-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Niech podniesie rękę ta osoba, która lubi, od czasu do czasu, wracać do historii, które poznała kilka lat wcześniej. Osoba, dla której niektóre książki wydają się tak magiczne, że nie sposób przejść obok nich obojętnie, gdy mija się je na półce w bibliotece, ponieważ przywołują wspomnienia. Są takie powieści, które oczarowały nas w przeszłości i chcemy wiedzieć, jak będą smakowały w momencie, gdy przybyło nam trochę lat, więcej wiemy o świecie, mamy bardziej rozbudowany światopogląd. Istnieją lektury wciągające tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie o nich zapomnieć. Taką właśnie książką jest dla mnie „Uprowadzona” Lucy Christopher.
Gemma Toombs zostawia na chwilę rodziców i biegnie po kawę. Do wylotu zostaje kilka minut, ale ona jest uparta. Wchodzi do małej kafejki na lotnisku, zamawia czarny napój lecz ma problem z zapłatą. Tutaj poznajemy Tylera. Piękny. Opalony. O zniewalających oczach budzących zaufanie. Gemma ufa tym oczom. Ufa im od początku, ale te nie prowadzą do Bangkoku, gdzie miała polecieć z rodzicami. Nieee. Te oczy zabierają ją na czerwoną ziemię pustyni, gdzieś w bezbrzeżną pustkę Australii.
„Ukradłeś mnie” – pisze dziewczyna do swojego porywacza w obfitującym w emocje liście. „Porwałeś mnie” – dodaje i próbuje uciekać. Walczy, broni się, nie poddaje. Chce znaleźć wyjście, chce wrócić do betonowych ulic Londynu. Pragnie wydostać się z pułapki świata, który stworzył dla niej Tyler, ale w którymś momencie gubi swoje cele. Znajduje schronienie w jego silnych ramionach, w jego ciepłym uścisku, który pozwala jej przetrwać chłodną noc na pustyni. Już nie myśli o znalezieniu drogi ucieczki, jedynej nadziei na szczęście, bo teraz to on jest jej szczęściem. Chyba wreszcie zaczyna wierzyć, że on wcale nie chciał jej skrzywdzić. Że przywiezienie jej na tę pustynię było dla niej ratunkiem, że obronił ją przed złem tego świata.
Zakochuje się… Albo to tylko syndrom sztokholmski, który każe jej zaprzyjaźnić się z oprawcą, wejść z nim w pozytywne relację, które pozwolą jej przetrwać. W końcu jest jedyną osobą w promieniu kilkunastu kilometrów. Przecież to wie – sama sprawdzała.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po ten tytuł, ale było to dosyć dawno. Wtedy chciałam poczytać coś lekkiego, miło spędzić czas i zapomnieć, że w ogóle miałam taką książkę w ręku. Jednak czytając pierwsze linijki tekstu wiedziałam, że to nie będzie tylko kilkugodzinna przygoda.
Lucy Christopher pokochałam od razu. Za to, jak pięknie maluje australijską rzeczywistość i bohaterów, za to, z jakim namaszczeniem traktuje każde słowo, jak wielką wagę ono dzięki niej nabiera. Urzekła mnie sposobem opisywania historii tej dwójki.
Odkąd pierwszy raz przeczytałam list Gemmy do Tylera, wiedziałam, że to mój ulubiony styl pisania, mój ulubiony sposób wyrażania siebie, swoich myśli, kreowanie bohatera i umieszczenie go w jakieś wymyślonej sytuacji. Powieść epistolarna stała się mi tak bliska, że po dziś dzień najlepiej odnajduję się pisząc właśnie w taki sposób. Może moi czytelnicy mają tego dość, ale nic na to nie poradzą, winę muszę zwalić na Lucy Christopher.
Autorka stworzyła nie sztampową historię Tylera – chłopaka uwięzionego w swoim świecie, z trudnym dzieciństwem i jeszcze brutalniejszym okresem dojrzewania – oraz Gemmy, młodej dziewczyny, której życie w jednej chwili obróciło się o 180 stopni i która musi toczyć batalię o swoją wolność, o samą siebie. Jest to książka, która porywa od samego początku. Może się wydawać, tak jak wydawało się mi, że to będzie książka jak każda inna, ale wcale tak nie jest.
