana jest działalność tak znaczących artystów tego czasu, jak Botticelli, Verrocchio, rodzina Bellinich, czy spokrewniony z tymi ostatnimi Mantegna.
Oprócz wartościowych opisów nie brak tu - jak to u Vasariego - ryzykownych z dzisiejszego punktu widzenia tez i ocen, które następne pokolenia historyków sztuki diametralnie zweryfikowały. Bagatelizuje on np. szkołę ferraryjską (wiadomo, silne wpływy gotyckie) i całkowicie marginalizuje jej wybitnego reprezentanta - Cosmè Tura. Dziś szkoła ta cieszy się szczególnym respektem, jako jedno z najoryginalniejszych zjawisk malarstwa renesansowego, a jej przedstawiciele uchodzą powszechnie za uzdolnionych artystów. Autor całkowicie nietrafnie podsumowuje twórczość Bellinich; pisze on: najpierw Jan przewyższył ojca, a potem Gentile jednego i drugiego. Ocena ta jest mylna - całkowicie obiektywnie można stwierdzić, że to Jan (czyli Giovanni) był najwybitniejszy, a Gentile jako artysta jest co najmniej przeciętny.
Vasari nie waży też proporcji w opisie dzieł. Czasem rozpisuje się nad mało znaczącymi przedstawieniami, a inne jedynie zdawkowo wspomina - jak np. fresk Bonozzo Gozzolego "Pochód Trzech Króli", skwitowany byle zdaniem, a będący w istocie jednym z wybitniejszych dzieł tego twórcy i należący w ogóle do najważniejszych fresków renesansowych, zwłaszcza w kontekście historii Medyceuszy. Cóż, nie zawsze Vasari ważył proporcje i nie zawsze wyczuł wagę prawdziwego dzieła. W dodatku autor posługiwał się mało wiarygodnymi, kwiecistymi sformułowaniami opisując niektóre faworyzowane przez siebie prace. W żywocie Desiderio da Settignano o jednej z rzeźb pisze, iż jest ona tak piękna, że lepszej nie można sobie wyobrazić. Czy aby na pewno? A późniejsze prace Michała Anioła? Otóż, sam Vasari cenił prace Michelangelo bardziej od wszystkich innych rzeźb razem wziętych. Ale nie przeszkodziło mu to napisać powyższej pochwały w odniesieniu do mniej znaczącego artysty i powtórzyć w dziesiątkach innych miejsc podobnej oceny o wyjątkowości dzieła. To taka figura stylistyczna manierystycznego pisarza.
W tomie 3 nie brak też - dla odmiany - iście złotych myśli. W żywocie Signorellego Vasari pisze takie oto zdanie: "Byłoby lepiej zachować dzieła sztuki w niektórych wypadkach (zwłaszcza jeżeli wyszły spod ręki znakomitych artystów) nawet na wpół zniszczone, niż dawać je do odnowienia nie znającym się na tym". Prawdziwe? A jakże! Nawet dziś, w praktyce konserwatorskiej, bardzo aktualne! W innym żywocie wspomina o jednym artyście, pisząc że był on wykształcony w SZTUKACH PIĘKNYCH. Jak zauważył tłumacz, Karol Estreicher, Vasari bodaj po raz pierwszy tu używa tego określenia w znaczeniu, jakie przypisujemy mu dziś, a jakie ugruntowało się właściwie dopiero w XVIII-XIX w.(!) Vasari zatem to nie tylko prekursor nowoczesnej krytyki artystycznej, ale też niezmordowany piewca nowego statusu artysty, który winien być postrzegany jako ktoś więcej niż zwykły rzemieślnik.

