rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Biała kobieta przyjeżdża do Japonii, aby odnaleźć samą siebie – brzmi strasznie? Na szczęście, tylko brzmi, Samotna róża nie ma bowiem nic wspólnego z powieścidłami o uduchowionej Azji, w której pogubieni emocjonalnie ludzie zachodu poszukują oświecenia. "Samotna róża" to piękna, subtelna opowieść o odnajdywaniu własnej tożsamości i duchowego dziedzictwa przodków. Melancholijna, a jednak przepełniona nadzieją.

Cała recenzja tutaj:
https://kulturazja.com/2024/04/10/kraj-drzew-i-kamieni-recenzja-powiesci-samotna-roza-muriel-barbery/

Biała kobieta przyjeżdża do Japonii, aby odnaleźć samą siebie – brzmi strasznie? Na szczęście, tylko brzmi, Samotna róża nie ma bowiem nic wspólnego z powieścidłami o uduchowionej Azji, w której pogubieni emocjonalnie ludzie zachodu poszukują oświecenia. "Samotna róża" to piękna, subtelna opowieść o odnajdywaniu własnej tożsamości i duchowego dziedzictwa przodków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsza myśl? Nie tego się spodziewałam! Druga: zupełnie mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – w świat snów sprzedawanych niczym gry RPG, po pierwszym zaskoczeniu, weszłam z łatwością i niekłamaną przyjemnością. A świat to przedziwny, funkcjonujący na granicy jawy i snu, rzeczywistości i wyobraźni. Świat podzielony na dwie, niejako równolegle funkcjonujące płaszczyzny: realną oraz istniejącą najprawdopodobniej w zbiorowej podświadomości. W pierwszej czytelnik odnajduje Azję, najprawdopodobniej Koreę Południową, z której pochodzi autor. W tym świecie żyją i śnią klienci sklepu DallerGuta, noszący koreańskie nazwiska, jedzący koreańskie potrawy i borykający się z typowymi dla ich społeczeństwa problemami, m.in. kłopotami na rynku mieszkaniowym, nierównością płci oraz wyzyskiem pracownika przez korporacje. Lee Miye nie poświęca tym kwestiom dużo uwagi – trzeba dobrze znać realia życia w Korei Południowej, by je dostrzec, stanowią bowiem raczej tło dla uniwersalnych, nie znających granic kulturowych i państwowych, ludzkich emocji.


Cała recenzja tutaj: https://kulturazja.com/2024/04/08/sprzedawcy-sennych-marzen-recenzja-ksiazki-galeria-snow-dallerguta-lee-miye/

Pierwsza myśl? Nie tego się spodziewałam! Druga: zupełnie mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – w świat snów sprzedawanych niczym gry RPG, po pierwszym zaskoczeniu, weszłam z łatwością i niekłamaną przyjemnością. A świat to przedziwny, funkcjonujący na granicy jawy i snu, rzeczywistości i wyobraźni. Świat podzielony na dwie, niejako równolegle funkcjonujące płaszczyzny:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeden z bohaterów debiutu Bo-reum Hwang pyta: czy koniecznie musi się dziać coś ciekawego? Pytanie to odnosi się do codziennego życia, doskonale pasuje jednak do fabuły powieści "Witajcie w księgarni Hyunam-dong". Opowiada ona bowiem o zwykłych sprawach, codziennych wyborach i decyzjach, bez spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji. Ale tak jak zwykła codzienność nie musi być nudna i szara, tak i fabuła powieści bynajmniej nie nuży. To głos młodego pokolenia Koreańczyków – zmęczonych wyścigiem szczurów, ustawiczną rywalizacją o pracę na etacie, spełnianiem oczekiwań rodziców i społeczeństwa.

Cała recenzja tutaj:
https://kulturazja.com/2024/03/05/zycie-w-rytmie-slow-recenzja-ksiazki-witajcie-w-ksiegarni-hyunam-dong-bo-reum-hwang/

Jeden z bohaterów debiutu Bo-reum Hwang pyta: czy koniecznie musi się dziać coś ciekawego? Pytanie to odnosi się do codziennego życia, doskonale pasuje jednak do fabuły powieści "Witajcie w księgarni Hyunam-dong". Opowiada ona bowiem o zwykłych sprawach, codziennych wyborach i decyzjach, bez spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji. Ale tak jak zwykła codzienność nie musi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tanizaki Jun’ichirō był absolutnie zafascynowany kobiecością i seksualnością, chętnie portretował mężczyzn owładniętych destrukcyjną obsesją erotyczną oraz japońskie femme fatale – kobiety wyzwolone, żyjące na przekór obowiązującym normom społecznym i obyczajowym. Jednocześnie jednak Tanizaki Jun’ichirō był uważnym obserwatorem życia rodzinnego w kontekście szybkich zmian w społeczeństwie japońskim XX wieku oraz kryzysu tożsamości związanego z modernizacją kraju na wzór zachodni. Jako młody student przyszły pisarz był zafascynowany wszystkim, co europejskie – od wartości obyczajowych do stylów literackich. Oba te nurty widać doskonale w opowiadaniach składających się na tom "Diabły w biały dzień".


Cała recenzja tutaj:
https://kulturazja.com/2023/12/07/mroczne-przyjemnosci-recenzja-ksiazki-diably-w-bialy-dzien-tanizakiego-junichiro-patronat/

Tanizaki Jun’ichirō był absolutnie zafascynowany kobiecością i seksualnością, chętnie portretował mężczyzn owładniętych destrukcyjną obsesją erotyczną oraz japońskie femme fatale – kobiety wyzwolone, żyjące na przekór obowiązującym normom społecznym i obyczajowym. Jednocześnie jednak Tanizaki Jun’ichirō był uważnym obserwatorem życia rodzinnego w kontekście szybkich zmian w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Deepti Kapoor celnie uderza w indyjski kapitalizm, krytycznie przyglądając się jednocześnie połączeniu świata biznesu, przestępczości i polityki. Zagląda do wnętrza systemu społecznego, dokonuje jego literackiej i moralnej wiwisekcji, nacinając słowem gnijące tkanki niczym skalpelem patologa. Zderzenie skrajnej biedy z nieprzyzwoitym więc bogactwem prowadzącym do moralnego upadku to najważniejszy aspekt powieści, zaniepokojonych spieszę jednak uspokoić: Deepti Kapoor to nie Eliza Orzeszkowa, a Wiek zła to nie przesycona nieznośnym dydaktyzmem powieść pozytywistyczna. Co to w takim razie jest za książka? Recenzenci określają Wiek zła mianem thrillera, jest to jednak spore uproszczenie, powieść Deepti Kapoor wymyka się bowiem łatwemu zaszufladkowaniu – przekracza granice gatunku łącząc w sobie elementy powieści obyczajowej, sensacyjnej, kryminalnej oraz wspomnianego thrillera.