„Uprowadzona” zostaje na dłużej, nie można o niej ot tak zapomnieć. Przyciąga swoją prostotą, tym, że bohaterka kieruje słowa do Tylera, a my jesteśmy jakby podglądaczami. To prywatny list do porywacza, ciche wyznania, strach, upokorzenie, żal i tęsknota. A wreszcie coś na kształt współczucia. To książka warta polecenia, ponieważ nie tylko zabawia, ale również uczy: o innym kraju, o poznawaniu samego siebie, o sposobach na radzenie sobie z problemami. Pozycja, którą należy przeczytać i niech nie zmyli Was cukierkowata okładka. Wnętrze ma w sobie o wiele więcej.
Niech podniesie rękę ta osoba, która lubi, od czasu do czasu, wracać do historii, które poznała kilka lat wcześniej. Osoba, dla której niektóre książki wydają się tak magiczne, że nie sposób przejść obok nich obojętnie, gdy mija się je na półce w bibliotece, ponieważ przywołują wspomnienia. Są takie powieści, które oczarowały nas w przeszłości i chcemy wiedzieć, jak będą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Hawaje – słońce, plaża, surfing i mnóstwo przyjemności. Tak wyobrażamy sobie nasze wakacje. Jednak co się stanie, gdy sielska atmosfera zostanie zburzona, a ukochany, z którym wybraliśmy się na ten odpoczynek zaginie w morskich wodach? „Hawajskie alibi” to właśnie takie niestandardowe wakacje z udziałem Jane i Jimmy’ego.
Jane jest kobietą niezwykle uporządkowaną. Lubi planować; lubi wiedzieć, co, kiedy i za ile; uwielbia kontrolę. Takie zsynchronizowane z zegarkiem życie najlepiej jej odpowiada, ale będąc ze swoim chłopakiem, musi pójść na pewne ustępstwa. Jimmy jest niezorganizowany, często się spóźnia, żyję pełnią życia nie patrząc na jutro. Jest zupełnym przeciwieństwem Jane, a jednak… Gdy poznają się w restauracji, w której Jimmy pracuję, ona jest na nudnej randce. Tak się zaczyna ten dziwny związek i trwa, trwa, aż w końcu (po wielu godzinach planowania) Jane zgadza się na wspólne wakacje ze swoim chłopakiem. Pada na Hawaje. Czy jednak przybierają one arkadyjską formę?
Otóż nie, nie przybierają, ponieważ Jimmy cały czas gdzieś pędzi, wychodzi bez uprzedzenia, ślęczy z telefonem w ręku, tłumacząc, że musi załatwić pewne sprawy związane z pracą. Jane cierpliwie czeka, aż jej żmudne przygotowania do tego urlopu (plany) wreszcie się spełnią. I w końcu jej facet zabiera ją na plażę. Już, już jest gotowa wykreślić z listy nurkowanie w oceanie, gdy dociera do niej, że Jimmy zniknął… Nurkowanie się przedłuża, pogoda jest koszmarna, a poszukiwania muszą zostać odłożone na następny dzień.
Panika? Strach? Niedowierzanie? Te emocje Jane zna jak mało kto, ale również nie traci nadziei, że znajdą jej ukochanego całego i zdrowego. Jane zaplanowała tygodniowy wypad bardzo starannie, ale nie spodziewała się śledztwa, tropów i… no właśnie, czego? Ujawnię tylko, że Jimmy nie był taki szczery, za jakiego nasza bohaterka go miała. Jimmy skrywał wiele tajemnic i drugą kochankę. Powiedzmy sobie szczerze – to nie były wymarzone wakacje.
Książkę czytałam z zapartym tchem. Opowiada niestandardowy romans ludzi o dwóch odmiennych charakterach. Jest zapiskiem zabawnych sytuacji, a dialogi często powodowały uśmiech na mojej twarzy. Nie brak tutaj tego ciętego języka i przede wszystkim realności. Carol Snow zabiera nas w świat kobiety, która nie potrafi znaleźć swojego szczęścia, a w momencie, gdy go znajduję, ono ucieka tak szybko jak się pojawiło. Carol Snow bawi nas dowcipnymi ripostami i pokazuję różne typu ludzi. Mówi o oddaniu i szlachetności, a także chwilowych porywach emocji, które dodają pikanterii naszemu życiu.