Trzecia część wielotomowej polskiej edycji Żywotów, wraz z poprzednim tomem 2 składa się na jedną całość poświęconą epoce quattrocenta, traktowanej przez Vasariego jako czas szczególnego rozwoju sztuki (choć jeszcze nie jej apogeum). W tomie omawiana jest działalność tak znaczących artystów tego czasu, jak Botticelli, Verrocchio, rodzina Bellinich, czy spokrewniony z tymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Aragon i jego melanż idei, sytuacji, bohaterów, postaw. Bogactwo języka, opisów i analiz. Wszystko wymieszane i przyprawione ciętą ironią. Trzeba to po prostu lubić. Dla miłośników 'barokowego' bogactwa i inteligentnej obserwacji społeczeństwa "Piękne dzielnice" mogą być prawdziwą ucztą dla ducha. Może nie permanentną, bo rozdziały polityczne mogą być nużące, zwłaszcza dla kogoś, kto nie pasjonuje się szczególnie niuansami przemian ideowych i rządowych we Francji u progu I wojny światowej. Teoretyczne dywagacje na temat socjalizmu też nie muszą się wydawać najatrakcyjniejszą stroną książki. Mogą też co poniektórych odstręczać wątki sensacyjne i wręcz melodramatyczne nieprawdopodobieństwa (zwłaszcza pod koniec), zbyt naiwnie wypadające w kontekście całości. Ale całość rządzi, mimo wszystko.

Zastanawia mnie jeszcze - jako ciekawostka - kwestia tłumaczeń (czytałem wersję w przekładzie Krystyny Dolatowskiej). Występują tu dziwne archaizmy i szablony językowe: o malarzu Claude Gellée pisze się, że był zwany Lotaryńczykiem, zamiast po prostu Lorrain (w takiej formie jego pseudonim funkcjonuje w historii sztuki). O przesłonach okien - "zazdrostki", zamiast żaluzje (od francuskiego 'jalousie" - zazdrość). Czyżby więc tłumaczka przełożyła słowa automatycznie z francuskiego, nie zastanawiając się nad polskimi odpowiednikami? Co do pierwszego - byłoby to dziwne, bo Lorrain w Polsce jest znany jako Lorrain. A co do drugiego... jestem w stanie sobie wyobrazić, że w latach 50-tych żaluzje nie były w Polsce szczególnie popularne :) Tak czy siak mamy w polskim przekładzie ciekawostki językowe. Które, nota bene, jeszcze bardziej urozmaicają bogactwo literackie pierwowzoru - niewątpliwie tę książkę charakteryzujące.