Cała recenzja tutaj: https://kulturazja.com/2023/12/04/zycie-w-eonie-ciemnosci-recenzja-powiesci-wiek-zla-deepti-kapoor-patronat/

Deepti Kapoor celnie uderza w indyjski kapitalizm, krytycznie przyglądając się jednocześnie połączeniu świata biznesu, przestępczości i polityki. Zagląda do wnętrza systemu społecznego, dokonuje jego literackiej i moralnej wiwisekcji, nacinając słowem gnijące tkanki niczym skalpelem patologa. Zderzenie skrajnej biedy z nieprzyzwoitym więc bogactwem prowadzącym do moralnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Usłyszałam niedawno stwierdzenie “ta książka robi coś z czytelnikiem…emocjonalnie”. Nie odnosiło się do powieści Samar Jazbek, doskonale jednak do niej pasuje, "Idąca" zdecydowanie robi bowiem coś z czytelnikiem. Co konkretnie? Wywraca jego uczucia na nice, zmusza do zmiany sposobu patrzenia na wojnę w Syrii, skłania do refleksji nad miejscem kobiety w konfliktach zbrojnych. I nawet długo po zakończeniu lektury nie pozwala o sobie zapomnieć, drapie emocje – delikatnie wprawdzie, ale sukcesywnie. Tak działa wielka literatura: uwiera emocjonalnie i nie pozostawia obojętnym.

Cała recenzja tutaj: https://kulturazja.com/2023/09/15/pekniete-serce-kobiety-recenzja-powiesci-idaca-samar-jazbek/

Usłyszałam niedawno stwierdzenie “ta książka robi coś z czytelnikiem…emocjonalnie”. Nie odnosiło się do powieści Samar Jazbek, doskonale jednak do niej pasuje, "Idąca" zdecydowanie robi bowiem coś z czytelnikiem. Co konkretnie? Wywraca jego uczucia na nice, zmusza do zmiany sposobu patrzenia na wojnę w Syrii, skłania do refleksji nad miejscem kobiety w konfliktach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Go!" to powieść przejmująca, zmuszająca do myślenia, nie dająca o sobie zapomnieć. Przełamująca granice literatury młodzieżowej, z równym zaangażowaniem mogą ją bowiem czytać odbiorcy nastoletni, jak i ci znacznie starsi. A także ucząca czegoś o świecie, poruszająca bowiem temat rzadko obecny w literaturze azjatyckiej obecnej na polskim rynku wydawniczym. Ważna pod względem społecznym, a przy tym świetnie napisana.


Cała recenzja tutaj: https://kulturazja.com/2023/11/02/romeo-julia-i-ksenofobia-recenzja-powiesci-go-kazukiego-kaneshiry/

"Go!" to powieść przejmująca, zmuszająca do myślenia, nie dająca o sobie zapomnieć. Przełamująca granice literatury młodzieżowej, z równym zaangażowaniem mogą ją bowiem czytać odbiorcy nastoletni, jak i ci znacznie starsi. A także ucząca czegoś o świecie, poruszająca bowiem temat rzadko obecny w literaturze azjatyckiej obecnej na polskim rynku wydawniczym. Ważna pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Pójdę sama" zrobiła furorę w Japonii, nie trzeba być jednak Japończykiem, by powieścią tą się zachwycić. To historia nie dość, że luźno osadzona w kontekście kulturowym, to jeszcze opowiadająca o uniwersalnych emocjach, doskonale zrozumiałych pod każdą szerokością geograficzną. W dodatku, wbrew pozorom, łatwym do zinternacjonalizowania zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Niech Was tylko nie zwiedzie niewielka objętość powieści – to wprawdzie niespełna 150 stron, wypełnionych jednak prozą gęstą od emocji i przemyśleń nad życiem, poszukiwaniem własnej tożsamości, społecznych i jednostkowych oczekiwaniach.


Cała recenzja tutaj: https://kulturazja.com/2023/11/04/jo-czyli-ja-recenzja-powiesci-pojde-sama-chisako-wakatake/

"Pójdę sama" zrobiła furorę w Japonii, nie trzeba być jednak Japończykiem, by powieścią tą się zachwycić. To historia nie dość, że luźno osadzona w kontekście kulturowym, to jeszcze opowiadająca o uniwersalnych emocjach, doskonale zrozumiałych pod każdą szerokością geograficzną. W dodatku, wbrew pozorom, łatwym do zinternacjonalizowania zarówno przez kobiety, jak i przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Strażnik ognia” miał być zwieńczeniem opowieści o Uthredzie z Bebbanburga i gdyby faktycznie tak się stało czytelnicy nie mieliby powodu do rozczarowania. Dziesiąty tom „Wojen Wikingów” stanowi bowiem kwintesencję tego, co w cyklu tym najlepsze – są w nim świetnie opisane sceny batalistyczne, dynamiczna akcja, wyraziści bohaterowie, inteligenty dowcip oraz dobrze zarysowane tło dziejowe. A w każdym razie sprawnie udające prawdziwą historię, Bernard Cornwell nie ukrywa bowiem, że w przeciwieństwie do poprzednich tomów cyklu, w „Strażniku ognia” owo tło dziejowe zostało od początku do końca przez niego wymyślone. W czerpaniu przyjemności z lektury absolutnie to jednak nie przeszkadza, koniec końców „Wojny Wikingów” to powieść, a nie podręcznik do nauki historii. Autor ograniczył zresztą do minimum wydarzenia inne niże te bezpośrednio związane z osobistą krucjatą Uthreda, który po latach wreszcie postanowił przedłożyć własne marzenia i potrzeby nad interesy otaczających go ludzi. Tego, czy zdobył ukochany Bebbanburg zdradzać nie zamierzam, zresztą i tak nie to jest w tej opowieści najważniejsze. Bernard Cornwell ograniczył tym razem ilość spektakularnych bitew – Uthred musi więcej pracować głową niż mieczem, z kart powieści nawet na moment nie wieje jednak nudą. To, rzecz jasna, zasługa świetnego pióra autora, kreującego plastyczne, pobudzające wyobraźnię odbiorcy opisy i błyskotliwe dialogi. Trzeba dużego talentu literackiego, by przez dziesięć tomów opowieści o jednym i tym samym bohaterze utrzymać wysoką jakość i niesłabnące zainteresowanie czytelnika. Bernardowi Cornwellowi ta sztuka się jednak udała.