„Hawajskie alibi” to książka z narracją pierwszoosobową, w której Jane, opisuje nam swoją wakacyjną przygodę. Lektura jest lekka, niesamowicie sympatyczna, a i postacie takie miłe, chociaż bywają stereotypowe (blondi z dużymi piersiami i parciem na popularność). Tej książki się nie czyta, ją się pochłania. Gwarantuję, że zaciekawi Cię, drogi czytelniku, już od pierwszej strony. Po trosze kryminał, po trosze pamiętnik, to znowu opowieść przepełniona humorem. Tym, co zasłużyło na wielki plus, jest nieprzeciętność lektury. Prostota nie zawsze jest zła, Carol Snow pokazuje, że można napisać książkę w banalnym stylu, ale ona i tak się obroni, ponieważ perypetia bohaterów będę robiły znacznie więcej szumu niż wybuchowy styl powiastki. Autorka sprawiła również, że przeniosłam się w świat kolorowych drinków, ciepła i zapachu oceanu. Byłam na Hawajach siedząc w moim własnym domu. Dałam się zwieść, a niech mnie!
Może jestem kiepskim detektywem, lecz mnie rozwój wypadków zadziwił. Czy spodziewałam się, że ta historia przybierze taki obrót? Oczywiście, że nie, nie spodziewałam się tego. Szłam z nurtem tej książki, bawiąc się razem z bohaterami, ciesząc się razem z nimi i wpadając z nimi w otchłanie smutku i beznadziejności. Poznawałam z nimi prawdę i byłam równie zszokowany, co oni. Cóż, może dla innych ta książka nie będzie taką zagadką jak dla mnie, ale w końcu punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Miła dla oka lektura, którą warto mieć na swojej półce. Jeśli jesteście zmęczeni „lekturami wyższych lotów” jak je nazywam, to przeczytajcie „Hawajskie alibi”. Dostarczy wam wrażeń i uśmiechu. Może też zdołacie odpowiedzieć sobie na pytanie: Co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Jakim jestem człowiekiem? Książka dobra, pomimo panującego w niej minimalizmu. Banalna, ale cudowna. Jestem bardzo na tak.
Hawaje – słońce, plaża, surfing i mnóstwo przyjemności. Tak wyobrażamy sobie nasze wakacje. Jednak co się stanie, gdy sielska atmosfera zostanie zburzona, a ukochany, z którym wybraliśmy się na ten odpoczynek zaginie w morskich wodach? „Hawajskie alibi” to właśnie takie niestandardowe wakacje z udziałem Jane i Jimmy’ego.
Jane jest kobietą niezwykle uporządkowaną. Lubi...
Dlaczego ostatnimi czasy do moich rąk trafiają kryminały? Tego nie wiem i nie potrafię zrozumieć, ale może chodzi o jakąś barierę, którą przełamała powieść „Wołanie kukułki”. Kryminały nigdy wcześniej nie wciągały mnie z takim skutkiem w swoją akcję, ale nastąpił przełom, bo oto kolejne dzieło z tej kategorii trafiło na półkę „przeczytane” i mogę się wyrazić o nim w samych superlatywach.
„Fartowny pech” to tak naprawdę komedia kryminalna. Olga Rudnicka ofiarowuję nam specyficznych bohaterów i fabułę. Oto ona:
Filip Nadziany, po podstępnym incydencie swojej kochanki, staje się pośmiewiskiem na komendzie policji. Nadzianemu towarzyszy ciąg pechowych zdarzeń, które nie pozwalają mu żyć normalnie: kochanka przypina go do łóżka kajdankami, dodaje kokardkę w strategicznym miejscu i robi zdjęcie, które szturmem obiega Internet, na domiar złego świadkiem jego klęski jest jego własna matka, która znajduje go w sypialni, a ośmieszające zdjęcie zostaje wysłane do jego znajomych z pracy. Po tak tragicznym dniu Nadziany postanawia skończyć ze swoim pechem i przenieść się do mniejszej miejscowości, gdzieś na uboczu. Gdzieś, gdzie nikt go nie zna i będzie mógł zacząć od nowa.