Aragon i jego melanż idei, sytuacji, bohaterów, postaw. Bogactwo języka, opisów i analiz. Wszystko wymieszane i przyprawione ciętą ironią. Trzeba to po prostu lubić. Dla miłośników 'barokowego' bogactwa i inteligentnej obserwacji społeczeństwa "Piękne dzielnice" mogą być prawdziwą ucztą dla ducha. Może nie permanentną, bo rozdziały polityczne mogą być nużące, zwłaszcza dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacząłem czytać tę książkę dawno temu. Zaraz po tym jak ją nabyłem, czyli jakoś niedługo po jej wejściu na rynek. Czytałem ją wiele razy, ale nigdy całą. Zawsze na raty. Dlatego m.in., że postawiłem sobie za cel obejrzenie najpierw wszystkich ważniejszych opisanych tam filmów. Dopiero, w czasie nadrabiania filmowych zaległości, wracałem do lektury, a konkretnie do opisów interpretacyjnych poszczególnych, obejrzanych filmów.
Dziś mam już na koncie to, co najważniejsze w nowej fali, w tym wszystko Truffaut, większość Rohmera, Godarda, Malle'a, Chabrola... Z omówionych na końcu twórców tylko właściwie Varda została do nadrobienia - ale większość jej filmów, których nie udało mi się dorwać, to eseje i paradokumenty. Najważniejsze fabuły obejrzałem. Stwierdziłem więc w przypływie chwili - czytam od nowa. Całość.
Od samego początku, od pierwszej lektury prawie 20 lat temu, podróż po nouvelle vague była pełna ekscytacji. Ale też pewnych rozczarowań. Dlaczego ostatni rozdział z biogramami uwzględnia tylko Truffaut, Vardę i Rohmera? Co do Godarda, najbardziej emblematycznego dla nurtu, autor sam się wytłumaczył: nie poświęcił reżyserowi osobnej noty, bo niektóre jego filmy są niezrozumiałe (to jeszcze można, od biedy, przyjąć...), a ponadto Godard miał skrzywienie lewackie (a, przepraszam, co to ma do rzeczy przy ocenie dorobku filmowego?). Lubelski mógł spokojnie pominąć opis wielu filmów, jak zrobił to w przypadku Rohmera (np. nie opisuje szczegółowo "Kariery Zuzanny", czy filmów spoza cyklów, jak "Paryskie rendez-vous"). Wyłączając z grona 'opisywanych' twórców Godarda, będącego enfant terrible i uosobieniem Nowej Fali (chyba nawet bardziej niż komercyjny i grzeczny Truffaut), autor trochę zubożył tę książkę i wykazał się ideową stronniczością. Paradoks, bo zrobił to w imię krytyki stronniczości ideowej Godarda.
Brak obiektywizmu autora można odczuć też w bezkrytycznym powtarzaniu pewnych tez i stwierdzeń, czasem nielogicznych i wewnętrznie sprzecznych. Mam na myśli m.in. wypowiedzi twórców Nowej Fali, w tym krytyków z 'Cahiers du cinema', których krytyczne tyrady czasem są formalnie pogmatwane, a znaczeniowo niezbyt uzasadnione logicznie, jednym słowem - trochę sofistyczne. Zresztą sam Lubelski czasem stosuje argumentację bez argumentów, trochę na zasadzie: "Gładka skóra" nie jest zła, bo przecież jest dobra... Jego uwielbienie dla Truffaut jest bezgraniczne i bezkrytyczne. Też uwielbiam Truffaut, może nawet bezgranicznie, ale za to krytycznie ;)
Przy całej swej miłości do Nowej Fali i podziwie dla 'Cahiers du cinema' za walkę o dobre kino, nie mogę do końca zrozumieć uwielbienia francuskich młodych gniewnych dla popularnego kina amerykańskiego. Nie potrafię powiedzieć na czym polega "autorskość" Nicholasa Raya czy Howarda Hawksa. Albo geniusz Hitchcocka (choć bardzo go lubię, obejrzałem ponad 30 jego filmów, ale żadnego nie uważam za arcydzieło!). Lubelski nie daje odpowiedzi. Pisze za nowofalowcami, że Hawks to autor, bo każde jago ujęcie jest hawksowskie. Ja tego nie czuję. Widział ktoś kiedyś tak bzdetny film, jak "Małpia kuracja"? Czy naprawdę taka hollywoodzka sieczka jest lepsza od francuskiego kina poetyckiego, zawzięcie przez nowofalowców krytykowanego?
Ale wypowiedzi krytyczne nie są takie ważne. Najważniejsze są filmy. I całe szczęście, że młodzi krytycy, tworząc ideę kina autorskiego, przeszli do reżyserowania. A z nimi poszli inni, im podobni. Narodził się w ten sposób najpiękniejszy nurt w dziejach światowej kinematografii. Powstały filmy nowofalowe, które nie raz spędzały mi sen z powiek. A książka Lubelskiego stała się dla mnie małą filmową biblią. I, mimo zarzutów, o których wyżej, mimo ewoluowania przez lata mojej wiedzy i świadomości filmowej, nadal nią jest. Lubelski po raz pierwszy na polskim podwórku jakoś sensownie zajął się tą tematyką i zebrał wszystko do kupy. Chwała mu za to.

Zacząłem czytać tę książkę dawno temu. Zaraz po tym jak ją nabyłem, czyli jakoś niedługo po jej wejściu na rynek. Czytałem ją wiele razy, ale nigdy całą. Zawsze na raty. Dlatego m.in., że postawiłem sobie za cel obejrzenie najpierw wszystkich ważniejszych opisanych tam filmów. Dopiero, w czasie nadrabiania filmowych zaległości, wracałem do lektury, a konkretnie do opisów...

więcej Pokaż mimo to