„Strażnik ognia” miał być zwieńczeniem opowieści o Uthredzie z Bebbanburga i gdyby faktycznie tak się stało czytelnicy nie mieliby powodu do rozczarowania. Dziesiąty tom „Wojen Wikingów” stanowi bowiem kwintesencję tego, co w cyklu tym najlepsze – są w nim świetnie opisane sceny batalistyczne, dynamiczna akcja, wyraziści bohaterowie, inteligenty dowcip oraz dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawać by się mogło, że po pokonaniu Sigtryggra starzejący się Uthred będzie mógł wreszcie złożyć broń. Po kilku miesiącach względnego spokoju kraj rządzony przez Aethelflaed znów staje się jednak obiektem ataku wikińskich wojsk. Przewodzi im Ragnall Ivarson, budzący przerażenie nawet wśród własnych ludzi i marzący o panowaniu nad całą Brytanią. Tylko Uthred jest w stanie zniweczyć jego plany, choć cena jaką przyjdzie mu za to zapłacić będzie bardzo wysoka.

Nie kupiłam tej historii od razu i w całości, zanadto pachniała mi bowiem powtórką z rozrywki: znowu potop duński, znowu oblężenie i ratunek w ostatniej chwili. Bernard Cornwell jednak, swoim zwyczajem, ponownie mnie zaskoczył i opowiedział historię zupełnie inną niż sugerował jej początek. I jest to dobra historia, obfitująca w ciekawe wydarzenia, zaskakujące zwroty akcji i charakterystyczny dla tej serii cięty, ironiczny humor. Owszem, zdarzają się sceny, gdy czytelnikowi przebiega przez myśl: ale to już było - w dziewięciotomowym cyklu nie da się bowiem uniknąć powtarzalności ani spadku napięcia. Od pisarskich zdolności autora zależy jednak, czy mimo to jego książki będą przykuwały uwagę, Bernardowi Cornwellowi zaś umiejętności tych nie brakuje. Dobrze, że w „Wojownikach burzy” kontynuuje wątek ojcostwa Uthreda – jego trudnych, choć serdecznych relacjach z dziećmi, emocjami związanymi z wypuszczaniem potomków w świat do samodzielnego życia, wreszcie coraz bardziej dojmującego poczucia własnej przemijalności. W tle fabuły jak zwykle pozostaje zaś niezmiennie fascynujący proces budowania Anglii.

Bernard Cornwell wie też doskonale, że nawet najbardziej charyzmatyczny protagonista nie jest w stanie samodzielnie utrzymać nieustającego zainteresowania czytelnika, toteż od czasu do czasu do listy głównych bohaterów dopisuje nowe postacie. Tym razem postawił jednak na wojownika dobrze już znanego czytelnikom, choć faktycznie okrytego swego rodzaju tajemnicą. Chodzi o Finana, zawadiackiego Irlandczyka, o przeszłości którego Bernard Cornwell nie pisnął dotąd nawet słówka. W dziewiątym tomie serii zdradza prawdę stawiając Finana przed najgorszym z możliwych dylematów, i pokazując zarazem z jakimi trudnościami musieli się mierzyć chrześcijańscy wojownicy w Anglii IX wieku. Z odmętów przeszłości Uthreda wraca Brida, choć dziedzic Bebbanburga zapewne wolałby jej już nie oglądać, poczesne miejsce w fabule zajmuje także znacznie bardziej sympatyczna czarownica, czyli Stiorra, oraz jej mąż Sigtryggr. Na plus trzeba policzyć autorowi, że doskonale panuje nad kreowanymi przez siebie postaciami, konsekwentnie marginalizując je i ponownie wprowadzając na plan pierwszy, gdy zajdzie taka potrzeba. Wszystko to sprawia, że kolejny tom „Wojowników burzy” czyta się z niekłamaną radością, tym większą, że nie trzeba się jeszcze żegnać z Uthredem – wydawnictwo Otwarte postanowiło bowiem wydać także dwa najnowsze tomy serii.

Wydawać by się mogło, że po pokonaniu Sigtryggra starzejący się Uthred będzie mógł wreszcie złożyć broń. Po kilku miesiącach względnego spokoju kraj rządzony przez Aethelflaed znów staje się jednak obiektem ataku wikińskich wojsk. Przewodzi im Ragnall Ivarson, budzący przerażenie nawet wśród własnych ludzi i marzący o panowaniu nad całą Brytanią. Tylko Uthred jest w stanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Yōko Ogawa opowiedziała historię, którą każdy czytelnik, niezależnie od granic kulturowych i państwowych, odczyta inaczej, przefiltrowując ją przez własne, indywidualne emocje. "Ukochane równanie profesora" można więc uznać za opowieść o pamięci, stracie oraz pasji, która jest w stanie wypełnić pustkę powstałą po utracie bliskiej osoby, zdrowia lub pracy zawodowej. Matematyka była dla Profesora antidotum na codziennie doświadczany ból utraty pamięci, odnajdywania się na nowo w przestrzeni własnego domu i poznawania od podstaw ludzi z najbliższego otoczenia – także tych, których niegdyś obdarzał wyjątkowo mocnym, głębokim uczuciem. W liczbach i skomplikowanych równaniach, których rozwiązanie nastręczało mu znacznie mniej problemów niż ułożenie relacji z drugim człowiekiem, odnajdywał spokój i pozory normalności. Yōko Ogawa daje w ten sposób do zrozumienia, że w życiu warto mieć coś więcej niż codzienną rutynę, a pasja, która zazwyczaj nadaje życiu dodatkowy smak, czasem może stać się jego jedynym sensem.


Pełna recenzja tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=bBf-cNgIJGc&fbclid=IwAR2TPum0xowIGyyWeqpE6fQLOJPMweEg27l9uNAvi1YFH6X17_jJc5pdwt8

Yōko Ogawa opowiedziała historię, którą każdy czytelnik, niezależnie od granic kulturowych i państwowych, odczyta inaczej, przefiltrowując ją przez własne, indywidualne emocje. "Ukochane równanie profesora" można więc uznać za opowieść o pamięci, stracie oraz pasji, która jest w stanie wypełnić pustkę powstałą po utracie bliskiej osoby, zdrowia lub pracy zawodowej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mercja, 911 rok. Aethelred umiera nie pozostawiając męskiego potomka, o sukcesji zadecydować ma więc witan. Zdaniem Uthreda na tronie Mercji powinna zasiąść Aethelflaed, doskonale znająca tajniki sprawowania władzy i, w przeciwieństwie do zmarłego męża, nie stroniąca od pola bitwy. Większość możnych oczekuje jednak, że jak nakazuje zwyczaj, wdowa po dotychczasowym władcy wstąpi do klasztoru, ewentualnie ponownie wyjdzie za mąż, oddając nowemu mężowi faktyczną władzę nad Mercją.