W tym samym czasie pech spotyka Krystiana Dzianego, który zostaje pobity przez nastolatkę podczas jednej z akcji i, aby zacząć od nowa, rzuca pracę i decyduję się na poważny krok w swojej zawodowej karierze – pragnie zostać prywatnym detektywem. Tymczasem do Polski wraca brat Dzianego – Gianni, gangster, który nigdy nie przedstawił swojej prawdziwej tożsamości bratu, ale wszystko w oparciu o jego bezpieczeństwo. Gianni jest zabójcą o podstawach moralnych, których nigdy, przenigdy nie łamie, bo jak sam twierdzi przekraczając jedną granicę, w końcu przekroczy się kolejną i następną, a w końcu kręgosłup moralny zniknie.
Nadziany w swojej nowej komendzie zaczyna pracę wiejskiego policjanta, która w dużej mierze ogranicza się do uciszania sąsiedzkich i domowych konflikt. Nudna praca, dla takiego mieszczucha… Do tego nie ma gdzie spać… Gianni angażuje się w gangsterskie porachunki, w które wciąga swojego brata. Tak się składa, że tropy prowadzą do spokojnej, wiejskiej mieściny, w której pracuje Nadziany. I tak, dwaj przyjaciele z młodych lat – Dziany i Nadziany - trafiają do tego samego miejsca. Co zaserwuje im życie? Jeszcze więcej pecha (Dziany zostanie postrzelony przez Nadzianego), akcji (gangsterskie porachunki) i miłości (Dziany i Gianni odnajdą kobiety swojego życia).
Kryminały to takie specyficzne książki, w których zawsze jest jakaś tajemnica do odkrycia. Czasami jest ona bardziej oczywista, innym razem zupełnie nie można połapać się w tropach, które nam serwuje autor. Ja do końca nie wiedziałam, jaka będzie odpowiedź na pytania dotyczące ludzi, którzy „robią w bambuko” Padlinę. Kto będzie stał przed wszystkimi akcjami wymierzonymi w tego poznańskiego bossa? Co się stanie z jego ukochaną córeczką i jaki w tym wszystkim będzie miał udział Gianni? Olga Rudnicka zaprosiła mnie do swojego świata, a ja to zaproszenie przyjęłam i zamierzam na tę imprezę ściągnąć więcej ludzi, bo naprawdę warto.
Książka jest strasznie wciągająca, a humor uderza w nas już na początku. Wystarczy dostrzec te zbieżności w nazwiskach, sytuację, która rozpoczyna lekturę, czyli Nadzianego rozebranego do rosołu z kokardką na pewnej części ciała, czy gangstera z zasadami. Mnóstwo śmiechu i zabawnych przygód. Dialogi malujące nam sylwetki bohaterów i ten drobiazgowy czas, który autorka nam funduję. Właśnie ta chronologia bardzo mi się spodobała i zachęciła do lektury (jakbym potrzebowała jeszcze więcej zachęty).
„Fartowny pech” to książka złoto. Humor połączony z akcją. Fabuła nie zwalnia, nie czeka. Cały czas coś się dzieję, życie pędzi, zagadka musi zostać rozwiązana. Bohaterowie bardzo mocno zarysowani. Nie mogę się nadziwić jak z taką lekkością można przeplatać miejskich przystojniaczków i wiejskich fanów sklepów monopolowych. Jak można bawić się stereotypami związanymi ze wsią i miastem, połączyć to w coś sensownego oraz zabawnego. Może czasami postaci są zbyt przerysowane, ale uznaję to za świadomy zamiar autorki, która jeszcze bardziej chciała pokazać, poprzez karykaturalność, śmieszność całej sytuacji.
Zdecydowanie warto zajrzeć do świata Dzianych, Nadzianych i pecha, który wcale nie musi być pechowy. Ja polecam, bo ubawiłam się niesamowicie, a książka nie jest długa, a tym bardziej nie jest nużąca. Znajdziecie tutaj śledztwo, znajdziecie tutaj dowcip. Będzie groźnie, zabawnie i niestandardowo. Mnie Olga Rudnicka urzekła tą książką i wrócę do niej, jeśli tylko będę miała ku temu okazję.