Ależ się świetnie bawiłam przy tej powieści. To kwintesencja wszystkiego, co najlepsze w cyklu „Wojny Wikingów”: ciętego, ironicznego dowcipu, wartkiej, obfitującej w niespodzianki akcji i dobrze zarysowanych realiów życia w Anglii doby wczesnego średniowiecza. Osią wydarzeń jest walka o opustoszały po śmierci Aethelreda tron Mercji, Bernard Cornwell nie skupia się jednak tym razem na zakulisowych rozgrywkach politycznych, lecz wykorzystuje ten wątek do przedstawienia losów kobiet, zwłaszcza tych z wyższych warstw społecznych. O ile bowiem wieśniaczki miały, mniejszy lub większy wpływ przynajmniej na to, kogo poślubią, o tyle arystokratki traktowane były wyłącznie jak towar: gwarancję sojuszu, sposób na zdobycie majątku, lub zyskanie wyższej pozycji społecznej. Uthred kochał wprawdzie Stiorrę i podziwiał jej odwagę i intelekt, nie zamierzał jednak pozwolić córce na jakąkolwiek samodzielność. Aethelflaed po śmierci męża miała do wyboru jedynie klasztor lub ponowne zamążpójście, a tym samym zabezpieczenie interesów Mercji. I choć kobiety stanowiły najlepszą walutę przetargową, poza tym nie przedstawiały sobą żadnej wartości, nawet w oczach Kościoła. Aelfwynn była jedynym dzieckiem władcy Mercji, jako kobieta nie mogła jednak dziedziczyć po nim tronu, podobnie Aethelflaed, odznaczająca się większą odwagą i inteligencją niż jej mąż i ciesząca się powszechnym uwielbieniem i szacunkiem – sam Uthred, szczerze popierający przecież jej dążenia, twierdził, że kobieta na tronie to całkowite kuriozum.

A sam Uthred? Cóż, zgodnie ze słowami Aethelflaed, jest stary, schorowany, uparty i doprowadza ludzi do szału, a mimo to wciąż wzbudza w nich strach i szacunek. Wciąż może też szczycić się mianem niezwyciężonego Pana Wojny, a liczba młodzików pragnących zyskać sławę pokonując go w boju rośnie z każdym kolejnym dniem. W „Pustym tronie” takim młodym wilczkiem okazuje się m.in. Sigtryggr, w którym Uthred widzi, zresztą, odbicie samego siebie z młodości. Pisząc ósmy tom „Wojen Wikingów” Bernard Cornwell zwrócił większą niż dotychczas uwagę na relacje dziedzica Bebbanburga z wchodzącymi w dorosłość dziećmi, zwłaszcza z córką Stiorrą, którą w pewnym sensie poznaje na nowo. Młodszemu Uthredowi autor oddał nawet głos na pierwszych stronach powieści, co w kontekście zakończenia poprzedniego tomu niejednego czytelnika przyprawiło zapewne o szybsze bicie serca – plus dla autora, że po tylu książkach z jednego cyklu wciąż jest w stanie zaskoczyć swojego odbiorcę. Podobno seria „Wojny Wikingów” miała liczyć tylko pięć tomów, Bernard Cornwell nie mógł jednak przestać pisać. Czytelnikom pozostaje tylko się cieszyć, że tak go pióro poniosło.

Mercja, 911 rok. Aethelred umiera nie pozostawiając męskiego potomka, o sukcesji zadecydować ma więc witan. Zdaniem Uthreda na tronie Mercji powinna zasiąść Aethelflaed, doskonale znająca tajniki sprawowania władzy i, w przeciwieństwie do zmarłego męża, nie stroniąca od pola bitwy. Większość możnych oczekuje jednak, że jak nakazuje zwyczaj, wdowa po dotychczasowym władcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od śmierci Alfreda mija kilka lat, na tronie Wessexu zasiada jego syn Edward, w kraju panuje zaś względny spokój. W przeciwieństwie do życia Uthreda z Bebbanburga, gdzie jak zawsze rządzi chaos i przypadek, który starzejący się wojownik woli nazywać przeznaczeniem. Uthred otrzymuje cios ze strony swego pierworodnego syna, który decyduje poświęcić się życiu chrześcijańskiego duchownego, nie zważając na niechęć ojca do wiary w ukrzyżowanego boga. W gniewie dziedzic Bebbanburga wyrzeka się syna i zabija powszechnie szanowanego opata. Za postępek ten zostaje obłożony klątwą i wygnany z Wesexu, który opuszcza wraz z garstką wiernych mu wojowników. Bez dwóch zdań: „Pogański pan” mocno mnie zaskoczył, przy czym było to zdecydowanie zaskoczenie in plus. Po utrzymanej w dość lekkim tonie i przesyconej charakterystycznym dla Bernarda Cornwella ironicznym dowcipem szóstej części cyklu, spodziewałam się kontynuacji w podobnym klimacie, autor zaserwował jednak czytelnikom powieść melancholijną i refleksyjną. Nie przygnębiającą, cykl „Wojny Wikingów” to bowiem literatura rozrywkowa, mająca bawić czytelnika a nie dołować, z pewnością jednak skłaniającą do przemyśleń. Uthred ma już pięćdziesiąt lat, co w średniowieczu oznaczało wiek mocno podeszły, naturalne jest więc, że rozmyśla o zbliżającej się śmierci i dokonuje rozliczeń życia doczesnego. Zaczyna zdawać sobie sprawę, że Norny mogą nie pozwolić mu na odzyskanie rodowego Bebbanburga, dostrzega też, że młodzi woje zaczynają traktować go nie tylko jako żywą legendę, ale i łatwego, bo coraz mniej sprawnego fizycznie przeciwnika. I choć w jego działaniach jest coraz więcej roztropności i zastanowienia, Uthred pozostaje mężczyzną łatwo ulegającym impulsom, butnym i zawadiackim. Jest w tym tak ludzki i naturalny, że trudno go nie lubić i nie zatęsknić, gdy cykl „Wojny Wikingów” dobiegnie wreszcie końca. W siódmym tomie serii Bernard Cornwell poświęca sporo uwagi relacjom Uthreda z synami, także tym wydziedziczonym, oraz historii Aethelflaed, której postać rozwija w ciekawym kierunku i w intrygujący sposób. Tak jak „Śmierć królów”, tak i „Pogański pan” raczej nie obfituje w sceny batalistyczne, choć ich brak zrekompensować powinien opis brawurowego ataku na niedostępne mury Bebbanburga. Siódmy tom Wojen Wikingów to nie tylko fikcyjna opowieść o Uthredzie, ale też świetnie odmalowany obraz wysp brytyjskich przełomu IX i X wieku – tym razem Bernard Cornwell skupił się jednak nie na kształtowaniu nowoczesnej państwowości, lecz postępującej chrystianizacji terenów, które w niedalekiej przyszłości staną się Anglią. Wszystko to sprawia, że „Pogańskiego pana” czyta się świetnie, choć zdecydowanie za szybko, zakończenie budzi zaś chęć natychmiastowego sięgnięcia po kolejny tom z serii. Dobrze, że „Pusty tron” już czeka w recenzenckim stosiku.

Od śmierci Alfreda mija kilka lat, na tronie Wessexu zasiada jego syn Edward, w kraju panuje zaś względny spokój. W przeciwieństwie do życia Uthreda z Bebbanburga, gdzie jak zawsze rządzi chaos i przypadek, który starzejący się wojownik woli nazywać przeznaczeniem. Uthred otrzymuje cios ze strony swego pierworodnego syna, który decyduje poświęcić się życiu chrześcijańskiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Król Alfred leży na łożu śmierci, ostatkiem sił starając się zapewnić sukcesję swemu synowi Edwardowi. Na wakujący tron łakomym okiem spogląda jednak również Aethelwold, przez wielu możnych uważany za prawowitego władcę Wessexu. Tymczasem Uthred, słynny na cały kraj Pan Wojny, klepie biedę, za jedyne źródło utrzymania mając posiadłość dzierżawioną od kochanki, Aethelflaed. Wkrótce będzie musiał jednak stawić się przed obliczem umierającego władcy i opowiedzieć się po jednej ze stron, Wessexowi po raz kolejny zagrażają bowiem duńscy najeźdźcy. Tym razem sprzymierzeni z saskimi panami, chcącymi wykorzystać niepewną sytuację polityczną.

Nie ma co ukrywać: kręciłam nosem na piąty tom "Wojen Wikingów", w porównaniu z poprzednikami był bowiem wtórny, płytki i przegadany. Wiary, że jest to chwilowy spadek formy Bernarda Cornwella jednak nie straciłam, jak się okazało bardzo słusznie, "Śmierć królów" zawiera bowiem wszystko to, co zachwyciło mnie w serii o Uthredzie z Bebbanburga. Czyli konkretnie co? Przede wszystkim świetnie odzwierciedlone rozgrywki polityczne towarzyszące kształtowaniu się młodej państwowości. Intrygi, mniej lub bardziej fałszywe sojusze, zdrady i prywatne ambicje – w Śmierci królów to te kwestie wysuwają się na pierwszy plan, odsuwając w cień potyczki militarne. Szczęk oręża zagłuszają też kościelne dzwony, Cornwell dużo uwagi poświęca bowiem Kościołowi i jego niezbyt chlubnemu dążeniu do władzy, nie tylko tej nad duszami poddanych. Można, rzecz jasna, kręcić nosem na nazbyt jednostronne przedstawienie duchownych, pozytywnych postaci jest w ich szeregach bowiem jak na lekarstwo. Stali czytelnicy wiedzą jednak, że w prozie Bernarda Cornwella pochwały Kościoła raczej się nie uświadczy, co albo się odrzuca, albo przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza. W "Śmierci królów" wraca humor, cięty i zaskakujący, nadający powieści lekkość, zwłaszcza w partiach dialogowych. Uthred wreszcie dojrzewa, i choć wciąż marzy o wojennej sławie i przyszłych ucztach w Walhalli, jego podejście do życia i wojaczki cechuje większa rozwaga i wynikająca z doświadczenia mądrość. Myśli dziedzica Bebbanburga coraz częściej zwracają się ku zaświatom, w końcu ma już na karku ponad czterdzieści wiosen, co w IX wieku czyniło z mężczyzny stojącego nad grobem starca. Uthredowi dodaje to jednak psychologicznej głębi i wiarygodności, na pewnym etapie Wojen Wikingów postać ta przestała się bowiem pod tym względem rozwijać. Wszystko to sprawia, że "Śmierć królów" czyta się świetnie i zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza że szósty tom jest znacznie krótszy od mniej udanych "Płonących ziem". Jeśli Bernard Cornwell w tym stylu dociągnie do finału, "Wojny Wikingów" znajdą się w czołówce na mojej prywatnej liście najlepszych serii książkowych.

Król Alfred leży na łożu śmierci, ostatkiem sił starając się zapewnić sukcesję swemu synowi Edwardowi. Na wakujący tron łakomym okiem spogląda jednak również Aethelwold, przez wielu możnych uważany za prawowitego władcę Wessexu. Tymczasem Uthred, słynny na cały kraj Pan Wojny, klepie biedę, za jedyne źródło utrzymania mając posiadłość dzierżawioną od kochanki, Aethelflaed....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bitwa pod Ethandun zakończyła się wielkim sukcesem wojsk anglosaskich, Uthred nie może jednak złożyć broni. Rozczarowany nędznym spłachetkiem ziemi, jaki otrzymał od króla Alfreda w podzięce za udział w bitwie, wyrusza do Northumbrii, gdzie władzę sprawują jego odwieczni wrogowie. Młody wojownik chce dokonać zemsty na Kjartanie, który zabił jego przybranego ojca, oraz na wuju, który przywłaszczył sobie jego ziemie. W plany te jak zwykle wplątuje się jednak przeznaczenie, sprawiając, że Uthred staje u boku Guthreda w jego marszu po koronę Eoferwicu. Poznaje też kobietę, która pomoże mu wyleczyć ranę w sercu powstałą po śmierci królowej cieni.

Lubię serie powieściowe. Lubię wracać do tych samych bohaterów towarzysząc im w kolejnych przygodach i obserwując jak zmieniają się i dojrzewają. W przypadku Uthreda o zmianie raczej trudno mówić - dziedzic Bebbanburga krok po kroku zdobywa sobie wprawdzie opinię wybitnego wojownika, wciąż pozostaje jednak przede wszystkim zadufanym w sobie, żądnym przygód i niefrasobliwym młodziakiem, takim o których mawia się, że mają więcej szczęścia niż rozumu. Z drugiej strony, to właśnie te cechy sprawiają, że obserwowanie jego drogi życiowej sprawia czytelnikowi tyle niekłamanej frajdy. W trzeciej części cyklu „Wojny Wikingów” droga ta jest wyjątkowo wyboista i obfitująca w zdarzenia, dzięki czemu fabuła jest dynamiczna, a czytelnik nawet przez chwilę nie odczuwa nudy.

„Panowie północy” to jednak coś więcej niż zajmująca powieść przygodowa. Bernard Cornwell miał ewidentne ambicje stworzenia cyklu historycznego i jak dotąd świetnie mu się to udaje. W trzecim tomie „Wojen Wikingów” bardzo dobrze oddaje on realia życia w Anglii IX wieku, a więc w czasie walk o władzę i kształtowania się nowoczesnej państwowości. Tę ostatnią reprezentuje rzecz jasna Alfred – władca wyprzedzający swoją epoką marzeniem o Anglii zjednoczonej pod berłem jednego króla. Relacja Uthreda i jego pana odzwierciedla różnice kulturowe między Sasami a Duńczykami – tych pierwszych cechuje surowość obyczajów i żarliwa religijność wymagająca daleko posuniętych wyrzeczeń, podczas gdy ich oponenci odznaczają się umiłowaniem zabawy, pragnieniem korzystania z radości życia, i spontanicznością w działaniu. Alfred jest ponadto symbolem nowoczesnego sposobu myślenia o państwie, podczas gdy Uthred mentalnie tkwi w dawnych wzorcach rycerza i władcy.