Dlaczego ostatnimi czasy do moich rąk trafiają kryminały? Tego nie wiem i nie potrafię zrozumieć, ale może chodzi o jakąś barierę, którą przełamała powieść „Wołanie kukułki”. Kryminały nigdy wcześniej nie wciągały mnie z takim skutkiem w swoją akcję, ale nastąpił przełom, bo oto kolejne dzieło z tej kategorii trafiło na półkę „przeczytane” i mogę się wyrazić o nim w samych...
więcej mniej Pokaż mimo to
O przygodach Harry’ego Potter’a nie muszę wspominać nikomu. Znajdą się jego fani jak i przeciwnicy, wiadomo – jak to w życiu. Ja zdecydowanie stoję po stronie ludzi, którzy kunszt i pracę pani J.K. Rowling podziwiają, bo stworzyła ona świat oparty nie na przypadku, ale na ciężkiej harówce z licznymi wątkami i szczegółami, które układają się w ciągłą i logiczną całość. Nie dziwi zatem, że jestem łasa na nowe kąski, które autorka tego bestselleru przygotowała dla swoich fanów. Pierwszą książką, która nie opowiada o przygodach młodego czarodzieja, a która wpadła w moje ręce, była powieść pt.: „Wołanie kukułki” i ta recenzja będzie właśnie o niej.
„Wołanie kukułki” to kryminał, który opowiada śledztwo detektywistyczne Cormorana Strike’a. Cormoran zdecydował się na poważny krok, jakim było zerwanie z kobietą, która po wyznaniach i pretensjach wyrzuciła go z domu. Facet jest naznaczony wojennymi śladami, służył w wojsku, a teraz pracuje jako detektyw i, powiedzmy sobie szczerze, nie zbija na tym majątku. Pewnego dnia na progu jego biura staje młoda kobieta, którą niemal stratował w drzwiach, a która ma być jego nową sekretarką zatrudnioną przez agencję pracy tymczasowej.
Tego też dnia detektyw dostaje zlecenie od młodego człowieka, zlecenie, które przywołuje wspomnienia o jego przyjacielu z dzieciństwa i jest szansą na wydostanie się z przygnębiającej atmosfery bezczynności. Cormoran musi dowiedzieć się, kto jest zabójcą sławnej modelki Luli Landry, której śmierć uznano za samobójstwo, w które nie wierzy chyba tylko jedna osoba – siedzący, w tamtym momencie przed Cormoranem, przyrodni brat ofiary.
Śledztwo się toczy, detektyw walczy z przeciwnościami losu i osobistymi problemami, angażując w swoją pracę Robin, swoją sekretarkę, którą zawsze intrygowała praca detektywistyczna. Ta para przechodzi przez szereg przeszkód i zagadek, które należy rozwiązać, aby dowiedzieć się prawdy. Liczne tropy doprowadzają ich do przyjaciółki Luli, jej chłopaka, brata, wujka, ulubionego projektanta mody czy szofera. Wszyscy przez jakiś czas są podejrzani, na każdego z nich pada cień przestępstwa, a w końcu sprawa komplikuję się, gdy poturbowana przez życie przyjaciółka Luli z odwyku zostaje znaleziona martwa.
Strike szuka odpowiedzi na pytania postawione przez swojego klienta, doszukuję się prawdy i poświęca pracy, która pozwala mu, chociaż na chwilę, zapomnieć o niesfornej ukochanej, która doszczętnie niszczy podwaliny jego osobowości.
Opowieść o sławnej supermodelce i jej domniemanej próbie samobójczej jest bardzo dobrze napisanym kryminałem, który od pierwszych stron trzyma w napięciu. Historia śledztwa toczy się na oczach czytelnika, umożliwia mu analizowanie poznawanych faktów, zgadzanie się, lub obalanie teorii detektywa. Pozwala mu po prostu wziąć udział w zabawie w Sherlock’a Holmes’a. Sprawa Luli jest znana w londyńskim świecie i na reszcie kuli ziemskiej, ponieważ ta młoda kobieta zrobiła oszałamiającą karierę. Strike pracuję pod presją, wie, że jeśli doprowadzi sprawę do końca i uda mu się dowiedzieć, kto jest zabójcą modelki ( i czy w ogóle był jakiś zabójca), to będzie miał z tego niezły profit. Umożliwi mu to rozruszanie firmy i zarabianie większych pieniędzy, których potrzebuję na spłaty długów.