Trzecia część „Wojen Wikingów” nie powinna rozczarować żadnego miłośnika serii, ma bowiem wszystko, czego oczekuje się od tego rodzaju powieści: dynamiczną akcję, ciekawie zarysowane tło historyczne, pełnokrwistych bohaterów i dobrze poprowadzoną wielowątkową fabułę. Dobrze, że wydawnictwo Otwarte wypuszcza kolejne tomy w miesięcznym odstępie czasu, zakończenie „Panów północy” budzi bowiem apetyt na dalszą lekturę.

Bitwa pod Ethandun zakończyła się wielkim sukcesem wojsk anglosaskich, Uthred nie może jednak złożyć broni. Rozczarowany nędznym spłachetkiem ziemi, jaki otrzymał od króla Alfreda w podzięce za udział w bitwie, wyrusza do Northumbrii, gdzie władzę sprawują jego odwieczni wrogowie. Młody wojownik chce dokonać zemsty na Kjartanie, który zabił jego przybranego ojca, oraz na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Norny muszą być wyjątkowo zainteresowane Uthredem Ragnarsonem, nici jego przeznaczenia przędą bowiem z niezwykłą wręcz energią. Dla dziedzica Bebbanburga nie jest to zanadto korzystne, działania boskich prządek rzadko pokrywają się bowiem z jego marzeniami i planami. Dla czytelników „Wojen Wikingów” wręcz przeciwnie, życie głównego bohatera obfituje bowiem dzięki temu w intrygujące wydarzenia napędzające fabułę. W piątej części cyklu Norny wyjątkowo mocno doświadczają Uthreda, wojownik traci bowiem ukochaną osobę i poparcie ze strony króla Alfreda. Zgromadziwszy niewielką drużynę rozpoczyna życie Wikinga wracając do marzeń o odbiciu rodowej siedziby z rąk wuja i jego synów. W tym czasie Alfred, przeczuwający zbliżającą się śmierć, stara się nie dopuścić do wikińskiego najazdu na angielskie ziemie, a jednocześnie zapewnić synowi sukcesję po sobie. Uthred odgrywa w tych staraniach znaczącą rolę, choć sam długo nie zdaje sobie z tego sprawy.

„Płonące ziemie” to półmetek opowieści o Uthredzie z Bebbanburga i choć wciąż jest to bardzo dobra lektura, widać już, że autor może mieć problem z godnym dotarciem do końca tego cyklu. Piąty tom sugeruje, że Bernard Cornwell świetnie zaplanował trzy, może nawet cztery pierwsze książki, w kolejnych poszedł już natomiast na żywioł. W „Płonących ziemiach” dzieje się dużo, akcja pędzi na łeb na szyję, autor daje bohaterowi nieźle popalić rzucając go od jednej potyczki do drugiej, książkę kończy natomiast wielką bitwą pod murami Beamfleot. Kolejne strony same się przewracają, trudno bowiem oprzeć się ciekawości, w jaką kabałę tym razem wpakuje się dziedzic Bebbanburga, zwłaszcza, że Bernard Cornwell potrafi o tych kłopotach niezwykle sugestywnie opowiadać. Na koniec dnia można jednak odnieść wrażenie, że całe to tempo stanowi jedynie maskę przykrywającą brak głębszego pomysłu na fabułę. Wszystko już bowiem było: i niesława Uthreda, i wiedźma u jego boku, i wiecznie knujący księża. Nie ma w „Płonących ziemiach” tego, co cechowało pierwsze tomy cyklu, a więc politycznych rozgrywek, fascynujących wątków pobocznych, czy nawet ciekawych postaci drugoplanowych, może z niewielkim wyjątkiem w postaci wiedźmy Skade. Powszednieją nawet sceny batalistyczne dotąd stanowiące mocny punkt powieści z cyklu „Wojny Wikingów”. Autor lepiej by uczynił zatrzymując Uthreda u boku Alfreda, miałby bowiem wówczas możliwość rozwinięcia interesującego wątku przekazywania władzy. A tak pozostaje mieć nadzieję, że temat ten pociągnie w kolejnych tomach, po które sięgnę nie tylko z obowiązku recenzenckiego. Nawet nieco słabszy Cornwell pozostaje bowiem Cornwellem, czyli gwarancją kilkunastu godzin bardzo dobrej literackiej rozrywki.

Norny muszą być wyjątkowo zainteresowane Uthredem Ragnarsonem, nici jego przeznaczenia przędą bowiem z niezwykłą wręcz energią. Dla dziedzica Bebbanburga nie jest to zanadto korzystne, działania boskich prządek rzadko pokrywają się bowiem z jego marzeniami i planami. Dla czytelników „Wojen Wikingów” wręcz przeciwnie, życie głównego bohatera obfituje bowiem dzięki temu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy przyjmując propozycję recenzowania ukazujących się co miesiąc kolejnych tomów „Wojen Wikingów” obawiałam się, że zabije to radość z czytania? Oczywiście, że tak. Czy te obawy były słuszne? Absolutnie nie. Historia Uthreda rozwija się na tyle dynamicznie i interesująco, że nie jest w stanie znudzić czytelnika, choćby dzięki ilości wydarzeń, w jakie obfituje. W porównaniu do trzeciego tomu serii, w „Pieśni miecza” tempo akcji wprawdzie nieco zwalnia, nie na tyle jednak by miecze Uthreda pokryła rdza. Dziedzic Bebbannburga dobiega trzydziestki, z zadziornego chłopaka zmienia się w statecznego ojca rodziny i rozważnego wojownika, wciąż jednak ma tendencję pakowania się w kłopoty i składania przysiąg, które wymagają od niego nie tylko ciągłego działania, ale i podejmowania ryzykownych decyzji. Dzieje się więc dużo, a kartki książki właściwie same się przekładają – stwierdzenie „jeszcze tylko jeden rozdział...” nie ma tu jednak racji bytu, na jednym trudno bowiem poprzestać. W „Pieśni miecza” Uthred otrzymuje propozycję objęcia tronu Mercji, w dodatku złożoną przez nieboszczyka, a takiej szczególnie trudno jest odmówić. Młody wojownik staje więc przed perspektywą zdrady króla, którego nie szanuje, ale też szansą odzyskania należnej mu pozycji społecznej. Musi też zdecydować, czy chce dalej poddawać się przeznaczeniu, czy też samodzielnie wykuwać swoje przyszłe losy.

Bernard Cornwell wie doskonale, że na jednej postaci, nawet najlepiej wykreowanej, trudno zbudować fabułę dziesięciotomowego cyklu. Stale wprowadza więc nowe postacie lub uwypukla wątki bohaterów dotąd pozostających w cieniu. W „Pieśni miecza” przyszedł czas na Aethelflaed, córkę króla Alfreda, wydaną za mąż za kuzyna Uthreda. Cornwell wprowadza tym samym do powieści wątek dotyczący losu kobiet w średniowieczu, oczywiście podany w przygodowej panierce. Jest i trochę romansu, na szczęście pozbawionego cukierkowości, za to obficie zroszonego krwią duńskich wojowników. Przy okazji autor kontynuuje demaskowanie działań wciąż tworzącego się kościoła chrześcijańskiego, jest więc ciekawie, choć odrobinę jednostronnie.

Pisząc cykl powieściowy trudno utrzymać nieustająco wysoki poziom narracji i dynamiczne tempo akcji, Bernardowi Cornwellowi ta sztuka jednak się udaje. Jego „Wojny Wikingów” dojrzewają wraz z głównym bohaterem, coraz mocniej wciągając czytelnika w świat Uthreda z Bebbannburga.

Czy przyjmując propozycję recenzowania ukazujących się co miesiąc kolejnych tomów „Wojen Wikingów” obawiałam się, że zabije to radość z czytania? Oczywiście, że tak. Czy te obawy były słuszne? Absolutnie nie. Historia Uthreda rozwija się na tyle dynamicznie i interesująco, że nie jest w stanie znudzić czytelnika, choćby dzięki ilości wydarzeń, w jakie obfituje. W porównaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy tom "Wojen Wikingów" narobił apetytu - zawierał wprawdzie wszystko, na co liczą miłośnicy tego rodzaju literatury, nie wyczerpywał jednak potencjału tkwiącego w opowieści o Uthredzie z Bebbanburga. Oczekiwania wobec kontynuacji były więc wysokie, Bernard Cornwell nie spoczął jednak na laurach i stworzył książkę równie dobrą jak powieść "Ostatnie królestwo", choć nieco od niej odmienną. Na czym polegają różnice? Przede wszystkim na tempie prowadzenia narracji. W Zwiastunie burzy fabuła nieco zwalnia – mniej jest spektakularnych bitew i pojedynków, więcej natomiast polityki i obyczajowości. Na równoprawnego, obok Uthreda, bohatera powieści wyrasta król Alfred, którego Bernard Cornwell przedstawia jako wizjonera owładniętego ideą zjednoczonej Anglii, wyrastającą ponad wyobraźnię polityczną ówczesnych Sasów Zachodnich. A jednocześnie jako władcę zanadto wierzącego w moc chrześcijaństwa i uczciwość kleru, ufność w modlitwę przedkładającego nad liczebność i wyszkolenie wojsk. Poprzez historię Uthreda autor Wojen Wikingów pokazuje, zresztą, machinacje, jakimi przez setki lat posługiwał się kościół, aby najpierw zdobyć uprzywilejowaną pozycję w państwie, a następnie ją utrzymać. Pod tym względem średniowieczna Anglia nie różniła się zanadto od współczesnej Europy – tyle że łatwiej dziś dochodzić swoich praw, bez konieczności zdawania się na sąd boży.

Od bitwy pod Cynuit nie minęło wiele czasu, Uthred nie miał więc szansy zbyt mocno się zmienić. Pozostał tym samym szalonym, pewnym siebie młodziakiem, dla którego największym autorytetem jest przyszywany wikiński ojciec. Dusza Uthreda wciąż jest rozdarta między miłość do duńskiego stylu życia a zdrowy rozsądek, podpowiadający chłopakowi, że jego miejsce jest wśród Sasów Zachodnich. Młody ealdorman coraz lepiej rozumie jednak siebie, zaczyna też trzeźwiej myśleć o przyszłości - nadal wierzy w przeznaczenie, zdaje sobie jednak również sprawę, że tkającym ludzkie losy Nornom czasem trzeba odrobinę pomóc. Ciekawie rozwija się też wątek jego relacji z Alfredem podczas przymusowego pobytu na moczarach, gdy Uthred poznaje nieco inną twarz swego króla.

Nowe postacie, z księdzem Pyrligiem i królową cieni Iseult na czele, są intrygujące, budzące sympatię czytelnika i, jak to u Cornwella, dopracowane pod względem psychologicznym, nudzić się więc z nimi nie sposób. Akcja wprawdzie nieco zwalnia, nie oznacza to jednak, że staje w miejscu – z duńskimi najeźdźcami zawarty został rozejm, Uthred nie należy jednak do ludzi, którzy pozwoliliby meczowi rdzewieć i wdaje się w liczne, trzymane w tajemnicy przed królem, awantury. Jego mniejsze lub większe potyczki , nie zawsze toczone wyłącznie z Duńczykami, pojedynek o honor, i wreszcie wielka bitwa pod Ethandum opisane są z niesamowitą swadą, nie pozwalającą oderwać się od lektury. Której koniec, tak jak w przypadku Ostatniego królestwa, przychodzi zdecydowanie zbyt szybko. Jedyną pociechą jest fakt, że na kolejny tom cyklu trzeba będzie czekać zaledwie miesiąc.

Pierwszy tom "Wojen Wikingów" narobił apetytu - zawierał wprawdzie wszystko, na co liczą miłośnicy tego rodzaju literatury, nie wyczerpywał jednak potencjału tkwiącego w opowieści o Uthredzie z Bebbanburga. Oczekiwania wobec kontynuacji były więc wysokie, Bernard Cornwell nie spoczął jednak na laurach i stworzył książkę równie dobrą jak powieść "Ostatnie królestwo",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Ostatnie królestwo" ma wszystko, czego zazwyczaj oczekuje się od tego rodzaju powieści, a więc dobrze zarysowane i wiarygodne tło historyczne, świetnie opisane sceny batalistyczne, dynamiczną akcję i wyrazistych bohaterów. Protagonistą jest dziewięcioletni Uthred, spadkobierca angielskiego wielmoży, który w ciągu kilku godzin traci ojca, dziedzictwo przodków oraz wolność. Uprowadzony przez Wikingów dość szybko odnajduje się jednak w nowej rzeczywistości, a odwagą i zadziornością zyskuje uznanie w oczach słynnego jarla Ragnara Nieustraszonego. Chłopak dorasta wśród duńskich najeźdźców, żyje zgodnie z ich zasadami, staje się nawet członkiem rodziny jarla. Uważa się za Duńczyka, jednak przeznaczenie nie daje się oszukać. Jako nastoletni wojownik Uthred Ragnarson musi zdecydować komu winien jest lojalność: tym, którzy go wychowali, czy tym, z którymi łączą go więzy krwi. Uczynienie Uthreda wikińskim jeńcem miało zapewne przede wszystkim podkręcić fabułę powieści, przyczyniło się jednak również do wzbogacenia osobowości bohatera. W duńskiej niewoli, paradoksalnie, Uthred odnalazł wolność, której nie poznałby wiodąc życie dziedzica wpływowego anglosaskiego ealdormana. Dołączając do Duńczyków zamienił nudną naukę pisania i czytania u pobożnych księży na lekcje walki, życie pozbawione surowych chrześcijańskich nakazów wyrzeczenia i skromności, oraz możliwość decydowania o własnym losie. Bohater sam przedstawia czytelnikom koleje swego losu, nie szczędząc złośliwości pod własnym adresem – siebie z czasów młodości widzi jako chłopaka zarozumiałego, krnąbrnego i ślepego na mądrość anglosaskiego władcy, pragnącego przywrócić go na łono cywilizacji. A jednocześnie jako chłopaka słabego emocjonalnie, niezdolnego jasno opowiedzieć się po jednej ze stron. Historia drogi, jaką Uthred przejdzie od tego momentu do osiągnięcia mądrości w wieku dojrzałym zapowiada się równie emocjonująco jak opowieść o podbojach dokonywanych w IX wieku przez skandynawskich najeźdźców.