Jego sylwetka jest wyraźnie zaznaczona, jak zresztą sylwetka każdej innej postaci występującej w tej książce. J. K. Rowling pokazuję nam człowieka, który służył na polu walki, stracił nogę, nie utrzymuję kontaktu z rodziną, a jego wieloletni związek rozpadł się, prawdopodobnie na dobre. Przedstawiony przez autorkę bohater twardo stąpa po ziemi, udowadnia, że zna się na swoim fachu i żyję, od dnia do dnia. Mnie osobiście jednak o wiele bardziej ujęła jego asystentka, Robin, kobieta szukająca swojego „ja”, kobieta, która potrzebuje ustatkowanego związku, ale jednocześnie jest niesamowicie samodzielna, nastawiona na chęć zdobycia pracy, która będzie ją satysfakcjonować.
Ta dwójka to tylko para bohaterów, którzy idealnie wpasowują się w karty tej powieści. Rowling bardzo dobrze włada opisem, dialogiem, który w sposób pośredni przedstawia nam jej wyobrażenie o danym człowieku i ja to doceniam.
Wielkim plusem nagrodzę atmosferę panującą w lekturze. Atmosferę tego Londynu, który jest tłem dla wstrząsających wydarzeń, którymi zasypuję nas autorka. Kolejną satysfakcjonującą rzeczą jest styl. Lekki, prosty, nie napastliwy, a kojący. Pozwala zagłębiać się w przygody bez zmęczenia, przeciwnie, cały czas chce się więcej i więcej. Dla mnie wielką zaletę stanowi również sama fabuła, która pozornie jest prosta, ale ta prostota nie ujmuję niczego kryminałowi. Być może o takim śledztwie już słyszeliście i nie chcecie czytać czegoś, co wywołałoby u Was efekt Deja-Vu, ale zapewniam, że J. K. Rowling na pewno Was czymś zaskoczy. Mnie zaskoczyła językiem, który jest tak różny od języka widzianego w „Harrym Potterze”, a jednocześnie tak do niego podobny.
Niektórych pewnie dziwi, dlaczego taka autorka, z takim nazwiskiem postanowiła napisać książkę pod pseudonimem. Mnie ten zabieg nie zaskakuję wcale. Gdybym była kobietą znaną wyłącznie z tego, że napisałam powieść fantastyczną o świecie czarownic i czarodziejów i gdyby ta powieść stała się tak popularna to również, pisząc powieść stricte kryminalną wolałabym zachować anonimowość i pozwolić, żeby moje dzieło wypowiedziało się zamiast mojego nazwiska. Denerwowało mnie to, że polskie ( może nie tylko nasze rodzime) okładki są drukowane z dopiskiem: ”Robert Galbraith to pseudonim J. K. Rowling”. Autorka nie bez powodu nie podpisała się tą formą…
W tej książce nie ma wad. Wszystko dzieję się szybko, sprawnie, bohaterowie są idealnie przedstawieni, a fabuła, chociaż niezbyt wygórowana, to jednak przyciąga uwagę m.in. dzięki niebanalnemu stylowi pani Rowling. Jestem jak najbardziej gotowa polecić tę książkę każdemu fanowi autorki „Trafnego wyboru” czy (dla potterheads) ”Baśni Barda Beedle’a”, ponieważ to miła lektura, z którą czas upłynie bardzo szybko. Gorąco zachęcam do czytania.
O przygodach Harry’ego Potter’a nie muszę wspominać nikomu. Znajdą się jego fani jak i przeciwnicy, wiadomo – jak to w życiu. Ja zdecydowanie stoję po stronie ludzi, którzy kunszt i pracę pani J.K. Rowling podziwiają, bo stworzyła ona świat oparty nie na przypadku, ale na ciężkiej harówce z licznymi wątkami i szczegółami, które układają się w ciągłą i logiczną całość. Nie...
więcej Pokaż mimo to