A co z samymi Wikingami? Nietrudno się domyślić, że Ostatnie królestwo to kolejna próba interpretacji legendy o Ragnarze Lodbroku, który według sag w IX wieku miał z sukcesami łupić wybrzeża Anglii i Francji. Próba bardzo, zresztą udana, Bernardowi Cornwellowi nie brak bowiem ani wiedzy historycznej do przedstawienia realiów średniowiecznej Europy, ani wyobraźni, która wypełniłaby białe plamy obecne w przekazach literackich. Historię Ragnara brytyjski pisarz opisał barwnie i wiarygodnie, zachowując znany z wikińskich opowieści zawadiacki charakter swego bohatera. Opowieść o Wikingach nie byłaby jednak udana bez opisów bitew i mniejszych potyczek, nie brakuje ich więc na stronach Ostatniego królestwa. Myli się jednak każdy, kto z góry zakłada, że sceny batalistyczne dominują fabularnie, a historia Uthreda stanowi jednak przerywnik między jednym a drugim mordobiciem. Nic z tych rzeczy – Ostatnie królestwo to powieść, w której akcja i głębsza refleksja idą zgodnie w parze. Nie brak też w pierwszym tomie Wojen Wikingów realiów codziennego życia skandynawskich łupieżców, od zwyczajów żywieniowych począwszy, przez obyczaje związane z rodziną, na obrzędach religijnych kończąc.

Bernard Cornwell nie ma zwyczaju tworzenia jednowymiarowych, łatwych do polubienia postaci, nie znajdziecie więc tego rodzaju bohaterów także w Ostatnim królestwie. I dobrze, dzięki temu powieść nabiera bowiem dodatkowego smaczku, nawet jeśli z irytacji, co kilka stron, ma się ochotę trzepnąć Uthreda w ucho. Brytyjczyk pisze ze swadą, językiem okraszonym sporą dozą inteligentnego humoru, świetnie widocznego zwłaszcza w błyskotliwych dialogach. Jeśli połączy się dowcip, pełnokrwistych bohaterów, wartką akcję, miłość i politykę po prostu musi wyjść bardzo dobra powieść historyczna, od której trudno się oderwać. I takie jest właśnie "Ostatnie królestwo".

"Ostatnie królestwo" ma wszystko, czego zazwyczaj oczekuje się od tego rodzaju powieści, a więc dobrze zarysowane i wiarygodne tło historyczne, świetnie opisane sceny batalistyczne, dynamiczną akcję i wyrazistych bohaterów. Protagonistą jest dziewięcioletni Uthred, spadkobierca angielskiego wielmoży, który w ciągu kilku godzin traci ojca, dziedzictwo przodków oraz wolność....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsza książka non-fiction w dorobku iracko-amerykańskiej poetki i reporterki to publikacja ważna i potrzebna, uświadamiająca bowiem rozmiar tragedii, jaką dla całego świata stanowi Państwo Islamskie. Tym większa szkoda, że jest przy tym dziełem nie do końca udanym. Dunya Mikhail przedstawia historie kilkunastu kobiet rozłączonych z bliskimi, sprzedanych obcym mężczyznom, często będących świadkami śmierci swych mężów, rodziców, a nawet dzieci. W narzuconych siłą „małżeństwach” branki były gwałcone, bite, torturowane psychicznie i więzione – część z nich nawet po wyrwaniu się z niewoli nie była w stanie wrócić do normalnego życia na skutek dramatycznych przeżyć. Wszystkie musiały zmierzyć się nie tylko z nienawiścią do własnego ciała, ale i lękiem przed opinią innych ludzi, także członków własnych rodzin. Niektóre straciły dom, inne zostały pozbawione rodzin, wszystkim zaś odebrano godność i poczucie własnej wartości. Te historie powinny poruszać czytelników, dobry reportaż ma bowiem nie tylko informować i objaśniać, ale także, a może przede wszystkim, uwrażliwić na pewne problemy i skłonić do refleksji. Nie wywołują jednak oczekiwanych emocji, co może być efektem sposobu, w jaki autorka książki pozyskiwała informacje. Książka Pszczelarz z Sindżaru ma formę wywiadów telefonicznych przeprowadzanych przez autorkę z Abdullahem Shremem – to z jego ust Dunya Mikhail poznaje historie dawnych branek Daeszu. Opowieści te przefiltrowane zostały przez odległość dzielącą autorkę od rozmówcy, niewykluczone także, że przez arabskie poczucie wstydu – Abdullah sam przyznaje, że pochodzi z tradycyjnej społeczności, w której sfera seksualności pozostaje rodzajem tabu. Nie jestem zwolenniczką epatowania cierpieniem, nawet dla mnie jednak przekaz książki staje się w ten sposób zbyt suchy i pozbawiony mocy. Emocje pojawiają się dopiero w jej końcowych fragmentach, gdy Dunya Mikhail zamieszcza bezpośrednie rozmowy z kobietami wyrwanymi z niewoli. Pozostaje jedynie żałować, że reporterka wcześniej nie zdecydowała się osobiście odwiedzić dawnej ojczyzny.

Pozostała część recenzji tutaj:
https://blankakatarzynadzugaj.wordpress.com/2019/01/13/ul-przemytnikow-pszczelarz-z-sindzaru-dunyi-mikhail/

Pierwsza książka non-fiction w dorobku iracko-amerykańskiej poetki i reporterki to publikacja ważna i potrzebna, uświadamiająca bowiem rozmiar tragedii, jaką dla całego świata stanowi Państwo Islamskie. Tym większa szkoda, że jest przy tym dziełem nie do końca udanym. Dunya Mikhail przedstawia historie kilkunastu kobiet rozłączonych z bliskimi, sprzedanych obcym mężczyznom,...

więcej Pokaż mimo to